-
ArtykułyZakładki, a także wszystko, czego jako zakładek używamy. Czym zaznaczasz przeczytane strony książek?Anna Sierant7
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 7 czerwca 2024LubimyCzytać335
-
ArtykułyHistoria jako proces poznania bohatera. Wywiad z Pawłem LeśniakiemMarcin Waincetel1
-
ArtykułyPrzygotuj się na piłkarskie święto! Książki SQN na EURO 2024LubimyCzytać8
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2018-09
2017-12
Plastyka opisów Rychtera wywołuje ogromne emocje. A jak wspomniałam, powstanie warszawskie jest maksymalnie atrakcyjne wizualnie, można z niego wycisnąć mnóstwo. Sztuką jest jednak przełożyć je na obraz czy słowo. Kilkumetrowe stosy trupów, bezpardonowe rozstrzelania bliskich na oczach ich rodzin, czołg pułapka, deszcz krwi i ludzkiego mięsa, gorączkowy seks na tle łuny na nocnym niebie… W mojej opinii najlepiej dotąd ukazał to wszystko Jan Komasa w swoim wysokobudżetowym filmie Miasto 44 z 2014 roku. Teraz wyobraźmy sobie dzieło Komasy przełożone na język prozy, ale bez irytujących momentami efektów specjalnych, a z dodatkową nitką fabularną po stronie niemieckiej, bez opowiadania się po żadnej ze stron. Co otrzymujemy? Ostatni dzień lipca. Jak na mój rozum – dzieło kompletne, uniwersalne. Na dodatek z domieszką rozrywki. Bo przecież autentycznie ciekawią fabularne niewiadome: motywy morderstw i osoby zabójców wspomnianej Zosi i Frinka, młodego hitlerowca o homoseksualnych skłonnościach.
Całość: https://redaktornatropie.wordpress.com/2018/01/17/bartlomiej-rychter-ostatni-dzien-lipca/.
Plastyka opisów Rychtera wywołuje ogromne emocje. A jak wspomniałam, powstanie warszawskie jest maksymalnie atrakcyjne wizualnie, można z niego wycisnąć mnóstwo. Sztuką jest jednak przełożyć je na obraz czy słowo. Kilkumetrowe stosy trupów, bezpardonowe rozstrzelania bliskich na oczach ich rodzin, czołg pułapka, deszcz krwi i ludzkiego mięsa, gorączkowy seks na tle łuny na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-06-01
FENOMENALNY PRZYKŁAD POPKULTURY
Tekst na temat powieści „Troje” autorstwa Sarah Lotz zacznę kolokwialnie, bo mam ochotę napisać po porostu: WOW! To krótkie słowo wyrażające nie tylko zachwyt, lecz także zaskoczenie już dawno z taką intensywnością nie towarzyszyło mojej reakcji na przeczytaną książkę, mimo że czytam ich sporo, i to całkiem udanych.
Kampania reklamowa „Trojga” była głośna i bardzo przemyślana (pierwszy rozdział w czarnej kopercie, specjalny list od wydawcy, nakaz trzymania buzi na kłódkę), więc mało kto o tej książce nie słyszał. Jak wiadomo, jej fabuła rozpoczyna się 12 stycznia 2012 roku, kiedy to na czterech kontynentach dochodzi do czterech katastrof lotniczych, w których giną setki osób. Z wszystkich tragedii ocalało troje dzieci, choć według ekspertów przeżycie było niemożliwe. Po opadnięciu pierwszych emocji na całym świecie zaczynają rodzić się pytania, co/kto sprawił/sprawiło, że maluchy przeżyły, i co tak naprawdę się stało. Czy zadziałał Palec Boży? Albo UFO? A może ocalało czworo dzieci, a nie troje, i oto wypełnia się proroctwo z Apokalipsy Świętego Jana? Przypuszczenia się mnożą, powstają teorie spiskowe, zawiązują się ugrupowania fanatyków, a na dodatek chodzą pogłoski, że ocaleni dziwnie się zachowują… To wszystko próbuje ogarnąć dziennikarka Elspeth Martins, która przygotowując się do napisania książki „Czarny czwartek. Od katastrofy do spisku. Analiza fenomenu Trojga” zebrała gros rozmaitych materiałów, takich jak: wywiady, rozmowy na Skypie, fragmenty biografii, nagrania, archiwa rozmów na czacie i forum, artykuły prasowe, wyciągi z badań lekarskich i wiele innych.
Coś zastanawia w tym opisie? Owszem, w przypadku „Trojga” mamy do czynienia z książką w książce, a na dodatek z mnóstwem osobnych opowieści zasłyszanych od świadków. Kłania się zatem kompozycja szkatułkowa, jednak tych, którzy się takiego zorganizowania fabuły obawiają, pragnę uspokoić – odnajdą się w niej bez problemu. Na początku poczujemy lekki chaos, ale przyporządkowawszy sobie poszczególne nazwiska świadków określonym państwom i ocalonym dzieciom, szybko wpadniemy w rytm tej bardzo nietypowej opowieści, której kolejny poziom wyjątkowości polega na tym, że zachowuje ona niemal niezmienioną formę przytaczanych w niej dokumentów i osobowości. Rozmowa czatowa będzie zaopatrzona w daty i czas rozmów, w emotikony, ba, nawet w rysunki; pełne emocji wypowiedzi będą nieskładne, natkniemy się na zamierzone literówki i teksty tłumaczone z japońskiego, a wyznania poszczególnych osób będą filtrowane przez ich filozofię życiową i wspomagane ich naturalnym stylem mówienia. Głęboko wierząca kobieta z prowincji, bardzo bezpośrednia call girl, zadufany w sobie aktor mający w pogardzie ludzi niekoniecznie będących w zgodzie z najnowszymi trendami… Ach, ileż Martins/Lotz tych rozmaitych ludzkich typów i ich reakcji na wydarzenia ukaże! A jeszcze trzeba wspomnieć o rewelacyjnym przedstawieniu mechanizmu działania ludzkich umysłów po tragedii i rodzenia się teorii spiskowych, a także o przytoczeniu osobliwości charakteryzujących rozmaite opisywane miejsca i społeczności czy o wyraźnym elemencie horroru rodem z powieści o nawiedzonych dzieciach. Zresztą to nie jedyny gatunek, którego konwencję autorka wykorzysta. Lotz sięgnie także po powieść społeczno-obyczajową, epistolarną, psychologiczną, biograficzną, po thriller, a nawet po coś w rodzaju książkowego przewodnika. Na dodatek autorka świetnie zdaje sobie sprawę z sensacyjnego ujęcia przez nią całej historii, z żerowania na emocjach, z kończenia poszczególnych rozdziałów tak, że nie ma szans – musimy przewrócić kolejną stronę. To wielki dar mieć na tyle duży dystans do swojego dzieła – książki zawierającej książkę pisaną „na sensację” – żeby powiedzieć do siebie: „Tak, rozumiem, czemu po jego lekturze część czytelników mną wzgardzi”.
Zresztą na głosy pogardy wymierzone w „Trojga” już można się natknąć. W sieci przeczytamy, że powieść Lotz przeżywa swoje pięć minut i wkrótce przejdzie do przeszłości niczym chwilowa moda albo że złudnie wydaje się ona tak dobra dzięki rozbudowanej kampanii reklamowej. Co za bzdury! Konia z rzędem temu, kto za jednym zamachem potrafi tak wszechstronnie poprowadzić i udokumentować fabułę, zachowując wszelkie cechy jej poszczególnych cząstek narracyjnych; kto umie tak rozeznać się w wielości miejsc akcji, wymyślić tak zajmującą historię, a na dodatek stworzyć powieść, która wręcz podchodzi pod liberaturę, czyli literaturę totalną, w której tekst i przestrzeń książki stanowią nierozerwalną całość. Bowiem konstrukcja „Trojga”, użycie rozmaitych czcionek, zachowanie czatowych nicków i charakterystycznych form dokumentów w połączeniu z wyjątkowym wydaniem przypominającym czarne pudełko z tajnymi aktami wpływają na sposób odbioru powieści i jej przeżywania. Na dodatek zakończenie tak intryguje, jest tak wieloznaczne i tak bardzo nawołuje do porównania swojej interpretacji z reakcjami innych czytelników – a jakże, miałam już na ten temat dyskusję z pewną blogerką – że nazywanie „Trojga” chwilowym przebojem sezonu wydaje mi się skrajną ignorancją.
Powieść Lotz to przykład literatury, którą powinien poznać każdy, chociażby z tego względu, że jest rewelacyjną rozrywką. „Troje” przedstawia niebanalną, bardzo pieczołowicie ukazaną opowieść, która jest tak interesująca, że zapomnicie o tym, co wokół. Sposób ukazania prawdziwego „ja” osób, na które wpłynęła tragedia, jest doprawdy nietuzinkowy, a jednocześnie przerażająco realistyczny. Przestrzał społeczny ukazany przez autorkę frapuje i sprawia, że każdy znajdzie w jej powieści coś dla siebie. A jeśli jest jeszcze ktoś, kto waha się, czy sięgnąć po „Troje”, to niech ostatecznym argumentem będzie fakt, że powieść Lotz to doprawdy niezwykły przykład popkultury i literackiego melanżu przekładającego się na formę, który warto poznać chociażby z tego względu, aby wiedzieć, o co ten cały szum.
Paulina M. Stoparek, Zbrodnia w Bilbliotece, Hatak.pl, NoirCafe.pl
FENOMENALNY PRZYKŁAD POPKULTURY
Tekst na temat powieści „Troje” autorstwa Sarah Lotz zacznę kolokwialnie, bo mam ochotę napisać po porostu: WOW! To krótkie słowo wyrażające nie tylko zachwyt, lecz także zaskoczenie już dawno z taką intensywnością nie towarzyszyło mojej reakcji na przeczytaną książkę, mimo że czytam ich sporo, i to całkiem udanych.
Kampania reklamowa...
2020-11
Mimo silnego krytycznego nacechowania władzy, „629 kości” to nie political fiction, scen z panią premier jest na to zbyt mało (tym bardziej uczulam na siłę krytyki w nich zawartą). Powieść M.M. Perr to kryminał z elementami thrillera. Oprócz tego „629 kości” to literatura przywodząca na myśl najmroczniejsze tytuły z nurtu nordic noir, z których jako pierwsza przychodzi mi do głowy „Grobowa cisza” Arnaldura Indriðasona. Tam też wszystko zaczęło się od kości, by stopniowo coraz bardziej zagłębiać się w problematykę przemocy. Jednak w przeciwieństwie do islandzkiego pisarza M.M. Perr wychodzi daleko poza zło dziejące się w zamkniętych czterech ścianach. „629 kości” jest niczym poczet ciężko doświadczonych przez życie społecznych wyrzutków oraz rodzinnych odrzutków, jak pozwolę sobie nazwać mniej silnych członków rodziny, których wykorzystują silniejsi.
Całość --> https://www.zbrodniawbibliotece.pl/recenzja/629-kosci
Mimo silnego krytycznego nacechowania władzy, „629 kości” to nie political fiction, scen z panią premier jest na to zbyt mało (tym bardziej uczulam na siłę krytyki w nich zawartą). Powieść M.M. Perr to kryminał z elementami thrillera. Oprócz tego „629 kości” to literatura przywodząca na myśl najmroczniejsze tytuły z nurtu nordic noir, z których jako pierwsza przychodzi mi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-11
2014-03-01
Nie ma się co oszukiwać, zjawisko przemocy jest, było i będzie jednym z głównych składników i zarazem naganiaczy zachęcających do poznawania filmów, książek, gazet, a nawet obrazów i rzeźb je zawierających. Obecne w życiu człowieka od tysiącleci ma się dobrze i – zdaniem części kulturoznawców – w kontekście dzieła sztuki pełni funkcję kanalizacyjną, niejako przenoszącą wewnętrzną agresję człowieka na okrucieństwo fikcyjne. Jednak to tylko jeden z wątków tłumaczących bogactwo przemocy w wytworach kultury, jaki przedstawi w swojej książce Bestie i ofiary. Przemoc wobec kobiet w filmie współczesnym Anna Małyszko, socjolożka i kulturoznawczyni, na co dzień pracująca w mediach. Autorka bowiem roztrząsa w niej to zjawisko od bardzo wielu stron, posługując się mnogością filozofii, mitów i źródeł, a także – co chyba najbardziej interesujące – sporą liczbą starannie dobranych filmów.
Jeśli chodzi o ilość miejsca poświęconego dziełom kinematografii poruszających temat przemocy, wbrew podtytułowi nie jest go wiele, bo zaledwie dwa rozdziały. Z początku byłam tym zawiedziona, jednak gdy wgłębiłam się w książkę Małyszko i zakończyłam jej lekturę, z niemałą satysfakcją stwierdziłam, że trzy poprzedzające całostki – Przemoc jako fakt kulturowy, Między odrazą a apologią. Niepewny status kobiety w kulturze i Przemoc, narracja i obraz – są może i pokaźnym, ale niezbędnym wprowadzeniem do zrozumienia problematyki przemocy w filmie, także tej względem kobiet. Co ważne, autorka mimo wyraźnego naukowego zacięcia, objawiającego się rozległym analizowaniem rozmaitych niuansów, wielością przypisów pochodzących z uznanych dzieł różnych cenionych osobistości (Maria Janion, Zygmunt Freud, Erich Fromm, Umberto Eco i wielu innych), a także stosowaniem bardziej wyszukanych słów niż te używane na co dzień – pisze w sposób zrozumiały i przystępny, co pozwala mi szczerze polecić tę książkę zarówno przedstawicielom środowiska akademickiego, jak i bardziej lub mniej wymagającym kinomanom, którzy mają ochotę zgłębić powody lubowania się w takim, a nie innym rodzaju kina.
Wracając do rozmieszczenia tematyki w książce Małyszko, wspomniane pierwsze trzy rozdziały są solidnym wprowadzeniem do ukazywania przemocy w kinie, w dalszej części publikacji zawężonej do przemocy wobec kobiet, a także w niewielkim fragmencie – wobec dzieci. Krok po kroku autorka wyjaśnia i opisuje oblicza zjawiska, jego fenomen, spory wokół jego natury, zastanawia się nad tym, czy brutalizacja kultury istotnie jest coraz większa, by ostatecznie, zgrabnie przechodząc z rozważań nad obcym jako niepożądanym w danej społeczności, skupić się na domniemanej obcości kobiety w patriarchalnym świecie. Dla każdego humanisty mającego w sobie żyłkę poszukiwacza sedna zjawisk już ten początek sprawi, że w głowie zaczną mu się otwierać szufladki. A to dopiero początek, ponieważ rozdział opisujący dwoiste postrzeganie kobiety przez kulturę zaczyna już bardziej wprost zmierzać do tematu przedstawień przemocy. Kobieta jako wzbudzający strach potwór, czarownica, wampirzyca, syrena, która zjada marynarzy? Czy też może niewiasta, która ze względu na słabość fizyczną i delikatną naturę powinna mieć obowiązkową męską opiekę i atencję? A może należy odczyniać nad nią uroki, wszak jej cykl menstruacyjny jest związany z naturą, rodzeniem i fazami księżyca, a ta przynależność jest obca mężczyznom, których umysł na przestrzeni dziejów był postrzegany jako ten zajmujący się nauką świadczącą o rozwoju kulturalnym, a niezwiązany z prymitywnością i Matką Ziemią? Te i inne zagadnienia na podstawie mitów, ludowych podań, literatury romantycznej czy Biblii autorka przedstawia w sposób fascynujący, sprawia, że tę naukową pozycję czyta się jak dobrą, pełną niuansów i odnośników prozę. Zaskakująco ciekawe są opowieści o dawnych wierzeniach, niedorzecznych kazaniach na temat niewiast o postrzeganiu dziewictwa czy o przedwiekowym uznawaniu suchego (symbolizującego męskość) za lepsze, a wilgotnego (kobiecość) – za gorsze. Ponadto jest w tym wszystkim fascynująca w swoim niepożądaniu niewygodna świadomość absurdów połączonych z wiedzą, że nadal żyjemy w – co autorka wyraźnie zaznacza – kulturze patriarchalnej, która te absurdy stworzyła.
Wśród wymienionych powyżej, a także wielu innych obecnych w Bestiach i ofiarach wywodów sam film zajmuje stosunkowo niewiele miejsca, bo około dziewięćdziesięciu stron. Ale za to jak umiejętnie autorka posługuje się wybranymi przykładami! A w sukurs idą jej wcześniejsze rozważania, co umacnia wiarygodność problemu przemocy wobec kobiet na wybranych filmowych tytułach. Co ważne, autorka nie opiera się tylko na filmach powszechnie uważanych za artystyczne czy wybitne w swojej kategorii, lecz także na podrzędnym mainstreamie z gatunku gore czy thrillera. Dzięki takiemu podejściu w książce Małyszko poczytamy zarówno o Nie czas na łzy (Boys Don't Cry, 1999, reż. Kimberly Peirce), Nieodwracalnym (Irréversible, 2002, reż. Gaspar Noe) czy Thelmie i Louise (1991, reż. Ridley Scott), jaki i o Krzyku (Scream, 1996, reż. Wes Craven), drugiej części Hostelu (Hostel: Part II, 2007, reż. Eli Roth) czy o Sypiając z wrogiem (Sleeping with the Enemy, 1991, reż. Joseph Ruben). Ponadto myślę, że po lekturze tej książki nie tylko mi będzie dane notować opisywane tytuły, których nie znam, ze szczerym zamiarem ich obejrzenia. Ba, już jeden z nich poznałam. Bo Małyszko mimo nagminnego spoilerowania do ich seansu zachęca i sprawia, że jeszcze przed ich obejrzeniem rozumiemy je w sposób, który do tej pory był nam obcy. Zresztą, zdradzanie ważnych cech fabularnych w przypadku książki naukowej opowiadającej o filmie wydaje mi się konieczne, aby tym bardziej uwypuklić chociażby problem wojeryzmu z jednoczesnym utożsamieniem się oglądającego, jak to ma miejsce w interesująco zinterpretowanym przez autorkę Psycholu (Psycho, 1998, reż. Gus Van Sant), czy temat estetyzacji i erotyczności przemocy w Mordercy we mnie (The Killer Inside Me, 2010, reż. Michael Winterbottom).
Mimo że – ze względu na swoistą ruchomość tematu, jego rozległość i wiele sprzecznych teorii – autorka nie dochodzi do jednoznacznych wniosków – ostatnią stronę książki przewróciłam z ogromną satysfakcją. Bo zdałam sobie sprawę z wielu istotnych faktów kulturowych, bo pogląd na kino mi się poszerzył, bo moje możliwości interpretacyjne bardzo się wzbogaciły, ale też dlatego, że Bestie i ofiary staną się ważną pomocą w mojej przyszłej pracy przy tworzeniu tekstów. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to jedynie do niekompletności wykazu stron w indeksie nazwisk i braku podobnego indeksu filmów. Poza tym drobnym defektem książka jest doskonała. Przystępna, uwiarygodniona źródłowo, opierająca się na wiedzy nie tylko samej autorki, filozofów i socjologów, lecz także takich filmoznawczych tuzów jak Alicja Helman, Andrzej Pitrus czy Rafał Syska. Ale przede wszystkim jest to świetnie napisana pozycja traktująca o interesujących zagadnieniach i poniekąd łamiąca, w zamierzony czy też nie sposób, tabu wywodu naukowego, autorka bowiem nie poskąpi nam wysoce gruboskórnych filmowych cytatów. A w przypadku opisywania tabu przemocy wobec kobiet przy jednoczesnym zahaczaniu o tabu – przekleństwa w eleganckim akademickim języku – całość zyskuje dodatkowy smaczek.
Paulina Stoparek
Nie ma się co oszukiwać, zjawisko przemocy jest, było i będzie jednym z głównych składników i zarazem naganiaczy zachęcających do poznawania filmów, książek, gazet, a nawet obrazów i rzeźb je zawierających. Obecne w życiu człowieka od tysiącleci ma się dobrze i – zdaniem części kulturoznawców – w kontekście dzieła sztuki pełni funkcję kanalizacyjną, niejako przenoszącą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05
2017-02
2018-10
Niemy krzyk, łzy w oczach, śmiech, zawieszone na ustach pełne niedowierzania "o kur...". Takie mniej więcej reakcje towarzyszą czytaniu "Dygotu", powieści przepełnionej realizmem magicznym, intensywnej niczym podwójne espresso, a zarazem osobliwie czarującej, wypełnionej spokojną pewnością siebie autora.
Czytać "Dygot" to jak wejść w któryś z filmów Jana Jakuba Kolskiego wzmocniony niespodziewanymi naturalizmem i okrucieństwem. To jakby wziąć Jańcia Wodnika, ale nie pozwolić mu się zestarzeć, tylko zamiast tego rozciąć mu bezlitośnie czaszkę i przyglądać się jej zawartości. Czaszkę? A może serce? Może duszę? Jestestwo?
Cztery pokolenia na trzystu stronach. Od międzywojnia po współczesność. To mogło się nie udać. A przecież udało wybornie. Doskonale nawet. Jeśli zapomnieliście, dlaczego warto czytać, Małecki Wam o tym przypomni.
Wybitna literatura.
Niemy krzyk, łzy w oczach, śmiech, zawieszone na ustach pełne niedowierzania "o kur...". Takie mniej więcej reakcje towarzyszą czytaniu "Dygotu", powieści przepełnionej realizmem magicznym, intensywnej niczym podwójne espresso, a zarazem osobliwie czarującej, wypełnionej spokojną pewnością siebie autora.
Czytać "Dygot" to jak wejść w któryś z filmów Jana Jakuba Kolskiego...
2016-08
2018-07
Dobry, choć nie wyjątkowy to patent - utkać wokół intrygi kryminalnej bogatą otoczkę psychologiczno-społeczną traktującą o jednym z ważkich problemów danego państwa lub społeczeństwa w ogóle. U Indridasona było już o zbyt słabym rozrzedzeniu islandzkich genów i wynikających z tego powikłaniach ("W bagnie"), o niedostrzeganiu jednostki w nowoczesnym społeczeństwie ("Głos"), o depresji jako typowo islandzkiej chorobie ("Jezioro"), o braku akceptacji dla inności kulturowych ("Zimny wiatr"). Kolejna powieść - kolejny problem, niekoniecznie tyczący się tylko ojczyzny Arnaldura. W "Grobowej ciszy" bowiem bierze autor na warsztat przemoc domową.
Nie będę opisywać szczegółów problematyki. Indridason robi to wybornie i po prostu na własne oczy trzeba - TRZEBA - przekonać się, jak to robi. Siłą islandzkiego kryminopisarza jest to, że nie ukazuje danego problemu, opisując określone środowisko, ale skupiając się jednostkach. Rozpisanie retrospekcji z życia pewnej rodziny zrzuca czapki z głów. Zło wisi w powietrzu, by w końcu uderzyć. A kim był szkielet odnaleziony po latach, którego kość ssało (sic) maleńkie dziecko? Ofiarą? A może oprawcą? Jedno jest pewne - współczesne dochodzenie komisarza Erlendura Sveinssona z pełnymi przemocy retrospekcjami ściśle się łączy.
Doskonała powieść gatunkowa przemycająca głębsze sensy. Na dodatek to książka, która ma autentycznie fenomenalny pierwszy akapit. Ze świecą szukać lepszego:
"Od razu zauważył, że to ludzka kość. Jak tylko odebrał ją dziecku, które siedząc na podłodze, ssało ją w najlepsze".
Ja pierd... Nie można tego zignorować. Gwarantuję, że nie przejdziesz obok "Grobowej ciszy" obojętnie.
Dobry, choć nie wyjątkowy to patent - utkać wokół intrygi kryminalnej bogatą otoczkę psychologiczno-społeczną traktującą o jednym z ważkich problemów danego państwa lub społeczeństwa w ogóle. U Indridasona było już o zbyt słabym rozrzedzeniu islandzkich genów i wynikających z tego powikłaniach ("W bagnie"), o niedostrzeganiu jednostki w nowoczesnym społeczeństwie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-07
Gdy wreszcie zakumałam, jaką wywarotkę narracyjną zafundował czytelnikom Szczygielski, mój spragniony oryginalności w oklepanym gatunku literackim, jakim stał się kryminał, umysł orgazmicznie zakwiczał. Na ww. kwik złożyły się też: chorobliwie wręcz mroczny klimat, maksymalnie namacalny, dialogi, których nie powstydziłby się zajebisty scenarzysta, wnikliwy research i rozumienie schematów w szpitalu w Tworkach, zupełnie jakby autor był pacjentem (nie był! - pytałam :D) i tarantinowska groteska, pulpa czy jak tam zwał.
I jeszcze coś, chyba najważniejsze. Czytając Szczygielskiego, rozkoszując się jego dożartym piórem pełnym ważkich spostrzeżeń i wrażliwych niuansów, podziwiam go za inteligencję, błyskotliwość i mam świadomość obcowania z niezwykłym talentem. Naprawdę.
Czekam na nową powieść Szczygielskiego bardziej nawet niż na nowego Małeckiego (Jakuba). I nie, nie boję się tego porównania. Obaj panowie uprawiają wyższą sztukę literatury, acz zupełnie odmiennego rodzaju.
Gdy wreszcie zakumałam, jaką wywarotkę narracyjną zafundował czytelnikom Szczygielski, mój spragniony oryginalności w oklepanym gatunku literackim, jakim stał się kryminał, umysł orgazmicznie zakwiczał. Na ww. kwik złożyły się też: chorobliwie wręcz mroczny klimat, maksymalnie namacalny, dialogi, których nie powstydziłby się zajebisty scenarzysta, wnikliwy research i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Taka mała książeczka, a tyle w niej różności, znaczeniowych pięter i wartości. "Krew na śniegu" jest gęsta... jak krew właśnie. Nesbo równie wyczerpująco i wrażliwie opisuje piękno seksu, jak przygotowania do likwidacji niebezpiecznego bossa. I ten początek, kiedy bohater tłumaczy czytelnikowi, czemu nadaje się właściwie tylko do jednego... I to zakończenie, kolejne piętro przekazu, dziwaczne rozdwojenie, którego interpretacja może być różna. Dla mnie ta minipowieść to fenomen. Thriller, który ma znamiona literatury z wyższej półki.
Taka mała książeczka, a tyle w niej różności, znaczeniowych pięter i wartości. "Krew na śniegu" jest gęsta... jak krew właśnie. Nesbo równie wyczerpująco i wrażliwie opisuje piękno seksu, jak przygotowania do likwidacji niebezpiecznego bossa. I ten początek, kiedy bohater tłumaczy czytelnikowi, czemu nadaje się właściwie tylko do jednego... I to zakończenie, kolejne piętro...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to