-
ArtykułyLiteracki klejnot, czyli „Rozbite lustro” Mercè Rodoredy. Rozmawiamy z tłumaczką Anną SawickąEwa Cieślik1
-
ArtykułyMatura 2024 z języka polskiego. Jakie były lektury?Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej, by móc otrzymać książkę Ałbeny Grabowskiej „Odlecieć jak najdalej”LubimyCzytać4
-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
Biblioteczka
2020-10-15
2020-10-02
Mieszko i Popiel Wikingami? Czyli jednak nie jesteśmy podludźmi, za jakich niektórzy nas uważali? Wywodzimy się od Scytów, czy od Sarmatów, jak głosili nasi szlacheccy przodkowie? (No nie wszyscy mamy szlachecką krew) Byliśmy bitnym ludem od zarania dziejów, czy nie?
A cholera wie... źródeł pisanych nie ma. Pozostały jakieś na poły fantastyczne fragmenty w kronikach z czasów Rzymu i Bizancjum. Tradycja ustna ma swoje wady i musi być ciągła, a na tych ziemiach ciągle "coś się działo"... ludy się mieszały i wojowały, wędrowały i przybywały. Inne języki, inne kultury... jedne zanikały, inne się rodziły. I właściwie, skąd się wzięli Słowianie? A nie wiadomo.
Autor jest zwolennikiem hipotezy "wikińskiej". Dyskusje trwają, a dowodów brak. Można snuć teorie, można doszukiwać się dalekich korzeni w ocalałych nazwach miejscowości, można analizować znaleziska archeologiczne i zastanawiać się nad dawną rolą muchomorów i ziół w życiu naszych "protoplastusiów", ale pewności raczej mieć nie będziemy. A szkoda, świadomość "skąd pochodzimy i kim byliśmy" zawsze przydaje się do odpowiedzi "dokąd zmierzamy i kim będziemy".
Pozycja raczej popularno-naukowa (albo nawet naukawa): interesująca, łatwa i przystępna w lekturze, choć jak zwykle, pozycje historyczne (para-) i naukowe (para-) wymagają pewnej wiedzy i znajomości imion oraz wydarzeń na arenie światowej. W tym przypadku trzeba się interesować okresem wczesnego średniowiecza - na stulecia przed chrztem Polski. Niestety, fakty historyczne (te nieliczne) oraz teorie są często przeplatane przemyśleniami autora i rozważaniami o "magicznej mocy Słowian", o ich "tężyźnie i wytrzymałości", o "walecznym sprycie" - trochę to trąci plemienną megalomanią (a raczej ludową jako ogółu Słowian).
Warto przeczytać, ale z dużą dozą historycznego sceptycyzmu, żeby nie dać się zaciągnąć pod sztandar "słowiańskiego narodu wybranego".
Mieszko i Popiel Wikingami? Czyli jednak nie jesteśmy podludźmi, za jakich niektórzy nas uważali? Wywodzimy się od Scytów, czy od Sarmatów, jak głosili nasi szlacheccy przodkowie? (No nie wszyscy mamy szlachecką krew) Byliśmy bitnym ludem od zarania dziejów, czy nie?
A cholera wie... źródeł pisanych nie ma. Pozostały jakieś na poły fantastyczne fragmenty w kronikach z...
2020-09-28
Reinhard Heydrich, zwany "trzecim H Trzeciej Rzeszy", szef SD, wywiadu niemieckiego, a przez jakiś czas także Interpolu (!), nazista, antysemita i zbrodniarz. Zabity w zamachu w Pradze przez czeskich "cichociemnych". Nie ma co więcej przytaczać jego życiorysu, z ambiwalentnym podejściem "historia powinna o nim zapomnieć, ale lepiej, żeby pamiętano i nigdy się nie powtórzyło".
Książka ma kilka zalet i jedną poważną wadę (o tym później). Zaletami są niewątpliwie dokładne opisanie nie tylko samych okoliczności zamachu i jego następstw (włącznie z masakrami w miejscowościach Lidice i Lezaky), ale też nawet jeszcze dokładniejszy opis okoliczności, które do niego doprowadziły, działalności czeskiego ruchu oporu i kół politycznych na emigracji, a także komórek wywiadowczych w Anglii. Autorami są Czesi, co przekłada się na bogactwo informacji, szczegółów i znajomość politycznego światka czeskiego przed i w czasie wojny. Do tego należy dołożyć zebrane materiały archiwalne, fragmenty raportów niemieckich, pokazujące niekiedy "nieludzko suche i rzeczowe" podejście do kwestii działań, reperkusji i planów na terenie Protektoratu Czech i Moraw.
Książka wymaga myślenia (filtrowania treści) i pewnej znajomości historii, gdyż jej wadą niestety jest to, że pochodzi z roku 1966, a zatem jest tworem autorów czechosłowackich i w niektórych fragmentach propaganda się wylewa. Jak zwykle, słowem nie zająknięto się o prawie dwuletnim sojuszu III Rzeszy z ZSRR, ani o współpracy gospodarczej, militarnej i politycznej, jest za to nadmiar peanów pod adresem "Armii Czerwonej, niezłomnie dźwigającej cały ciężar walk z hitleryzmem", partii komunistycznej i jej organizacji podziemnej, która jako jedyna "nie została rozbita przez Niemców" i kontynuowała "bohaterską walkę z okupantem", komunistycznego ruchu oporu, czyli "prawdziwych patriotów", w odróżnieniu od zdrajcy Benesa i jeszcze gorszych zdrajców z rządu Hachy, itd.
Autorzy nie mogą się też zdecydować, jak traktować kwestię samych cichociemnych. Z jednej strony, są bohaterami i patriotami, z drugiej zostali wyszkoleni przez "kapitalistycznych angielskich panów", a ich akcja zabicia jednego człowieka wywołała potworne represje i ofiary liczone w tysiącach. Ostatecznie winą obarczają londyńskich pomysłodawców akcji, a "dzielni chłopcy" tylko wykonywali swój patriotyczny obowiązek. Okrutną ironią losu jest ich podsumowanie, że tylko "wypełniali rozkazy".
Reinhard Heydrich, zwany "trzecim H Trzeciej Rzeszy", szef SD, wywiadu niemieckiego, a przez jakiś czas także Interpolu (!), nazista, antysemita i zbrodniarz. Zabity w zamachu w Pradze przez czeskich "cichociemnych". Nie ma co więcej przytaczać jego życiorysu, z ambiwalentnym podejściem "historia powinna o nim zapomnieć, ale lepiej, żeby pamiętano i nigdy się nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-12
Nie ma... nie ma... wody na pustyni. A wielbłądy dalej nie chcą iść. Czołgać się dłużej nie mam siły...
Och, jak bardzo bardzo chce się... wyć. Czytać dłużej też nie miałem siły. Na palcach jednej ręki fajtłapowatego drwala można policzyć książki, które są gorsze od ekranizacji. Traf chciał, że w tym roku zaliczyłem dwie - "Czy androidy śnią..." Dicka i właśnie "Saharę". Film mi się podobał. Był lekkim, przygodowym filmem z humorem i zbalansowanymi dwoma głównymi wątkami: poszukiwaniem zaginionego pancernika Konfederatów oraz kwestią zatruwania wód podziemnych różnymi toksycznymi paskudztwami. Do tego fajna obsada, nieco bardziej kompetentnta kobieta (w książce rola Evy Rojas sprowadza się do bycia ratowaną i omdlewania).
Książka zaś to niemal wyłącznie sensacja, a wątek pancernika - choć od niego się zaczyna, potem jest traktowany i tratowany po macoszemu. "A przy okazji znaleźliśmy wrak". Tak można podsumować wzmiankę kończącą drugi wątek. Główny nacisk - jakieś 89% - to kwestia skażenia środowiska. Książka się wlecze w drugiej połowie, zamienia się w jakąś dziwną wariację na temat wojskowych akcji o zwierzęcych kryptonimach - "Dzikie gęsi", "Psy wojny" i "Spadł czarny jastrząb". Najemnicy bronią się w forcie Legii Cudzoziemskiej przed przeważającymi siłami wroga. Takie sobie.
Dirk Pitt filmowy jest sympatycznym indianojonesowym awanturnikiem. Książkowy to nudziarz i trochę arogant. Al Giordino to niebo a ziemia. Filmowy to wesoły, ale profesjonalny sidekick. Książkowy to po prostu oprych. O Evie Rojas już mówiłem. Filmowe czarne charaktery są interesujące. Książkowe nie zapadają w pamięć - są płaskie i nudne.
Dywagacje o Lincolnie to już trącą naiwną sensacją w stylu Steve'a Berry'ego albo innymi tabloidami, że Elvis żyje na Marsie. Jak lubię książki, tak tym razem polecam film, a książkę sobie odpuścić. I tak chyba kończy się moja przygoda z Cusslerem. Szkoda czasu.
Na marginesie: podał doskonałą metodę, jak uśmiercić człowieka umierającego z pragnienia na pustyni. Dać mu do wypicia dwa galony wody. Serio?! Naprawdę serio?! Pomijam już fakt, że wszyscy eksperci od Inczu-czuny po Beara Gryllsa zalecają, żeby raczej dawać niewielkie ilości wody i stopniowo. Ale dwa galony!! Przypomnę, że galon to 3,7 litra, a żołądek człowieka ma pojemność 1000-3000 mililitrów. Takie metody "leczenia" stosowali "lekarze miłosierdzia" w Abu Ghraib i Guantanamo.
Nie ma... nie ma... wody na pustyni. A wielbłądy dalej nie chcą iść. Czołgać się dłużej nie mam siły...
Och, jak bardzo bardzo chce się... wyć. Czytać dłużej też nie miałem siły. Na palcach jednej ręki fajtłapowatego drwala można policzyć książki, które są gorsze od ekranizacji. Traf chciał, że w tym roku zaliczyłem dwie - "Czy androidy śnią..." Dicka i właśnie...
2019-08-03
Kolejny perłopław wyciągnięty z czeluści biblioteki. Tym razem jednak zamiast perły trafił się cuchnący mięczak. Jak lubię MacLeana za kilka naprawdę dobrych powieści, tak miał też cały stos syfu. Pozytywnie nadmienię, że na tle takich "dzieł" jak "Jedynym wyjściem..." tym jaśniej lśnią "Noc bez brzasku" czy "48 godzin".
Fabuła jest nieco zagmatwana i przez pierwsze kilkadziesiąt stron tak naprawdę nie wiadomo, kto co robi, czego chce, a nawet kim jest. Co biorąc pod uwagę, że książeczka nie jest zbytnio obszerna, nie rokuje dobrze na pozostałe stronice. Nie można sympatyzować z bohaterem, bo przez połowę książki nie wiadomo, czy jest zły, dobry, czy jest pijakiem, czy oszustem. Oczywiście jak u MacLeana jest zwykłym "superbohaterem", w tym przypadku kierowcą rajdowym, który... No właśnie nie wiadomo, o co mu chodzi. Czy o zemstę, czy o powstrzymanie złoczyńców. Gra w jakąś grę, podejmuje działania, które nie są do końca wyjaśnione (dopiero potem się okazuje, że wcześniej coś zrobił, co teraz wywołuje efekt).
Podsumowując: odpuścić sobie. Słabi bohaterowie, jedyna dziewczyna jest wątłym, mdlejącym kwiatuszkiem, akcji niewiele, napięcia zero, finałowy pościg mało wciągający. Brak inwestycji emocjonalnej po stronie czytelnika, bo autor do tego nie zachęca. Do tego koszmarna okładka w perelowskim stylu artystycznym lat 80-tych i chyba nie złapany cytat z Szekspira (The way to dusty death) - przynajmniej w moim egzemplarzu tłumaczenie jest inne. A czemu miał służyć ten cytat w książce, to już pojęcia nie mam. Ot, ni przypiął, ni wypiął.
Kolejny perłopław wyciągnięty z czeluści biblioteki. Tym razem jednak zamiast perły trafił się cuchnący mięczak. Jak lubię MacLeana za kilka naprawdę dobrych powieści, tak miał też cały stos syfu. Pozytywnie nadmienię, że na tle takich "dzieł" jak "Jedynym wyjściem..." tym jaśniej lśnią "Noc bez brzasku" czy "48 godzin".
Fabuła jest nieco zagmatwana i przez pierwsze...
2019-09-05
22.11.63. 4,8 sekundy. 3 strzały. 9 ran. 1 strzelec. Taaaaak...
5 minut PRZED zamachem szeryf policji z Dallas wysłał wszystkie jednostki pod Składnicę Książek. 40 minut po zamachu policja miała rysopis Oswalda, mimo że jeszcze nie zabił (rzekomo) policjanta Tippita, pod zarzutem zabójstwa którego został aresztowany. Po trzech dniach od zamachu policja zakończyła śledztwo, uznając bezspornie, że był jeden strzelec i nie rozpatrując innych hipotez. Zresztą dwa dni po zamachu Oswald już nie żył. Problem z głowy. Wciąż duża część społeczeństwa USA wierzy w teorię "samotnego szaleńca".
Pozycja, jak wskazuje tytuł, z roku '88 - wygrzebana na półce "do wzięcia" w lokalnej bibliotece. Napisana bardzo sprawnie, zwięźle, sucho, a zarazem przejrzyście. Podaje fakty, podejrzenia, teorie, argumenty za i przeciw, plus opinie i zapiski osób zamieszanych lub powiązanych.
Dla mnie - choć temat jest mi znany zarówno z przyczyn hobbystycznych, jak też służbowych (parę filmów o tym tłumaczyłem) - książka p. Kosteckiego okazała się niezwykle wciągająca, także z powodu wielu informacji, o których pojęcia nie miałem. Podzielona jest na trzy części. Pierwsza opisuje pochodzenie rodu Kennedych od dziadka Irlandczyka, przez ojca - biznesmena/ambasadora/kombinatora, powiązanego z polityką i mafią, aż po obu braci, plus sylwetka Jackie, a także głównych wrogów braci. A tych nie brakowało: Kubańczycy z obu stron (czyli reżimowcy i antycastrowcy), mafia, radykalna prawica, CIA, FBI, kompleks militarno-przemysłowy, teksascy nafciarze, a nawet demokratyczna lewica. Paradoksalnie najbardziej sprzyjali mu Rosjanie i sam Castro. Sporo ciekawych biograficznych informacji, zwłaszcza o ojcu JFK.
Druga, najobszerniejsza część to opis (krótki) zamachu, ale przede wszystkim śledztwa, obrad komisji Warrena i później kongresowej* (dla mnie nowość), procesu Garrisona (patrz filmik), a także wszystkich późniejszych prób różnych przeciwników oficjalnego raportu Warrena, włącznie z przedstawieniem ich argumentów i zauważonych wątpliwości. Także relacja z podejrzanych "wypadków i samobójstw" różnych świadków i powiązanych osób. Dodatkowo powiązania Oswalda i Ruby'ego z CIA i mafią, a także z operacjami antycastrowskimi. Nawet policjant Tippit był gdzieś tam zamieszany. Podane w sposób chronologiczny, uporządkowany i bez chaosu.
Trzecia część to ciekawostka - opis miasta Dallas (stan na rok 88), Dużo interesujących informacji o tym, jak miasto próbuje zatrzeć wizerunek miasta morderców, jak się rozwija, ale także, jak jest rządzone.
Podsumowując, pozycja bardzo dobra dla początkujących, znakomita dla wszystkich, którzy coś wiedzą w temacie. A ci, którzy wiedzą wszystko? Cóż, milczą, albo już dawno nie żyją.
* Komisja kongresowa, choć nie podważała ustaleń komisji Warrena i nie znalazła (sic!) dowodów spisku, potwierdziła duże prawdopodobieństwo, że był drugi strzelec. Ot, przypadkiem zebrało się dwóch zupełnie losowych asasynów, którzy w odstępie 4,8 sekundy postanowili postrzelać sobie do prezydenta. Spisku nie było.
22.11.63. 4,8 sekundy. 3 strzały. 9 ran. 1 strzelec. Taaaaak...
5 minut PRZED zamachem szeryf policji z Dallas wysłał wszystkie jednostki pod Składnicę Książek. 40 minut po zamachu policja miała rysopis Oswalda, mimo że jeszcze nie zabił (rzekomo) policjanta Tippita, pod zarzutem zabójstwa którego został aresztowany. Po trzech dniach od zamachu policja zakończyła śledztwo,...
2019-01-15
"Dziwne, ale pierwsze wyginęły sowy".
"Blade Runnera" widział chyba każdy. "Czy androidy..." to rozbudowane opowiadanie, na podstawie którego bardzo luźno (niemal w całości) i bardzo ściśle (w zastanawiających wyjątkach) nakręcono film. Historia jest prosta jak cep z łańcuchem. I mniej więcej tak wyrafinowany jest Deckard w obu mediach (nazwisko jest to samo). Gliniarz-specjalista od "emerytowania" androidów (w książce rezerwowy), w filmie jeden z asiorów LA, ma złapać pięć zbiegłych androidów, które przyleciały na Ziemię. Pomaga mu Rachel z korporacji Tyrella (swoją drogą ich powitalny dialog jest niemal żywcem przepisany z książki), idą do łóżka, Deckard rozwala androidy. I to mniej więcej tyle elementów wspólnych. A potem same różnice.
Najpierw krótka recenzja książki. Raczej ciekawostka niż wciągająca lektura. Kto zna film, będzie rozczarowany. Kto nie zna filmu (są tacy?), a chce czytać Dicka, niech zacznie od czegoś lepszego (choćby od Ubika). Postacie są jednowymiarowe (androidy, żona Deckarda, on sam), albo ledwo zarysowane (Isidor/Sebastian, Tyrell, Rachel). Akcji nie ma, nawet Dickowych narkoodlotów też nie bardzo. Pojedynek z Pris i Royem zajmuje w książce tyle co właśnie to zdanie. Zastrzelił Roya i już.
Całość równie wciągająca jak lektura kroniki policyjnej w Siewierzu. W sumie to można byłoby zrobić z tego raport policyjny i przynajmniej byłby plusik za oryginalną formę. Jedyny ciekawy wątek to programator nastroju oraz cały wątek sztucznych zwierząt (więcej poniżej). Nie polecam, nie zniechęcam.
- Do you like our owl?
- It's artificial?
- Of course, it is.
Czego brakuje w książce, a co ma film? W skrócie - wszystkiego. Od oczywistych rzeczy: oprawy wizualnej, dźwiękowej (można sobie włączyć soundtrack, ale to nie to samo), Roya, Gaffa, Leona i Pris po głębszą wymowę: spotkanie Roya z Tyrellem i człowieczeństwo androidów. Jest za to w filmie głupia scena z sową, która nie ma żadnego znaczenia dla fabuły. W książce jest to ważny, można powiedzieć nawet najistotniejszy wątek. Bohater ma sztuczną owcę, ale marzy o czymś więcej, mianowicie o strusiu. Posiadanie większego zwierzęcia, nie mówiąc o prawdziwym, to wyznacznik statusu, a zarazem posiadanie zwierzaka to wyznacznik człowieczeństwa. Stąd pytania o zwierzęta w teście V-K. Wątek zwierząt w książce przewija się cały czas i stanowi główną motywację Deckarda.
Jednak pomijając to, nie ma na czym się za bardzo zahaczyć. Podsumowując - nie tracić czasu na książkę, obejrzeć ponownie film, albo włączyć Vangelisa i wsłuchać się jeszcze raz w słowa Roya...
I've seen things you people wouldn't believe...
"Dziwne, ale pierwsze wyginęły sowy".
"Blade Runnera" widział chyba każdy. "Czy androidy..." to rozbudowane opowiadanie, na podstawie którego bardzo luźno (niemal w całości) i bardzo ściśle (w zastanawiających wyjątkach) nakręcono film. Historia jest prosta jak cep z łańcuchem. I mniej więcej tak wyrafinowany jest Deckard w obu mediach (nazwisko jest to samo)....
2019-01-09
2018-12-20
Pojadę metaforą. Wyobraźcie sobie cienkie paski kliszy filmowej. Nakładacie jeden na drugi, mocno i ściśle, żeby nadal było coś przez nie widać. I jak złożycie ich dostatecznie dużo, okazuje się, że przestają być przezroczyste i tworzy się obraz. Tu sobie wstawcie, jaki mógłby być.
Dla mnie ten zbitek klisz okazał się wyjątkowo wciągający i ułożył się w całkiem intrygujący cyberpunkowo-kryminalny obraz. A klisz mamy tu co niemiara, choć bez wątpienia główną inspiracją był słynny indiański wódz "Biegnący po Ostrzu" (bezpośrednie nawiązania będę zaznaczał * z numerkiem) Mamy więc mocno wyniszczony świat, z którego ostało się praktycznie jedno miasto (takie niby LA noir *1). Zmiany klimatyczne sprawiły, że niemal ciągle tam pada (*2). Głównym bohaterem jest policjant (*3), prowadzący śledztwo (*4) w sprawie morderstw dokonanych przez zbiegłego androida (*5) i sam ma poważne rozterki, czy ze względu na cybernetykę nie zmienia się w androida (*5,5). Złym jest oczywiście korporacja (*6), a ważnym wątkiem jest poszukiwanie człowieczeństwa przez rzeczonego androida (*7).
Mamy też programy do wirtualnej rekonstrukcji miejsca zbrodni (*8), a także wyprawę do złej części miasta, oddzielonej murem (obie "Ucieczki z..."), mechy ("The Edge of Tomorrow"), narkotyk, który rozbudza możliwości parapsychiczne ("Opuścić Los Raques"), psychotyka-zabójcę, dzielną rookie-cop (dowolny film policyjny o rookie-copie :)), mocno zaawansowaną biotechnologię medyczną, komputerowe systemy wsparcia pracy policyjnej - tu akurat był zabawny wątek, że gdy zawiodły, młodzi gliniarze trochę zgłupieli, a starsi poczuli uciechę, że znów można prowadzić śledztwo "po bożemu" (trochę jak "Demolition Man").
W sumie jest to klasyczny dla noir cyberpunka kryminał, więc wartkiej akcji tu nie wiele nie ma (oprócz początku i końca). Osią akcji jest śledztwo prowadzone w sprawie morderstw dokonywanych przez seryjnego mordercę, w sposób niemożliwy do ustalenia, z zauważalnymi śladami działalności parapsychicznej. Na miejscu nie działa żadna elektryka ani elektronika, w tym np. cyberręka partnerki głównego bohatera. Podejrzaną jest jego była poprzednia partnerka, androidka, aczkolwiek bohater ma własne osobiste powody, żeby ją znaleźć.
Ciekawy wątek to aparatura do wirtualnego obrazowania miejsc zbrodni, posiadająca również opcję budowania wirtualnego świata do odbudowywania utraconych wspomnień (taki niby Matrix). Choć generalnie nie lubię mieszania takich psychoświatów (za bardzo mi leci Dickiem), to jednak tu weszło znakomicie.
Autorka jest z wykształcenia psychologiem i kryminologiem, i to widać w tej książce. Ma wiedzę i znakomicie porusza się w tych obszarach. Duży nacisk położony jest na znaczenie emocji i empatii (np w końcówce ma ona ogromne znaczenie). Pojadę genderem, ale myślę, że typowy pisarz męski inaczej rozwiązałby tę końcówkę. Kobiece "spojrzenie" czyni tę historię naprawdę wciągającą i dającą poczucie emocjonalnego spełnienia.
Polecam wszystkim miłośnikom kryminałów i cyberpunka.
Pojadę metaforą. Wyobraźcie sobie cienkie paski kliszy filmowej. Nakładacie jeden na drugi, mocno i ściśle, żeby nadal było coś przez nie widać. I jak złożycie ich dostatecznie dużo, okazuje się, że przestają być przezroczyste i tworzy się obraz. Tu sobie wstawcie, jaki mógłby być.
Dla mnie ten zbitek klisz okazał się wyjątkowo wciągający i ułożył się w całkiem intrygujący...
2018-11-05
Do książki Zychowicza podchodziłem jak zwykle jak do wściekłego psa. Spodziewałem się kontrowersyjnej, z różnymi tezami, głównie antyżydowskimi, która każe mi z dużą dozą soli przyjmować podawane informacje. I w zasadzie dostałem to wszystko. Tyle że nie jest to ciąg wynurzeń autora, które w mniejszym lub większym stopniu mają sens, lecz zbiór wywiadów z różnymi żydowskimi (i nie tylko) historykami, przedstawiającymi swoje poglądy na historię Żydów i państwa Izrael, na ich zachowania i obecną propagandę państwową.
Prezentowane wydarzenia częściowo znałem (np. historia Tewje Bielskiego), inne były dla mnie dużym zaskoczeniem, ponieważ nigdy o nich nie słyszałem (np. cofanie statków z żydowskimi uciekinierami z amerykańskich portów). Autentyczności relacji przydaje fakt, że prezentowane są przez samych Żydów, a krytykowanie własnej nacji z miejsca wydaje się bardziej wiarygodne niż samochwalenie.
Czyta się szybko, tematyka jest interesująca. Warto przeczytać.
ALE
Książka jest z tezą, która wyłania się już mniej więcej w połowie lektury. Wbrew zapowiedziom autora, że nie jest antyżydowska ani prożydowska, otóż jest. Jest ANTY. Tyle że nie autor sam przedstawia takie tezy, tylko wysuwa na front tych żydowskich historyków, którzy krytykują Izrael, zachowania Żydów i ogólnie przeszłą i obecną politykę tego narodu. Wybiórczo prezentuje epizody, które nie rzucają obiektywnego światła. Wbrew twierdzeniom, że "Żydzi byli jak inni ludzie i robili dobre oraz złe rzeczy", książka skupia się tylko na tych złych, co w efekcie tworzy zafałszowany obraz. Albo zgodny z tezą autora. To jest ten element, który należy traktować z wyjątkową ostrożnością i pamiętać, że jest też druga strona medalu. Przewrotnie to także teza gości autora, którzy uważają, że obecnie prezentowany wizerunek Żydów dopuszcza tylko ich kryształowy obraz. Tak czy owak, osobiście uważam, że porządny historyk powinien wystrzegać się spolaryzowanych opinii.
Drugi wielki minus to brak bibliografii, co stawia pod znakiem zapytania praktycznie wszystkie podane informacje. Owszem, można szukać na własną rękę, jednak od pozycji quasi historycznej oczekiwałbym chociaż zachowania pozorów. A tak jest to raczej zbiór prasowych wycinków skompletowanych, aby potwierdzić założoną tezę.
Do książki Zychowicza podchodziłem jak zwykle jak do wściekłego psa. Spodziewałem się kontrowersyjnej, z różnymi tezami, głównie antyżydowskimi, która każe mi z dużą dozą soli przyjmować podawane informacje. I w zasadzie dostałem to wszystko. Tyle że nie jest to ciąg wynurzeń autora, które w mniejszym lub większym stopniu mają sens, lecz zbiór wywiadów z różnymi żydowskimi...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-10-05
Na pierwszy ogień, a właściwie na salwę, idzie debiut Cornwella w mojej głowie i biblioteczce, a mianowicie "Azincourt", czyli historia, jak angielskie wsioki spuściły łomot kwiatu (boć przecież francuskim herbem jest lilia) francuskiego rycerstwa. Nie po raz pierwszy, i nie ostatni (dość przypomnieć Crecy, Poitiers, Waterloo, a z bliższych nam czasów Mers el Kebir).
Choć nie da się ukryć, że wielokrotnie Francuzi dawali dowód temu, że nie od parady ich godłem i wewnętrznym zwierzęciem jest kogut, tym razem jednakowoż dzielnie stanęli w polu i wielokrotnie odważnie, acz głupio, szli do ataku. Sam opis bitwy zajmuje dobrą ćwierć, jeśli nie dwie ćwierci książki, a z tego, co czytałem w innych źródłach, jest dość wierny temu, co z największym prawdopodobieństwem udało się ustalić kronikarzom i historykom. Oczywiście, nie jest to książka stricte historyczna, tylko powieść, więc na tle bitwy ciągną się wątki bohaterów.
Głównym z nich jest angielski leśnik, trochę kłusownik, a oprócz tego łucznik zawołany, także poszukiwany morderca. Którego imienia zapomniałem. Podczas masakry jednego z francuskich miasteczek doznaje objawienia duchowego (interwencja świętych), moralnego (jest świadkiem zdrady krajana) oraz fizycznego (poznaje uroczą Francuzkę, która przyzwoity czas później obdarza go swymi wdziękami).
Wraca do Anglii, znów wyrusza do Francji z niezbyt dobrze zaplanowaną rajzą angielskiego króla, a potem dzielnie staje pod Azincourt. Nasi (albo oni) wygrywają, bohater się bogaci, oklaski, kurtyna.
Czytałem w oryginale, żeby poznać Cornwella bez naleciałości tłumaczeniowych. I nie zawiodłem się. Czytało mi się bardzo gładko. HIstoria jest wciągająca, wątki romansowe i fabularne nie nachalne. Autor odrobił pracę domową, dowiedziałem się sporo o łukach. Czego tu więcej oczekiwać od powieści historycznej? Polecam miłośnikom historii.
Na pierwszy ogień, a właściwie na salwę, idzie debiut Cornwella w mojej głowie i biblioteczce, a mianowicie "Azincourt", czyli historia, jak angielskie wsioki spuściły łomot kwiatu (boć przecież francuskim herbem jest lilia) francuskiego rycerstwa. Nie po raz pierwszy, i nie ostatni (dość przypomnieć Crecy, Poitiers, Waterloo, a z bliższych nam czasów Mers el Kebir).
Choć...
2018-10-05
2018-08-17
Schemat Berry'ego:
Bohater prawnik: dziennikarz (pół +)
Wielki skarb: ze Świątyni Salomona (+)
Sensacja o znaczeniu dla świata: Kolumb był Żydem (+)
Tajne stowarzyszenia: maronowie i wywiad izraelski (+)
Naiwne zakończenie: ojciec pogodzony z córką, skarb nadal chroniony (+)
Ciekawe lokacje: Wiedeń, Praga, Jamajka (+)
Mało groźny Zły: dystyngowany, starszy pan morderca (pół +)
Mało trupów: parę, żeby ubarwić akcję (+)
Przygotowanie historyczne: (+)
Dużo dat: (+)
Total: 9/10 w skali Berry'ego.
I w zasadzie tutaj mógłbym skończyć. Osią książki jest poszukiwanie skarbu ze Świątyni Salomona, który rzekomo został wywieziony przez Kolumba, gdy wyruszył na poszukiwanie ziemi, na której mogliby się osiedlić przepędzeni z Europy Żydzi. Autor czyni założenie, iż Kolumb sam był Żydem-konwertytą, a jego wyprawę opłacili Żydzi sefardyjscy, również konwertyci.
Na plus jak zwykle dobre przygotowanie historyczne, choć tym razem z braku źródeł o Kolumbie, można tylko spekulować. Ciekawym faktem jest to, że niby płynąc z błogosławieństwem władców ultrakatolickich, nie zabrał ze sobą ani jednego księdza, zabrał natomiast tłumacza znającego hebrajski (który zresztą wolał pozostać w Nowym Świecie, niż wrócić do Hiszpanii). Ciekawe jest również to, że nie do końca wiadomo, gdzie naprawdę złożono Kolumba do grobu. Jest co najmniej kilka potencjalnych lokacji. Teoria interesująca; ciekawe, czy kiedyś poznamy prawdę.
A książka? Cóż, typowy Berry. Poszukiwanie skarbu, zły z niecnym planem depczący po piętach, rodzinny dramat, a w końcu pogodzenie, trochę egzotycznych lokacji, legendy o golemie i fakty o maronach z Jamajki. Taka wakacyjna lektura. Bardziej ciekawią mnie historyczne aspekty, niż sama akcja sensacyjna lub walory literackie. Ale w tym pisarstwie nie o piękno języka chodzi. To nie "Nad Niemnem", tylko raczej "Nad pięknym modrym Dunajem".
Schemat Berry'ego:
Bohater prawnik: dziennikarz (pół +)
Wielki skarb: ze Świątyni Salomona (+)
Sensacja o znaczeniu dla świata: Kolumb był Żydem (+)
Tajne stowarzyszenia: maronowie i wywiad izraelski (+)
Naiwne zakończenie: ojciec pogodzony z córką, skarb nadal chroniony (+)
Ciekawe lokacje: Wiedeń, Praga, Jamajka (+)
Mało groźny Zły: dystyngowany, starszy pan morderca...
2018-07-24
- A gdyby legiony poniosły klęskę w bitwie...
- Niemożliwe! Legiony nigdy nie przegrały!
No właśnie, a gdyby jednak? A gdyby Jezus nie umarł na krzyżu i nie został męczennikiem? A gdyby Karol Wielki przeszedł na islam? A gdyby Mongołowie podbili Europę, a potem świat? A gdyby Pax Romana objął cały glob?
Lubię historie alternatywne, bo łączą dwa moje ulubione gatunki: historię i fantastykę. Świat, w którym pewne kluczowe wydarzenia zaistniały, lub nie, i jaki to miało efekt. Takie gdybanie jest w istocie budowaniem nowego świata. I tutaj kłania się fantastyka, bo czym ona jest, jeśli nie tworzeniem świata z innymi regułami, innego wizualnie, albo po prostu takiego, który wydaje nam się obcy. Co więcej, takie rozważania są też esencją historii, czyli analizą procesów, a nie tylko suchą kroniką dat i wydarzeń. One są ze sobą powiązane i nie można zrozumieć historii bez badania ich wzajemnego wpływu. Czasem jedno wydarzenie, nazywane przez autorów różnie (zwornikami, zawiasami, sworzniami, rozdrożami), może mieć kluczowe znaczenie dla losów świata. Do czego doprowadziłby nieudany zamach w Sarajewie? Jak potoczyłyby się losy świata, gdyby kontrpucz w Moskwie obalił bolszewików? A gdyby Wielka Armada zawinęła do angielskich portów? Albo gdyby Enola Gay rozbiła się przy starcie z Tinianu, a bombardier zastępczego samolotu odmówił wykonania rozkazu?
Recenzowana przeze mnie pozycja jest antologią, a te zazwyczaj są takim - jak to mówił Forrest Gump, pudełkiem z czekoladkami. Nigdy nie wiadomo, na co się trafi. Czasem trafi się kawałek małostrawny, innym razem smakowity delikates. Rzadko zdarza się antologia o równym poziomie - kiepskim lub nie. Tym razem trafił się sznur pereł. Ponad 25 opowiadań, a na palcach jednej ręki drwala mogę policzyć te, które mnie nie zachwyciły*! Żadne nie zniżyło się do poziomu kiepskiego, albo żenującego.
Generalnie i stereotypowo, historie alternatywne skupiają się wokół kilku głównych tematów: Rzym, Hitler, Jezus. W tej antologii są oczywiście te "klasyki", ale pokazane dość przewrotnie. Zwłaszcza Hitler w "Catch the Zeppelin" Fritza Leibera (ilustracja okładkowa). Zwykle też historia alternatywna jest albo osią fabuły, albo tłem, czyli scenografią dla fabuły. Czasem jest ona wyłącznie zarysowana (jak np. w genialnym "Waiting for Olympians" Frederika Pohla), innym razem stanowi jedyny wątek opowieści, praktycznie pozbawionej fabuły (jak w opowiadaniu o zwycięstwie Brytyjczyków w wyścigu kosmicznym).
Wolę te pierwsze, które dają możliwość poznawania bohaterów i śledzenia fabuły, ale też dużą przyjemnością jest analizowanie, gdzie i kiedy historia weszła na inny tor, co jest inaczej, a co podobnie jak w naszym świecie. Oczywiście wymaga to znajomości historii, a przynajmniej orientacji w najważniejszych wydarzeniach z poszczególnych epok.
* Czas wspomnieć o minusach. Było w zasadzie jedno opowiadanie, które mi nie podeszło. Z prostej przyczyny: wymagało znajomości brytyjskiej polityki wewnętrznej w okresie przed I wojną światową, co przekłada się na "fascynujące" gdybania w polskich realiach, czy PSL Piast czy inny Świt zrobił to a tamto, jak wpłynęłoby to na zbiór jęczmienia w okolicach Sieradza. Być może dla brytyjskich historyków jest to okres pasjonujący, ale wymienianie różnych nazwisk, które pewnie nie mówią nic historykom spoza Wysp, nie mówiąc o laikach, nie jest dla mnie wyznacznikiem pasjonującej lektury.
Czytałem w oryginale, więc tłumaczenia ocenić nie mogę. Jedna z najlepszych pozycji w tym roku, a niewątpliwie najlepsza antologia.
- A gdyby legiony poniosły klęskę w bitwie...
- Niemożliwe! Legiony nigdy nie przegrały!
No właśnie, a gdyby jednak? A gdyby Jezus nie umarł na krzyżu i nie został męczennikiem? A gdyby Karol Wielki przeszedł na islam? A gdyby Mongołowie podbili Europę, a potem świat? A gdyby Pax Romana objął cały glob?
Lubię historie alternatywne, bo łączą dwa moje ulubione gatunki:...
Rok '45. Okolice Singapuru. Obóz jeniecki dla kilku tysięcy alianckich żołnierzy. I garstka strażników. Po co więcej? Jak w Gułagu. Tutaj jeńcy pilnują się sami - jest nawet żandarmeria, która ściga za wykroczenia przeciwko regulaminowi obozowemu.
Tu nie ma braterstwa broni. Anglicy trzymają się osobno, Amerykanie osobno, Australijczycy też. Są tylko trzy-czteroosobowe grupki, które walczą o swoją część - dla grupy, czyli dla siebie. Bo solo nikt nie przetrwa. Wyszarpują dla siebie jak szczury.
I tak jak w Gułagu - nie ma ogrodzenia. Bo i dokąd mieliby uciec? Do domu kilkanaście tysięcy kilometrów. Do najbliższej bazy alianckiej kilka tysięcy i jeszcze przez morze. W dżunglę, gdzie czekają węże, malaria i niezbyt chętni do pomocy tubylcy?
Więc siedzą i próbują doczekać końca wojny. Jedni apatycznie (i ci umierają pierwsi), inni próbując zachować człowieczeństwo, a część próbuje zakombinować i stworzyć sobie raj. Jak Król.
Ta książka dla mnie to wariacja na temat: a gdyby Milo Minderbinder z "Paragrafu 22" trafił do obozu jenieckiego? Król to Milo. Wszystko potrafi załatwić, zna strażników i handluje z nimi, ba! nawet wymyka się z obozu i dogaduje z tubylcami i chińskimi przemytnikami. Sprzedaje, kupuje, ma najlepsze żarcie, forsę, leki, tryska zdrowiem (w porównaniu z innymi więźniami) i wszędzie szuka okazji do zysku.
Ale Król to także Red ze "Skazanych na Shawshank". Wszystko potrafi załatwić, ale tylko w pudle (tutaj: w obozie). Jest zinstytucjonalizowany i poza tym światem, w którym ma pozycję, jest nikim. Gdy obóz zostaje wyzwolony, Król natychmiast traci władzę i posłuch. Forsa jest bezwartościowa, kontakty ze strażnikami przestają mieć znaczenie, a kumple nigdy nimi nie byli.
Bo w tym obozie zostali już najgorsi. Nawet ci z początku porządni (jak Marlowe) nie wychodzą czyści. W oczach rodaków, którzy ich uwolnili, są brudnymi dzikusami, których "najlepiej zamknąć w wariatkowie". Pamiętają, co musieli zrobić, żeby przeżyć. I obóz zawsze będzie ich częścią.
Polecam, choć warto podkreślić, że jest to książka oparta na wspomnieniach autora z pobytu w obozie Changi. Ciekawe, czy któraś postać jest wzorowana na Clavellu? Brak tu akcji i fabuła rozwija się dość powoli. Jednakże gdy już "zaprzyjaźnimy się" z głównymi postaciami, akcja nabiera tempa, a osią jest transakcja pewnego diamentu. Co dla wielu jest okazją, żeby pokazać, że są nieustępliwi i podli jak metaforyczne szczury. Bo w tym obozie zostały już tylko szczury. I Król.
Rok '45. Okolice Singapuru. Obóz jeniecki dla kilku tysięcy alianckich żołnierzy. I garstka strażników. Po co więcej? Jak w Gułagu. Tutaj jeńcy pilnują się sami - jest nawet żandarmeria, która ściga za wykroczenia przeciwko regulaminowi obozowemu.
więcej Pokaż mimo toTu nie ma braterstwa broni. Anglicy trzymają się osobno, Amerykanie osobno, Australijczycy też. Są tylko trzy-czteroosobowe...