rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Na początku zwyczajowy disclaimer, który ma na celu tylko uściślenie faktów – autorkę znam od lat i od lat uwielbiam jej pisanie. Czy to coś zmienia w kwestii mojej oceny „Drżeń lata”? Zdecydowanie nie, bo jest to książka po prostu świetna i moje osobiste sympatie nie mają na ten werdykt wpływu. Choć swoje serce oddałam trylogii o Date Masamune już od pierwszego tomu, każda kolejna część jest jeszcze lepiej napisana, lepiej zaplanowana, a bohaterowie mają okazję pokazać się z różnych stron i zabłysnąć, czasem zupełnie inaczej, niż czytelnik/czka mogą się spodziewać.

W „Drżeniach” Masamune ma już lat dwanaście, a szesnastowieczna Japonia jak i każdy chyba kraj w ówczesnym świecie nie uważała długiego dzieciństwa za coś należnego osobie w tak już poważnym wieku. A że nadarza się okazja do zawiązania dobrego sojuszu, to wyswatanie Masamune z panną z innego rodu wydaje się być jedynie logicznym krokiem. Oczywiście nie wszyscy są pomysłem zachwyceni, a na straży dobra dziedzica Date jak zawsze stoi najwierniejszy Kagetsuna i, od pewnego czasu, jego siostra Kita. Ta dwójka wyrusza do włości pretendentki do ożenku z Jednookim Smokiem (który to przydomek wciąż krąży jedynie między najbliższymi), by sprawdzić, czy panienka będzie godna ich ukochanego władcy. Nie będę zdradzać, co dzieje się później, ale jest to prawdziwa karuzela wydarzeń i zwrotów akcji, świetnie zaplanowana i z bardzo satysfakcjonującym rozwiązaniem.

Postaci wciąż są cudowne i wciąż trafiają mi prosto do serca, te już znajome i te nowe. Autorka gra na moich uczuciach jak na skrzypcach, płakałam więc i śmiałam się pod nosem. Dość powiedzieć, że przy tym czytaniu pochłonęłam książkę w jeden dzień, nie mogłam oderwać się od lektury. A Masamune-sama mogłabym się rzucić do stóp wraz z resztą poddanych i wielbić jego imię.

Świetna historyczna powieść przygodowa, napisana z naciskiem na bohaterów i relacje między nimi. Gorąco polecam!

Na początku zwyczajowy disclaimer, który ma na celu tylko uściślenie faktów – autorkę znam od lat i od lat uwielbiam jej pisanie. Czy to coś zmienia w kwestii mojej oceny „Drżeń lata”? Zdecydowanie nie, bo jest to książka po prostu świetna i moje osobiste sympatie nie mają na ten werdykt wpływu. Choć swoje serce oddałam trylogii o Date Masamune już od pierwszego tomu, każda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dla porządku wspomnę, że to książka napisana przez moją koleżankę, której pisanie uwielbiam już od grubo ponad dwudziestu lat, mogę więc być odrobinę nieobiektywna. Nawet jeśli tak, to wciąż jest bardzo dobra książka, która zasługuje na znacznie większą uwagę. Jeśli lubicie książki historyczne z naciskiem na bohaterów i relację między nimi, to na co jeszcze czekacie :)

Wspaniała kontynuacja „Księżycowych blizn”, opowiadająca o dalszych losach Katakury Kagetsuny i dzieciństwie Date Masamune, przyszłego Jednookiego Smoka z Oushuu. Postacie zostają pogłębione, ich relacje również. Autorka wspaniale radzi sobie z psychologią swoich bohaterów, nie usuwa im kamieni spod nóg, swoje muszą przejść. Wciąż jednak na pierwszy plan wysuwa się ciepło, oddanie, lojalność i powieść pozostawia serce w stanie ukojenia i szczęścia, nawet jeśli niektóre tematy mocno trafiły mnie w miękkie i bardzo je przeżywałam.

Na scenie pojawiają się także nowe postaci i każda z nich jest na swój sposób wyjątkowa. Moim ulubieńcem (a nie jest to wybór łatwy, bo kocham ich wszystkich), jest Endou Munenobu, a zaraz zanim – Kita, bardzo ciekawa postać, łącząca w sobie realia ówczesnej Japonii i dzisiejszych potrzeb czytelniczki, która chciałaby widzieć kobietę w akcji, a nie tylko czekającą na bohaterów w domu.

Gorąco polecam wszystkim interesującym się historią Japonii, powieściami historycznymi lub po prostu mają ochotę na dobrą, ciepłą i kochaną książkę.

Dla porządku wspomnę, że to książka napisana przez moją koleżankę, której pisanie uwielbiam już od grubo ponad dwudziestu lat, mogę więc być odrobinę nieobiektywna. Nawet jeśli tak, to wciąż jest bardzo dobra książka, która zasługuje na znacznie większą uwagę. Jeśli lubicie książki historyczne z naciskiem na bohaterów i relację między nimi, to na co jeszcze czekacie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku muszę zaznaczyć, że autorkę „Księżycowych blizn” znam od ponad dwudziestu lat, więc być może nie umiem być w pełni obiektywna. Wydaje mi się jednak, że książka ta obroni się sama, jeśli tylko dacie jej szansę, gdyż jest to świetny kawałek prozy, która zapada w serce i w pamięć. Napisana ładnym językiem, pełna emocji i ciepła.

Z reguły nie czytam też książek historycznych, ani nawet fabularyzowanych książek historycznych, nie z powodu jakichkolwiek uprzedzeń, ot, zazwyczaj się tak nie składa. Kiedyś interesowałam się historią Japonii, jak i wszystkim związanym z tym krajem, ale to, co wiedziałam o okresie Sengoku, z czasem się z mojej głowy ulotniło i na temat Date Masamune pamiętałam już jedynie całkowite podstawy, kilka głównych faktów i tyle.

Brak jakiejkolwiek wiedzy nie jest jednak problemem – książka prowadzi czytelnika przez Japonię w XVII wieku, podając wiele informacji w subtelny, przystępny sposób. Tło historyczne jest tu bowiem przede wszystkim tłem, a na pierwszy plan wybija się postać nastoletniego Kagetsuny, który zostaje wysłany przez ojca na nauki do świątyni, które mają mu pomóc ostatecznie dorosnąć do podjęcia nowej roli – dorosłego samuraja. W świątyni poznaje swojego przyszłego pana, aktualnie pięcioletniego chłopca, który już teraz zadziwia wszystkich swoimi niezwykłymi przymiotami. Między chłopcami rodzi się głęboka i wielowymiarowa więź, przyjaźń, ale i oddanie właściwe samurajowi, będącemu zawsze w gotowości, by oddać za swojego pana życie.

Narracja przesycona jest emocjami, a przeżycia duchowe bohaterów są nie mniej ważne, jeśli nie ważniejsze, niż wydarzenia dziejące się podczas trwania fabuły. To dopiero początek losów najznamienitszego przedstawiciela rodu Date i łatwo dać się wciągnąć w tę przygodę. Jestem pod wrażeniem znajomości realiów przez autorkę, łatwości, z jaką pisze o zwykłym życiu w Japonii w tamtych czasach. Wiem, jak wiele pracy i serca zostało włożone w research i to się czuje. Przede wszystkim jednak zapamiętam słowa Clio z posłowia – książka powstała z potrzeby opowiedzenia historii o przyjaźni i bliskości, bo rzeczywiście, relacja między Kagetsuną a małym Bontenmaru jest jak plaster na serce, przynosząc wiele ciepła.

Jeśli interesuje Was historia Japonii, dajcie „Księżycowym bliznom” szansę! Jeśli lubicie książki historyczne - myślę, że znajdziecie tu wiele dla siebie. A jeśli po prostu są Wam bliskie dobre, emocjonalne powieści, to już w ogóle zachęcam do czytania :)

Na początku muszę zaznaczyć, że autorkę „Księżycowych blizn” znam od ponad dwudziestu lat, więc być może nie umiem być w pełni obiektywna. Wydaje mi się jednak, że książka ta obroni się sama, jeśli tylko dacie jej szansę, gdyż jest to świetny kawałek prozy, która zapada w serce i w pamięć. Napisana ładnym językiem, pełna emocji i ciepła.

Z reguły nie czytam też książek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Im więcej czytam książek o Rosji (a i polskiego non fiction w ogóle, ale to temat na inny tekst), tym bardziej czuję się marudna i wybredna, a nie przepadam za sobą w takiej odsłonie. Niemniej czytając wiele książek tego rodzaju w głowie pojawiają mi się te wszystkie pytania z gatunku „gdzie był edytor” lub „po co właściwie jest napisana ta książka…?” – i nie inaczej jest w przypadku „Spokojnie. To tylko Rosja” Sokołowskiego. Zaznaczę od razu na początku – autor porusza wiele ciekawych kwestii i książka ma naprawdę niezłe momenty. Ale wszystko to ginie w morzu chaosu.

Przede wszystkim przeszkadza mi, kiedy tekst aspirujący do reportażu ma za wiele fragmentów dotyczących samych podróży autora. Albo inaczej – jeśli mam zainteresować się podróżami konkretnego człowieka, to chcę wiedzieć o nim coś więcej, chcę zrozumieć, czemu gdzieś jedzie, czego tam szuka, co się w nim dzieje i po co to wszystko. Tak pisał chociażby Thubron w „Górze w Tybecie”. Natomiast jeśli głównym bohaterem jest sam kraj, miejsce lub konkretna grupa ludzi, w moim odczuciu autor powinien trzymać się na uboczu i o ile zawsze interesuje mnie komentarz osoby piszącej, to jednak nie interesuje mnie, co jadła na obiad (o ile nie jest to opis jakichś lokalnych potraw mających sens w kontekście całego tekstu) i ile spała. I tu zupełnie się Sokołowski gubi. Ciekawe informacje gubią się w opisach poszukiwań moteli, zjedzonych kotletów i opisów przejazdów, które nie zgrywają się w żadną spójną całość. Dość powiedzieć, że na początku myślałam, że czytam zapis jednej wyprawy, po czym po drodze okazało się, że mówimy tu o latach wycieczek i pobytów w Rosji. Dlaczego autor tam jeździ, poza jakąś ogólną ciekawością – nie dowiemy się. Gdzieś tam między wierszami coś tam się pojawi, ale raczej dowiemy się, gdzie autor stał i palił papierosy bądź też co fotografował, choć właściwie nie było dla niego ciekawe.

I to jest kolejny problem. Rozumiem, co Sokołowski chce przekazać – że Rosja to kraj szary i dość beznadziejny, ale fascynujący i pociągający na jakiś pokrętny sposób. Sama interesuję się Rosją od dość długiego czasu i choć nigdy tam nie byłam, czytałam bardzo dużo. W „Spokojnie…” Rosja jednak jawi się… właśnie tak nijako. Są tematy, które ciekawią, jakby chociaż rosyjskie południe, czy historia Gagarina, ale każdy tekst to taka krótka pocztówka, scenka rodzajowa z garścią informacji i siłą rzeczy autor ślizga się po powierzchni i wrażenie nijakości jest głównym odczuciem po skończeniu lektury.

Podobało mi się to, że Sokołowski sporo miejsca oddaje Rosjanom i pozwala im samym wypowiedzieć się na poruszane tematy. Efekt psuje niestety opis tych bohaterów – zakładam, że autor celował w humor i dystans, ale nierzadko wychodzi to nieprzyjemnie, jak gdyby nie miał do swoich bohaterów zbyt wiele szacunku i choć się od tego odżegnuje, to jednak czuć lekką wyższość w stosunku do Rosjan, którzy żyją w tym dzikim kraju i nie widzą toczących go absurdów i problemów. Ale najgorzej jest w tych fragmentach, kiedy Sokołowski pisze o kobietach. Smutno się robi, naprawdę.

Nie jestem zachwycona tą książką i po inne Sokołowskiego już nie sięgnę. Choć nie przeczę, że dowiedziałam się kilku nowych rzeczy i kilka mnie poruszyło. To w końcu Rosja. Ale nie mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że komukolwiek ją polecam…

Im więcej czytam książek o Rosji (a i polskiego non fiction w ogóle, ale to temat na inny tekst), tym bardziej czuję się marudna i wybredna, a nie przepadam za sobą w takiej odsłonie. Niemniej czytając wiele książek tego rodzaju w głowie pojawiają mi się te wszystkie pytania z gatunku „gdzie był edytor” lub „po co właściwie jest napisana ta książka…?” – i nie inaczej jest w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mimo przeczytania wielu recenzji nie byłam do końca świadoma, na co się piszę zaczynając czytać „Lesbos”. To stosunkowo krótka, ale bardzo bogata książka z elementami literaturoznawczymi, biograficznymi, a wreszcie przemyśleniami i wrażeniami autorki, które chyba najbardziej mi się podobało. Wszystko to łączy postać Safony, jej dorobku i jej spadkobierczyń z Polski i świata.

Renata Lis z wielkim talentem łączy analizę twórczości poetek i pisarek z elementami ich biografii i własnymi przemyśleniami. Nie jestem wielką wielbicielką biografii, rzadko trafiają się takie, które mają wyważony stosunek domysłów autora z faktami, tak żeby całość pozostawała tak zgodna z prawdą, jak to możliwe, nie była nudna i naukowo sucha, a w dodatku szerokim łukiem omijała infantylną fabularyzację, od której dostaję gęsiej skórki. Tutaj, choć to przecież niedługie fragmenty, czytało mi się te historie wspaniale. Zwłaszcza o Sofii Parnok, o której się z tej książki w ogóle dowiedziałam.

Pamiętając mgliście omawianie poezji Safony z czasów szkolnych i przeskakiwanie nad nią, jakby nie miała w sumie wiele do zaoferowania, do tej pory traktowałam tę postać bardziej jako symbol i mit. Tutaj stała się dla mnie wreszcie kimś rzeczywistym i emocjonalnie bliskim, co było dość zaskakujące. Ogólnie cała lektura była przeżyciem szalenie emocjonalnym i intymnym. Dochodząc do ostatniego rozdziału nie byłam pewna, czy kupuję go w kontekście całości. No tak, mamy wizytę na Lesbos, no tak, wszystkie drogi nas tu niby prowadziły, ale… Tymczasem końcówka doprowadziła mnie do płaczu.

Chyba kupię sobie swój egzemplarz i zaznaczę w nim te kilka fragmentów, żeby móc do nich wracać. Bardzo dobra rzecz, naprawdę.

Mimo przeczytania wielu recenzji nie byłam do końca świadoma, na co się piszę zaczynając czytać „Lesbos”. To stosunkowo krótka, ale bardzo bogata książka z elementami literaturoznawczymi, biograficznymi, a wreszcie przemyśleniami i wrażeniami autorki, które chyba najbardziej mi się podobało. Wszystko to łączy postać Safony, jej dorobku i jej spadkobierczyń z Polski i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę dostałam od wydawnictwa Czarna Owca za pośrednictwem portalu LubimyCzytać.pl w zamian za szczerą recenzję - dziękuję!

Koniec lat 60, USA. Upalne lato, skwar, jaki potrafi panować tylko w mieście i znudzona czwórka rodzeństwa wypełniająca sobie czas rozmaitymi pomysłami. Jeden z nich odmieni życie Varyi, Daniela, Klary i Simona na zawsze. Dowiadują się o istnieniu wróżki, która nie odsłania tajemnic przyszłości, ale za to przepowiada datę śmierci z dokładnością co do dnia. Trudno powiedzieć, co zwyciężyło – ciekawość, nonszalancja, wyzwanie czy zwyczajny strach, prowadząc rodzeństwo Goldów pod drzwi kamienicy. Wyjść można było tylko przez mieszkanie tajemniczej kobiety, a wtedy już nie dało się cofnąć czasu…

Powieść „Immortaliści” Chloe Benjamin śledzi losy czwórki protagonistów przez kilkadziesiąt lat, a czytelnik ma szansę dowiedzieć się, czy przepowiednie wróżki się sprawdziły. Ale czy na pewno? Czy przeznaczenie istnieje, czy też przyszłość zależy jedynie od naszych wyborów? Czy rishka zobaczyła przed sobą daty śmierci czwórki żydowskich dzieci, czy też rzuciła pierwsze kombinacje liczb, jakie przyszły jej do głowy? Czy to wytyczyło szlak dla Goldów, czy ich życia potoczyłyby się tak samo, gdyby tamtego dnia odeszli spod kamienicy…? „Immortaliści” zadają pytanie o sens wiary w przeznaczenie i celowość ludzkich wyborów z drugiej strony. Całość podlana jest żydowską religią, wierzeniami i rytuałami, co tworzy obraz na równi fascynujący, jak i niepokojąco realny. Czy to możliwe…?

Przede wszystkim jednak „Immortaliści” to wielowątkowa saga rodzinna, a rozpiętość tematów jakich dotyka może budzić podziw. Mamy więc wspomniane wyżej zmaganie się z wiarą i jej utratą, z życiem u boku tradycyjnych (acz nie ortodoksyjnych) żydowskich rodziców, w zderzeniu z podejmowaniem decyzji możliwie jak najbardziej sprzecznych z tymi zasadami. Burzliwe lata 70. w San Francisco, mekce homoseksualistów i początek epidemii AIDS. Świat iluzjonistów, komisje wojskowe, wreszcie badania genetyczne… A do tego motywy tak ponadczasowe jak starość, poczucie straty i nade wszystko – miłość, zwłaszcza ta między rodzeństwem, trudna i naznaczona wspólną przeszłością. Czy to nie za dużo tematów ja na trochę ponad czterysta stron powieści? Przyznam, że chwilami miałam takie wrażenie, choć na szczęście autorce udało się uniknąć irytującego zabiegu umieszczania swoich postaci we wszystkich ważniejszych wydarzeniach z danego okresu w historii jakiegoś państwa bądź społeczności.

Wątek nadnaturalny przewija się na kartach „Immortalistów”, ale pozostaje w sferze spekulacji, trudno tu nawet doszukać się realizmu magicznego. Jak widać, książka aż kipi od mnogości wątków, motywów, dzieje się na przestrzeni lat i dotyczy bohaterów, którzy bywają oddzieleni od siebie setkami kilometrów. Czy Benjamin udało się spiąć to w spójną i porywającą całość? Moim zdaniem – i tak i nie. Trudno zarzucić książce dziury fabularne, autorka stara się też przedstawić swoich bohaterów w konkretnych sytuacjach. Niestety, sceny te nie dźwigają swojej roli – dostajemy masę streszczania tego, co działo się w międzyczasie, co postać myślała, robiła, czuła. A przez to powieść cierpi na dość błahy problem, którego każą się wystrzegać na wszelkich kursach kreatywnego pisania – za dużo tu opisywania a za mało przedstawiania psychiki postaci w konkretnych wydarzeniach, wspomniane cechy niekoniecznie wynikają z działań, jakie postać przeprowadza w „czasie rzeczywistym” trwania powieści. Być może zabrakło na to miejsca, być może powieść mogłaby być nieco dłuższa lub bardziej okrojona fabularnie.

Nie chcę tu powiedzieć, że część wątków uważam za niepotrzebne – jednak przez ten dysonans ciężko było się niekiedy wczuć w opisywane losy bohaterów, a oni sami nie przypadli mi mimo wszystko specjalnie do serca. Pozostałam na zewnątrz powieści i choć czytało mi się książkę bardzo przyjemnie, to jednak zabrakło w niej emocji, fragmentów, do których już teraz zdążyłabym wrócić, żeby móc przeczytać je na nowo. To wciąż udana saga rodzinna i ciekawa książka mówiąca o przeznaczeniu i pośrednio – o odpowiedzialności za swoje czyny. Zostawia czytelnika z pytaniami i cisnącym się na usta pytaniem „No i co było dalej?” I w sumie – o to właśnie chodzi.

Książkę dostałam od wydawnictwa Czarna Owca za pośrednictwem portalu LubimyCzytać.pl w zamian za szczerą recenzję - dziękuję!

Koniec lat 60, USA. Upalne lato, skwar, jaki potrafi panować tylko w mieście i znudzona czwórka rodzeństwa wypełniająca sobie czas rozmaitymi pomysłami. Jeden z nich odmieni życie Varyi, Daniela, Klary i Simona na zawsze. Dowiadują się o istnieniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie książki, które warto przeczytać, trzeba przeczytać, ale tak naprawdę ma się ochotę na wszystko inne, byle tylko do nich nie sięgać. Bo bolą za bardzo, bo na pierwszej stronie już się zaczyna płakać, bo na czwartej do gardła podchodzi śniadanie, bo po kilkunastu właściwie ciężko wciąż wierzyć w dobro w ludziach. Taką książką jest właśnie „Dziś narysujemy śmierć”. Płakałam właściwie na każdej jednej stronie i chciałam skończyć jak najszybciej, żeby już być po, żeby wiedzieć, ale już nie musieć tego przeżywać. Chodziłam jak poobijana, a gdzieś tam pod stosem zwłok, bólu i cierpienia znalazło się też miejsce na refleksję, jak dobry to jest reportaż, jaki szacunek i gorącą sympatię poczułam do autora za te wszystkie nieliczne, ale bardzo dobitne osobiste wstawki, które pomogły mi przejść przez lekturę.

To taka książka, po której wychodzi się z domu, w pełne słońce, jedzie do pracy i trudno uwierzyć, że życie toczy się dalej, że ludobójstwo działo się i dzieje nie raz i że nie przeszkadza to światu istnieć dalej, chociaż jakoś wypadałoby, żeby przestał. I ta myśl, że najmniejsze, co można zrobić, to pozbyć się całej pogardy i nienawiści z siebie i pomóc w tym innym, nie wiem jak, może przez samo bycie dobrym człowiekiem, staranie się, próbowanie. Żeby to już nigdy nie miało miejsca.

Wiem, że piszę bez ładu i składu, wiem, że na koniec powinnam napisać coś o tym, że książkę wszystkim polecam, ale nie potrafię tego zrobić. To lektura na własną odpowiedzialność, kiedy jest się gotowym. Nie wiem, czy ja byłam. Cieszę się, że ją przeczytałam, chociaż tyle mogłam zrobić dla uczczenia pamięci Rwandyjczyków, tak żałośnie mało.

Są takie książki, które warto przeczytać, trzeba przeczytać, ale tak naprawdę ma się ochotę na wszystko inne, byle tylko do nich nie sięgać. Bo bolą za bardzo, bo na pierwszej stronie już się zaczyna płakać, bo na czwartej do gardła podchodzi śniadanie, bo po kilkunastu właściwie ciężko wciąż wierzyć w dobro w ludziach. Taką książką jest właśnie „Dziś narysujemy śmierć”....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam problem z oceną „Gorszych światów” – w teorii tematyka reportaży wydawała mi się bardzo „moja” i chociaż geograficznie to niekoniecznie miejsca, które mnie interesują (Bałkany, z małymi wyjątkami, jeden jedyny rozdzialik o Rosji i akurat niespecjalnie zajmujący), to jednak mnóstwo tu kwestii tożsamościowych, przynależności i grup mniejszościowych (narodowo i etnicznie). Dużo ciekawych widokówek z miejsc, o których nie mam pojęcia, dowiedziałam się więc masy nowych rzeczy, sporo ułożyło mi się w głowie, a część faktów dopiero połączyłam po lekturze i też jestem zadowolona, że po książkę sięgnęłam.

Czytając i już po skończeniu zastanawiałam się, czemu mimo wszystko książka nie zrobiła na mnie większego wrażenia. Może oczekiwałam większych wzruszeń czytając o „odchodzących światach”? A może materiały trochę zlały mi się w jedno, chwilami czuć było, że były pisane jako osobne teksty do różnych gazet. Nie chodzi mi o powtarzanie się informacji, ale mimo sąsiedztwa geograficznego chwilami miałam wrażenie, że nawet z mocno zarysowanym motywem przewodnim książka jako całość nie miała płynności. Głowiłam się, co mi nie pasuje i wreszcie doszłam do wniosku, że o dziwo chodzi o motyw przewodni właśnie – fakt, że książka ułożona jest geograficznie i mimo wszystko skupia się na fizycznym zanikaniu grup etnicznych, wsi, miasteczek, ośrodków. Gdyby lekko przesunąć środek ciężkości i skupić się na tożsamości bohaterów reportaży, wyszłaby książka może cieńsza (bez bólu można byłoby usunąć kilka tekstów, naprawdę), bardziej skondensowana i w moim odczuciu lepsza. Te fragmenty właśnie były zdecydowanie najciekawsze, poruszające i dające do myślenia. Znikające geograficznie wsie i miasteczka – były, są i będą na mapie świata i chyba nie do końca potrafię się wzruszyć tym, że młodych ciągnie do miasta, edukacji i możliwości. Za to walka o utrzymanie tradycji, poczucia przynależności do grupy mającej już tylko dajmy na to setkę reprezentantów – zdecydowanie tak.

Dodatkowo kolejny raz stwierdzam, że lubię reportaż klasyczny, oddający głos swoim bohaterom, podający dodatkowe dane, odnoszący się do istniejącej literatury. Osoba autora jako bohatera absolutnie mi nie przeszkadza, chyba że teksty zaczynają dotyczyć tylko jego bądź jej –w „Gorszych światach” tego nie było. Nie lubię natomiast reportaży fabularyzujących wydarzenia, jak tu historia o kobiecie, która wytarła z religijnego obrazu cudowną łzę. Owszem, widzę potencjał i nawet się wzruszyłam, bo historia kobiety to taki typowy wyciskacz łez, który mnie zawsze wbrew mojej woli poruszy, ale na tle innych tekstów ten jest słaby, dość topornie grający na emocjach i niepotrzebny. O wiele lepiej wychodzi to, gdyby mieszkańcy odwiedzanych przez autora miejsc sami się wypowiadają i czasem z prostych słów wynika przekaz sto razy mocniejszy.

Mam problem z oceną „Gorszych światów” – w teorii tematyka reportaży wydawała mi się bardzo „moja” i chociaż geograficznie to niekoniecznie miejsca, które mnie interesują (Bałkany, z małymi wyjątkami, jeden jedyny rozdzialik o Rosji i akurat niespecjalnie zajmujący), to jednak mnóstwo tu kwestii tożsamościowych, przynależności i grup mniejszościowych (narodowo i etnicznie)....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dość mieszane uczucia - pięciolatek życzył sobie czytania kolejnych rozdziałów, ale mnie literacko nie zachwyciła - dziecięcy punkt widzenia mocno naciągany i często niezrozumiały dla dziecka. Do tego sporo drażniących tekstów, jak ten, że depresja to choroba, którą leczy się czekoladą, dziewczynki zamiast motocykli wolą motocyklistów (i się do nich mizdrzą - mówimy o pierwszoklasistkach), a przymiotnik "dziewczyński" jest używany jako określenie czegoś głupiego itd. Wolałabym mieć trochę bardziej progresywny materiał do dyskusji z dzieckiem, a nie tylko na zasadzie zastanawiania się, czemu te dzieci w książce takie dziwne mają pomysły, przecież rasa psa nie jest "dziewczyńska" bądź nie itd. Rozumiem, że to miało być dowcipne, ale jakoś nie trafiło. Nie polecam specjalnie, tym bardziej, że ilustracje powalają jeszcze mniej.

Dość mieszane uczucia - pięciolatek życzył sobie czytania kolejnych rozdziałów, ale mnie literacko nie zachwyciła - dziecięcy punkt widzenia mocno naciągany i często niezrozumiały dla dziecka. Do tego sporo drażniących tekstów, jak ten, że depresja to choroba, którą leczy się czekoladą, dziewczynki zamiast motocykli wolą motocyklistów (i się do nich mizdrzą - mówimy o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mimo drobnych zastrzeżeń jest to naprawdę dobra książka i czekałam na polską wersję - myślę, że językowo może grać bardziej niż oryginał, bo czytając o wszelkich słowiańskich motywach jakoś łatwiej mi przełykać "kaszę" zamiast "kashy". "Niedźwiedź..." jest pierwszą częścią serii (dylogii?) i chwilami miałam wrażenie, że autorka leci mocno po łebkach, próbując upchnąć jak najwięcej wierzeń, folkoloru i postaci. Przez to czasem powieść wydawała się szkicem czegoś bardziej rozwiniętego i pogłębionego. Niemniej jednak wciąż jest to bardzo dobra książka, świeża i przyjemna w odbiorze, stanowiąca świetne wyjście do dalszej historii. Bardzo ciekawa jestem tłumaczenia.

Mimo drobnych zastrzeżeń jest to naprawdę dobra książka i czekałam na polską wersję - myślę, że językowo może grać bardziej niż oryginał, bo czytając o wszelkich słowiańskich motywach jakoś łatwiej mi przełykać "kaszę" zamiast "kashy". "Niedźwiedź..." jest pierwszą częścią serii (dylogii?) i chwilami miałam wrażenie, że autorka leci mocno po łebkach, próbując upchnąć jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Myślałam na początku, że pokuszę się o napisanie dłuższej recenzji, z cytatami i próbą analizy, czym właściwie jest ta książka, ale chwilę po jej skończeniu większość jakichkolwiek uczuć się ulotniła, szkoda więc czasu.

Autorka spędziła w Emiratach cztery lata i postanowiła napisać ni to swoje wspomnienia (bo poza garścią dość bezosobowych anegdot autorki tu właściwie nie ma), ni reportaż o ZEA. Znaleźć tu można garść przemyśleń, jakieś dane bez jakiegokolwiek źródła (wszyscy robią coś, większość ma coś innego, dużo decyduje się na… - ale skąd to wiadomo? Czy autorka przepytała jakąś reprezentatywną grupę badawczą tego tak chroniącego prywatność narodu? Czerpała informacje od znajomych? Od jakichkolwiek organizacji? Nie dowiemy się). Z detalami poznamy wszelkie możliwe stroje i ich konfiguracje, co skrywa abaja jeśli o trendy w wyglądzie chodzi i garść informacji, które są naprawdę interesujące, ale giną w powtórzeniach, słowotoku i powierzchownych refleksjach.

Właściwie odechciało mi się nawet pastwić nad tym, jak słaba jest to książka. Jak bardzo autorka wydaje się mieć dobre intencje i jak bardzo wywyższająca a chwilami nawet pełna pogardy wyłania się ze stron książki. Autorka nie stara się wniknąć głębiej w świat swoich bohaterów, dlaczego podejmują takie decyzje, wszystko można załatwić argumentem o zderzeniu starego z nowym, tradycji z nowoczesnością, islamu z kapitalizmem. Tylko że na tym nie powinno się według mnie kończyć. A w tym wszystkim gdzieś tam przebija się myśl, że Chrobak chciała napisać trochę inną książkę. Kiedy pisze o gosposiach z różnych krajów Azji i Afryki, kiedy próbuje przedstawić swoją ukochaną dzielnicę albo konserwatywne koleżanki, widać, że pomysł na książkę jakiś był. Nie wystarczyło jednak umiejętności i sprawdza się prawda stara jak świat, że nie każdy, kto spędził jakiś czas w interesującym miejscu powinien napisać o tym książkę.

Na koniec refleksja, bo już usłyszałam, że czytając książkę o takim tytule nie powinnam spodziewać się wiele więcej. Dlaczego? Przecież w sumie to jest naprawdę interesujące, to zderzenie całej technologii, pieniędzy i nowoczesnego stylu życia z beduińskimi tradycjami. Gdyby tak zajrzeć głębiej zamiast ślizgać się na powierzchni, mogłoby być ciekawiej. Niestety, zatrzymujemy się na wyglądzie i prawie nie ruszamy. Ubrania, ubrania, moda, wygląd… Przy prawie każdej kobiecie podkreślone jest, jak bardzo jest piękna pod nikabem. Sto razy powtarzają się opisy tego, co i jak kobiety starają się odsłonić, co mogą pokazać, jak to robią. Żadna jednak nie zabiera głosu, nie dostaniemy tu cytatów, nie będzie sprzecznych stwierdzeń, mieszkanki ZEA po raz kolejny nie dostają głosu. A skoro duża część z nich sama decyduje się na nikab, to może warto byłoby sięgnąć głębiej, poza wygląd właśnie…?

(Dodatkowo, znajdziemy ze dwa-trzy fragmenciki dotyczące czegokolwiek nieheteronormatywnego. Podane w taki sposób, że włos się jeży, a szkoda. Znowu.)

Myślałam na początku, że pokuszę się o napisanie dłuższej recenzji, z cytatami i próbą analizy, czym właściwie jest ta książka, ale chwilę po jej skończeniu większość jakichkolwiek uczuć się ulotniła, szkoda więc czasu.

Autorka spędziła w Emiratach cztery lata i postanowiła napisać ni to swoje wspomnienia (bo poza garścią dość bezosobowych anegdot autorki tu właściwie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie będę oryginalna stwierdzając, że wilki są jednymi z bliższych mi uczuciowo zwierząt, wszak z przerwami są w Polsce bardzo modne i pole do ich interpretacji jest olbrzymie (przez co czasem stają się symbolami rzeczy mi obcych bądź obmierzłych, ale nie zniechęca mnie to do samych zwierząt). Powoli zbieram sobie i czytam książki na ich temat, choć póki co więcej mam na koncie artykułów niż książek jako takich. „Wilki” Wajraka na moją półkę raczej nie trafią, może kiedyś kupię ją podrośniętym synom, ale sama oddałam ją bez większego żalu do biblioteki, skąd pochodziła.

Wajrak na pewno umie pisać, jego narracja plasuje się gdzieś pomiędzy przyrodniczą gawędą a tekstem z bardziej naukowej biologicznej publikacji. Sam autor jest również przesympatyczną osobą, z której poglądami zgadzam się w większości spraw, o których pisał. I całe szczęście, bo książka ta traktuje nie tyle o wilkach, ale o przygodach Wajraka z nimi związanych. Nie musi to być wada i na pewno znajdzie się sporo osób, do których właśnie takie podejście przemówi. Mnie natomiast z całej książki zainteresowały najbardziej te czysto wilcze fragmenty, jak opisy watah jako rodzin, o czym czytałam już masę rzeczy, ale nigdy mnie to nie nudzi, bardzo ciekawe porównanie wilków z psami i wreszcie choćby podejście ludzi do wilków w różnych zakątkach świata, o kształtowaniu się tej relacji i konsekwencjach, zwłaszcza dla zwierząt. Niestety, jest to książka głównie o ludziach, o badaczach i tropicielach, ale i o kłusownikach. Dużo w niej przemocy – ale tej ludzkiej właśnie. Ma to swój cel i sens, którego nie odmawiam nawet przez chwilę, jednak nie taką książkę tak do końca chciałam przeczytać. Wreszcie, styl, o którym już odrobinę wspomniałam – podoba mi się i jest sympatyczny, ale cały czas miałam wrażenie, że autor kieruje swoją książkę do młodszego czytelnika lub inaczej – jest przyzwyczajony do pisania dla młodszego czytelnika i odrobinę swoje pisanie infantylizuje (wiem, jak pejoratywny ma to wydźwięk, a ja nie widzę tego jako coś z gruntu złego, ale nie do końca mi odpowiadającego).

Na pewno znajdzie się cała masa wielbicieli „Wilków”, którzy znajdą w niej dokładnie to, czego szukają. Ja niestety się do nich nie zaliczam, choć książka mi się podobała i jako lektura do autobusu spełniła swoje zadanie.

Nie będę oryginalna stwierdzając, że wilki są jednymi z bliższych mi uczuciowo zwierząt, wszak z przerwami są w Polsce bardzo modne i pole do ich interpretacji jest olbrzymie (przez co czasem stają się symbolami rzeczy mi obcych bądź obmierzłych, ale nie zniechęca mnie to do samych zwierząt). Powoli zbieram sobie i czytam książki na ich temat, choć póki co więcej mam na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka naprawdę dobra, chwilami bardzo dobra - studium pożądania, niesamowicie oddana atmosfera upalnego lata i pierwszego poważnego uczucia, które wyłania się spośród pragnień i odkrywania siebie, swojej tożsamości i potrzeb.

Bardzo ciekawa jestem tłumaczenia, ponieważ w powieści mnóstwo jest gry słowem, jej język nie należy do najprostszych i to odróżnia tę książkę od wielu romansów. Nie ujmując nic romansom, "Call me by your name" (rozumiem, dlaczego wybrano tłumaczenie filmowe, ale czemu ach czemu tak spaprano ten wydźwięk na cześć czegoś, co kojarzy mi się z pierwszym lepszym erotykiem) oferuje nie tyle dużo więcej, co coś innego po prostu. To pochwała poezji, humanizmu, literatury... Oby nie zginęło to w przekładzie.

Książka naprawdę dobra, chwilami bardzo dobra - studium pożądania, niesamowicie oddana atmosfera upalnego lata i pierwszego poważnego uczucia, które wyłania się spośród pragnień i odkrywania siebie, swojej tożsamości i potrzeb.

Bardzo ciekawa jestem tłumaczenia, ponieważ w powieści mnóstwo jest gry słowem, jej język nie należy do najprostszych i to odróżnia tę książkę od...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Porównując pierwszą część Nikity do drugiej nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pierwsza to był jakiś brudnopis na szybko wyciągnięty z szuflady. Ot, autorce przestało wystarczać na rachunki, czas wydać książkę, a napisała coś takiego mając lat siedemnaście, nie miała czasu wprawdzie za bardzo przejrzeć, ale już trudno, niech będzie. Tym sposobem „Dziewczyna z Dzielnicy Cudów” zahaczała o jakiś twór książkopodobny i była ciężka do przebrnięcia. Całe szczęście, że przy tomie drugim pani autorka miała już widocznie czas i chęci nad swoim dziełkiem posiedzieć. Nie jest to wciąż zapadająca w pamięć literatura, ale jest lepiej o kilka poziomów. Byłam bliska polecenia jej kilku osobom i ogólnie miałam przyjemność przy czytaniu.

Kilka rzeczy zmieniło się na plus. Przede wszystkim, główna bohaterka. Nikita całkiem daje się tu lubić, nie chodzi jedynie i nie smęci na swój los, przy każdej okazji podkreślając jedynie, jaka to z niej zimna suka bez uczuć, jaka jest mroczna i skrzywdzona. Tu stała się pełną postacią. Ma swoje problemy, bywa nieznośna, ale też próbuje nad sobą pracować, zmieniać się, jest aktywna i chce poznać prawdę o swoim pochodzeniu i przeszłości. Jej relacje z innymi ludźmi też nabrały sensu i głębi – mamy więc toksyczną czy wręcz sztokholmską relację z matką, pogłębiającą się przyjaźń z Robinem, kilka pogłębionych przyjaźni (Alex), czy zupełnie nowe, o których nieszczęsna bohaterka jeszcze nie miała pojęcia w poprzednim tomie (że ma te relacje od x lat, ech…). Nawet wspomnienia dotyczące romansu z Dorą miały w sobie coś ciepłego, co do mnie przemawiało.

Po drugie, mamy tu fabułę. A nawet możnaby rzec – dwie, z czego jedna ma sens, a druga nie. Poszukiwania Nikity, jej dążenie do poznania prawdy i całe zamieszanie z nordyckim panteonem bóstw i magicznych stworzeń było naprawdę całkiem udane. Owszem, można przyczepić się do rozwiązania. O ile podobała mi się rozmowa Nikity z Odynem, to czytelnicza satysfakcja była taka sobie – wielka konfrontacja z głową skandynawskich bóstw w postaci pyskówki, gdzie Odyn się zwyczajnie zacukał i uznał, że jak tak, to on se idzie do swojej piaskownicy… No cóż. Ale trzymające jeden front boginie były wspaniałe. Ale było całkiem ciekawie. Gorzej z tajemniczymi porywaczami pragnącymi porwać Nikitę, który to wątek tylko rozpychał powieść i zwyczajnie przynudzał. Serio – po co ci motocykliści, klisza na kliszy i kliszą pogania. Zarówno jeśli chodzi o postacie jak i ich cały wątek. A kiedy całość narasta, napięcie rośnie i nie wiadomo, czy to matka chciała zabić Nikitę, czy też jeszcze inny gracz – okazuje się, że był to jakiś no name i w dodatku mima bycia wielką szychą w Zakonie nieszczęsny facet robi dosłownie w gacie na widok Nikity, która przyszła wymierzyć sprawiedliwość. Tak, sika w swoją jedwabną piżamę. Facet, który doszedł wysoko w strukturach najbardziej zabójczej i mrocznej organizacji i tak dalej. Porażka.

A także pojawił się humor, nie zawsze może w moim typie, ale zdecydowanie częściej tak, niż nie. Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest jakaś naprawdę dobra książka. Wciąż cierpi na niepotrzebny słowotok, styl autorki mógłby się poprawić. Przykładowo – dlaczego oni wszyscy mówią tak samo? Nieważne, czy to prastary półbożek, czy też trzydziestoletnia zabójczyni wychowana na ulicy – używają dokładnie tego samego rejestru. Dialogi bywają cienkie, a klisze ścielą się gęsto. Ale jest atrakcyjnie, rozrywkowo i jako lektura do autobusu sprawdza się wystarczająco. I mówcie sobie co chcecie, Nikita zaczęła mnie obchodzić i życzę dobrze jej i Robinowi. A także Karmie i Ilii. Mam wielką nadzieję, że ten zaginiony pan będzie sobie chodził po bezdrożach, gdzie wybierają się Nikita i Robin i będzie fajny. A potem Nikita zaprowadzi go do domu, gdzie ów tajemniczy pan będzie w radosnej triadzie z Karmą i Ilią. Nie życzę sobie żadnych zaginionych braci Ilii, przez wzgląd na których Ilia opiekuje się Karmą, uch. I czekam na kolejną część, a co!

Porównując pierwszą część Nikity do drugiej nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że pierwsza to był jakiś brudnopis na szybko wyciągnięty z szuflady. Ot, autorce przestało wystarczać na rachunki, czas wydać książkę, a napisała coś takiego mając lat siedemnaście, nie miała czasu wprawdzie za bardzo przejrzeć, ale już trudno, niech będzie. Tym sposobem „Dziewczyna z Dzielnicy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Na „Slash” czekałam od momentu, kiedy usłyszałam o kontynuacji „Fanfika”, niedługo przed premierą stwierdziłam, że zwyczajnie nie mogę się doczekać, kiedy zaczęły pojawiać się przedpremierowe pozytywne recenzje. Wyczekałam jednak dzień premiery, nabyłam książkę niechcący stawiając na głowie pół magazynu pewnej łódzkiej hurtowni (z tego miejsca serdecznie pozdrawiam przemiłą panią, która z uśmiechem wyszła poza zakres swoich obowiązków, żeby pomóc mi książkę zdobyć). Przeżyłam wieczorne prace, usypiania, kolacyjki i mogłam nareszcie czytać.

W skrócie, jak już pisałam w notatce: książkę wciągnęłam jak kluskę, podobała mi się bardzo i pragnę więcej!

A pisząc ciut dłużej… Osińska naprawdę umie tworzyć postaci, które coś we mnie poruszają. I może dlatego, że teraz głównym bohaterem jest Leon, a nie skądinąd egocentryczny Tosiek, tych postaci jest więcej, z naciskiem na dziewczyny i mam poczucie, że każda ma coś do zaproponowania, o każdej chętnie bym poczytała coś więcej (zwłaszcza o Emilii, nie czarujmy się). Sam Leon zresztą jest cudowny – nie idealny, oj nie, bywa nieznośny, ale odnalazłam w nim tak wiele z nastoletniej siebie, że miejscami ocierało się to o lekki dyskomfort. Autorka naprawdę potrafi oddać nastoletnie charaktery, ze wszystkimi zaletami i wadami osób w tym wieku. A spojrzenie Leona wiele z tego wydobywa na powierzchnię. Te kłótnie i fochy, to niedocenianie się, przepychanki w szkolnym teatrzyku, liceum, które trzeba jakoś przetrwać… Jakie to prawdziwe.

Odświeżający jest niepozbawiony wad Leon i na równi irytujący i rozczulający jest Tosiek, któremu ciężko się oprzeć, choć ma się ochotę strzelić go przez łeb nie raz i nie dwa. Jestem wielką wielbicielką historii, gdzie główna para już się zeszła i teraz musi nauczyć się, jak ich związek ma działać, dotrzeć się i nauczyć siebie nawzajem. W „Slashu” w brzuchu latają motylki, można uwierzyć zarówno w negatywne i pozytywne uczucia postaci, jest nastoletnio, prawdziwie i naprawdę, naprawdę niegłupio. Czytaniu towarzyszy masa pozytywnych emocji i rozczulania się, jest sporo zabawnych momentów, bo Osińska ma do nich oko i potrafi zręcznie wpleść w niezłą fabułę. Językowo też jest prawie bez zarzutu i czytanie nie boli, tylko sprawia masę frajdy.

Nie jest jednak idealnie. Trzy rzeczy mocno mnie zirytowały i zaraz o nich napiszę. Trochę świadomie zdecydowałam, że nie zepsują mi one lektury, bo przecież kilka razy prychnęłam na głos śmiechem i kilka oczy mi się zaszkliły, nie pozwolę więc sobie tego spaskudzić. Nie zniechęcił mnie też specjalnie ogólnie krytykowany wątek z dopalaczem – nawet jeśli dość dosadnie dydaktyczny niech i tak będzie, problem jest, istnieje, ma się dobrze i tylko przez ostatnie pół roku słyszałam o dwóch osobach z jakiegoś kręgu ludzi, z którymi miałam coś do czynienia, których syn/siostrzeniec zabił się niechcący za pomocą tego świństwa. Jest zawsze nadzieja, że komuś da to do myślenia, jeśli przeczyta o tym w książce, a temat wyszedł widocznie z mody i mało się o tym już mówi. Tak więc mnie to nie przeszkadzało, odebrałam to nawet dość pozytywnie. Dodatkowo „Fanfik” czytałam siedząc w szpitalu z niemowlakiem, tak więc opis niedoli matek dzielących pokój z Tośkiem bardzo do mnie przemówił – choć przynajmniej mogły mieć karimaty! Ja musiałam spać na dwóch złączonych krzesłach, bo nie można było wnosić żadnych materacy ani niczego podobnego na oddział.

Co mnie więc zezłościło? Właściwie trzy rozwiązania, które autorka miała tak ładnie rozwinięte i właściwie skończone – i postanowiła dodać za każdym razem coś z sufitu osiągając efekt, który zdecydowanie mi nie podszedł. (view spoiler)

Zresztą nie oszukujmy się – będę czytać dalej i to z rozkoszą. Oby tylko kolejne części powstawały i trzymały poziom, w co akurat nie wątpię. I po cichu marzę sobie, żeby było o Emilii, a najlepiej biseksualnej Emilii i właściwie czego chcieć więcej. Ach.

Na „Slash” czekałam od momentu, kiedy usłyszałam o kontynuacji „Fanfika”, niedługo przed premierą stwierdziłam, że zwyczajnie nie mogę się doczekać, kiedy zaczęły pojawiać się przedpremierowe pozytywne recenzje. Wyczekałam jednak dzień premiery, nabyłam książkę niechcący stawiając na głowie pół magazynu pewnej łódzkiej hurtowni (z tego miejsca serdecznie pozdrawiam przemiłą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na początku przyznam się bez bicia, że książkę wzięłam z biblioteki bez mocnego postanowienia jej przeczytania. Ot, tyle się o Jadowskiej mówiło, że może powinnam sama spróbować, a nie tylko bazować na recenzjach. A jak się nie skuszę, to oddam bez czytania i tyle. Książki (bo trzeba było wziąć w pakiecie z drugą częścią) leżały sobie z miesiąc i stwierdziłam, że to nieładnie nie dawać ich czytać innym, więc oddam i tyle. A potem przyszedł gorszy okres, kiedy w sumie mogłabym i czytać instrukcję obsługi pralki, gdyby ktoś ją przede mną położył, takie były moje możliwości intelektualne i emocjonalne, a że Dziewczyna… była pod ręką to zaczęłam i tak jakoś poszło.

Mówiąc w dużym skrócie: nie, nie podobało mi się. Choć miało potencjał i to naprawdę dużo tego potencjału. To moja pierwsza książka Jadowskiej, ale z recenzji wiem sporo o kreowanym przez nią świecie i do mnie on dosyć przemawia – alternatywne miasta wypełnione magią i najróżniejszymi postaciami i stworzeniami, mogłabym to z radością kupić. Sama historia o płatnej zabójczyni, która zmaga się z własną przeszłością i masą tajemnic spowijających jej życie? Też mogłoby to do mnie przemówić. Niestety, po drodze wszystko poszło nie tak. Pokrótce postaram się wyjaśnić, dlaczego.

Styl. Och litości. Jadowska napisała już tyle książek, że powinna się w pisaniu bardziej mam wrażenie rozbujać. Albo znaleźć sobie zaufaną betę-edytorkę, która by jej te książki sprawdzała i mocno z nią analizowała. Ileż tu niepotrzebnych słów! Naprawdę, zebrałoby się z tego kilka rozdziałów. Powtórzenia, wyjaśnianie tych samych rzeczy po kilka razy, generalnie wyjaśnianie każdej głupoty, którą średnio rozgarnięty czytelnik chwyciłby w lot, kalki z angielskiego, zdania zaczynające się w jakiś sposób i kończące zupełnie bez sensu, tak że dokładnie widać, gdzie miała miejsce edycja i że nikt tego później nie przeczytał drugi raz… Wspominałam o powtórzeniach? Miałam ochotę krzyczeć, kiedy w tekście znowu pojawiało się słowo „czkawka” i opis jej działania.

Bohaterka. Nikita jest… strasznie męcząca. Niby wpisuje się w ogólnie lubiany schemat bohaterów kina akcji, którzy wprawdzie są strasznymi zabijakami, ale poza tym mają smutne backstory, a poza tym urocze z nich chłopaki i rzadziej dziewczyny. Tyle że to schemat ograny do kości, a dwa, że zazwyczaj, jeśli w ogóle ktoś ten motyw lubi, postaci te zazwyczaj cechuje jednak spory dystans do siebie i dużo czarnego humoru. Nikita może i próbuje żartować, ale jest śmiertelnie poważna i skoncentrowana wyłącznie na sobie. Narracja pierwszoosobowa i gadanie zamiast pokazywania nie pomagają – Nikita chodzi po magicznym Warsie i smęci, co chwila przekonuje czytelnika, jaka jest śmiercionośna i niebezpieczna, jak nikomu nie ufa i nikomu nie przekonuje, a zaraz wraca do swej traumy podczas porwania przez szalonego ojca. I okej, to ma sens, że ta trauma wypływa jak dotykany bolący ząb, ale… literacko to jest takie słabe. Nie ma tu tajemnicy, nie ma nawet jakiegoś zaprzeczenia, walki ze wspomnieniami – jest Nikita wciąż używająca tych samych zdań do opisu swojego dramatu, jak gdyby nie chodziło absolutnie o nic innego, niż pokazanie, jaka jest biedna. I okej, można pokazać bohaterkę nieufną, samotną itd., ale nie musi być aż tak egocentryczna, antypatyczna i przenudna w koncentrowaniu się na sobie, sobie i jeszcze raz sobie. Znowu, może wykreślenie kilkuset słów zdziałałoby tu cuda. Do tego dochodzi opisywany w większości recenzji problem Nikity korzystającej z usług seksualnych niewolnic (autorka kilka razy sobie przeczy, jak właśnie tu – panny Borman są pokazane jako opiekunki „swoich dziewcząt” i pozytywne jako takie, ale to że wcześniej jest powiedziane, ze je kupują od łowców niewolników? Nie wiem, nie zgrzyta to nikomu?), tak więc bohaterka naprawdę niewiele ma w sobie sympatycznych cech i smutne dzieciństwo tego nie zmienia. Do tego może się czepiam, ale niby Nikita jest lesbijką, a i tak wydają się ją interesować tylko mężczyźni. To oni opisywani są sensualnie. Nawet kobieta, z którą Nikitę ponoć łączy „trochę więcej” przypomina się bohaterce tylko podczas akcji jej ratowania, potem póki ktoś jej o niej nie przypomni, nie poświęci jej ani jednej myśli. I tak dalej, i tak dalej.

Fabuła. Ciężko powiedzieć, ze nic się nie dzieje, bo wydarza się sporo. Tylko że ta akcja jest strasznie nudna. Klimaks zajmuje jakieś dwie strony, zostaje więc duży niedosyt, wcześniej natomiast mamy jakieś nic niewnoszące historie ciągnące się przez cały rozdział. O co chodzi z Nikitą w klubie ze striptizem? To ma dokładnie zerowy związek z czymkolwiek. Modliszki w kwiatkach? Kolejne i kolejne napaści ze strony wilkołaków? Rozumiem, ze autorka starała się pokazać, jakim to badassem jest Nikita, ale można było to zrobić na tysiąc sposobów związanych z fabułą, co oszczędziłoby nam nieznośnego ‘telling instead of showing’. Po co wprowadzona zostaje nora z witrażem? Poza okładką kolejna niepotrzebna w niczym sekwencja.

Żeby się nie pastwić: podobały mi się postacie drugoplanowe, o których było niewiele i choć dość kliszowate, trafiały akurat w klisze, które lubię. Jeśli zdecyduję się sięgnąć po drugi tom, który leży obok mnie i zastanawiam się, czy jest sens próbować, to zrobię to właśnie dla Karmy, Robina, Ilii i Aleksa. Choć nie wiem jeszcze, czy się skuszę, kiedy tyle dobrego czeka na przeczytanie.

A w tym wszystkim kołacze mi się po głowie taka myśl, ze mając 16 lat byłabym Nikitą zachwycona. Że brakowało mi wtedy takiej książki i silnej bohaterki, nawet jeśli jej siła polega na stu zużytych i niekiedy szkodliwych kliszach. Oczywiście, wolałabym wysłać nastoletniej sobie coś znacznie lepszego, ale gdzieś tam jakiś natrętny głosik powtarza, że może mimo wszystko pchnęłoby mnie to w pozytywnym kierunku i nie odkryłabym dla siebie feminizmu dopiero głęboko na studiach. Smutne, ale prawdziwe. Może więc nieszczęsna Nikita ma szansę zrobić dla kogoś coś dobrego, jeśli potem ten ktoś się doedukuje i zobaczy też wszystkie szkodliwości i inne paskudztwa w tej powieści. Może. Ale to wciąż nie jest dobra książka.

Na początku przyznam się bez bicia, że książkę wzięłam z biblioteki bez mocnego postanowienia jej przeczytania. Ot, tyle się o Jadowskiej mówiło, że może powinnam sama spróbować, a nie tylko bazować na recenzjach. A jak się nie skuszę, to oddam bez czytania i tyle. Książki (bo trzeba było wziąć w pakiecie z drugą częścią) leżały sobie z miesiąc i stwierdziłam, że to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Będę w mniejszości – uważam, że „Simon…” to książka zwyczajnie słaba. Oczywiście, nie jest fatalna, czyta się ją szybko i to czytanie nie boli, nadaje się na sytuacje, kiedy ktoś ma mało czasu albo ograniczoną koncentrację. Dodatkowo przyznaję, jest całkiem urocza i kto nie lubi od czasu do czasu poczytać o szczęśliwej miłości, czy może raczej – o słodkim zauroczeniu, które ma szansę na szczęśliwe zakończenie. Książka porusza też kilka ciekawych wątków, jak chociażby poznanie swojej sympatii przez internet (maile chłopaków to chyba najlepsza część powieści), wychodzenie z szafy, utrzymanie przyjaźni przy zmieniającej się sytuacji i dorastaniu… Wszystko pięknie, tylko że „Simon…” jest powieścią bardzo powierzchowną, wszystko to jest ledwo dotknięte i tonie w potoku narracji silącej się na zabawną i cool, a która staje się męcząca już po kilkunastu stronach. Podkreślę tu, że nie czytałam polskiego tłumaczenia, więc może się zdarzyć, że u nas będzie brzmieć to całkiem naturalnie, ale w oryginale Simon jest niezjadliwy na dłuższą metę. Tym bardziej, że sam w sobie jest chłopcem dla mnie raczej odpychającym – mocno uprzywilejowanym, który nie docenia tego, co ma, jest tragicznym przyjacielem i raczej mało zainteresowanym bratem, skoncentrowanym na sobie i na pewno nie tak uroczym, jak życzyłaby sobie tego autorka. Oczywiście, nie wszystko musi być głębokie i rozbudowane psychologicznie, ale dla mnie książka ta okazała się taka… błaha i nijaka. Ot, czytadełko. Szkoda czasu, choć szkodliwa nie jest.

Będę w mniejszości – uważam, że „Simon…” to książka zwyczajnie słaba. Oczywiście, nie jest fatalna, czyta się ją szybko i to czytanie nie boli, nadaje się na sytuacje, kiedy ktoś ma mało czasu albo ograniczoną koncentrację. Dodatkowo przyznaję, jest całkiem urocza i kto nie lubi od czasu do czasu poczytać o szczęśliwej miłości, czy może raczej – o słodkim zauroczeniu, które...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książkę porzucam po kilkudziesięciu stronach, nie wystawię jej jednak negatywnej oceny, bo nawet nie mogę powiedzieć, że mi się ona nie spodobała. Użyłabym określenia „nie trafiła” i to nie ze swojej winy. Nie jestem wielką wielbicielką biografii, są jednak osoby lub grupy, które mnie przyciągają i po czyje biografie raz na jakiś czas sięgam, z różnym skutkiem. Moje zastrzeżenia, jestem o tym przekonana, dla wielu osób będą wielkimi plusami. Książka składa się z trzech rodzajów narracji: mamy typowe biograficzne ustępy opowiadające historię Iwaszkiewicza, przeplatające się z fabularyzowanymi scenkami z życia, gdzie bohaterowie dramatu zyskują swój głos, często w sprawach banalnych i bardzo zwykłych. Nie są to momenty przełomowe, ot rutyna i codzienność. Wreszcie są fragmenty, gdzie autorka pisze o sobie, o swoim odkrywaniu przeszłości Iwaszkiewicza w małych i większych przedmiotach, o swoich podróżach w miejsca, gdzie ślady po nim pozostały i pamięć jest wciąż żywa, o swoich domysłach, a nawet o swoim życiu jako takim, które zaczęło się niewiele wcześniej, niż życie Iwaszkiewicza się skończyło. Rzeczywiście, powstaje z tego tekst intymny, coś zupełnie innego i nieprzypominającego biografii, jakie dotąd zdarzyło mi się czytać (acz jak wspomniałam, nie było tego dużo). Myślę, że masa ludzi będzie takim podejściem zachwycona, a znawcy życia pisarza odnajdą w książce coś nowego. Mnie jednak te zmiany nieustannie wybijały z zaangażowania w to, co czytam. Lubię różnorodne formy zamknięte w jednej powieści, ale w przypadku non-fiction mam z tym najwyraźniej problem. Do tego były chwile, kiedy Król pisała tak, że w ogóle nie myślałam o niej jako o pisarce, ale też i takie, gdzie całe akapity wydawały mi się dość nieporadnym cementowaniem osobnych fragmentów, gdzie styl stawał się prawie szkolny. Wykreślałabym całkiem sporo tekstu z tych kilkudziesięciu stron i biorąc pod uwagę, że książka ma stron 450, nie wyszłoby jej to na złe.

Nie zniechęcam nikogo, do sięgnięcia po tę pozycję, bo to jest interesująca książka i myślę, że znajdzie wielu zwolenników. Ja niestety do nich nie należę, choć miałam w sobie mnóstwo otwartości i dobrej woli. Tak wyszło!

Książkę porzucam po kilkudziesięciu stronach, nie wystawię jej jednak negatywnej oceny, bo nawet nie mogę powiedzieć, że mi się ona nie spodobała. Użyłabym określenia „nie trafiła” i to nie ze swojej winy. Nie jestem wielką wielbicielką biografii, są jednak osoby lub grupy, które mnie przyciągają i po czyje biografie raz na jakiś czas sięgam, z różnym skutkiem. Moje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Naprawdę niezła książka na poważne tematy, o których warto mówić. I nie mam tu na myśli tylko AIDS, ale przede wszystkim chyba relacje międzyludzkie, te czysto rodzinne jak i romantyczne. To właśnie one podobały mi się w książce najbardziej (poza tytułem i całą wilczą metaforą) i choć konflikty rozwiązały się trochę zbyt gwałtownie, a czasem wręcz gdzieś poza kadrem i bez żadnej rozmowy, to jednak były na tyle realistyczne, emocjonalne i poruszające, że nie sposób było chyba nie przejąć się losami June i jej najbliższych. Podobała mi się też końcówka, kilka fragmentów naprawdę chwyciło za serce, a delikatne nawiązanie nowych wątków, które mogą choć nie muszą rozwinąć się kiedyś, już po zakończeniu fabuły powieści przyprawiło mnie o uśmiech.

Było też niestety sporo rzeczy, które do mnie nie trafiły. Przede wszystkim pierwszoosobowa narracja, która nie dość jednak filtrowała sytuację – czytelnik orientował się więc we wszystkim sporo wcześniej niż bohaterka, a ona sama wychodziła na średnio bystrą, co sama często powtarzała (ale czemu czytelnik miałby zaprzeczyć, oczywiście). Kuriozalne chwilami było przedstawienie rodziców dziewczyn. Domyślam się, że masa takich ludzi chodzi po świecie, ale może dlatego jakoś mnie to zabolało – czy rodzice, którzy ponoć kochają swoje dzieci, nie mogliby czasem wykonać tego niebywałego wysiłku i ich posłuchać? Matka każąca córce przestać odczuwać żałobę miesiąc po stracie ukochanego wujka i najlepszego przyjaciela w jednym, nie mówiąc już o tym, że jednym z matczynych argumentów jest, że przecież ona ma gorzej, bo Finn był jej bratem…? Rodzice, którzy z wielkim zaskoczeniem stwierdzają, że ich córka zrobiła coś, o co nigdy by jej nie podejrzewali i nie dający jej się nawet wypowiedzieć? Może przyjęłabym to jako ukazanie problemu, ale jest to trend w co drugiej powieści dla młodzieży i zaczyna mi się jawić jako wyrzucenie rodziców poza nawias bardziej z lenistwa piszącego, niż z jakichś racjonalnych powodów. Wreszcie, nie podobało mi się gloryfikowanie palenia papierosów i picia alkoholu jako czegoś fascynującego i romantycznego lub umożliwiającego ‘normalną’ rozmowę między nastolatkami. No nie.

Mimo kilku tych minusów książkę przeczytać warto i warto o niej rozmawiać.

Naprawdę niezła książka na poważne tematy, o których warto mówić. I nie mam tu na myśli tylko AIDS, ale przede wszystkim chyba relacje międzyludzkie, te czysto rodzinne jak i romantyczne. To właśnie one podobały mi się w książce najbardziej (poza tytułem i całą wilczą metaforą) i choć konflikty rozwiązały się trochę zbyt gwałtownie, a czasem wręcz gdzieś poza kadrem i bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeanette Winterson jest autorką dość wyjątkową i jeśli nie znacie jej książek, to koniecznie to nadróbcie. Ma niesamowite wyczucie języka, potrafi tworzyć wprost zachwycające fragmenty, subtelne i czarujące, ale z walącą między oczy puentą. Wszystkie jej książki, które na razie czytałam łapią się w przegródkę realizmu magicznego, choć pisała też teksty bardziej autobiograficzne… Sporo tu też filozofii i humoru, często mocno czarnego i na granicy obrzydliwości (czego ja akurat nie lubię). A przy tym jej powieści są rozkosznie wypełnione świetnymi postaciami kobiecymi, masa z których kocha się nawzajem i jest to tak cudownie oczywiste, żadne tam sensacje, czy erotyzowanie dla heretyckiego odbiorcy. A sama „Płeć wiśni”? Cóż, ma rewelacyjne fragmenty i choćby dla nich warto książkę przeczytać, całość jednak gubi się gdzieś po drodze we własnym bogactwie i na koniec dostajemy chaos, który wytrąca czytelnika z zaangażowania. Niemniej jednak – na pewno nie był to stracony czas!

Jeanette Winterson jest autorką dość wyjątkową i jeśli nie znacie jej książek, to koniecznie to nadróbcie. Ma niesamowite wyczucie języka, potrafi tworzyć wprost zachwycające fragmenty, subtelne i czarujące, ale z walącą między oczy puentą. Wszystkie jej książki, które na razie czytałam łapią się w przegródkę realizmu magicznego, choć pisała też teksty bardziej...

więcej Pokaż mimo to