-
ArtykułyCzy to może być zabawna historia?Dominika0
-
ArtykułyAntti Tuomainen: Tworzę poważne historie, które ukrywam pod absurdalnym humoremAnna Sierant2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Dziecka: znajdź idealny prezent. Przegląd promocjiLubimyCzytać1
-
Artykuły„Zaginiony sztetl”: dalsze dzieje Macondo, a może alternatywna historia Goraja?Remigiusz Koziński3
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2008-01-01
2014-08-22
2016-08-16
2008-01-01
2012-10-30
Ile ja się o tej książce nasłuchałam? Do jej popularności ostatnimi czasy przyczynił się serial, który moim skromnym zdaniem również utrzymuje poziom. Na pewno wiernie odtwarza historię, którą sprezentował nam autor – teraz przeze mnie nieziemsko ceniony – George R. R. Martin.
Minęły ponad dwa tygodnie, podczas których zastanawiałam się, jak odnieść się do tej pozycji, a nadal mam z tym trudność i jedyne co na początek potrafię wykrztusić, to: „Wow… Musisz to przeczytać!”.
Jeśli lubisz prawdziwą fantastykę, niesamowitą, mroczną fabułę i świetnie skonstruowane tło historii, to z całym przekonaniem polecam „Grę o tron”. O czym jednak ona opowiada?
Nad Zachodnimi Krainami wciąż widnieje widmo wojen, a nowy król – niekiedy zwany Uzurpatorem – zdominowany przez rodzinę swojej żony nie ma wielkiego pola manewru. Niedawno zmarł Królewski Namiestnik i król Robert wybiera się do swojego drogiego przyjaciela, Eddara Starka, z wiadomą propozycją (w końcu w jakim innym celu przemierzałby całe państwo, prawda?). Jak Ned mógłby odmówić towarzyszowi walk, a zwłaszcza królowi? Wraz ze swoimi córkami wyjeżdża do Królewskiej Przystani, by czuwać nad tym, co ominie – moim zdaniem dość głupkowaty, ale na pewno sympatyczny – król.
To, co interesującego jest w tej historii, a raczej jej konstrukcji, to brak głównego bohatera. Każdy rozdział opowiada nam historię z nowej perspektywy, które nakładają się na całą powieść, tworząc nić przewodnią. Autor w niesamowity sposób przedstawił świat, w którym rozgrywa się akcja i jego umiejętności można poznać z łatwością już po pierwszym rozdziale. Wspaniale prowadzona narracja, spójna akcja – naprawdę doceniam tego człowieka.
Często w tych czasach fantastyka jest mylona z popularnym młodzieżowym nurtem – paranormal romance. Tutaj nie ma takich wątpliwości. Ta mroczna, pełna intryg historia opowiada właśnie o ciężkiej walce o władzę. Podczas czytania przeżywamy rozczarowania, smucimy się, śmiejemy i naprawdę w pewnym stopniu zżywamy się z bohaterami. W moim przypadku był to Krasnal Lannister, który swoimi sprośnymi dowcipami rozbawiał mnie do łez, wojownicza Arya Stark, która próbuje łamać stereotypy o kobietach (cóż, za sufrażystka!) oraz Daenerys – egzotycznej księżniczce, prawowitej następczyni tronu, która teraz żyje wśród dzikiego ludu Dothraków.
Po Martina sięgnąć powinien każdy, kto pragnie czegoś bardziej… ambitnego. Z kolei idąc z porą roku i głównym hasłem cyklu „Pieśni Lodu i Ognia” – „Zbliża się zima” – warto sięgnąć po tę pozycję. Moim zdaniem nikt nie powinien być zawiedziony po tej lekturze, a ja z pewnością po drugą część „Starcie królów” sięgnę wkrótce.
Pozdrawiam
/ludzka-sokowirowka.blogspot.com/
Ile ja się o tej książce nasłuchałam? Do jej popularności ostatnimi czasy przyczynił się serial, który moim skromnym zdaniem również utrzymuje poziom. Na pewno wiernie odtwarza historię, którą sprezentował nam autor – teraz przeze mnie nieziemsko ceniony – George R. R. Martin.
Minęły ponad dwa tygodnie, podczas których zastanawiałam się, jak odnieść się do tej pozycji, a...
2013-05-10
Nie lubię smutnych powieści. Zwłaszcza tych, które traktują o tak trudnych tematach. Płakałam przy samotnym bohaterze „Mojego drzewka pomarańczowego”, którego wszystkim polecam i… nigdy nie pomyślałabym, że w moje ręce trafi kolejna książka, która tak głęboko mnie poruszy. Być może to ja jestem szczególnie wrażliwa na tego typu powieści, ale najwyraźniej nie, skoro – tak, czytelnicy! – jest to kolejna pozytywna recenzja tej książki!
O „Gwiazd naszych wina” było od czasu premiery naprawdę głośno. Szczerze mówiąc nie rozumiałam tego szumu wokół niej, myślałam, iż jest to kolejna smutna historia o nieuleczalnie chorej dziewczynie i o tym, jak w ostatnich miesiącach swego życia zaczyna czerpać z niego garściami. Nie ukrywajmy, iż takich powieści na rynku jest naprawdę wiele.
Pozytywne recenzje, które wręcz wychwalały tę książkę pod niebiosa ostatecznie przekonały mnie. Obok takiego fenomenu człowiek nie może przejść obojętnie. Teraz mogę z całą powieścią powiedzieć – „Jeśli jeszcze nie czytałeś/łaś tej książki, idź do księgarni, biblioteki… Musisz ją przeczytać!”. A czemu – to zaraz wyjaśnię.
Hazel ma szesnaście lat, jest chora na raka płuc. Od czasu diagnozy każdy jej dzień wygląda tak samo – nie chodzi do szkoły, spędza czas przed telewizorem, oglądając American Next Top Model i czyta. Jest pogodzona ze swoim losem, do czasu, gdy poznaje podczas spotkania grupy wsparcia Augustusa. On zmienia jej życie i wnosi do niego nowy powiew. Być może pierwszy raz Hazel czuje, iż naprawdę żyje, a nie egzystuje.
Z początku pomysł wydawał mi się naprawdę banalny – nie jest to pierwsza taka książka. Rozpoczynając lekturę byłam pewna obaw, które zniknęły już po pierwszym rozdziale. John Green, autor książki, ma naprawdę genialny styl pisania. Jego opisy już od razu pokazują, iż możemy podnieść poprzeczkę jego powieści. Są one proste, a jednocześnie wypełnione filozofią – dawno nie czytałam tak dobrego zestawienia, w którym żadna ze stron nie byłaby przesadą. Czyżby to był długo oczekiwany „złoty środek” w powieści?
Pisanie o śmierci to trudny temat. John Green w moich oczach mistrzowsko poradził sobie z nim. Rozpoczynając lekturę naprawdę nie byłam pewna, czy to będzie również w moich oczach taki sukces. Ostatecznie historia poruszyła mnie. Szczerze od początku zakładałam inne zakończenie. To, co przygotował dla nas Green zaskoczyło mnie.
Bez wątpienia postacie wykreowane w „Gwiazd naszych wina” na długo zapadną w moją pamięć. Pokochałam ich wszystkich, gdyż każdy był inny, tak doświadczony przez los. Jednak pierwsze co wymieniłam jest najważniejsze!
Nie ukrywam, że całym sercem pokochałam Augustusa. Za jego siłę, światopogląd, czarny, sarkastyczny humor, próżność wobec swojej osoby. Być może była to jego maska, by nie zwracać uwagi na chorobę. Przemówił jednak do mnie i do Hazel również, zmienił bardzo jej życie.
Bardzo ważny jest stosunek bohaterów do choroby. By przetrwać, starają się podchodzić do niej z dystansem. Robią tak wszyscy, nie chcą traktować jej poważnie. Prawdopodobnie to w tym tkwi ta niezwykłość tej powieści. Owszem, nie czytałam po raz pierwszy takiego podejścia bohaterów do problemu, ale chyba nigdy nie widziałam takiego dystansu.
Piękne dialogi, piękna historia. To nie są wymuszone słowa. To, jak bardzo byłam nią poruszona – tfu, nadal jestem! – samą mnie dziwi. Green ma talent, nie dziwię się, iż „Gwiazd naszych wina” dała mu taki rozgłos.
„To nasza tylko, nie gwiazd naszych wina”
Historia Hazel i Augustusa jest piękna. Możecie mi nie wierzyć, ale znam dokładnie taką samą, jedynie z inną chorobą i postaciami. Przyrodnia siostra mojej babci przeżyła dokładnie taką samą i… wiedzcie, iż takiej miłości się nie zapomina.
Wyjątkowa jest ta chęć zapomnienia o chorobie przez bohaterów. Wielu pisarzy od razu zakłada tego typu uczucie za porażkę, piszą o miłości chorych na rakach właśnie w ten sposób. Bohaterowie Greena nie mają takiego podejścia, chcą to przełamać. Istnieje między nimi nawet temat seksu, którego nie ukrywajmy, iż inni autorzy unikają jak ognia.
„- Okay – powiedział, gdy minęła cała wieczność. – Może „okay” będzie naszym „zawsze”?
- Okay – zgodziłam się.”
O fenomenie tej książki może świadczyć to, iż przeczytałam ją tydzień temu, a nadal ciężko czytać mi co innego. Równocześnie pisząc tę opinię, znowu chciało mi się płakać. I również znowu chciałam ją przeczytać.
Nie żałuję, że kiedykolwiek po nią sięgnęłam, a Wy powinniście zrobić to samo.
Pozdrawiam
/ludzka-sokowirowka.blogspot.com/
Nie lubię smutnych powieści. Zwłaszcza tych, które traktują o tak trudnych tematach. Płakałam przy samotnym bohaterze „Mojego drzewka pomarańczowego”, którego wszystkim polecam i… nigdy nie pomyślałabym, że w moje ręce trafi kolejna książka, która tak głęboko mnie poruszy. Być może to ja jestem szczególnie wrażliwa na tego typu powieści, ale najwyraźniej nie, skoro – tak,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-20
Często, gdy trafiamy na książkę, która bezapelacyjnie powaliła nas na kolana, ciężko nam powiedzieć, co nas tak zachwyciło. Tym razem ja przeczytałam tego typu powieść i spróbuję Wam krótko przedstawić, dlaczego tak bardzo mi się spodobała. A jaka to historia? O pięknej, acz niebezpiecznej krainie, dużej dawce magii, niesamowitych przygód i… małej istocie, zwanej – hobbitem.
John Ronald Reuel Tolkien był profesorem filologii angielskiej oraz literatury średniowiecznej. Był również uznawany za znawcę języka staroangielskiego, staronordyckiego, starogermańskiego oraz gockiego. To nie jego wykształcenie jednak sprawia, że do tej pory go pamiętamy, a wspaniałe historie, które po sobie pozostawił. „Hobbit” to pierwsza wydana przez Tolkiena powieść, która zdobyła – i zdobywa! – rzesze fanów na całym świecie. Zachęcony tym sukcesem i ponaglany przez czytelników rozpoczął pracę nad trylogią, która zapisała się trwale w kulturze.
Bilbo Baggins jest typowym hobbitem. Mieszka w swojej ciepłej norce, nie opuszcza żadnego posiłku, uwielbia spokój, więc ponad wszelką miarę wystrzega się przygód! Jednak wszystko zmienia się wraz z pojawieniem Gandalfa, mającego plany wobec Bilba. Po spotkaniu z czarodziejem do miłej norki hobbista przybywają niespodziewani goście – krasnoludy. W gwoli ścisłości w liczbie trzynastu. Celem ich wizyty jest poznanie nowego towarzysza podróży, a zarazem ich własnego, podobno najlepszego – włamywacza. Krasnoludy chcą odzyskać Samotną Górę, ich dawne królestwo, zajęte przez niewyobrażalną bestię, smoka Smauga. Co się dzieje, gdy Bilbo zgadza się na przygodę? Jak bardzo ta podróż go zmieni?
Naprawdę długo czekałam z czytaniem czegokolwiek od Tolkiena – zawsze wydawało mi się, że to jeszcze nie odpowiedni moment na jego pióro. Och, jak bardzo się myliłam! Czas czytania tej powieści był jednym z lepszych podczas tych wakacji. Przeżywałam wszystkie przygody, jakbym faktycznie brała w nich udział – to, jaki realizm i brak przesady bił od tekstu Tolkiena do tej pory mnie zadziwia.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, podczas lektury, to bez wątpienia charakterystyczny styl autora. Pewnego rodzaju gawęda – z licznymi dygresjami oraz bezpośrednimi zwrotami adresata. To pokochałam już od pierwszego akapitu! Czułam się, jakby ktoś opowiadał mi tę historię, wchodził ze mną w interakcje, a nie jakbym czytała zwykły, „martwy” tekst.
Jest to jedna z cech opisów Tolkiena, która sprawia, iż rzeczywistość, którą opisuje, nabiera niezwykłego, realnego wyrazu. Działa to na wyobraźnię i to w magiczny sposób. Cała sceneria nabierała rzeczywistych kształtów, postacie były wykreowane bardzo naturalnie – i naprawdę, Tolkien nie przynudzał. Był konkretny w swoich opisach, co bardzo mnie zaskoczyło.
Sam pomysł na historię Bilba jest bardzo oryginalna. Tolkiena można nazwać ojcem fantastyki – potwierdzam to. Rozpoczął coś, co mamy do dziś – elfy, krasnoludy, czy też unikalne hobbisty. Zadziwiał mnie ogrom świata, który przedstawił w swojej pierwszej – nie ukrywajmy, że objętościowo małej! – książce. Jest to fantastyczna, przemyślana w każdym szczególe rzeczywistość.
W tej krótkiej powieści znajdziemy wszystko, co jest kwintesencją fantastyki – wcześniej wymienione mityczne wręcz postacie, ale równocześnie magiczne przedmioty, mity, legendy, proroctwa. Genialna otoczka, w której każdy znajdzie coś dla siebie.
Bilbo już od pierwszych stron przypadł mi jako postać do gustu. Polubiłam wszystkie jego cechy – ciągłą tęsknotę za domem, strach przed nieznanym, zdolność do radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Zżyłam się z Bilbem – był naprawdę optymistyczną postacią, która potrafiła mnie rozbawić, a równocześnie wzruszyć.
To nie moje ostatnie spotkanie z twórczością tego autora. Bez wątpienia sięgnę również po jego „Władcę pierścieni”, który już grzeje miejsce na mojej półce.
Czuję, iż „Hobbit” zajmie wyjątkowe miejsce w moim czytelniczym sercu. Każdy, kto nie rozpoczął jeszcze swojej przygody z Tolkienem, polecam rozpocząć ją właśnie w tym momencie – czuję, że nikt nie będzie rozczarowany. Ta książka to jednak wielka podróż – po rozległych krainach z oryginalną kompanią.
Pozdrawiam
/ludzka-sokowirowka.blogspot.com/
Często, gdy trafiamy na książkę, która bezapelacyjnie powaliła nas na kolana, ciężko nam powiedzieć, co nas tak zachwyciło. Tym razem ja przeczytałam tego typu powieść i spróbuję Wam krótko przedstawić, dlaczego tak bardzo mi się spodobała. A jaka to historia? O pięknej, acz niebezpiecznej krainie, dużej dawce magii, niesamowitych przygód i… małej istocie, zwanej –...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-06-13
Przychodzi taki moment, kiedy trafiamy w naszej czytelniczej przygodzie na perełkę. Czasami czujemy, że będzie to ta wyjątkowa pozycja, innym razem jesteśmy zdziwieni. Z pewnością nie spodziewałam się po „Hopeless” tego, co otrzymałam. Zaskoczyła mnie pozytywnie, pochłaniając i wciągając do swojego świata w taki sposób, iż czuję, że – być może – jest to najlepsza premiera czerwca. Uwierzcie, że pierwszy raz tak ciężko sklecić mi słowa o książce, którą przeczytałam.
Colleen Hoover jest pisarzem, matką, ninja, żoną, fanką The Avett Brothers oraz zatwardziałym realistą. Kocha muzykę i nie wyobraża sobie bez niej życia – chętnie przyjmuje propozycje fanów z nowymi utworami do słuchania. Uważa, że jest prawdziwie uzależniona od dietetycznej pepsi. W Polsce zostały już wydane dwie jej książki – „Pułapka uczuć” oraz właśnie „Hopeless”.
Sky wiedzie życie zupełnie inne od reszty jej rówieśników – uczy się w domu i w gruncie rzeczy nie ma dostępu do takich cudów techniki, jak Internet, telewizja, czy nawet telefon komórkowy. Jej jedyną rozrywką jest spędzanie czasu z przyjaciółką z sąsiedniego domu, Six. Wszystko zmienia się diametralnie, gdy postanawia iść w ostatnim roku nauki do szkoły. Właśnie wtedy poznaje Deana Holdera – chłopaka o równie złej reputacji, co jej. Mimo tego, tylko on wzbudza w niej emocje, jakich nigdy w życiu nie zaznała. Gdy poznają się lepiej, Sky odkrywa, iż Holder nie jest tym za kogo się podaje, a także zna ją znacznie lepiej, niż dziewczynie się wydawało.
Wszystko wskazywało na to, iż mam do czynienia z przyjemną powieścią młodzieżową, która tylko potwierdzi, iż moje wakacje trwają. Miałam wrażenie, iż będzie to sielankowa historia, jakich wiele na naszym rynku wydawniczym. Autorka nie wyprowadzała mnie z błędu przez pierwsze sto stron, tworząc uroczą - nieco romantyczno-erotyczną – atmosferę, podkreślającą rodzące się głębokie uczucie między dwojgiem nastolatków. Aż dochodzimy do pewnego momentu, gdzie odwrotu już nie ma – wtedy trzeba przeczytać książkę do końca, prawie bez przerwy.
Pomysł na fabułę nie wydawał się odkrywczy, jednak moje zdanie dość szybko zostało zmienione. Autorka zadziwia, a nawet szokuje swoim konceptem. Nigdy wcześniej nie spotkałam się z taką ilością emocji w tekście, które istotnie napędzały fabułę. Hoover nie wahała się, jeśli chodzi o drastyczne rozwiązania i nawet jeśli jesteśmy w stanie domyślić się niektórych rozwiązań – wciąż powtarzamy pod nosem – „nie zrobi tego”. Jednak autorka zdecydowanie gra nam na uczuciach i dzieją się rzeczy, których nie spodziewalibyśmy się po opisie książki.
Charakterystyczną cechą stylu Hoover jest z pewnością niezwykle emotywna składnia, która łapie za serce czytelnika. Widzimy bowiem dokładną gonitwę myśli, a także samą duszę bohaterki. Ponadto opisy autorki są bardzo przyjemne w czytaniu – składa się na nie bardzo wiele emocji, to im poświęca najwięcej uwagi.
Dawno nie spotkałam też tak dobrze skonstruowanych bohaterów, którzy pod każdym względem byliby oryginalni i wyjątkowi. Sky to postać nietuzinkowa – zaskakuje swoim światopoglądem, jest odważna i trudna do określenia w kilku słowach. Można się z nią utożsamiać, co mnie dość rzadko się udaje w powieściach młodzieżowych. Nie jest sztuczna – ma swoje wady i zalety, jej realistyczne przedstawienie – głównie w zachowaniu – bardzo mnie urzekło. Podobnie Holder nie jest jedynie papierową, idealną postacią, jakich pełno wśród męskiego przedstawicielstwa w książkach dla nastolatków. Nieco kontrowersyjny, tajemniczy, ale pełen niezwykłych uczuć – zdecydowanie da się go lubić.
„Hopeless” – nazwijmy to dokładnie – zmiażdżyła mnie. Ta książka porusza do głębi, zaciska obręcz na sercu i dotyka naprawdę ukrytych strun w człowieku. Chociaż nie płakałam przy tej powieści, to wzruszyła mnie ona niesamowicie mocno. Wprowadza w stan odrętwienia, który trzyma kilka dni. Dawno nie czytałam tak dobrej powieści, która zdecydowanie nie jest jedynie dla młodzieży. Strzał w dziesiątkę, długo nie zapomnę „Hopeless”.
Pozdrawiam
Przychodzi taki moment, kiedy trafiamy w naszej czytelniczej przygodzie na perełkę. Czasami czujemy, że będzie to ta wyjątkowa pozycja, innym razem jesteśmy zdziwieni. Z pewnością nie spodziewałam się po „Hopeless” tego, co otrzymałam. Zaskoczyła mnie pozytywnie, pochłaniając i wciągając do swojego świata w taki sposób, iż czuję, że – być może – jest to najlepsza premiera...
więcej mniej Pokaż mimo to2009-01-01
2013-04-14
2013-12-23
Jedni na dźwięk słowa „lektura” – wzdrygają się. Drudzy… są zaciekawieni. I ja właśnie należę do drugiej grupy, gdyż do każdej swojej lektury podchodzę z entuzjazmem i czytam, bo wedle mojej zasady „książka to książka”. Kiedy natomiast dowiedziałam się, że musimy zacząć czytać „Mistrza i Małgorzatę”, zakupiłam egzemplarz i z wielką radością zaczęłam czytać. Od tak dawna chciałam zacząć ją czytać!
Michaił Bułhakow był synem profesora Akademii Duchownej, ukończył medycynę na Uniwersytecie Kijowskim. Porzucił jednak ten zawód i przez pewien czas pracował na wydziale sztuk, a także współpracował z redakcją miejscowej gazety. W 1921 roku przeniósł się do Moskwy, gdzie też zmarł. Pisał utwory satyryczne – społeczno-polityczne, wyrażane często przez fantastyczną groteskę. Nad „Mistrzem i Małgorzatą” – bez wątpienia jedną z najgłośniejszych jego powieści – autor pracował całe życie.
Ciężko zaklasyfikować tę powieść, czy też ją opisać. Jest to dzieło klasyki literatury rosyjskiej – ba, światowej! Zadziwiająca mnogość tematów i interpretacji – znaleźć w niej można odniesienia do kondycji sztuki, jej propagandowej części, konflikt prawdziwego twórcy z otoczeniem, motyw walki dobra ze złem, a także satyrę na otaczającą bohaterów – jak i samego autora – radziecką rzeczywistość. I to i tak mała część tego, co można odnaleźć w „Mistrzu i Małgorzacie”! Wszystko to w jednej powieści, scalającej w sobie wiele motywów, różne gatunki i coś, co przemawia również do współczesnych czytelników.
Pewnie jak wielu interesujących się fantastyką, byłam zainteresowana tą powieścią, którą wielu mi polecało. Raz już próbowałam po nią sięgnąć – o, zgrozo! – w podstawówce i wtedy… rzecz jasna, nie przebrnęłam przez nią. Mimo wszystko wciąż wiedziałam, że o ile sama się nie zmuszę do przeczytania, to zrobi to edukacja – tak też uczyniła.
Już od pierwszych stron rzucił mi się w oczy ciekawy sposób narracji autora – jego język jest tak współczesny, że książkę czytałam prawie w przeświadczeniem, iż jest to jakaś „gorąca nowość”! Nic bardziej mylnego – autor przeprowadza niezwykłą grę z czytelnikami, opowiada, rzuca anegdotami. Przy tym całość jest niezwykle płynna, nie miałam wrażenia, iż wspomniane anegdoty, poboczne wątki, kłócą się z główną! Stwarzało to wszystko bardzo wielowymiarową rzeczywistość.
Również warto zauważyć, że oprócz tak niezwykłej kreacji rzeczywistości, ten język jest plastyczny, dokładny i… zabawny. W końcu historia niejako kręci się wokół szatana Wolanda oraz jego świty – błazeńskiej, można by było powiedzieć.
Ten humor napędza całą powieść – zarówno w narracji, wspomnianej już grze z czytelnikami, w czynach szatańskiej świty, czy też języku postaci. To satyryczny obraz społeczeństwa rosyjskiego, gdzie gdy lokator zniknie, pojawiają się na biurku zarządcy kamienicy listy z propozycjami przejęcia mieszkania; gdzie w jednej chwili jesteś w Moskwie, w drugiej na Jałcie; gdzie jesteś pięknie odziany, a…. zaraz już nie.
Jednak kim są tytułowi bohaterowie? Wspomniana mnogość – właściwie wszystkiego – sprawiła, że w „Mistrzu i Małgorzacie” znajdziemy również wątek romantyczny. Nie tak banalny jak w współczesnych powieściach, ale głęboki, prawdziwy. Przyznam, że było to dla mnie spore zaskoczenie, zwłaszcza, że postać Mistrza była… niespodziewana, nie byłam pewna kim on jest.
Bo właśnie za postacie Bułhakowi należą się ogromne brawa! Nie tylko świata – gadający kot Behemot został moim ulubieńcem! – Wolanda, sam szatan, Małgorzata, Mistrz została dopracowana do ostatniego szczegółu. To oczywiste, że byli wymiarowi, żywi – z krwi i kości, realni do bólu, czego często mi brakuje podczas lektury. Również te poboczne zostały świetnie skonstruowane i uwierzcie… z tymi postaciami można by było się zaprzyjaźnić.
Nie będę oryginalna, ale poświęcę akapit Wolandowi, gdyż była to postać niezwykła, która nawet niejako skłania mnie do zmiany tematu maturalnego! To postać zmienna – chociaż był szatanem, spełniał w jakimś stopniu rozkazy najwyższego. Stworzony do zła, ciągle dobro czynił. Stąd też cytat z „Fausta” Goethego, motto powieści.
Drugi trzon powieści stanowi historia Mistrza – jego powieść o Jeszui i Poncjuszu Piłacie. Nie jest to historia ciągła, rozdziały nie następują jeden po sobie, a rozrzucona jest po całym „Mistrzu i Małgorzacie”. Powieść Mistrza, które nie powinna powstać, gdyż ZSRR to kraj ateistów i za napisanie jej autor musiał zapłacić wysoką cenę. Ale skoro nie ma Boga, to nie byłoby też szatana? A Woland udowadnia wielokrotnie swoją obecność.
Książka była cudowna, taka jakiej się właśnie spodziewałam. Słyszałam zachwyty i do tych zachwycających się nią dołączam. „Mistrza i Małgorzaty” nie nazwałabym przymusem edukacyjnym – owszem, czytałam na potrzeby szkoły, ale… przeczytam jeszcze raz i jeszcze raz! Coś czuję, że ta książka nie może mi się znudzić.
Pozdrawiam
/ludzka-sokowirowka.blogspot.com/
Jedni na dźwięk słowa „lektura” – wzdrygają się. Drudzy… są zaciekawieni. I ja właśnie należę do drugiej grupy, gdyż do każdej swojej lektury podchodzę z entuzjazmem i czytam, bo wedle mojej zasady „książka to książka”. Kiedy natomiast dowiedziałam się, że musimy zacząć czytać „Mistrza i Małgorzatę”, zakupiłam egzemplarz i z wielką radością zaczęłam czytać. Od tak dawna...
więcej mniej Pokaż mimo to2008-01-01
2014-04-15
Myślicie, że klasyka jest nudna? To chyba jeszcze nie poznaliście powieści Emila Zoli! „Nana” to moje pierwsze spotkanie z nim, które zaaranżowałam z pobudek czysto szkolnych – moja prezentacja maturalna bez tej pozycji z pewnością nie istniałaby. Tym sposobem trafiłam na naprawdę genialną, porywającą i bez miara kontrowersyjną historię tytułowej Nany – femme fatale, która zawsze chciała więcej.
Emil Zola zasłynął jako literacki rewolucjonista. Jego eksperymentalna metoda odnosiła się do całkowitego obiektywizmu opisywanych wydarzeń. Zgodnie z przewidywaniami Stendhala był autorem niezrozumianym, a jego dzieła wciąż okryte są tajemnicą. Według samego Zoli „dzieło literackie jest zakamarkiem natury, widzianym poprzez temperament pisarza”. Z pochodzenia był Włochem, który otrzymał obywatelstwo francuskie. Jest on prekursorem naturalizmu. Do jego najsłynniejszych dzieł należy przede wszystkim „Germinal”, ale również „Nana”, czy też „Ziemia”.
„Nana” jest dziewiątym tomem cyklu Rougon-Macquartowie. Poświęcony jest losom tytułowej bohaterki, Anny Coupeau. Zola przedstawia nam głębokie studium życia prostytutki, a równocześnie obraz społeczeństwa paryskiego w okresie panowania Napoleona III. Zola nazwał ten utwór „poematem samczych pożądań”.
Przyznam szczerze, że wybierając tę powieść do prezentacji, liczyłam na historię kontrowersyjną, która zaskoczy mnie w każdym rozdziale. Zola podołał moim oczekiwaniom, dając mi spójną i niezwykle szokującą treść, której tak pożądałam. Nie bez powodu – uwierzcie – jest to autor tak znany. Zarówno jego język, sposób przedstawiania wydarzeń, a także temat urzekają czytelnika.
Styl autora bowiem jest jedynie pozornie obojętny. Chociaż Zola trzymał twardy i chłodny osąd, widać niekiedy jego sympatię do postaci. Język, jakim się posługuje, jest bardzo prosty i łatwy w odbiorze. Ponadto autor zachwyca realizmem – opisy są dokładne, szczegółowe i dodatkowo barwne. Ułatwia to recepcję dzieła i sprawia, iż utwór wydaje się bardzo żywy. Z łatwością można wyczuć atmosferę powieści, a także poczuć, iż jesteśmy wśród brudnych paryskich uliczek, czy też w dusznym teatrze.
Jednak nie tylko na otoczeniu skupia się autor. Styl autora intryguje głównie przy tworzeniu postaci – bardzo realistycznych, o własnych popędach i indywidualnych charakterach. Każdy z nich jest inny, nie znajdziemy dwóch takich samych cech. Jedyne, co ich łączy, to płciowość.
Sama fabuła powieści jest bardzo zaskakująca, zwłaszcza gdy zauważymy rok jej wydania. Tematyka, jak na tamte lata, była naprawdę kontrowersyjna. To właśnie w XIX wieku do głosu doszedł margines społeczny, który został w tej powieści skomasowany w Nanie. Autor nie wahał się przed poruszeniem trudnego tematu, a losy głównej bohaterki zostały rozpisane z odwagą i rozmachem, który sprawia, iż tę książkę się dosłownie wciąga.
Nana jest postacią bardzo trudną do analizy. Z jednej strony to w pewien sposób skrzywdzona przez życie kobieta, która ze względów finansowych nie miała innego wyboru, jak sprzedawać swoje ciało. Kontrastowo jednak przedstawia się jej zachowanie, gdy nawet coś zdobędzie. Wtedy zadziwia, jest oszalała z pragnienia. Marzy o tym, by posiadać więcej, być tą najsławniejszą i najbardziej uwielbianą. Ponadto zaskakuje uwielbieniem do swojego ciała, które jest jej jedyną nadzieją na sławę i pieniądze. Jej chwiejność emocjonalna – paradoksalnie – jest pokazana bardzo naturalnie.
Najbardziej interesująca jednak jest refleksja nad metaforą samej powieści, która do mnie dotarła stosunkowo późno. „Nana” bowiem to dzieło o kondycji społeczeństwa, a ściślej marginesu paryskiego – wykorzystywanego, spychanego coraz głębiej, a przez to zmuszonego do skrajności.
Zola całkowicie rzucił mnie na kolana – swoim językiem, pomysłem i tym, co zawarł w swojej powieści. Przekonał mnie, by sięgnąć po inne jego utwory, które podejrzewam, że mogą być nawet lepsze od „Nany”. Niemniej aktualnie jest to historia, którą swoją niejednoznacznością podbiła moje serce, co samo w sobie jest najlepszą rekomendacją, by ją przeczytać.
„Do największych przyjemności Nany należało rozbieranie się przed szafą z lustrem, w którym widziała się od stóp do głów. Zrzucała wszystko, nawet koszulę. Potem zupełnie naga wpadała w zadumę i długo wpatrywała się w siebie (…) Zakochana w sobie, stawała się poważna i skupiona. Często fryzjer zastawał ją w tej w takiej pozie, a ona nawet nie odwracała głowy. Muffat gniewał się z tego powodu, ale Nanę to dziwiło. Co on sobie myśli? Wszak ona robi to dla siebie, wyłącznie dla siebie”
Pozdrawiam
Myślicie, że klasyka jest nudna? To chyba jeszcze nie poznaliście powieści Emila Zoli! „Nana” to moje pierwsze spotkanie z nim, które zaaranżowałam z pobudek czysto szkolnych – moja prezentacja maturalna bez tej pozycji z pewnością nie istniałaby. Tym sposobem trafiłam na naprawdę genialną, porywającą i bez miara kontrowersyjną historię tytułowej Nany – femme fatale, która...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-02-05
Każdy z nas kiedyś był zakochany lub będzie. To uczucie, które otula człowieka, sprawia, że ten zwalnia, by spędzić czas z tą drugą wyjątkową osobą. Jednak jak wyglądałaby miłość w czasach, gdzie to rozwój jest najważniejszy, a technologia jest ważniejsza od relacji międzyludzkich? Odpowiedź – czy też jedną z nich – przyniosła „Nieskończoność”, powieść, której nie tylko okładka jest zachwycająca.
Holly-Jane Rahlens z pochodzenia jest Amerykanką, doceniona została jako pisarka przez europejskich czytelników, zwłaszcza w Niemczech, gdzie odniosła sukces. Otrzymała wiele nagród – między innymi Deutsher Jugendliteraturpreis za najlepszą książkę dla młodzieży. Jej powieści ukazały się w piętnastu krajach.
Jest rok 2264, Mroczna Zima już minęła. Człowiek żyje średnio sto pięćdziesiąt lat. Większość prac wykonują roboty, ludzie podłączeni są do wielkiej sieci zwanej mózgołączem. Zaimek „ja” został zastąpiony określeniem grupy. W tym społeczeństwie nie ma czasu na miłość, a jego największym problemem są spadające wyniki urodzeń w Europie.
Finn Nordstorm jest historykiem i tłumaczem języka niemieckiego – zostaje poproszony o przetłumaczenie pamiętnika młodej dziewczyny z XXI wieku. Tymczasem Eliana żyje w innej czasoprzestrzeni – spotyka w księgarni przystojnego mężczyznę, który nie wiem… do czego służy guma do życia. Co połączy Finna i Elianę?
Ta powieść ma w sobie wiele uroku. Jak wspomniałam – zachwyciła mnie okładka: niezwykle delikatna i właśnie magiczna. Taka sama jest również treść „Nieskończoności”! Urzekła mnie w niespotykanym stopniu historia Rahlens – lubię opowieści o miłości, jednak ta była… przejmująca. To wyróżniało ją na tle innych dotąd przeze mnie czytanych.
Istnieje wiele teorii na temat tego, jak będzie wyglądać przyszłość ludzi i ziemi. Wizja autorki była bardzo realistyczna i ciekawie zbudowana. Przyznam, że nie spodziewałam się takiej spójności w książce dla młodzieży. „Nieskończoność” bez wątpienia odznacza się oryginalnością pod tym względem. Pomysły były niezwykle nowoczesne – nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak radykalną zmianą języka, która była świetnym zagraniem. Ten zabieg nadał chyba najwięcej realizmu powieści.
Język autorki był niezwykle przyjemny. Rahlens tworzyła bardzo dokładne, plastyczne opisy – tworzyła niezwykłą atmosferę już samym tłem. Książka jest też pełna cytatów o uczuciu, o relacjach ludzi – to istna ich kopalnia ze względu na dość marzycielskie podejście do życia głównego bohatera. Nie zabrakło również akcji, która choć nie była wyraźnie zarysowana i bardzo dynamiczna, parła dość szybko i konsekwentnie do przodu. Nie wolno mi jednak zapomnieć o tym, że – mimo wszystko – nie jest to bardzo zaskakująca powieść. Dosyć łatwo domyśleć się ważnych dla fabuły elementów, jednak… nie przeszkadzało mi to tak, jak zazwyczaj.
Pierwszy raz zdarzyło mi się więc, by historia miłosna tak bardzo mnie wciągnęła. Nie jest to jednak nic dziwnego, gdyż była ona niebanalna w moim odczuciu i po prostu piękna… Z całego serca trzymałam kciuki za bohaterów, denerwowałam się razem z nimi i życzyłam im jak najlepiej.
Finn nie jest zwyczajnym przedstawicielem człowieka XXIII wieku – był marzycielem, myślicielem. Był osobą żądną wiedzy, która wnikliwie obserwowała sytuację, ucząc się z tych obserwacji. Nie był też wyidealizowany, co bardzo często niestety zdarza się w powieściach dla młodzieży.
Jednak to Eliana zyskała większość mojej sympatii – mogłam zobaczyć, jak dorasta przez jej pamiętnik. Była uparta, obdarzona tą ilością sarkazmu, którą lubię i żądna przeżycia swojego życia, jak najlepiej się da.
„Nieskończoność” urzekła mnie od początku do końca – tę wielką cegłę połknęła w dwa wieczory. Mimo grubości, była paradoksalnie lekką lekturą. Historia, którą sprezentowała nam Rahlens być może ma swoje wady, jak lekka przewidywalność, ale mnie oczarowała. To była przepiękna wizja – miłość nieracjonalnej, która potrafi przezwyciężyć przeciwności losu. Nie spodziewałam się, że ta lektura okaże się tak wciągająca, aż sama się dziwię, bo zazwyczaj żadna historia tego typu nie pochłania mnie w taki sposób.
Gdybym miała ująć to w jednym słowie, powiedziałabym, że „Nieskończoność” jest ujmująca i jest to cała, pełna definicja tej cudownej lektury.
Gdziekolwiek jesteś, jestem tu i wołam do ciebie. „Ja” mojego serca wita „ty” twojego.
Pozdrawiam
Każdy z nas kiedyś był zakochany lub będzie. To uczucie, które otula człowieka, sprawia, że ten zwalnia, by spędzić czas z tą drugą wyjątkową osobą. Jednak jak wyglądałaby miłość w czasach, gdzie to rozwój jest najważniejszy, a technologia jest ważniejsza od relacji międzyludzkich? Odpowiedź – czy też jedną z nich – przyniosła „Nieskończoność”, powieść, której nie tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-04-02
„Opowieść Panny Młodej” to pozycja, która od czasu premiery zdobyła rzesze fanów. Jej całkowicie odmienna tematyka kusiła mnie od dawna. Pierwszy raz spotykam się z drastycznym odejściem od motywów spotykanych przeze mnie w mangach. Dzieło Mori Kaoru bowiem jest inne zarówno pod względem rysunków, jak i historii. Już samo jej wydanie – w twardej oprawie, a także zwiększonym formacie – podpowiadało mi, iż będzie to pozycja niezwykła. Nie trzeba było się długo zastanawiać.
Kaoru Mori jest japońską mangaką, pochodzącą z Tokio. Tworzy pod pseudonimem Fumio Agata. Autorka jest znana z tak popularnych serii, jak „Shirley” oraz – wydane w Polsce – „Emma” oraz „Opowieści Panny Młodej” (Otoyomegatari). Rozsławiła swoje nazwisko nie tylko przez pracę nad mangami, ale również swych autoportretów. Rzadko udziela wywiadów, czy też występuje publicznie.
„Opowieść Panny Młodej” opowiada losy dwudziestoletniej Amir, która wychodzi za mąż za Karluka – osiem lat młodszego od niej chłopaka. Z pozoru wydaje się, iż takie małżeństwo nie ma racji bytu, zwłaszcza, iż kobieta pochodzi z zupełnie innego świata. Musi porzucić swoje koczownicze plemię i zaaklimatyzować się w nowej sytuacji. Kiedy między tą uzdolnioną w łucznictwie i jeździectwie kobietą, a chłopcem zaczyna pojawiać się głębsze uczucie, zjawia się brat Amir, żądający unieważnienia małżeństwa.
To, co urzeka mnie często w mangach, jest niezwykłą wymownością obrazu. Właśnie to oczarowało mnie w „Opowieści Panny Młodej”. Mangaka bowiem ograniczyła słowa i starała się przekazać treść rysunkami. Gdyby zebrać wszystkie dialogi na kartkę, nie jestem pewna, czy przekroczyłyby dwie strony. Ten minimalizm słów sprawia, iż ta pozycja jest niezwykle bogata w obrazy, które wyjaśniają wszystko. Tworzą one klimat – mamy wrażenie, iż znajdujemy się na stepach, gdzieś w małej społeczności.
Z tego względu nie sposób zapomnieć po zakończeniu mangi o wspaniałej kresce autorki. Jest ona niezwykle detaliczna – rzuca w nas przepychem ornamentów, szczegółów, którymi niektórzy rzadko się kłopoczą. Jej rysunki są same w sobie opowieścią, wydaje się, iż są rzeczywiste.
Sama historia nie wydaje się na początku porywająca – nie jesteśmy pewni tak naprawdę, na czym autorka będzie chciała się skupić. Szybko jednak okazuje się, że dla Kaoru Mori ważna jest nie sama fabuła, a przekaz jaki nosi – coś, co można odczytać z obrazu oraz kilku słów. Tym sposobem przedstawia nam historię innej kultury, jej przedstawicieli oraz – co było dla mnie niezwykle istotne – kobiety w innym świecie. Widać, iż autorka postanowiła niejako skupić się na pozycji płci żeńskiej w odległym świecie – obserwujemy je przy pracy, w domu, a kontrastem do nich jest właśnie Amira.
Przyznam szczerze, że bardzo obawiałam się niepokojącej różnicy wieku w wątku miłosnym. Zazwyczaj, sięgając do literatury, mamy do czynienia z zupełnie innym przedstawieniem, odwrotnym. Ta kontrowersja jednak została przełamana przez subtelność, z jaką autorka podeszła do tematu. Dzięki temu nie wyczuwało się zgrzytów, czy też podejścia do tematu przez osobę współczesną.
Chociaż postaciom nie poświęca się wiele słów, łatwo można je poznać dzięki bardzo realistycznej metodzie rysowniczej. Ma się wrażenie, iż są z krwi i kości. Mnie do gustu przypadła przede wszystkim Amira, będąca bohaterką unikalną w każdym calu. Zachwyca swoją delikatnością, pewnością siebie i otwartością. To po prostu dobra dziewczyna, którą śledzi się z przyjemnością.
„Opowieść Panny Młodej” to oryginalna historia, która przypadnie do gustu zarówno starym wyjadaczom w temacie mangi, a także tym, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z tą formą czytania. Jest to w istocie od początku do końca dopracowany i skonkretyzowany pomysł, który zachwyca. Jeszcze nigdy nie miałam czegoś tak pięknego na półce.
Pozdrawiam
„Opowieść Panny Młodej” to pozycja, która od czasu premiery zdobyła rzesze fanów. Jej całkowicie odmienna tematyka kusiła mnie od dawna. Pierwszy raz spotykam się z drastycznym odejściem od motywów spotykanych przeze mnie w mangach. Dzieło Mori Kaoru bowiem jest inne zarówno pod względem rysunków, jak i historii. Już samo jej wydanie – w twardej oprawie, a także zwiększonym...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-05-11
2008-01-01
2013-09-07
Nie jest tajemnicą, iż pokochałam „Gwiazd naszych wina”. Do tej pory, chociaż było to już dobre kilka miesięcy temu, polecam każdemu tę książkę i sama wspominam ją, gdy tylko mój wzrok spocznie na półce, gdzie leży ów świetny egzemplarz. To żaden sekret – pokochałam Greena za tę powieść! Kiedy więc do księgarni trafiły „Papierowe miasta”, szybko się w niego zaopatrzyłam i… przeczekałam pierwszą burzę recenzji. Z czystym kontem – bez czytania innych opinii – rozpoczęłam lekturę. I… dobrze, że poczekałam.
John Green to amerykański autor bestsellerów. Jego książki królują w listach New York Times. Debiutował powieścią „Szukając Alaski”, którą już w przyszłym miesiącu będziemy mieli przyjemność czytać, dzięki wydawnictwu Bukowy Las. To właśnie ostatnia książka – „Gwiazd naszych wina” – przyniosła mu ogromny oraz, nie ukrywajmy, zasłużony rozgłos. Jest laureatem licznych nagród literackich. Prywatnie prowadzi videobloga ze swoim bratem, Hankiem. Obecnie ma ponad milion fanów na Twitterze.
Quentin Jacobsen ma osiemnaście lat i nigdy nie pomyślałby, jak bardzo jego życie może zmienić się z dnia na dzień. Wszystko to za sprawą wspaniałej, choć zbuntowanej koleżanki – Margo Roth Spigelman. Od zawsze był w niej zakochany – w dzieciństwie przeżyli razem coś niezwykłego, a teraz chodzą do tego samego liceum. Nic ich jednak nie łączy poza wspólną przeszłością. Pewnego wieczora Margo zjawia się w pokoju chłopca w stroju ninja i wciąga go w niezłe tarapaty. Następnego dnia… znika. Quentin wyrusza na poszukiwanie Margo. Ta podróż uświadamia mu, jak bardzo ludzie różnią się od naszych wyobrażeń. Czy faktycznie znał Margo?
Wielokrotnie sięgając po inne książki autorów, którzy mnie zachwycili, obawiam się. Obawiam się, że mnie zawiodą i ten obraz idealnego pisarza rozmyje się. Nie inaczej było w sytuacji Greena. Niezależnie od wszystkiego – czułam, że będę porównywać „Papierowe miasta” do „Gwiazd naszych wina”. W istocie właśnie tak się stało.
Początek powieści szedł mi opornie – to nie styl Greena się zmienił, a tematyka była diametralnie różna. „Papierowe miasta” to jednak z tych książek, które trzeba czytać, zagłębiając się w każde słowo. Być może tworzy to cięższy orzech do zgryzienia, jednak zdecydowanie nie jest „niesmaczny”. Z czasem – lektura coraz bardziej mnie wciągała, widziałam w niej coraz więcej ciekawych sentencji życiowych, a przy tym niesamowicie mnie bawiła!
Pióro Greena to czysta przyjemność dla czytelnika. Autor ten pisze prosto, przez co jego powieści – dosłownie – połyka się. Nie jest to jednak banalna pisanina! Green ma swój własny, indywidualny styl. Potrafi w ciekawy sposób przedstawić pewne prawdy dotyczące działania społeczeństwa oraz nas samych. Chyba to właśnie najbardziej wyróżnia go na tle innych autorów.
„Gwiazd naszych wina” podbiła moje serce, „Papierowe miasta” dzielnie dotrzymywały wymienionej kroku. Green wpaja czytelnikom pewną naukę – objaśnia, jak działa świat. Jest to naprawdę ambitne działanie, jak na książkę dla młodzieży, która jestem przekonana, iż spodoba się również tym starszym czytelnikom!
„Papierowe miasta” obfitują w ciekawe i niebanalne osobowości. Zarówno Quentin jak i Margo to postacie o różnych twarzach – tego pierwszego bohatera mamy okazję poznać bliżej. Q zmienia się na naszych oczach – dorasta, a wraz z nim dojrzewają poglądy o świecie. Poprzez swoje poszukiwania ukazuje nam również Margo – dziewczynę, którą każdy widzi w inny sposób. W mistrzowski sposób Green przedstawił nam efekt złudzenia – nikt nie zna nas lepiej od nas samych.
Bez wątpienia ten autor jest nietuzinkowy. „Gwiazd naszych wina” to nie był jednorazowy dobry numer i z pewnością – nie tylko nim może się Green popisać. Lekcja życia, to coś, co wychodzi mu z niezwykłą łatwością. Nie widać też w jego stylu moralizatorskiego tonu, to jego poglądy, które… naprawdę mają sens.
„Papierowe miasta” były dla mnie ciekawą przygodą – dodałabym nawet: ogromnym zaskoczeniem! Jestem pewna, że Green znowu mnie zaskoczy, podobnie jak resztę swoich fanów. Ja na pewno do tego grona się zaliczam i czekam na kolejne powieści. Polecam każdemu sięgnąć po „Papierowe miasta” – nie tylko czytelnikom najnowszego hitu autora, ale również tym, którzy… być może szukają w jakimś stopniu „siebie”. A nuż – podróż Quentina pomoże im to odkryć!
Pozdrawiam
/ludzka-sokowirowka.blogspot.com/
Nie jest tajemnicą, iż pokochałam „Gwiazd naszych wina”. Do tej pory, chociaż było to już dobre kilka miesięcy temu, polecam każdemu tę książkę i sama wspominam ją, gdy tylko mój wzrok spocznie na półce, gdzie leży ów świetny egzemplarz. To żaden sekret – pokochałam Greena za tę powieść! Kiedy więc do księgarni trafiły „Papierowe miasta”, szybko się w niego zaopatrzyłam i…...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-23
Naprawdę niewiele trzeba, by wnieść światło do czyjegoś życia. W gruncie rzeczy każdy z nas jest zdolny do czynienia dobra i zmieniania świata – nawet jeśli to ma być mikroświat jakiejś jednej osoby. To nie tylko rola bogatych i u władzy, o czym przekonywałam się wielokrotnie podczas mojej pracy jako wolontariusz. Ludzie jednak myślą, że odwrócenie wzroku od problemu jest zjawiskiem naturalnym – czymś, co wypada. Pilnowanie własnego ogródka to nie tylko mentalność Polaków, ale przede wszystkim – człowieka. Dlaczego o tym wspominam? Bo tę wiadomość dostarczył mi „Posłaniec”.
Markus Zusak to jeden z najbardziej znanych autorów na świecie. Zasłynął przede wszystkim dramatem osadzonym w czasach II wojny światowej pod tytułem „Złodziejka książek”. Została ona okrzyknięta międzynarodowym bestsellerem, przetłumaczonym na ponad czterdzieści języków, a także zekranizowana w ubiegłym roku. Do tej pory wydał pięć książek – m.in. wspomnianą wyżej historię Liesel, a także – „Posłańca”. Aktualnie mieszka w Sydney wraz żoną i dwójką dzieci.
Czy jest ktoś bardziej beznadziejny niż Ed Kennedy? Nigdy nie poszedł na studia, utknął w zapyziałym mieście, gdzie pracuje nielegalnie jako taksówkarz. Chłopak ma tylko dziewiętnaście lat, ale w tym wieku – jak wiadomo po dokonaniach Boba Dylana, Daliego, czy też Joanny d’Arc – można już coś osiągnąć. Ed niczego nie dokonał i czuje, że jego życie jest przegrane. Jak się okazuje nie jest jednak takim zerem – pokonuje go na głowę wyrostek, który właśnie próbuje obrabować bank, w którym znajduje się Kennedy. Te wydarzenia skutkują pierwszym asem.
Myślę, że każdy z nas zna to uczucie, gdy wiecie, że lektura będzie dobra. Miałam to przeczucie odnośnie „Posłańca”, gdy tylko wzięłam go do ręki, a po przeczytaniu pierwszego rozdziału – przepadłam. Wypominałam sobie – i robię do tej pory – iż dopiero teraz zdecydowałam się na poznanie tej wzruszającej i przede wszystkim pouczającej powieści. Autor bowiem stworzył historię, która będzie ciągnąć się za mną jeszcze przez długi czas.
Nierozerwalnie przez kilka dni żyłam tymi wydarzeniami. Opowieść Zusaka jest niezwykle spójna i bardzo logiczna. Widać w niej dojrzałość warsztatu autora, a także jego ogromny talent do łączenia elementów sensacji z problemami zwykłego, szarego człowieka. Akcja jest prowadzona w bardzo umiejętny sposób – nie doświadczymy w niej jakichkolwiek momentów znudzenia, gdyż nawet fragmenty refleksyjne są wpisane w tempo, które Zusak ustalił już na początku „Posłańca”. Konstrukcyjnie ta powieść nie ma żadnych mankamentów – nigdy wcześniej nie spotkałam się z tak oryginalnym połączeniem, gdzie główną rolę odgrywał w gruncie rzeczy czysty przekaz, nie zaś losy bohaterów.
Już od pierwszego zdania byłam bardzo zdziwiona rzeczowym językiem Zusaka, którego prozę wyobrażałam sobie zupełnie inaczej. Jego opisy biły się ze sobą – z jednej strony były niezwykle proste, z drugiej zawierały filozoficzne wręcz maksymy dotyczące życia. Tworzyło to bardzo unikalny klimat, który autor podtrzymywał przez wszystkie strony powieści.
Chociaż – według mnie – to przekaz był najważniejszy w „Posłańcu”, bohaterowie całkowicie go podpierali. Z pewnością morał tej powieści nie byłby tak dobitny, gdyby pewnych bohaterów w niej zabrakło. Każdy z tych charakterów bowiem ma różny stopień bólu, swojej życiowej tragedii, która ich hamuje. Ed nie tylko pomaga, również cierpi, docierając do istoty udręki, a także wielu pytań odnośnie egzystencji i misji, którą mu powierzono.
„Posłaniec” jest powieścią, która zaskakuje każdym, najmniejszym elementem. To nie historia typu „od nieudacznika do bohatera”, wręcz przeciwnie! To przekaz skierowany do czytelnika, historia uświadamiająca. Powieść porusza do głębi i pochłania na naprawdę długi czas, również ten po lekturze. Dawno nie miałam kaca książkowego, ale Zusak tego dokonał. Pochwały dla niego są zasłużone – ja również składam podziękowania za „Posłańca”, dokładając swoją cegiełkę.
„Chcę słów na pogrzebie.
Ale to chyba znaczy, że trzeba wcześniej mieć jakieś życie.”
Pozdrawiam
Naprawdę niewiele trzeba, by wnieść światło do czyjegoś życia. W gruncie rzeczy każdy z nas jest zdolny do czynienia dobra i zmieniania świata – nawet jeśli to ma być mikroświat jakiejś jednej osoby. To nie tylko rola bogatych i u władzy, o czym przekonywałam się wielokrotnie podczas mojej pracy jako wolontariusz. Ludzie jednak myślą, że odwrócenie wzroku od problemu jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2011-08-26
Są książki, których nie da się przerwać. Dochodzimy w nich do pewnego momentu, w którym już nie ma odwrotu i trzeba przeczytać do końca, dowiedzieć się i przetrawić. Nie ukrywam, iż nie lubię zarywać nocy na książkę, a mój zmysł śpiocha niezwykle cierpi, gdy trafiam na taką lekturę. Nic jednak nie równa się z tym porankiem, gdy budzę się z niezwykłą pustką w sercu, bo skończyłam tę jedną wyjątkową powieść, przez którą mam sińce pod oczami i ziewam cały czas. Dzisiaj z pewnością wstałam w takim nastroju i mimo intensywnego myślenia nad „Echami pamięci”, wciąż ciężko zebrać mi myśli o tej książce. Wiem jedno, jest to genialna lektura!
Katherine Webb urodziła się w latach 70. XX wieku w Hampshire. Studiowała historię na Durham University. Aktualnie mieszka w Bath, chociaż zanim tam osiadła, miała epizod życia w Londynie, a także Wenecji. Podejmowała się różnych zajęć – była kelnerką, pomocą domową, introligatorką, aż ostatecznie została pełnoetatową pisarką, za co możemy być wdzięczni, gdyż jej proza jest przepiękna. „Echa pamięci” to druga wydana w Polsce powieść tej autorki.
Dimity Hatcher nie ma łatwego życia – żyje samotnie z matką, która zdecydowanie jest przeciwieństwem ideału. Dziewczyna sama troszczy się o jedzenie, domostwo, a także siebie. Jest pogodzona z losem i nie wyobraża sobie innego życia. Jednak wszystko zmienia się, gdy do Blacknowle przyjeżdża słynny artysta Aubrey wraz ze swoją egzotyczną kochanką oraz dwiema córeczkami. Te wakacje zmieniają życie Mitzy, która staje się muzą Charlesa. Dziewczyna zaczyna marzyć o przyszłości u jego boku.
Minie siedemdziesiąt lat zanim te wydarzenia odkryje młody właściciel galerii – niezwykły miłośnik obrazów Charlesa Aubreya. Zach spróbuje rozwikłać tajemnicę niedawno opublikowanych obrazów twórcy – poszukiwania zaprowadzą go do Blacknowle, gdzie pozna prawdę o artyście, którego tyle lat podziwiał.
„Echa pamięci” Webb zbierają od wielu miesięcy naprawdę pozytywne opinie, które – nie ukrywam – nastawiły mnie na dobrą lekturę. Liczyłam się jednocześnie z tym, iż moje nastawienie może w pewnym stopniu wpłynąć na moje końcowe wrażenie. Na początku lektury niestety byłam przekonana, iż spiszę tę powieść na straty – nie potrafiłam wciągnąć się w historię wykreowaną przez autorkę, brakowało mi akcji i konkretów. Jednak z czasem moja opinia diametralnie się zmieniła – zdarzyło się to gwałtownie, nieoczekiwanie. „Echa pamięci” całkowicie mnie wciągnęły.
Fabuła powieści składa się z dwóch elementów – poznajemy zarówno historię z czasów przed II wojny światowej, a także to, co dzieje się współcześnie. To sprawia, iż treść książki jest naprawdę rozbudowana. Miłym zaskoczeniem jest to, iż za bogactwem fabularnym stoi również świetna, dopracowana konstrukcyjna. Historia jest naprawdę porywająca i zaskakująca – tajemnica została dobrze zaprojektowana i zdecydowanie wciąga ona czytelnika na długie, emocjonujące godziny.
„Echa pamięci” wyróżniają się nie tylko porywającą fabułą, ale również językiem, który tworzy bardzo unikalną atmosferę. Webb ma niezwykły talent do tworzenia opisów miejsc, a także oddawaniu ich aury. Myślę, że to właśnie pokochałam najbardziej w jej języku, który jest iście magiczny. Z łatwością tworzyła w moim umyśle obrazy nieco pochmurnego Blacknowle, a także słonecznego, kolorowego Maroka. Z kartek wręcz unosił się aromat, który opisywała, klimat był nadzwyczajnie wyczuwalny. Dawno nie spotkałam się z tak realistyczną narracją.
Największym atutem „Ech pamięci” są z pewnością bohaterowie, których trudno ocenić. Są oni bardzo skomplikowani i w największej mierze tworzą tę opowieść. Ciężko uniknąć zachwytów przy tak realistycznych i dopracowanych postaciach. Warto poznać takich bohaterów, a także zauważyć, jak odmiennie postrzegają świat i jaką mają filozofię życia.
„Echa pamięci” to opowieść o bezgranicznej miłości, wyrzutach sumienia oraz samotności. Książka, która nie wyciska łez, lecz zapiera dech w piersiach w taki sposób, że oddech jesteśmy w stanie wziąć tylko podczas krótkich przerw od lektury. Tą powieścią żyje się, dopóki nie mamy ostatniej strony za sobą. Zachwyty nad tą książką są zdecydowanie słuszne, podpisuję się pod nimi całym sercem.
„Miłość wypełnia, a później opuszcza serca ludzi… serca innych ludzi. Jak przypływ i odpływ. Nigdy tego nie rozumiałam. Moje się nie zmieniło. Wypełniło się i pozostało pełne. Pozostaje pełne nawet teraz… nawet teraz.”
Pozdrawiam
Są książki, których nie da się przerwać. Dochodzimy w nich do pewnego momentu, w którym już nie ma odwrotu i trzeba przeczytać do końca, dowiedzieć się i przetrawić. Nie ukrywam, iż nie lubię zarywać nocy na książkę, a mój zmysł śpiocha niezwykle cierpi, gdy trafiam na taką lekturę. Nic jednak nie równa się z tym porankiem, gdy budzę się z niezwykłą pustką w sercu, bo...
więcej Pokaż mimo to