-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać1
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
-
Artykuły10 gorących książkowych premier tego tygodnia. Co warto przeczytać?LubimyCzytać3
-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
Biblioteczka
2020-01-29
2020-02-02
2019-12-31
Ellen i Yaxiel to iluzjoniści. W ich świecie nie oznacza to wyciągania królików z kapelusza ku uciesze publiczności - iluzjoniści to elitarna grupa wojowników wykorzystująca umiejętność kreowania iluzji w walce. Ellen i Yaxiel tropią swoją przyjaciółkę Luv, chcąc zrozumieć dlaczego dopuściła się ona zabójstwa i uciekła by dołączyć do rosnącej w siłę grupy rewolucjonistów na Wschodzie. Tłem dla ich przygód jest targany wojną świat, w którym dzięki iluzji wszystko jest możliwe.
Nie jest żadną tajemnicą, że fantastyka jest moim ulubionym gatunkiem i chętnie sięgam po rekomendacje w tym zakresie. Tym razem zaufałam Asi z bloga Asia Czytasia i widząc jej liczne zachwyty nad tą serią, postanowiłam sięgnąć po pierwszy tom cyklu o iluzjonistach. Nie miałam przesadnie wysokich oczekiwań względem tej lektury - tym bardziej, że ta książka jest debiutem Pani Makowskiej, ale miałam nadzieję na fajną, wciągającą przygodę. No i cóż, dostałam mniej więcej to, czego się spodziewałam - kawałek całkiem niezłej fantastyki.
Rzeczą, która potencjalnych fanów gatunku najbardziej odstrasza od fantastyki, jest różnorodność światów. Każda książka to osobna rzeczywistość, która rządzi się swoimi prawami, a my - czytelnicy - musimy się w nich zorientować. Różne sposoby organizacji społeczeństwa, różne układy polityczne, różne systemy magii, różne rasy - to tylko czubek góry lodowej. Początek każdej opowieści tego gatunku to mozolne przedzieranie się przez niezrozumiałe terminy i próba ułożenia natłoku informacji w logiczną całość. Część autorów decyduje się na przydługie opisy tłumaczące zawiłości ich świata, inni pozwalają, by czytelnik uczył się "w biegu", śledząc fabułę. Ja jestem zwolennikiem tej drugiej metody i to ją właśnie zastosowała autorka, co bardzo mi się podobało. Mimo to przez pierwsze 100 stron czułam się jak dziecko we mgle. Nie wiem czy to Pani Makowska nie ma jeszcze wprawy w tłumaczeniu zawiłości wytworów jej wyobraźni, czy to ja jestem zwyczajnie głupia, ale miałam z tym problem. Mnie, miłośnika fantastyki, to nie zraziło, ale innych może zrazić dość łatwo.
Po tych pierwszych 100 stronach akcja naprawdę się rozkręca i chociaż nie jest to jedna wielka, epicka wyprawa jak we "Władcy Pierścieni", czego się po cichu spodziewałam, to dałam się wciągnąć fabule i śledziłam ją z przyjemnością. Mamy tutaj kilka fragmentów, gdzie pojawia się tak zwane "ględzenie", ale są nieliczne i - przyznaję - potrzebne, żeby nakreślić sytuację polityczną i społeczną świata przedstawionego. Poza tym to czysta przygoda i bardzo dobrze opisane sceny walki. Jak już wspominałam, ta książka to debiut autorki, było więc bardziej niż prawdopodobne, że będzie tu kilka niedociągnięć - i takowe w istocie znalazłam. Przede wszystkim w warsztacie. Krzywiłam się na widok niezręcznych lub niepoprawnych stylistycznie sformułowań wystarczająco dużo razy, żeby utkwiło mi to w pamięci, chociaż niewystarczająco często, by mnie to zirytowało i zepsuło odbiór książki.
Te wszystkie drobne szczegóły to pikuś i rzecz normalna w przypadku debiutu, łatwa do poprawienia w kolejnej pracy. Jednak do tej pory, a jestem już dwa tygodnie po lekturze, nie daje mi spokoju jedna kwestia, a mianowicie nielogiczność całej walki na iluzje. Rozumiem koncept, ze walczymy na miecze a iluzją się wspomagamy, by utrudnić przeciwnikowi walkę. Ale skoro możemy go rzucić na bagna, żeby utrudnić mu poruszanie się, to czemu po prostu nie otoczymy go klatką i nie zetniemy głowy, gdy będzie unieruchomiony? Po co się bawić w walkę na miecze? Że to niby niehonorowo? A czym się różni wsadzenie w grząskie bagna od wsadzenia w klatkę? Jeśli to takie niehonorowe, to dlaczego w ogóle ktoś pomaga sobie iluzją? Niech walczą na miecze bez sztuczek i pokażą kto jest lepszy. Tak samo skoro do przerwania iluzji wystarczy się zadrapać, to czemu nikt z tego nie korzysta, tylko bezwolnie zgadza się walczyć na zasadach przeciwnika? Nie rozumiem. To nielogiczne. A kiedy coś w książce jest nielogiczne, to ja się stresuję i obniżam za to ocenę.
To jedna z tych recenzji, gdzie tego nie widać, ale książka się recenzentowi podobała. No bo tak to jest: świat przedstawiony nie najlepiej wytłumaczony ale bardzo ciekawy, warsztat do poprawy ale lepszy niż w większości debiutów, bohaterowie momentami nieprzekonujący ale właściwie sympatyczni, intryga może trochę przekombinowana ale dość oryginalna. To wciąż nie brzmi za dobrze, prawda? No to powiem to jasno i wyraźnie: to była naprawdę fajna książka, która dała mi dużo dobrej zabawy i zaskoczyła oryginalną koncepcją iluzji. Z pewnością sięgnę po pozostałe powieści z tej serii. A i Wam ze spokojnym sumieniem mogę ją polecić.
Ellen i Yaxiel to iluzjoniści. W ich świecie nie oznacza to wyciągania królików z kapelusza ku uciesze publiczności - iluzjoniści to elitarna grupa wojowników wykorzystująca umiejętność kreowania iluzji w walce. Ellen i Yaxiel tropią swoją przyjaciółkę Luv, chcąc zrozumieć dlaczego dopuściła się ona zabójstwa i uciekła by dołączyć do rosnącej w siłę grupy rewolucjonistów na...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-16
2019-08-27
Z pewnością znacie ze szkoły opowieści o Zeusie, Atenie, Dionizosie i innych bogach greckich. Dzięki filmom Marvela zapewne słyszeliście o Thorze, Lokim i Hel, bogach nordyckich. Sporo z Was zna również choćby z imienia kilka bóstw hinduskich: Kali, Śiwę czy Wisznu. Ale co z naszą rodzimą mitologią? Co z wiarą naszych przodków? Co ze słowiańskim Perunem, Rodem, Chorsem czy Strzybogiem? Może pora poznać opowieści, które ukształtowały naszą kulturę i sposób patrzenia na świat. Te właśnie opowieści przekazuje nam Witold Jabłoński ustami starego bajarza, który jak nikt potrafi zabawić czytelnika gawędami przy ognisku.
Na początku chcę podziękować Ervishy z bloga Magiczny Kociołek za zaprezentowanie tej książki u siebie i uświadomienia mnie, że taki zbiór opowieści istnieje. Jeśli ktoś z Was jakimś cudem nie zna jeszcze Ervishy, zachęcam Was do odwiedzin na jej blogu - to jedno z najcieplejszych i najsympatyczniejszych miejsc w internecie.
Wracając do książki, jest to zbiór opowieści odtworzonych z tekstów źródłowych oraz charakterystycznych elementów obecnych do dziś w tradycjach ludowych. Nie jest to oficjalna mitologia i nie pretenduje do tego miana. Oficjalnej mitologii nie ma i nigdy nie będzie - nie zachowały się żadne teksty pisane dotyczące wierzeń słowiańskich, nie jesteśmy więc w stanie ich dokładnie odtworzyć. Możemy jedynie zbierać porozrzucane to tu, to tam fragmenty i interpretować zgodnie z nielicznymi źródłami, jakie przetrwały do czasów współczesnych. Autor mówi o tym wprost i tłumaczy swoją interpretację w licznych przypisach pokazując dokładnie dlaczego użył takich, a nie innych motywów i skąd je zaczerpnął. We wstępie zaś wskazuje na liczne różnice w organizacji społeczeństwa (jak chociaż by pozycja kobiet), dzięki czemu jesteśmy przygotowani na elementy, które mogą nas zaskoczyć, ale także zdobywamy cenną wiedzę. Mamy więc poczucie, że za tym zbiorem opowieści stoi rzetelne badanie dostępnych źródeł.
Z uwagi na niewielką ilość dostępnego materiału, rzadko kto porywa się na próbę odtworzenia konkretnych historii. Mamy sporo publikacji naukowych na temat wierzeń dawnych Słowian, jednak z przyczyn oczywistych, ta forma nie jest zbyt popularna - przeciętny człowiek raczej po nią nie sięgnie. Dlatego tym cenniejsza jest praca Pana Jabłońskiego, który przedstawia temat w sposób o wiele bardziej przystępny, wręcz rozrywkowy. Ta forma ma szansę dotrzeć do o wiele szerszego grona odbiorców i w sympatyczny sposób przemycić do ich głów sporą dawkę wiedzy.
Jak już mówiłam, opowieści przedstawione są w formie bajania przy ognisku. Narrator, stary bard, nie tylko przedstawia nam historie o bogach, ale za każdym razem podsumowuje krótko płynący z nich morał i wskazuje jego wpływ na nasze życie. Posługuje się językiem typowym dla takich opowieści - trochę biblijnym, przywodzącym na myśl narrację Mistrza Tolkiena we "Władcy Pierścieni". Ten zabieg wprowadza świetną atmosferę i pomaga odpowiednio wczuć się w snute opowieści. Nie jest to łatwy styl, ale autor poradził sobie z nim znakomicie, co wystawia świadectwo jego zdolnościom pisarskim.
Same historie prowadzą nas od samych początków, czyli stworzenia świata, aż do momentu, w którym wszystkie elementy znalazły się na swoim miejscu. Obserwujemy narodziny kolejnych bogów i przygody, które ukształtowały ich charaktery. Trzeba do nich jednak podchodzić z otwartym umysłem, gdyż nasi przodkowie nie miłowali logiki i jasnych podziałów, tak jak my, współcześni. Nie mieli oni problemu z tym, że niektórzy bogowie czasem się przenikają, a wręcz łączą stając bóstwami podwójnymi lub potrójnymi, odpowiadającymi za kilka pozornie sprzecznych aspektów życia. Nie jest to cecha wyłącznie Słowian - Celtowie również uważali świat za podzielony na trzy siły, które przenikały się wzajemnie i nie mogły istnieć osobno. Warto też wspomnieć nordycki Yggdrasil, który łączył w jedną całość dziewięć osobnych światów. To chyba najtrudniejsze zadanie, przed jakim staje czytelnik - zrozumieć sposób patrzenia na świat starożytnych cywilizacji.
"Dary Bogów" to czternaście porywających opowieści opartych na sprawdzonych źródłach, które nie tylko bawią, ale i uczą. Autor wykonał kawał porządnej roboty zbierając okruchy wiedzy, jakie dotrwały do czasów dzisiejszych i układając z nich te fascynujące historie. Napisane pięknym stylem i taktujące o rzeczach jakże ważnych, dla których z niezrozumiałych dla mnie powodów nie znalazło się miejsce w programie nauczania. A przecież wszyscy powinniśmy wiedzieć skąd wzięła się nasza kultura i czego sięgają nasze korzenie. Gorąco Wam polecam lekturę.
Z pewnością znacie ze szkoły opowieści o Zeusie, Atenie, Dionizosie i innych bogach greckich. Dzięki filmom Marvela zapewne słyszeliście o Thorze, Lokim i Hel, bogach nordyckich. Sporo z Was zna również choćby z imienia kilka bóstw hinduskich: Kali, Śiwę czy Wisznu. Ale co z naszą rodzimą mitologią? Co z wiarą naszych przodków? Co ze słowiańskim Perunem, Rodem, Chorsem czy...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-10
Siedmioletniemu Bratmiłowi rodzi się siostrzyczka, Paprotka. Chłopiec od samego początku czuje do dziewczynki niechęć - do tej pory był oczkiem w głowie rodziców, teraz nagle został pozbawiony niemal całej uwagi matki. Jest zły i rozgoryczony tak bardzo, że gdy miejscowa zielarka powierza mu amulet ochronny dla małej, Bratmił zatrzymuje go dla siebie. I wtedy wydarza się katastrofa - Paprotka zostaje porwana przez mamunę, a na jej miejscu pojawia się pokraczny podmieniec. Rodzina popada w rozpacz, Bratmiła zaś dodatkowo dręczą wyrzuty sumienia. Czuje, że porwanie siostrzyczki to jego wina, że gdyby oddał jej amulet, nie doszłoby do tego. Nocą wymyka się z chaty i rusza na poszukiwanie Paprotki wgłąb tajemniczego lasu, zamieszkanego przez najróżniejsze stwory z wierzeń słowiańskich...
Przybywam dziś do Was z kolejną propozycją książki dla nieco młodszego czytelnika. Tym razem nie tylko jest to piękna opowieść, ale także wspaniała lekcja odpowiedzialności oraz braterskiej (i siostrzanej) miłości. Wisienką na torcie jest jednak spora dawka kultury i wierzeń słowiańskich, jakie pojawiają się na kartach powieści - biorąc pod uwagę, że szkoły nie zająkują się na temat naszej rodzimej mitologii ani słowem, jest to bardzo istotna zaleta. A jako jedynaczka do siódmego roku życia śmiem twierdzić, że poruszony temat jest szalenie istotny i mierzące się z podobną sytuacją dzieci na takiej opowieści ogromnie skorzystają. Czy to nie wystarczy, by przekonać Was, że warto po nią sięgnąć?
Akcja osadzona jest w bliżej niesprecyzowanych, ale z pewnością dawnych czasach. Możemy podglądnąć jak wyglądało życie codzienne Słowian - obserwujemy sianokosy, wyplatanie pułapek na ryby, odprawianie obrzędu postrzyżyn, czyli wejścia w dorosłość. Możemy przekonać się jak wyglądały chaty, w co ubierali się ludzie, z czego dzieci robiły zabawki. Ta cała wiedza jest niejako przemycana między wierszami, bo nie ma tutaj nudnych opisów, które mogłyby znużyć małego czytelnika - to raczej skrawki informacji porozsiewane po tekście, które składają się na pełen obraz dawnych czasów. Gdy akcja przenosi się do lasu, odkrywamy kolejne skarby. Bratmił na swojej drodze spotyka rusałki, Leszego, rodzanice, mamuny i wiele innych stworzeń z wierzeń naszych przodków. Wszystko podane w formie wciągającej opowieści idealnej dla chłonnego umysłu dziecka. I muszę podkreślić, że wszystkie te elementy zostały przedstawione niezwykle rzetelnie i w zgodzie z tekstami źródłowymi. Części z nich nie znałam, co przyznaję ze wstydem, jako niemal fanatyk mitologii słowiańskiej, ale za każdym razem potwierdzałam ich prawdziwość i nie wyłapałam ani jednej nieścisłości. Wielkie brawa dla autorki.
"Las był dobry dla tych, którzy byli dobrzy dla niego."
Bratmił jest sympatycznym chłopcem. Chociaż ceremonię postrzyżyn ma już za sobą i jest wielką pomocą dla ojca, wciąż mimo wszystko ma 7 lat i zachowuje się jak na siedmiolatka przystało. Wciąż łaknie czułości ze strony matki i nietrudno sobie wyobrazić jak bardzo musi go boleć, że teraz niemal całą tę czułość otrzymuje mała siostrzyczka. Mnie również urodziła się siostra gdy miałam 7 lat, i ja również nienawidziłam jej za to, że moja mama poświęca jej całą uwagę, dlatego bardzo dobrze rozumiem uczucia Bratmiła. Każdy jedynak, który nagle jedynakiem być przestaje, go zrozumie. I nieważne jak dobrze rodzice będą tłumaczyć, że wciąż kochają swoje starsze dziecko - ono tego nie będzie chciało zrozumieć, bo dla niego będzie się liczyć tylko to, że poświęcają teraz uwagę temu małemu intruzowi, którego nikt przecież nie zapraszał. I wtedy może pomóc opowieść o chłopcu, który czuje to samo, ale mimo to wyrusza na niebezpieczną wyprawę wgłąb przerażającego lasu dla tego intruza właśnie. Bo to jego siostrzyczka, i choć może jeszcze nie chce tego przyznać, to kocha ją całym sercem i jako ten starszy, czuje się za nią odpowiedzialny i pragnie ją chronić. Piękny przykład bezwarunkowej miłości.
"O siostrę nie bądź zazdrosny, bo wkrótce urośnie i zobaczysz, że nikt cię tak nie zrozumie, jak ona. Przyjaciele przychodzą i odchodzą, możesz kogoś pokochać i zawieść się okrutnie. Ale rodzeństwo zawsze powinno stać za tobą murem, nawet jak czasami będzie się bić i kopać. Rodzina jest najważniejsza."
Przygody Bratmiła w lesie są opisane w sposób idealny dla dzieci. Są straszne, owszem, w końcu o to chodzi, ale nie na tyle, by poważnie przestraszyć nam malucha, któremu czytamy. Tempo wydarzeń nie jest zbyt szybkie, aby dziecko mogło za nim nadążyć, ale i nie za wolne, by nie straciło zainteresowania. Sama historia zaś jest na tyle ciekawa, że i ja śledziłam ją z ogromnym zainteresowaniem, ciekawa jak Bratmił podoła zadaniu, które przed nim stoi. Niestety, również aby nie znudzić młodego czytelnika, książka nie jest długa - ma zaledwie 150 stron. Piszę "niestety", bo chciałabym, żeby ta historia trwała i trwała. Ale nic straconego, niemal dokładnie rok temu ukazała się dalsza część przygód Bratmiła, z którą już wkrótce zamierzam się zapoznać. Jedną jedyną, malusieńką wadą może być fakt, że opowieść nie rozkręca się tak szybko, jakbym tego chciała. Na samym początku nasz bohater przez kilkanaście stron oddaje się codziennym zajęciom, które dla mnie mogą być ciekawe (jako wgląd w życie codzienne Słowian), ale ktoś młodszy może poczuć się znużony. To jednak nie trwa długo i absolutnie nie powinno Was od tej książki odstraszyć.
Jeśli miałabym wybrać jedną książkę, którą przeczytam mojemu przyszłemu dziecku, to byłaby to właśnie "Noc Między Tam i Tu". Szalenie wartościowa i piękna opowieść o odwadze, miłości, odpowiedzialności i dorastaniu. W tej książce dziecko uczy się czegoś niemal z każdym kolejnym słowem, a wszystko to jest opakowane w cudowną historię rozpalającą wyobraźnię, i to nie tylko dziecięcą. Obrazu fantastycznej książki dopełniają niezwykłe ilustracje, dzięki którym czytelnik ma wrażenie, że wędruje po lesie razem z Bratmiłem. To po prostu fantastyczna opowieść, którą pokochają zarówno dzieci, jak i dorośli. Gorąco polecam!
Siedmioletniemu Bratmiłowi rodzi się siostrzyczka, Paprotka. Chłopiec od samego początku czuje do dziewczynki niechęć - do tej pory był oczkiem w głowie rodziców, teraz nagle został pozbawiony niemal całej uwagi matki. Jest zły i rozgoryczony tak bardzo, że gdy miejscowa zielarka powierza mu amulet ochronny dla małej, Bratmił zatrzymuje go dla siebie. I wtedy wydarza się...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-21
Oliwia jest młodą, piękną i pewną siebie kobietą. Otaczają ją wierni przyjaciele, ona sama jest redaktorką jednego z plotkarskich pisemek. Praca ta może nie jest specjalnie ambitna, ale pozwala jej żyć dostatnio, a w dzisiejszych czasach to właśnie liczy się najbardziej. Ma właściwie wszystko - poza miłością. Kiedy jej małżeństwo rozpada się zanim zdążyło się na dobre rozpocząć, kobieta rusza na poszukiwania nowego partnera, tym razem tego jedynego, idealnego. Bardzo szybko przekonuje się, że nie jest to łatwe zadanie...
Alternatywna wersja powyższego opisu: niestabilna psychicznie i pustogłowa baba na własne życzenie pakuje się w popieprzone związki z równie niestabilnymi facetami, po czym wypłakuje się przyjaciółkom w najdroższych knajpach Warszawy. Wiecie co? Nie chce mi się pisać tej recenzji. Zawsze chciałam oglądnąć słynny "Seks w Wielkim Mieście" ale nigdy nie mogłam się do tego zebrać, więc gdy usłyszałam, że ta książka jest reklamowana jako polska wersja kultowego serialu, sięgnęłam po nią bez wahania. I nie pamiętam już kiedy aż tak bardzo żałowałam czasu zmarnowanego na lekturę. Dlatego mimo wszystko postaram się skupić i sklecić coś sensownego, żeby przestrzec Was przed popełnieniem tego samego błędu.
Po pierwsze bohaterowie. Są totalnie oderwani od rzeczywistości. A do tego są skończonymi idiotami. Przykład: facet bierze ślub, w noc poślubną wyrzuca żonę z łóżka, odwołuje podróż poślubną bo niby nie mają kasy, sam cichaczem leci na Karaiby czy inne Bora-Bora z jakąś plastikową gówniarą, wrzuca ich wspólne zdjęcia na Instagram i się dziwi, że żona się dowiedziała i go zostawiła. No fajnie gość ma. Przykład drugi: wszyscy mogą dowolnie przychodzić i wychodzić z pracy i zawsze mają czas się spotkać w barze, zawsze też mają pieniądze by co chwilę balować przez całą noc w miejscu, gdzie najtańszy drink kosztuje pół stówy, choć zarabiają dwa tysiaczki na rękę, jak sami mówią. Na sylwestra w modnej knajpie za tysiaczki cztery też ich oczywiście stać. Przykład trzeci: zachowanie głównej bohaterki, która prowadzi po alkoholu, nie zabezpiecza się w żaden sposób mimo posiadania innego partnera co tydzień, a do tego ma tendencję do pozwalania by kompletnie obcy facet pakował ją do samochodu i wywoził w głuszę.
Główna bohaterka to z resztą osobny temat. Nie jestem w stanie wyrazić jak bardzo mnie irytowała. Typowa, pustogłowa lala z plastikowymi ustami (co sama przyznała). Po jednym cmoknięciu już się zakochuje i planuje długoletni związek z nowym facetem, choć od ostatniego rozstania i złamanego serca minął tydzień, co kwadrans płynnie przechodzi od krzyczenia "a to cham!!!" do stanu głębokiego zakochania i z powrotem, uparcie wraca do zdradzającego ją, żonatego (!) gościa, a potem ma pretensje, że znowu ją zdradził (z żoną!) do całego świata - tylko nie do siebie. Pół książki to opisy jej ubrań - i nie chodzi o to jak te ubrania wyglądają, tylko co jest napisane na metce. A wiecie jak ocenia facetów? Oto cytat, aż go zapisałam: "Nie będę mu wozić dupy! Co to za facet, który nie ma auta?!". No pustogłowie i tyle.
Można powiedzieć, że dużo się tu dzieje, problem jednak w tym, że dzieje się w kółko to samo. To jedna historia opowiedziana 5 razy. I 5 razy ten sam proces histerycznego zakochiwania się przerywany napadami szału, że facet nie dzwoni, a potem 5 razy to samo odreagowywanie nieudanego związku w knajpie. I 5 razy zero wyciągniętych wniosków. Wszystko to opisanie z wdziękiem godnym nosorożca. Proste, toporne zdania, błędy stylistyczne, bardzo słaby warsztat. Aż dziw bierze, że autorka pracuje jako dziennikarka i tak kompletnie nie potrafi pisać. Najwyraźniej rubryki plotkarskie w SuperExpressie i Polo TV to nie najlepsi nauczyciele dziennikarskiego fachu.
Mam wrażenie, że ta książka to wielki chaos, że autorka dyktowała ją komuś krzycząc do telefonu podczas biegu do najbliższej stacji metra. W czasie huraganu. Może nawet w czasie inwazji obcych. Mnóstwo jest tu błędów w stylu: bohaterka dzwoni do przyjaciółki, wymieniają pozdrowienia i nagle jedna odwraca się i patrzy na drugą. Oj, ktoś kompletnie nie myślał co pisze. Nie wspomnę już o dziesiątkach literówek. Ale muszę przyznać, że książka ma jedną zaletę. Znaczącą. Jest krótka i nie trzeba się z nią zbyt długo męczyć. Innych plusów nie widzę.
Nawet nie będę tej recenzji podsumowywać. Wszystko już powinno być jasne. Serdecznie nie polecam.
Książkę odebrałam za punkty na portalu Czytam Pierwszy.
Oliwia jest młodą, piękną i pewną siebie kobietą. Otaczają ją wierni przyjaciele, ona sama jest redaktorką jednego z plotkarskich pisemek. Praca ta może nie jest specjalnie ambitna, ale pozwala jej żyć dostatnio, a w dzisiejszych czasach to właśnie liczy się najbardziej. Ma właściwie wszystko - poza miłością. Kiedy jej małżeństwo rozpada się zanim zdążyło się na dobre...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-03
Mieszkańcy Protektoratu żyją w strachu przed wiedźmą z lasu. By uniknąć jej gniewu co roku porzucają w lesie najmłodsze niemowlę jako ofiarę. Nie mają pojęcia, że Xan, wiedźma, to kobieta o wielkim sercu, która znajdując porzucone dzieci zabiera je i oddaje pod opiekę kochającym rodzinom mieszkającym po drugiej stronie boru. Po drodze karmi je światłem gwiazd, dzięki czemu rosną zdrowe, mądre i dobre. Pewnego razu jednak Xan przez pomyłkę karmi małą dziewczynkę światłem księżyca, które obdarza ją potężną magią. Xan wie, że nie może oddać tej małej - musi nauczyć ją jak się tą magią posługiwać. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić, bo właśnie wtedy, gdy magia dziewczynki się budzi, cały plan Xan wali się w gruzy...
Nie jest już chyba dla nikogo tajemnicą, że lubię książki dla dzieci. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że są to zwykle piękne, ciepłe opowieści, które pochłania się szybko, łatwo i z prawdziwą przyjemnością. Po drugie zaś dlatego, że często, bardzo często, niosą ze sobą głębokie przesłanie, które zdaje się oczywiste, ale niestety nam, dorosłym, zaskakująco często trzeba o nim przypominać. Taką właśnie książką jest "Dziewczynka, Która Wypiła Księżyc". Czaiłam się na nią od dobrego roku, odkąd po raz pierwszy usłyszałam o niej na zagranicznych youtubach. W końcu udało mi się dorwać egzemplarz i powiem Wam... No cóż. Ta opowieść jest zwyczajnie piękna.
Jest tutaj wszystko, co może oczarować młodego (i starszego również) czytelnika: jest magia, są wspaniali, szlachetni bohaterowie, jest pełen tajemnic las, jest wielki bagienny potwór zakochany w poezji i maleńki smok, który uważa się na Prawdziwie Olbrzymiego Smoka. To piękny przykład ogromnej wyobraźni autorki, która stworzyła niezwykle oryginalny świat na fundamentach popularnego motywu. Przykładami tej wyobraźni może być chociażby Luna, tytułowa dziewczyna, która wypiła księżyc a wraz z nim jego magię czy Pożeraczka Smutku, potężna wiedźma, która żywi się smutkiem otaczających ją osób. A to dopiero początek.
"Wiedza to potęga, lecz gromadzona i ukrywana staje się potęgą straszliwą."
Nie będę się rozpisywać na temat bohaterów, bo wiadomo, że w książce dedykowanej młodszemu czytelnikowi muszą być nieco bardziej czarno-biali niż w literaturze dla dorosłych, ale muszę napisać, że budzą prawdziwą sympatię. Styl tej opowieści jest wspaniale baśniowy, ale na tyle prosty, by tę historię mogło zrozumieć dziecko w wieku 10 lat. Sama opowieść zaś sprawia wrażenie skierowanej do nieco starszego odbiorcy - fabuła jest dość skomplikowana i pojawiają się miejsca, w których jako dorosła musiałam się przez chwilę zastanowić, by je dobrze zrozumieć. Do tego płynie żwawo i bez trudu utrzymuje zainteresowanie czytelnia nie tylko swoim tempem, ale też zaskakującymi zwrotami akcji. Śledzimy kilkoro bohaterów, co też jest pewną nowością w tego typu literaturze i zdecydowanie wymaga od czytelnika namysłu.
"Z resztą czym jest imię? Nie sposób wziąć go do ręki. Nie sposób go powąchać. Nie sposób ukołysać do snu. Nie sposób szeptać mu do ucha, jak bardzo je kochasz."
Przede wszystkim jest to opowieść o miłości, ale nie kobiety i mężczyzny, tylko raczej matki i dziecka. A także miłości do ludzi i świata. To opowieść o przyjaźni, poświęceniu, nadziei i walce o szczęście. O dokonywaniu dobrych wyborów. Ta książka uczy młodego czytelnika jak być po prostu dobrym człowiekiem i robi to w naprawdę wspaniały sposób. Tak wspaniały, że ja, 30-letnia baba, popłakałam się czytając zakończenie.
Wiem, że książki dla dzieci nie cieszą się wśród społeczności blogowej wielkim zainteresowaniem, a szkoda, bo mają wiele do zaoferowania - także dorosłym. W prostych słowach mówią o tym, co naprawdę ważne, a o czym wielu dorosłych często zapomina. Gdyby więcej ludzi czytało książki dla dzieci, świat byłby lepszym miejscem. Dlatego ja uparcie będę je czytać i o nich mówić, a także zachęcać Was, byście i Wy po nie sięgali. Gorąco polecam Wam tę powieść i mam nadzieję, że choć kilka osób się na nią skusi.
Mieszkańcy Protektoratu żyją w strachu przed wiedźmą z lasu. By uniknąć jej gniewu co roku porzucają w lesie najmłodsze niemowlę jako ofiarę. Nie mają pojęcia, że Xan, wiedźma, to kobieta o wielkim sercu, która znajdując porzucone dzieci zabiera je i oddaje pod opiekę kochającym rodzinom mieszkającym po drugiej stronie boru. Po drodze karmi je światłem gwiazd, dzięki czemu...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09-04
W Raxter wybuchła epidemia. Tajemniczy Tox zaatakował najpierw nauczycieli żeńskiej szkoły, potem uczennice. Część zarażonych umiera, część się... przeobraża. Choroba przebudowuje ich ciała w nieprzewidywalny sposób. Działa również na zwierzęta żyjące w otaczającym szkołę lesie zwiększając ich rozmiary oraz agresję, rośliny zaś czyniąc trującymi. Hetty i reszta dziewcząt uwięzionych na niewielkiej wysepce musi codziennie walczyć o przetrwanie wierząc, że wojsko, które nałożyło na nich kwarantannę i przysyła absurdalnie małe zapasy, wkrótce znajdzie lekarstwo. Jednak kiedy znika jej przyjaciółka Byatt, nie jest w stanie dłużej czekać. Postanawia ją odnaleźć bez względu na cenę...
Miałam ogromne oczekiwania względem tej książki. Miesiąc czy dwa temu zachwycały się nią wszystkie zagraniczne booktuberki, a co druga blogerka książkowa w Polsce aż przebierała nogami nie mogąc się doczekać premiery. Mnie również porwała ta fala entuzjazmu, dlatego już dzień po premierze pogrążyłam się w lekturze. I choć zaczynałam czytać z wielkim optymizmem i wręcz zachwycona niesamowitą atmosferą książki, to skończyłam już tylko z uczuciem zawodu.
Podstawowym pytaniem, jakie powinniśmy zadać autorce, jest "czy będzie kontynuacja?", bo odpowiedź na nie może poważnie wpłynąć na moją ocenę. Niestety wydaje się, że nie ma na chwilę obecną takich planów, a zatem musimy traktować tę książkę jako osobną całość, co znacznie moją ocenę obniża. Dlaczego? Głównie z powodu zakończenia. Spokojnie, będzie bez spojlerów. Powiem tylko, że zakończenie niczego nie wyjaśnia, ucina wszystkie ciekawe wątki w połowie, zdaje się dopisane na szybko przez kogoś innego, kto nie miał pomysłu na dalszy ciąg i chciał po prostu tę historię skończyć. A i tak nie bardzo się to udało, bo książka sprawia wrażenie, jakby zapomniano wydrukować ostatnich 20 stron. Ja rozumiem, że zakończenia otwarte są cool, ale nie można tłumaczyć w ten sposób porzucenia opowieści bez żadnego wyjaśnienia!
"Powiedzieli nam "czekajcie i nie dajcie się zabić". A my pomyślałyśmy, że to będzie proste."
Do tego zakończenia jest nieźle. Trochę może zbyt spokojnie z początku, ale rozumiem, że czytelnik musi mieć czas, żeby się zapoznać ze światem przedstawionym. Jest atmosfera, która momentami wywołuje dreszcze, zaczynają się rozwijać kolejne tajemnice, a kiedy zaraz za połową zwrot akcji spada na nas jak grom z jasnego nieba, to można tylko bić brawo. I czytać jak najszybciej, żeby się dowiedzieć co będzie dalej, i aż otwierać oczy coraz szerzej w zaskoczeniu wydarzeniami. I właśnie wtedy wszystko nagle się sypie zostawiając nas z milionem pytań.
"Nasłuchujemy jak jęczy, jej ciało wygina się i dygocze. Zastanawiam się co otrzyma, jeśli cokolwiek. Skrzela jak Mona? Pęcherze jak Cat? Może kości jak Byatt? Albo rękę jak Reese? Niestety czasem Tox nie daje nic - tylko zabiera i zabiera. Zostawia cię wycieńczoną i usychającą."
Pomysł jest ciekawy, klaustrofobiczny klimat szkoły zaatakowanej przez epidemię rodem z horroru jest przynajmniej dla mnie czymś na tyle niecodziennym, żeby przyciągnąć uwagę. Akcja jednak jest dość nierówna - czasem nieco się wlecze, by w drugiej połowie książki ruszyć z kopyta. Nie wiem za bardzo co myśleć o bohaterach. Kilkoro wydawało mi się niespójnych, zachowywali się wbrew temu, co sądziłam o ich charakterach, wręcz nielogicznie, ale relacje między nimi były niezwykle interesujące.
I to wszystko co mam do powiedzenia o tej książce. Ona sama jest króciutka, więc nie ma się co rozpisywać. To powieść pełna sprzeczności, w której świetne momenty przeplatają się z kiepskimi, a dobry pomysł z marnym wykonaniem. Nie wiem czy mogę Wam ją z czystym sumieniem polecić. Mnie czytało się fajnie, były momenty gdy wciągało mnie na amen, ale do tej pory czuję na języku smak rozczarowania. Gdyby dołożyć tutaj 200 stron akcji i zmienić zakończenie, byłoby super. Ale teraz jest tylko przeciętnie. Sami zdecydujcie czy chcecie czytać powieść, która zostawia czytelnika z tyloma niewiadomymi.
W Raxter wybuchła epidemia. Tajemniczy Tox zaatakował najpierw nauczycieli żeńskiej szkoły, potem uczennice. Część zarażonych umiera, część się... przeobraża. Choroba przebudowuje ich ciała w nieprzewidywalny sposób. Działa również na zwierzęta żyjące w otaczającym szkołę lesie zwiększając ich rozmiary oraz agresję, rośliny zaś czyniąc trującymi. Hetty i reszta dziewcząt...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-04
Szczeniak Toby miał szczęście. Urodził się jako wolny, dziki pies i wiódł szczęśliwy żywot - najpierw na wolności, później w nielegalnym schronisku prowadzonym przez ludzi o dobrych sercach, chociaż bez oficjalnych pozwoleń. Wszystko zmienia się gdy nielegalne schronisko zostaje zlikwidowane a psy zabrane do oficjalnej placówki. Z powodu nieodwracalnego uszkodzenia łapy Toby zostaje uznany za nieadopcyjnego i uśpiony. Jakież jest jego zdziwienie gdy kilka dni później budzi się ponownie jako szczeniak zupełnie innej rasy w zupełnie innym miejscu. Gdy pod nowym imieniem - Bailey - trafia do chłopca imieniem Ethan, zaznaje prawdziwej miłości i znajduje w życiu cel, do osiągnięcia którego przygotowało go bycie Tobym...
Trochę ponad miesiąc temu podjęłam jedną z najlepszych decyzji w życiu - zaprzyjaźniłam się z Legimi. Dzięki temu zyskałam dostęp do tysięcy książek, które zawsze chciałam przeczytać, ale nie było ich w mojej bibliotece, a z księgarni zawsze wychodziłam z czymś innym, co chciałam jednak trochę bardziej. Jedną z takich książek jest "Był Sobie Pies", którego byłam bardzo ciekawa, ale wahałam się czy przypadnie mi do gustu coś tak bardzo wykraczającego poza moją strefę komfortu. Cóż, miałam rację - to powieść zdecydowanie nie w moim klimacie. Ale kompletnie nie miałam racji wątpiąc w moje odczucia względem tej książki. Ponieważ, moi drodzy, jest to jedna z najlepszych książek, jakie miałam przyjemność czytać w tym roku.
Tak, jest dość specyficzna. Można odnieść wrażenie, że czyta się powieść dla dzieci - język jest prosty, wręcz nieco infantylny, jednak nie uważam tego za wadę. Szacuje się, że psy mają inteligencję porównywalną z 3-latkiem, a narratorem tutaj jest właśnie pies, więc użycie tak prostego języka wydaje mi się całkowicie uzasadnione. Powiem więcej, styl narracji naprawdę świetnie pasuje do tej powieści i sprawia, że wydaje się bardziej autentyczna. W tej kwestii dużą rolę odgrywa też umiejętność spojrzenia na świat oczami czworonoga - wielokrotnie natykałam się na fragmenty, gdzie dość pokrętnie lub wręcz błędnie wytłumaczone było jakieś oczywiste dla mnie zjawisko. Z początku mnie to dziwiło, ale gdy uświadomiłam sobie, że pies nie ma możliwości wiedzieć, że błysk fleszy oznacza dziennikarzy i skojarzenie całej rzeczy z burzą jest o wiele bardziej logiczne, przyklasnęłam autorowi za dbałość o szczegóły.
"Ludzie byli zdolni robić tyle niesamowitych rzeczy, a mimo to tak często siedzieli bezczynnie, wypowiadając tylko słowa."
Kolejna rzecz, o której chcę powiedzieć, to prawdziwość opowieści. To nie oblana lukrem historyjka na poprawę humoru, to opowieść o prawdziwym życiu, gdzie nie zawsze jest różowo. Mamy tutaj i dobrych i złych bohaterów, mamy wydarzenia pozytywne i tragiczne wypadki, mamy szczęśliwe zbiegi okoliczności, ale i los rzucający bohaterom kłody pod nogi. Pies Bailey jest specyficzną postacią, ale cała reszta jest głęboko przemyślana i porządnie dopracowana. Wielkie brawa za historię, która - pomijając psią reinkarnację - mogłaby się zdarzyć tu i teraz.
A teraz o największej zalecie tej książki. Może mamy tu prosty język, może mamy specyficznego narratora, ale... mamy też emocje. Były długie fragmenty, które czytałam z szerokim uśmiechem na twarzy, były postacie, które swoim zachowaniem wręcz budziły we mnie agresję i złorzeczyłam im pod nosem, a były też momenty gdy po policzkach spływały mi łzy. Czytając zakończenie popłakałam się już koncertowo, a gdy skończyłam i odłożyłam czytnik na stół, ryczałam jeszcze jak dziecko dobre 5 minut. I chcę w tym miejscu powiedzieć, że to była 6 czy 7 książka, która wycisnęła ze mnie łzy w całym moim życiu. Może miałam słabszy dzień. A może "Był Sobie Pies" jest po prostu genialne.
"Porażka nie wchodzi w grę, jeśli jedyne, co trzeba do osiągnięcia sukcesu, to włożenie w coś więcej wysiłku."
Na minus mogę zaliczyć tylko jedną rzecz - akcję. Nie chodzi o to, że się wlecze czy nie wciąga, chodzi o to, że... momentami nie widziałam jej celu. Etan chodzi do szkoły, Bailey zwiedza okolicę, spotyka inne psy, są święta, potem Ethan znowu chodzi do szkoły... I tak sobie życie płynie, niby pełne rozmaitych wydarzeń, ale bez wyraźnego punktu kulminacyjnego, do którego zmierza fabuła. Oczywiście taki punkt kulminacyjny się pojawia, ale to poczucie w okolicy połowy książki, że zmierzamy donikąd, trochę mnie mierziło.
Podsumowując, "Był Sobie Pies" to świetna książka dla całej rodziny - prosty język pozwoli zrozumieć ją dzieciom, a i dorośli odnajdą w niej pewne wartości, a może nawet chwilę refleksji nad życiem i jego przemijaniem. To naprawdę piękna opowieść, która wzbudzi w czytelniku cały wachlarz emocji. Nigdy nie byłam "psiarą", od zawsze wolałam przebywać w towarzystwie kotów i to się raczej nie zmieni, ale szybko pokochałam Baileya jak własnego pupila i już nie mogę się doczekać chwili, w której sięgnę po kontynuację jego przygód. Muszę tylko trochę ochłonąć po lekturze tej historii. Tymczasem wszystkim Wam serdecznie ją polecam!
Szczeniak Toby miał szczęście. Urodził się jako wolny, dziki pies i wiódł szczęśliwy żywot - najpierw na wolności, później w nielegalnym schronisku prowadzonym przez ludzi o dobrych sercach, chociaż bez oficjalnych pozwoleń. Wszystko zmienia się gdy nielegalne schronisko zostaje zlikwidowane a psy zabrane do oficjalnej placówki. Z powodu nieodwracalnego uszkodzenia łapy...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-09
Shaun Bythell to zapalony bibliofil z Wigtown, małego miasteczka w południowej Szkocji. Kilka lat temu Shaun podjął pewną, nie do końca przemyślaną decyzję - postanowił przejąć podupadający antykwariat i przywrócić mu świetność, a przy okazji zająć się tym, co kocha - książkami. Bo któż z nas, moli książkowych, nigdy nie marzył o prowadzeniu własnej księgarni? Shaun marzył i to marzenie się spełniło. Czy wyszło mu to na złe czy na dobre, można się kłócić. Jedno jest pewne - przejęcie antykwariatu przewróciło jego życie do góry nogami.
Wydawałoby się, że praca w księgarni to idealne zajęcie dla każdego miłośnika książek - spędza on czas otoczony ukochanymi woluminami, prowadzi głębokie rozmowy z klientami na temat wyższości jednego gatunku nad drugim, dzieli się swoją wiedzą doradzając niezdecydowanym a w rzadkich chwilach spokoju może bezkarnie pogrążyć się w lekturze najnowszej powieści swojego ulubionego autora. Brzmi fajnie, co? No brzmi, tylko z rzeczywistością ma tyle wspólnego co horoskop, czyli prawie nic - a jeśli już coś, to tylko przez przypadek. Bo sielanka się kończy gdy przychodzi klient i z wyniosłą miną prosi o książkę słowami "nie pamiętam tytułu, ale okładka była niebieska"...
Podziwiam Pana Bythella. Każdy kto pracował kiedyś z klientem wie, że ludzie są różni i czasem taka praca wymaga ogromnych pokładów cierpliwości i opanowania. Ja wiem o tym bardzo dobrze i myślałam, że wyrobiłam sobie już pewną odporność na ludzką głupotę (i bezczelność), ale gdybym to ja stała za ladą antykwariatu The Bookshop, niejeden klient wyszedłby z niego z potężnym guzem na czole nabitym najbliższą książką w twardej okładce. Pan Bythell jednak zachowuje iście brytyjski spokój i uprzejmość, a jego jedyną reakcją jest złośliwe dogryzanie najciekawszym przypadkom na stronie księgarni na Facebooku - oraz w swojej książce.
"Na odchodnym Norrie wdał się z Nicky w zażartą dyskusję. Usłyszałem tylko końcówkę, ale chyba spierali się o ewolucję. To ulubiony temat Nicky i często się zdarza, że tytuł "O Powstawaniu Gatunków" znajduję w dziale "fikcja", bo ona go tam przenosi. W odwecie wkładam egzemplarze Biblii między powieści."
O tym właśnie jest ta książka. To swego rodzaju pamiętnik, a raczej dziennik, prowadzony przez okres jednego roku. Pan Bythell opisuje w nim właściwie wszystko - proces pozyskiwania nowych książek, problemy z Amazonem i innymi serwisami internetowymi, swoich współpracowników, oryginalnych klientów, nawet swoje zajęcia w czasie wolnym. Skrupulatnie zapisuje każdy drobny sukces i każde potknięcie, każdy wywołujący uśmiech tytuł książki, a nawet stan kasy na koniec dnia, co może dać nam pewne wyobrażenie na temat opłacalności takiego biznesu. A wszystko to z typowo wyspiarskim humorem, podszyte ironią i sarkazmem. Ten rodzaj humoru odpowiada moim gustom w 100%, więc czytałam zapiski Pana Bythella z prawdziwą przyjemnością.
"Ktoś zamieścił na Facebooku link do węgierskiej strony internetowej ze zdjęciami księgarzy zasłaniających twarze okładkami książek. Spędziłem kilka godzin na przekonywaniu Lucy i Amy, żeby zapozowały, tyle że z okładkami magazynów pornograficznych z lat 80. ubiegłego wieku, które kupiłem w zeszłym roku. Jak na razie - bez skutku."
Z racji faktu, że to historia prawdziwa, nie mogę ocenić ani fabuły ani bohaterów. Mogę jednak powiedzieć, że absolutnie uwielbiam pracującą w antykwariacie Nicky. Gdybym znała ją osobiście pewnie rwałabym włosy z głowy a po pewnym czasie popełniła zbrodnię, jednak tej opowieści nadawała wspaniałego kolorytu. Mogę też z czystym sumieniem powiedzieć, że nie nudziłam się podczas lektury. Przygody, o których opowiada Pan Bythell były wystarczająco ciekawe, żebym chowała się z komórką pod biurkiem i bezwstydnie czytała w pracy. To chyba najlepsza rekomendacja. Chociaż przyznaję, że taka opowieść będąca po prostu rokiem z życia nie była aż tak pasjonująca jak dopracowana fabuła zmierzająca do pewnego punktu kulminacyjnego. Niemniej nie przeszkadzało mi to i bardzo miło wspominam czas spędzony z tą książką.
"Pamiętnik Księgarza" być może nie jest arcydziełem literatury, ale to bardzo przyjemna i pełna humoru opowieść. Idealnie się sprawdzi jako miła odskocznia po ciężkim dniu w pracy albo lekka, weekendowa lektura. Ja bawiłam się bardzo dobrze śledząc podszyte sympatią przepychanki Shauna i Nicky, poznając najdziwniejszych klientów i dowiadując się jak niezwykłych książek poszukują ludzie. Czytałam tę książkę jak powieść i momentami trudno było mi uwierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Ale tak było i mogę tylko skwitować to parafrazując klasyka: wesołe jest życie księgarza. Serdecznie polecam wszystkim kochającym książki!
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl
Shaun Bythell to zapalony bibliofil z Wigtown, małego miasteczka w południowej Szkocji. Kilka lat temu Shaun podjął pewną, nie do końca przemyślaną decyzję - postanowił przejąć podupadający antykwariat i przywrócić mu świetność, a przy okazji zająć się tym, co kocha - książkami. Bo któż z nas, moli książkowych, nigdy nie marzył o prowadzeniu własnej księgarni? Shaun marzył...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-28
Konstanty Lombardzki jest poważanym dyrektorem dużego przedsiębiorstwa. Sukces w biznesie odniósł dzięki swojej bezwzględności i niemal całkowitemu brakowi empatii, mającym swoje źródło w traumatycznych doświadczeniach z przeszłości. Te same cechy pomagają odnosić sukcesy również Kastorowi - jego alter-ego. Kastor to tajemniczy zawodnik MMA, który nigdy nie ściąga maski ukrywającej jego tożsamość. W murze, którym Konstanty otoczył oba swoje wcielenia, zaczynają jednak pojawiać się pęknięcia gdy jego firma zatrudnia nową sprzątającą - Anitę Sokół. Anita jest cicha i ewidentnie zastraszona. W Kastorze budzą się nieznane mu dotąd uczucia. Dwoje poranionych przez los ludzi zaczyna ostrożnie opuszczać przed sobą gardy.
Z Panią Lingas-Łoniewską spotkałam się do tej pory tylko raz, przy okazji niezwykle uroczej historii zatytułowanej "Randka z Hugo Bosym". Byłam absolutnie oczarowana tą powieścią, dlatego gdy usłyszałam, że autorka wydała nową książkę, nie mogłam obok niej przejść obojętnie. Tak więc sięgnęłam po "Kastora", pierwszy tom serii "Bezlitosna Siła", nastawiając się na równie dobrą zabawę, jak przy poprzedniej powieści. I co? I nie wiem. Jeszcze chyba z żadną książką nie miałam takich problemów, gdy przychodziło do oceny. Nawet mój sprawdzony system ocen zawiódł, bo co chwilę zmieniałam zdanie. Nie wiem co myśleć. Wiem za to z całą pewnością, że "Kastor" nawet się nie zbliżył do poziomu "Randki z Hugo Bosym".
Źródłem moich wątpliwości jest fakt, że choć widzę w tej książce mnóstwo niedociągnięć i wiele razy aż się krzywiłam podczas lektury, to i tak wciągnęła mnie tak, że pochłonęłam ją w jeden dzień i czytałam na komórce nawet stojąc w kolejce do kasy w Tesco. I całkiem nieźle się przy tym bawiłam. Kompletnie siebie samej nie rozumiem. Może upały - słoneczko przygrzało mi odrobinę mózg? Może wakacyjny nastrój mi się udzielił i zapragnęłam lżejszej lektury tylko i wyłącznie dla rozrywki? A może to Pani Lingas-Łoniewska jest czarodziejką i uroki jakieś na swoją powieść nałożyła. W każdym razie nie mogę z czystym sumieniem przyznać tej książce oceny ani niskiej, ani wysokiej. Pat.
"- Gdzie ja cię znalazłem, mała?
- W piekle.
- Cholernie ciekawe miejsce, samych fajnych ludzi tam spotykam."
Co było dobrze? Nie wiem. Głupia jakaś dziś jestem, nic nie wiem. Nie potrafię wskazać elementu, który sprawił, że chodziłam po ulicach ze wzrokiem utkwionym w komórce, zaczytana po uszy. Dobrze, że mój partner szedł obok (totalnie ignorowany) i dyskretnie mną kierował, żebym nie wchodziła w lampy uliczne. Myślę, że autorka ma po prostu talent do pisania. Potrafi pisać tak, że z każdego słowa bije jakiś magnetyzm, który człowieka przyciąga i nie pozwala mu się oderwać. Nie chodzi mi o warsztat, chociaż ten jest znakomity, ale o... o coś, czego nie potrafię nazwać. Ale mam przeczucie, że choćby Pani Lingas-Łoniewska napisała rozprawę naukową na temat wpływu rodzaju gleby na mieszkające w pobliżu mrówki, ja i tak przepadłabym w lekturze.
Co było źle? Cała historia i jej bohaterowie wydają mi się... mało prawdopodobni. Poszczególne elementy są ok, ale zebrane razem tworzą w moim odczuciu coś ocierającego się o absurd. Nie mam nic do postaci Konstantego. Nie mam problemu z jego bezdusznością i bezwzględnością, nie przeszkadza mi jego historia. Ale gdy spotkanie Anity odmienia go jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki i zakochuje się w niej w 3 dni i po 3 zamienionych ze sobą zdaniach - to ja zaczynam jednak mieć z tym problem. Podobnie nie mam nic do Anity, ma ciekawą historię, która nawet trzyma się przysłowiowej kupy. Logicznie wynika z niej strach i paniczne wręcz unikanie kontaktu. I znowu problem pojawia się gdy obaj bohaterowie się spotykają i Anita ni z gruchy ni z pietruchy zakochuje się w Konstantym. Taka była zastraszona, taką miała traumę, a tu wystarczy, że gość się do niej kilka razy grzecznie odezwie a już się do niego klei. No mało to logiczne, sorry.
"Każdy jej dotyk, jej spojrzenie, były dla mnie jak uderzenie w sam środek mojej czarnej duszy. Ona wprowadzała tam światło. Rozjaśniała moje myśli i chociaż sama wciąż była w mroku, sprawiała, że w moim życiu zaczynało się przejaśniać."
Takich elementów było więcej, ale nie będę tu o nich wszystkich pisać. Napiszę tylko - bez spojlerów - że zadziwiło mnie zakończenie. Mamy tak grubą intrygę, tak niebezpiecznych ludzi, tak poważne zagrożenie i nagle czarne charaktery o wszystkim zapominają bo... cholera, pochopnie obiecałam brak spojlerów... jak to napisać? Bo Kastor zrobił co zrobił. A zrobił niewiele i kompletnie nie umiem zrozumieć jakim cudem to rozwiązało wszystkie problemy bohaterów. Bo to, co zrobił, było totalnie nieadekwatne do problemu i nie miało prawa zadziałać. Ale zadziałało i ja tego nie ogarniam. Chociaż muszę przyznać, że było widowiskowo. Nie da się zaprzeczyć. Wręcz nie mogłam się oderwać, a brak logiki uderzył mnie dopiero po zakończeniu lektury.
Jak ocenić taką książkę? Książkę, która pełna jest niedociągnięć, ale wciąga czytelnika i nie daje mu się oderwać, niczym czarna dziura? Czy ją polecić? Cóż, zaufam Waszej ocenie. Uczciwie uprzedzam, że sporo tutaj słabych stron, ale nie zamierzam też ukrywać, że mimo to bawiłam się świetnie podczas lektury i nie żałuję czasu, który na nią poświęciłam. Niech każdy z Was zdecyduje, który element jest dla niego ważniejszy. Ja stoję na stanowisku, że wszyscy czytamy przede wszystkim dla przyjemności, więc jeśli dana książka sprawiła nam przyjemność, to było warto. A mnie "Kastor" sprawił przyjemność, więc ja ze swojej strony mimo wszystko polecam - ale Wy dobrze przemyślcie sprawę, zanim zaczniecie czytać.
Konstanty Lombardzki jest poważanym dyrektorem dużego przedsiębiorstwa. Sukces w biznesie odniósł dzięki swojej bezwzględności i niemal całkowitemu brakowi empatii, mającym swoje źródło w traumatycznych doświadczeniach z przeszłości. Te same cechy pomagają odnosić sukcesy również Kastorowi - jego alter-ego. Kastor to tajemniczy zawodnik MMA, który nigdy nie ściąga maski...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-06-28
Ewa Białołęcka, Anna Kańtoch, Milena Wójtowicz, Agnieszka Hałas, Aleksandra Janusz, Martyna Raduchowska, Aleksandra Zielińska, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Aneta Jadowska, Anna Nieznaj i Anna Hrycyszyn - damy polskiej fantastyki i science-fiction łączą siły. Ich wspólnym wysiłkiem powstała "Harda Horda", zbiór opowiadań krótszych i dłuższych, zabawnych i wzruszających, mrocznych i radosnych. Kobiety piszą dla kobiet, chociaż nikt panów wypraszać nie będzie. Ale fantastyka jest kobietą i tego panowie nie zmienią.
Po raz pierwszy zdarzyło mi się przeczytać antologię opowiadań, których autorów jest więcej niż jeden - i teraz mam problem. Bo jak to ocenić? Mając do czynienia z opowiadaniami jednego autora jest oczywiste, że trzyma on dany poziom, w przypadku wielu autorów ów poziom jak się okazuje, może skakać niczym pogujący nastolatek. I co ma wtedy zrobić biedny recenzent? Żadna opcja nie wydaje mi się idealna, dlatego zrobię coś, co wydaje się mieć najwięcej sensu - przedstawię Wam każde opowiadanie osobno, z krótką recenzją i oceną - nie będę jednak przedstawiać treści, bo trochę to za krótka forma na tego typu zajawki. A na koniec wyciągnę bezduszną średnią. No bo cóż innego mogę zrobić?
"Jawor" - Marta Kisiel
Moim zdaniem jedno ze słabszych opowiadań w tym zbiorze. Jestem tym bardziej zawiedziona, że już od dawna chciałam zapoznać się z twórczością Pani Kisiel i szykowałam się na literaturę wysokich lotów. A tu klops. Opowiadanie lekko nudnawe, z dziwną puentą, nie bardzo rozumiem jego sens. Sama historia jakby urwana kilka linijek przed końcem. Dziwne to było.
Moja ocena: 5/10
"Dróżniczka" - Aleksandra Janusz
Podobne odczucia. Dłużyło mi się strasznie i trochę się nudziłam. Autorka ma irytujący zwyczaj rzucać aluzjami do czegoś, co stało się w przeszłości, ale co to było - tego się nie dowiadujemy. Podczas zakończenia być może lekko drgnęło mi serduszko, ale to nie wynagradza niezbyt wysokiego poziomu reszty tej historii.
Moja ocena: 4/10
"Tylko Nie w Głowę" - Ewa Białołęcka
"Wyjrzałam za barierkę: zombie dreptał na dole, głowę przykrywały mu moje spodnie. Obok na trawie leżał tłuczek do mięsa, lśniąc w promieniach zachodzącego słońca niczym Excalibur porzucony na polu bitwy. Nie posiadając się ze złości, splunęłam truposzowi na łeb.
- Ty świnio! Ty zboku! Ty... ty pisowcu jeden! - rozdarłam się nie znajdując gorszej inwektywy."
Pierwsze opowiadanie, przy którym świetnie się bawiłam. Zabawne, z ciekawą historią, sensownie zaczętą i sensownie skończoną, i bohaterką, którą absolutnie uwielbiam. Jestem na tak, trzy razy na tak. To było po prostu świetne. Z pewnością wkrótce zapoznam się z twórczością autorki, bo nie miałam jeszcze do tego okazji, a teraz widzę, że to karygodne wprost niedopatrzenie.
Moja ocena: 9/10
"Dokąd odeszły cienie" - Magdalena Kubasiewicz
Kolejne dobre opowiadanie. Historia tworzy pewną całość, ma żwawą akcję, ma atmosferę tajemnicy, ma sympatycznych bohaterów. Ma też bardzo rozbudowany świat przedstawiony, co w opowiadaniu nie jest dobrą rzeczą dla kogoś, kto go nie zna - bo nie bardzo jest czas, żeby się we wszystkim zorientować. Mimo to opowiadanie jest moim zdaniem bardzo dobre, a ze światem przedstawionym z przyjemnością się zapoznam dzięki innym dziełom pani Kubasiewicz.
Moja ocena: 7/10
"Po Drugie" - Aleksandra Zielińska
I mamy zjazd. Nie rozumiem tego opowiadania. Praktycznie nie ma tu akcji, jest smęcenie głównej bohaterki. Przez całą historię jesteśmy przygotowywani na jakiś szokujący i niezwykły finał, który... kompletnie nie ma sensu. Nie wiem co, jak, dlaczego ani co dalej. Nie wiem po co to wszystko. Nie rozumiem. Nie podobało mi się.
Moja ocena: 3/10
"Z Góry Nie Patrzą" - Anna Hrycyszyn
W tym przypadku nie do końca wiem co myśleć. Historia mnie nie porwała, pomysł ni to oryginalny, ni to słaby, ale całość jest logiczna i dobrze napisana. Taki typowy przeciętniak.
Moja ocena: 6/10
"Zielona Zemsta" - Aneta Jadowska
Bingo! Strzał w dziesiątkę! Nazwisko Pani Jadowskiej jest głównym (i jedynym) powodem, dla którego sięgnęłam po tę antologię. Czytałam jej zbiór "Dynia i Jemioła" i byłam zachwycona - a jego lektura pomogła mi o tyle, że ponownie spotkałam tu bohaterów, których poznałam już wcześniej. Jest genialny humor, jest świetna historia, jest doskonały warsztat. Opowiadanie wciągnęło mnie na amen i strasznie żałowałam, że to tylko opowiadanie, a nie pełnoprawna powieść.
Moja ocena: 10/10
"Szanowny Panie M." - Anna Kańtoch
I znowu zjazd. Opowiadanie niby poprawne, tylko fantastyki tu nie widzę. Jest za to sporo dłużącego się smęcenia i zakończenie, które nic nie wnosi. Nie wiem po co pisać coś tak... bezproduktywnego. Ot, historyjka bez celu, napisania dla samego faktu napisania.
Moja ocena: 5/10
"Bezduch" - Martyna Raduchowska
Kolejna świetna opowieść. Wciągająca, mroczna, trochę pokręcona. Nie ma tu jakiejś wybitnie szybkiej akcji, ale i tak trzyma ciekawość czytelnika w żelaznym uścisku. Główny bohater, którego się kocha i nienawidzi jednocześnie. To było naprawdę dobre. Nie znam Pani Raduchowskiej, ale teraz zdecydowanie poznam jak najszybciej.
Moja ocena: 8/10
"Lot Wieloryba" - Milena Wójtowicz
"(...) po Zmianach całą klasyczną fizykę szlag trafił. Nauce bardzo źle robi, kiedy musi wyjaśnić, czemu nagle kilkadziesiąt miejsc pokryła gęsta mgła, której nie ruszają żadne warunki pogodowe. I z której wylatują ssaki morskie. I wyłażą elfy.
To była masakra, ludzie popełniali samobójstwa. Kwiat światowej nauki nie wytrzymał psychicznie upadku swoich teorii. No serio, jeśli nie umiesz znieść tego, że ci się prawa fizyki zmieniają, to idź handlować adidaskami na bazarze."
Opowiadanie dziwne. Nie wiem o co chodzi, ale podoba mi się. Ni w ząb nie rozumiem świata przedstawionego, ale bardzo fajnie mi się o nim czytało. Było zabawnie, trochę absurdalnie, dziwnie. Ale tak dobrze-dziwnie.
Moja ocena: 7/10
"Jest nad Zatoką Dąb Zielony" - Agnieszka Hałas
Opowiadanie inne niż pozostałe. Intrygujące, chociaż nie w moim klimacie. Z początku nieco mnie nudziło, potem było trochę lepiej. Mogła lub nie zakręcić mi się łezka w oku przy zakończeniu. Za to zakończenie jestem na tak.
Moja ocena: 7/10
"Ognisty Warkocz" - Anna Nieznaj
Jedyne typowe science-fiction w tym zbiorze, a powszechnie wiadomym jest, że kosmos i podróże kosmiczne zajmują w moim serduszku szczególne miejsce. Krótkie opowiadanko, niewiele akcji, zakończenie, które nie do końca wszystko wyjaśnia, ale czytało się przyjemnie.
Moja ocena: 7/10
I tak dotarliśmy do końca. Jak widzicie, opowiadania są bardzo nierówne, kilka mnie okropnie nudziło, po kilku innych na mojej liście do przeczytania pojawiły się nowe tytuły. Średnia przyznanych ocen to 6,5/10, czyli po zaokrągleniu 7/10. I to chyba jest właściwa ocena dla zbioru jako całości, ale nie oddaje dobrze tego, co dzieje się w środku. Taka ocena zdecydowanie krzywdzi najlepsze opowiadania i w kontekście tych słabszych obiecuje coś, czego czytelnik nie dostanie. Czy jako całość polecam? Tak. Historie są tak różnorodne, że każdy znajdzie tutaj coś dla siebie - nie tylko fan fantastyki. A przy odrobinie szczęścia być może ktoś - jak ja - znajdzie kilku nowych ulubionych autorów. Tak więc polecam i czytajcie na zdrowie.
Ewa Białołęcka, Anna Kańtoch, Milena Wójtowicz, Agnieszka Hałas, Aleksandra Janusz, Martyna Raduchowska, Aleksandra Zielińska, Marta Kisiel, Magdalena Kubasiewicz, Aneta Jadowska, Anna Nieznaj i Anna Hrycyszyn - damy polskiej fantastyki i science-fiction łączą siły. Ich wspólnym wysiłkiem powstała "Harda Horda", zbiór opowiadań krótszych i dłuższych, zabawnych i...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-15
Paige Mahoney osiągnęła swój cel. Wygrała walkę o zwierzchnictwo nad Syndykatem, jednak wystąpienie przeciwko swojemu mim-lordowi Jaxonowi narobiło jej wrogów w strukturach organizacji. Jakby tego było mało, Sajon kończy prace nad Tarczą Czuciową - tajemniczym urządzeniem zdolnym wykrywać jasnowidzów. Walka z Refaitami schodzi na dalszy plan w obliczu bezpośredniego zagrożenia, jakim jest Tarcza Czuciowa. Paige ogromnym wysiłkiem udaje się ukryć podległych jej jasnowidzów w bezpiecznym miejscu, sama zaś z kilkorgiem najbardziej zaufanych pomocników wyrusza na północ by odnaleźć źródło zasilania Tarczy i je zniszczyć.
Pani Shannon, co ja mam z Panią zrobić? Wszyscy uparcie klasyfikują tę serię jako młodzieżową, a ja głupieję. Gdzie tutaj jest coś młodzieżowego? Kochani, jeśli choć w niewielkim stopniu ufacie moim opiniom, to uwierzcie - "Czas Żniw" nie ma nic wspólnego z młodzieżówkami. To dojrzała, wielowątkowa, wciągająca historia, która wymaga od czytelnika dojrzałości niedostępnej dla większości nastolatków. Powiem więcej, to jedna z najoryginalniejszych i najlepiej opowiedzianych historii, jakie miałam przyjemność czytać. I, droga Pani Shannon, proszę się nie lenić, bo ktoś nam obiecał siedem części tej niezwykłej opowieści i ja chcę je przeczytać jak najszybciej!
Nie będę się rozpisywać, nieco wyżej wstawiłam linki do recenzji poprzednich dwóch tomów, gdzie opisałam już większość elementów, o których mogłabym wspomnieć i tutaj. Chcę jedynie po raz kolejny obwołać Paige jedną z najlepszych kobiecych postaci w literaturze. Nie da się nie zapałać do niej sympatią, którą jeszcze wzmaga fakt, że jest naprawdę rozsądna i dojrzała, a do tego nie chodzi i nie użala się nad sobą mimo swojej ciężkiej sytuacji i dramatycznych doświadczeń. To jest tak odświeżające po tych wszystkich zapłakanych smarkulach, z którymi zetknęłam się w ostatnich latach, że nie mogę przestać się nią zachwycać.
"Nie możemy teraz opłakiwać zmarłych. Najpierw musimy zawalczyć o to, aby świat, który nam ich odebrał, uległ zmianie."
Pisałam już przy okazji recenzji "Zakonu Mimów" jak sugestywnie Pani Shannon opisuje atmosferę Londynu, ale chyba zapomniałam napisać o jakim Londynie mowa. Otóż to niesamowite połączenie czasów wiktoriańskich i science-fiction. Społeczeństwo zatrzymało się w połowie XIX wieku, ale akcja rozgrywa się w połowie XXI wieku, mamy więc tutaj fascynujące połączenie strojów z epoki i wynalazków przyszłości, klimatu dawnych czasów i nowoczesności. A to wszystko doprawione jest klimatem postapokaliptycznym - mroczne i ponure. I - jak pisałam w poprzednich recenzjach - opisane tak, że podnosząc głowę znad książki człowiek dziwi się, że świeci słońce, a obok na stole komórka miga powiadomieniem o nowej wiadomości. Tego się nie da opisać, to trzeba przeczytać.
Akcja już od pierwszych stron pędzi z całkiem niezłym tempem, ale w niewielu miejscach goni tak szybko jak w "Zakonie Mimów". Jest to i zaleta i wada. Zbyt szybko wcale nie jest dobre, ale czasem przyspieszenie na kilka stron działa cuda na zainteresowanie czytelnika, więc kilka szybszych momentów by się jednak przydało. Ale nie zamierzam narzekać, że dostaliśmy opowieść z równym tempem, która cały czas trzyma poziom i raczy nas regularnie zwrotami akcji. Zakończenie i tym razem nie zawiodło. Choć tak jak w poprzedniej części ciężko było nie przewidzieć jego wyniku, ale sposób, w jaki do niego dochodzimy jest zaskakujący i dostarcza wspaniałej rozrywki. Jeśli coś sprawiło mi zawód to sam epilog. Nie jestem pewna czy podoba mi się kierunek, w jakim zmierza ta opowieść, ale znając Panią Shannon już na kilku stronach kolejnej części przekona mnie, że wie co robi.
"Traktowanie drugiego człowieka jako gorszego godzi w istotę jego człowieczeństwa."
Jakości pióra Pani Shannon nie trzeba chyba nikomu zachwalać - pisałam już o nim w poprzednich recenzjach i nic się w tej kwestii nie zmieniło. Jest bardzo dobrze, ponownie nie czuć, żeby książka miała być kierowana do czytelników dopiero wkraczających w dorosłość. Wszystko jest dopracowane, język jest dojrzały, równowaga pomiędzy opisami a dialogami zachowana. Nic dodać, nic ująć.
Gdyby nie ta akcja, która płynie cały czas jednakowo i bardzo rzadko funduje nam przyspieszenie, wystawiłabym 10/10. To naprawdę genialna seria, która odkrywa przed nami coś zupełnie nowego - a to naprawdę niesamowita rzecz w dzisiejszych czasach, kiedy praktycznie wszystko zostało już wymyślone i napisane. Fantastyczna bohaterka i oryginalny świat, czy trzeba nam czegoś więcej? Z całego serca polecam Wam tę serię i ubolewam nad faktem, że wydane zostały dopiero trzy części i jak na razie nie zanosi się na czwartą. Niemniej czekam na nią niecierpliwie, a Was gorąco zachęcam do lektury!
Paige Mahoney osiągnęła swój cel. Wygrała walkę o zwierzchnictwo nad Syndykatem, jednak wystąpienie przeciwko swojemu mim-lordowi Jaxonowi narobiło jej wrogów w strukturach organizacji. Jakby tego było mało, Sajon kończy prace nad Tarczą Czuciową - tajemniczym urządzeniem zdolnym wykrywać jasnowidzów. Walka z Refaitami schodzi na dalszy plan w obliczu bezpośredniego...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-11
Żyjemy w dziwnych czasach. Coraz bardziej brakuje nam czasu na wszystko, także na budowanie relacji z innymi ludźmi. Bo kto by miał czas szukać swojej drugiej połówki, zdobywać ją powoli, budować związek i poświęcać czas na jego pielęgnowanie? I tutaj wkracza Tinder. W przeciągu kilku sekund decydujesz czy ktoś Cię interesuje, umawiasz się z nim następnego dnia a po dwóch-trzech godzinach lądujecie w łóżku. Szybki, łatwy i przyjemny sposób by poczuć bliskość drugiego człowieka bez całego tego czasochłonnego związku. Joanna Jędrusik przez trzy lata korzystała z dobrodziejstw takiego sposobu życia, o czym opowiada nam w tej książce z nierzadko szokującymi szczegółami.
Ta książka to kolejny przykład sytuacji, gdy wydawnictwo chcąc zwiększyć sprzedaż książki, tworzy dla niej opis nie mający nic wspólnego z rzeczywistością. Obiecuje nam on "przezabawną" relację z tinderowych randek autorki i najwyraźniej widzi w niej autorytet, który ma nas nauczyć "obsługi relacji damsko-męskich". Cóż. Podczas lektury nie zaśmiałam się ani razu, a wręcz przeciwnie, była to lektura nadzwyczaj ponura i depresyjna. W dodatku im dłużej czytałam, tym bardziej się krzywiłam na wpisywane przez autorkę pseudofilozoficzne przemyślenia i w żadnym wypadku nie nazwałbym jej autorytetem od relacji damsko-męskich. Ona w ogóle nie powinna się w tej materii wypowiadać.
Przyznam szczerze, że po raz pierwszy chciałam odłożyć tę książkę już na 11 stronie. Ale czytałam dalej z jakąś perwersyjną ciekawością jak bardzo człowiek może być spierdolony. I nie chodzi mi tutaj o zwyczaje randkowe autorki - jest dorosła, niech robi co chce, ja nikomu pod kołdrę nie zaglądam. Chodzi mi o jej poglądy i zachowanie w sytuacjach, w których każdy człowiek z działającą moralnością zachowałby się zupełnie inaczej.
"Może to jakaś Shadenfreude bardzo niskich lotów, ale jak oglądam czyjeś eksplodujące flaki i pourywane nogi, to moje życie wydaje się odrobinę mniej chujowe."
Z początku zapowiadało się nieźle. Ja sama określiłabym swoje poglądy gdzieś pomiędzy centrum a lewą stroną i mam ostrą alergię na fanatycznych prawicowców. Problem w tym, że nie lubię skrajności w żadną stronę. A już najbardziej nie lubię plujących jadem (i hipokryzją) feministek. Zawsze obiecywałam sobie, że na tym blogu nie będę poruszać spraw światopoglądowych, bo to prywatna sprawa każdego z nas i nie ma nic wspólnego z literaturą, ale tym razem muszę. Bo cholera mnie wzięła jak przeczytałam, że autorka się oburzyła jak facet dał jej swoją koszulę gdy trzęsła się z zimna w letniej sukience. Jestem pewna, że ona bez wahania dałaby szalik swojej przyjaciółce w takiej sytuacji i nie widziałaby w tym nic złego. To zwyczajny, miły gest, nie rozumiem co jest z nim nie tak gdy wykonuje go mężczyzna. To już nie jest równouprawnienie, to jawna dyskryminacja.
Pozwólcie, że przytoczę Wam dwie sytuacje. Gość, który podzielił się koszulą był supernieśmiałym gościem, który nie miał wielkiego doświadczenia z kobietami, a to, które miał, było kiepskie. W dodatku niedawno jego matka zmarła na raka (dlatego poszedł na medycynę z zamiarem znalezienia lekarstwa na raka). Autorka z jakichś powodów uznała to za niezwykle seksowne i poszła z nim do łóżka, bo było jej go żal. Ale to jeszcze nic. Gdy była na samotnym urlopie w górach, stwierdziła, że się nudzi. Znalazła więc na Tinderze jakiegoś biedaka, który skrępowany wyznał jej, że cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. Co zrobiła autorka? Zmyśliła, że ona też, żeby chłopak poczuł, że spotkał bratnią duszę i się z nią przespał. No nie mam słów.
"Wszyscy są cholernie mili, chwalą moje cycki, tyłek, chcą się znowu spotkać i napierdalają komplementami jak premier Morawiecki kłamstwami o polskiej gospodarce."
Pani Jędrusik ewidentnie jest nimfomanką. Bo jak inaczej nazwać kogoś, kto schodzi na przerwie na lunch do podziemnego parkingu tylko po to, żeby zrobić komuś loda w samochodzie, a dzień bez seksu z kolejnym partnerem uznaje za stracony? Jednak to bym jeszcze przeżyła, jak mówiłam ja nikomu pod kołdrę nie zaglądam. Ale myślałam, że nie zdzierżę gdy czytałam o jej poglądach na różnice klasowe i o tym, że ona nie będzie się umawiać z kimś o niższym wykształceniu, bo jak dała do zrozumienia, ten ktoś będzie zbyt głupi, żeby prowadzić z nim ciekawą rozmowę. Droga Pani Jędrusik, wielu moich znajomych nie ma nawet matury i wszyscy są jednymi z najinteligentniejszych ludzi, jakich znam, choć zgodnie z Pani filozofią, mając wyższe wykształcenie nie powinnam się z nimi zadawać. Może to dla Pani będzie szok, ale dyplom i praca w korpo nie czyni Pani ani lepszą, ani tym bardziej mądrzejszą od nikogo. Jedynie rozdyma Pani ego do niewiarygodnych wręcz rozmiarów. I nie mogę ani nie chcę powstrzymywać się przed nazwaniem Pani hipokrytką, gdy na jednej stronie wychodzi Pani z randki bo facet śmiał stwierdzić, że czarnoskórzy są źli, a na następnej piętnuje Pani osoby z niższym niż Pani wykształceniem. Wstyd.
Ciekawa jestem czy autorka w ogóle choć przez chwilę zastanowiła się nad tym, co pisze. Bo ja bym się chyba spaliła ze wstydu gdyby moja mama albo moje przyszłe dziecko przeczytali jak opisuję ze szczegółami robienie loda setkom nieznajomych (a potem uczucie pobcieranego gardła). Nawet na zwykłych znajomych nie mogłabym patrzeć już tak samo. A szef? Nie chcę nawet myśleć. Autorka szpanuje co chwilę mądrymi słowami i wspomina o wielkich współczesnych artystach chcąc chyba pochwalić się inteligencją i oczytaniem, ale nie bardzo jej się to udaje gdy z całej reszty tekstu aż bije po oczach pustogłowie. Używa też niewiarygodnej ilości wulgaryzmów. Po co? Nie mam pojęcia.
"Klasizm na Tinderze jest ogromny, częściowo uzasadniony, bo przecież nie mam z chłopakami z zawodówki zbyt wielu tematów do rozmów."
Jedyną dobrą rzeczą w tej książce jest w miarę poprawny język. Kilka opowieści o sytuacjach, w których Pani Jędrusik nie popisuje się skrajną głupotą też jest nawet ciekawych. Poza tym to jedno wielkie narzekanie, że życie jest okropne. Autorka codziennie umawia się z innym facetem na seks, upija w trupa, wstaje z kacem i leci do swojego korpo zrzygać się na klawiaturę, po czym narzeka, że ze światem coś jest nie tak. Czy Wy to rozumiecie? Bo ja nie. Szkoda, że całą swoją energię przeznacza na bluzganie jadem w stronę mężczyzn zamiast spożytkować ją na poprawę tego rzekomo paskudnego życia. I to ma być ekspert do spraw damsko-męskich? Ja wysiadam.
Podsumowując, "50 Twarzy Tindera" to festiwal depresji, nimfomanii i hipokryzji. To niesmaczny i wulgarny monolog mający na celu nawrócić na wszystkich na jedyne słuszne poglądy autorki, z którymi w ogóle nie ma dyskusji. Kilka ciekawych opowieści niestety nie ratuje tej książki. Żal mi Pani Jędrusik, bo ewidentnie jest osobą głęboko nieszczęśliwą, ale mój żal trochę studzi fakt, że nie robi nic, żeby z tego nieszczęścia wyjść. Z przykrością stwierdzam, że ta książka była stratą czasu. Nie polecam.
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi czytampierwszy.pl
Żyjemy w dziwnych czasach. Coraz bardziej brakuje nam czasu na wszystko, także na budowanie relacji z innymi ludźmi. Bo kto by miał czas szukać swojej drugiej połówki, zdobywać ją powoli, budować związek i poświęcać czas na jego pielęgnowanie? I tutaj wkracza Tinder. W przeciągu kilku sekund decydujesz czy ktoś Cię interesuje, umawiasz się z nim następnego dnia a po...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-04-12
Na kobietach z rodziny Alyssy ciąży klątwa - wszystkie one prędzej czy później tracą zmysły. Tak stało się z Alison, matką Alyssy, która od 11 lat zamknięta jest w zakładzie psychiatrycznym. Tak dzieje się również z nią samą, chociaż z całych sił stara się ignorować głosy roślin i owadów rozbrzmiewające w jej głowie. Jednak gdy przypadkowe zdarzenia zaczynają się układać w drogowskaz wskazujący historię Alicji w Krainie Czarów, prapraprababki Alyssy i pierwszej dotkniętej klątwą szaleństwa, dziewczyna zaczyna podejrzewać, że to coś więcej niż urojenia. By zdjąć ciążący na jej rodzinie zły czar, Alyssa postanawia odszukać króliczą norę i naprawić błędy Alicji w tajemniczym świecie po jej drugiej stronie. Nie spodziewa się jednak, że zamiast do baśniowej krainy, trafi w miejsce rodem z najmroczniejszych koszmarów...
Nie mamy niestety w języku polskim odpowiednika angielskiego słowa "retelling" - a szkoda, bo bez tego słowa nie da się napisać recenzji tej książki. Otóż retelling to ponowne opowiedzenie danej historii, ale w zupełnie nowy sposób. Przeczytanie tego typu opowieści było jednym z punktów Magicznego Wyzwania Czytelniczego, w którym brałam udział w kwietniu i jest to jedyny powód, dla którego sięgnęłam po tę książkę. Wiedziałam o niej tylko tyle, że jest to retelling "Alicji w Krainie Czarów" i spodziewałam się ni mniej ni więcej tylko właśnie "Alicji..." opowiedzianej współczesnym językiem. Czyli blond dziewczę w fartuszku, szalony ale sympatyczny pan w dziwnym kapeluszu, białe króliczki i armia kart do gry. Mniej więcej tyle pamiętam z oryginału. Miało być śmiesznie, miło, kolorowo. Tymczasem dostałam opowieść, która każdym elementem krzyczy "Tim Burton". Dostałam opowieść skrzywioną, mroczną, paranoiczną i psychodeliczną. Jeśli pierwowzór jest nieco zwariowany, to jego retelling jest kompletnie obłąkany. I przez to absolutnie fantastyczny.
Pozwólcie, że przedstawię Wam główną bohaterkę. Alyssa ma 17 lat i słyszy owady. Nie chcąc pogodzić się z myślą o własnym szaleństwie, zagłusza ich głosy. W jej uszach zawsze tkwią słuchawki, wolny czas spędza w podziemnym skateparku a w jej domu pełno jest pułapek na insekty. Do tej pory brzmi rozsądnie, prawda? No to jedziemy dalej. Martwych insektów ze swoich pułapek używa do tworzenia obrazów, zdarza jej się polować na konkretnego pająka czy muchę, by pasowały do obrazu kolorem lub fakturą. Pracuje w sklepie z akcesoriami teatralnymi, którego motywem przewodnim wydaje się śmierć, a na wystawie widnieje scena rodem z filmu "Kruk". Nigdy nie ściąga rękawiczek, które kryją blizny po ranach zadanych jej przez matkę wiele lat wcześniej - po tym incydencie Alison trafiła do zakładu psychiatrycznego. Alyssa zaś postanawia wejść do króliczej nory by uchronić ją przed terapią elektrowstrząsami. I to już brzmi ciekawie.
"Bez względu na to, co się wydarzy, znowu odnajdziemy się nawzajem. Jesteś moją linią bezpieczeństwa. I zawsze będziesz."
Nie będę Wam opowiadać co widzi w Krainie Czarów, bo to najlepiej odkryć samemu. Powiem tylko, że ta kraina w niczym nie przypomina miłego i pozytywnie zakręconego miejsca, do którego trafiła Alicja. Jest mroczna i... Spaczona. Miałam niemałą frajdę z odkrywania kolejnych miejsc i mieszkańców. To była genialna i surrealistyczna podróż przez niesamowitą wyobraźnię autorki.
Ta książka pełna jest akcji. Być może na początku fabuła rozkręca się powoli, ale szybko zaczyna pędzić coraz szybciej, aż pod koniec naprawdę można się pogubić. Dzięki temu podczas lektury nie można się nudzić a i odłożyć ją ciężko, chociaż na chwilę. Były takie momenty, gdy po prostu musiałam wiedzieć co będzie dalej, niezależnie od okoliczności, w jakich czytałam. Zdarzyło mi się nawet skitrać czytnik pod biurkiem i czytać w pracy, czego nie żałuję ani trochę, sorry szefie.
Bohaterowie są bardzo dobrze przemyślani. Jeśli komuś nie przypadła do gustu sama Alyssa, też nic straconego - mamy tutaj wielu innych, ciekawych postaci. Moją ulubioną jest Morpheus, jeden z mieszkańców Krainy Czarów, odpowiednik Szalonego Kapelusznika, o złożonym charakterze i jeszcze bardziej złożonych motywach. Aż do ostatniej strony nie byłam pewna po czyjej stoi stronie i bardzo mi się to podobało. Jest oczywiście też wątek romantyczny (czy ktoś widział młodzieżówkę bez niego?), ale tak zgrabnie wpleciony w opowieść, że nie razi choć jest wyraźnie zaznaczony.
"Dlaczego po wszystkich tych latach, gdy marzyłam o ciszy, teraz wydaję się czuć bardziej swojsko pośród hałasu i zamętu?"
Czy widzę tutaj coś na minus? Nieszczególnie. Być może akcja miejscami była zbyt szybka i ciężki było za nią nadążyć, być może Jeb, towarzysz Alyssy czasem zachowywał się dziwnie, może po prostu nie jestem w stanie przyznać najwyższej noty książce napisanej językiem bardzo poprawnym, ale wciąż młodzieżowym. Dlatego nie przyznam 10/10, ale ocena wciąż będzie wysoka.
Cóż jeszcze mogę napisać? To naprawdę świetna książka - szybka, z ciekawymi bohaterami i pełna ogromnej wyobraźni autorki. Ja przy lekturze bawiłam się wybornie i z pewnością sięgnę wkrótce po kontynuację. Już nie mogę się doczekać powrotu do Krainy Czarów. Tak bardzo, że drugi tom czeka już na moim czytniku na swoją kolej. Zdecydowanie polecam wszystkim fanom fantastyki, ale też powieści przygodowych i magicznego realizmu. Oraz oczywiście wszystkim fanom oryginalnej opowieści Lewisa Carrolla. Czytajcie i bawcie się tak dobrze, jak ja!
rosemaryczyta.blogspot.com
Na kobietach z rodziny Alyssy ciąży klątwa - wszystkie one prędzej czy później tracą zmysły. Tak stało się z Alison, matką Alyssy, która od 11 lat zamknięta jest w zakładzie psychiatrycznym. Tak dzieje się również z nią samą, chociaż z całych sił stara się ignorować głosy roślin i owadów rozbrzmiewające w jej głowie. Jednak gdy przypadkowe zdarzenia zaczynają się układać w...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-31
Atticus powrócił z wyprawy do Asgardu i teraz ma problem. Bogowie piorunów ze wszystkich panteonów uznali zabójstwo Thora za osobistą zniewagę i polują na naszego druida. Atticus postanawia z pomocą Kojota upozorować swoją śmierć, by móc zaszyć się w jakim spokojnym zakątku i dokończyć szkolenie swojej uczennicy. Jednak Kojot, jak na boga oszustwa przystało, wplątuje druida w nową przygodę, którą ten z dużym prawdopodobieństwem może przypłacić życiem. Jakby tego było mało, pod nieobecność rannego Leifa w okolicy zaroiło się od wampirów, a sam Leif nie jest już tym samym wampirem, którego Atticus zwykł nazywać przyjacielem...
Co tu się porobiło! Odkąd skończyłam czytać trzeci tom "Kronik Żelaznego Druida" nie było dnia, kiedy nie spozierałabym tęsknie na kontynuację, próbując wygospodarować nieco czasu na jej lekturę. Wreszcie się udało i... szok. Wszystko przewróciło się do góry nogami. Wataha wilkołaków już nie jest tą samą watahą, a Leif nie jest starym dobrym Leifem. Do tego Granuaile dostała wreszcie nieco dłuższą rolę i wysunęła się na pierwszy plan. Dobrze znane mi panteony europejskie zastąpiły w tym tomie wierzenia Indian, o których nie mam zielonego pojęcia. Początkowo dziwnie się czułam w tym nowym dla mnie świecie, ale Pan Hearne szybko udowodnił, że kto jak kto, ale on potrafi czytelnika wręcz po mistrzowsku zabawić.
Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że mam totalnego hopla na punkcie "Kronik Żelaznego Druida". Jest tutaj wszystko, czego szukam w literaturze - świetna opowieść, genialni bohaterowie, zwroty akcji, doskonały warsztat, a do tego mnóstwo humoru i porządne przygotowanie merytoryczne. Ten tom nieco różni się od poprzednich, nie skaczemy już jak wariaci po wszystkich możliwych krainach i nie odbywamy epickich wypraw. Jednak to nie znaczy, że akcja nie porywa nas niczym rwąca rzeka, z której nie sposób się wydostać. Dzieje się, panie, oj dzieje. Ale tym razem ograniczamy się do rezerwatu Indian, dzięki czemu ma się poczucie, że wszystko jest bardziej spójne i logiczne. A epickie walki i szalone w swym geniuszu pomysły Atticusa wciąż mają się dobrze.
"- Przede wszystkim będziemy potrzebowali od chuja gwoździ.
- Od chuja? Ile to dokładnie?
- Yyy...
Tu Granuaile pośpieszyła mi na ratunek w roli znawczyni jednostek miary.
- Upraszczając, to trochę więcej niż od cholery, ale znacznie mniej niż od kurwy."
W ciągu trzech poprzednich tomów nauczyłam się ślepo ufać autorowi w kwestii wiedzy o wierzeniach ludów pogańskich. Do tej pory nie przyłapałam go na ani jednej nieścisłości, dlatego zakładam, że moja nowo nabyta wiedza o wierzeniach Indian ma równie solidne podstawy. Dla mnie jest to bardzo ważne, nienawidzę gdy ktoś coś usłyszał, coś tam przeczytał, dużą część sobie dopowiedział i reklamuje powieść jako opartą na wierzeniach słowiańskich, a potem je totalnie masakruje aż nie mają nic wspólnego z rzeczywistością (patrz: "Szeptucha"). W przypadku pana Hearna mam pewność, że spędził długie godziny nad tekstami historycznymi i dobrze poznał kulturę, o której pisze. Za to wielki szacunek.
W czwartym tomie mamy okazję poznać bliżej Granuaile, która do tej pory dostawała najwyżej kilka akapitów na całą książkę. Teraz towarzyszy Atticusowi niemal bez przerwy i moim zdaniem jest jego doskonałym uzupełnieniem. Przyznam, że trochę się obawiam jaka będzie jako pełnoprawna druidka, ale jak na razie urzeka swoim entuzjazmem i sarkastycznym poczuciem humoru. To właśnie ona sprawiła, że nie czułam tak bardzo tęsknoty za starymi bohaterami, którzy postanowili nie pojawić się w tej części.
"Jest prawdziwa poezja w szumiących lasach i łagodnych stokach wzgórz. Jest pieśń w wietrze, błogosławieństwo w pocałunkach słońca. Są całe opowieści w szemraniu wody w strumieniach i epopeje w przypływach oceanu."
Każdy z tomów to oczywiście osobna historia, jednak wszystkie łączą się ze sobą i w każdej części poznajemy efekty działań podejmowanych w częściach wcześniejszych. To wszystko bardzo ładnie, acz dyskretnie łączyło nam ze sobą kolejne tomy, w przypadku tego jednak mam wrażenie, że cała opowieść nabiera rumieńców i wszystko coraz mocniej splata się ze sobą. Tutaj można naprawdę poczuć, że wychodzimy z fazy zapoznawania się ze światem przedstawionym i rozkręcamy zmierzając powoli w stronę jeszcze bardziej epickich wydarzeń i wielkiego punktu kulminacyjnego, którego nie mogę się już doczekać. Wszystko staje się po prostu... bardziej.
"Kroniki Żelaznego Druida" to taki mały, jasny punkcik na mojej półce - a raczej na wirtualnej półce mojego czytnika. To seria, która zawsze przynosi mi świetną zabawę i mnóstwo humoru, która doskonale odrywa mnie od stresów życia codziennego. Nie potrafię wyrazić jak ogromną ekscytację czuję na myśl o sięgnięciu po kolejny tom i jak bardzo czekam na moment, gdy wreszcie sobie na to pozwolę. To jedna z najlepszych serii, jakie miałam przyjemność czytać i zdecydowanie najlepsza seria urban fantasy, jaka wpadła w moje ręce. Czwarty tom trzyma poziom, a muszę zaznaczyć, że poprzednie ustawiły poprzeczkę naprawdę wysoko. Po raz kolejny polecam wszystkim, bez względu na codzienne preferencje gatunkowe!
rosemaryczyta.blogspot.com
Atticus powrócił z wyprawy do Asgardu i teraz ma problem. Bogowie piorunów ze wszystkich panteonów uznali zabójstwo Thora za osobistą zniewagę i polują na naszego druida. Atticus postanawia z pomocą Kojota upozorować swoją śmierć, by móc zaszyć się w jakim spokojnym zakątku i dokończyć szkolenie swojej uczennicy. Jednak Kojot, jak na boga oszustwa przystało, wplątuje druida...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-14
Jagoda Borówko właśnie zakończyła trwający 9 miesięcy związek, który okazał się kompletnym nieporozumieniem. Ciesząc się odzyskaną wolnością, jedzie na ślub przyjaciółki z dzieciństwa, jednak plany dobrej zabawy psuje przypadkowe spotkanie (i kłótnia o taksówkę) z Hugo Bosym. Jest zabójczo przystojny i od tej pory wydaje się pojawiać wszędzie, gdzie Jagoda - na dworcu, na ślubie, w jej hotelu a parę dni później... również w jej biurze. Początkowa irytacja szybko przeradza się w fascynację, jednak na drodze ku szczęśliwemu związkowi stoi były Jagody i trudna przeszłość Hugo...
"Randka z Hugo Bosym" to moje pierwsze spotkanie z Panią Lingas-Łoniewską, zwaną ponoć przez fanów "dilerką emocji". Muszę przyznać, że choć mam zwyczaj podchodzić do książek z dużym optymizmem, to jednak w tym przypadku byłam wyjątkowo sceptyczna. Ot, głupie czytadełko, myślałam sobie. Idealne na podróż autobusem do pracy, kiedy człowiek przed pierwszą kawą nie jest gotowy na bardziej ambitne lektury. Cóż. Wyszło na to, że jeśli coś tu jest głupie, to nie czytadełko, tylko ja, że mimo tylu nauczek wciąż oceniam książki po przysłowiowej okładce.
"Prawdziwej miłości nie da się zapomnieć. Wygląd się starzeje, miłość nigdy się nie starzeje. Miłość zawsze jest młoda."
Zacznę od tego, że bawiłam się przy czytaniu wybornie i z prawdziwym żalem kończyłam lekturę, gdy autobus zajeżdżał na mój przystanek. Jak to w romansach historia była nieskomplikowana i przewidywalna, ale wiedziałam na co się piszę sięgając po powieść tego gatunku, więc nie mogę narzekać. Jednak ta skromnych rozmiarów książka napakowana jest akcją do tego stopnia, że nie zostawia miejsca na zastanawianie się nad fabułą i kierunkiem w jakim zmierza. Po prostu wciąga czytelnika w wir wydarzeń i wypluwa kompletnie oszołomionego na ostatniej stronie.
(Spojler z przyszłej recenzji: Victoria Aveyard, której "Królewską Klatkę" teraz czytam, musiałaby napisać co najmniej 3000-stronnicową cegłę, żeby opisać to wszystko)
Słowo o bohaterach. Jagoda Borówko przypomina mi trochę podrasowaną Bridget Jones. Ma niesamowity talent do pakowania się w kompromitujące sytuacje, podobnie jak Bridget ma również niewielkie grono przyjaciół, z którymi regularnie omawia w knajpach swoje rozterki. Podstawową różnicą jest tutaj temperament Jagody - jest o wiele bardziej pyskata, przebojowa i pewna siebie. Wydaje mi się postacią bardzo prawdziwą, z przeciwieństwie do Hugo, który jest wręcz karykaturalnie przerysowany. Miejscami kłuło mnie to w oczy, ale na szczęście poziom wyolbrzymienia pewnych męskich cech widzianych oczami kobiety się waha i zwykle nie przekracza granicy niesmaku.
Na plus trzeba z całą pewnością zaliczyć lekkość stylu. Mamy tutaj idealną równowagę między kwiecistą mową a prostym językiem, która sprawia, że książka jest łatwa i przyjemna w odbiorze. Tym bardziej, że wszystko to jest zaserwowane w otoczeniu licznych sarkastycznych żarcików i zabawnych sytuacji. Z pewnością nie raz i nie dwa zdarzyło Wam się stwierdzić, że śmialiście się przy jakiejś książce w głos, gdy tak naprawdę jedyną Waszą reakcją był szybki wydech przez nos towarzyszący uśmiechowi. Cóż. Ja się śmiałam. Dosłownie. Najgorzej, że w autobusie pełnym ludzi, ale autentycznie się śmiałam. Nie jestem pewna czy to o dilerkę takich emocji chodziło, ale nie zamierzam narzekać. Dawno tak się nie ubawiłam przy czytaniu.
"Jagoda Borówko. To taki żarcik rodziców, ha ha ha, bardzo się śmiałam, zwłaszcza w szkole podstawowej."
Cóż jeszcze mogę rzec? Mogę narzekać, że to mało ambitne. Mogę potępiać, że zerżnięte z Bridget Jones. Mogę się wściekać, że Hugo to przerysowany typowy samiec myślący czymś innym niż mózgiem. Ale wiecie co? Nie ma sensu. Bo nic nie zmieni faktu, że bawiłam się doskonale przy czytaniu. Codziennie rano niecierpliwie czekałam na moment, w którym obudzę swój czytnik i pogrążę się w lekturze. Mimo niedoskonałości Hugo przywiązałam się do bohaterów i trzymałam za nich kciuki. Śmiałam się w głos z żarcików i zabawnych sytuacji. Ja, która nie lubi literatury kobiecej. Z pewnością jeszcze do tej książki wrócę, a w między czasie będę ją bardzo ciepło wspominać. I polecać wszystkim molom książkowym.
rosemaryczyta.blogspot.com
Za możliwość przeczytania książki dziękuję portalowi cztampierwszy.pl
Jagoda Borówko właśnie zakończyła trwający 9 miesięcy związek, który okazał się kompletnym nieporozumieniem. Ciesząc się odzyskaną wolnością, jedzie na ślub przyjaciółki z dzieciństwa, jednak plany dobrej zabawy psuje przypadkowe spotkanie (i kłótnia o taksówkę) z Hugo Bosym. Jest zabójczo przystojny i od tej pory wydaje się pojawiać wszędzie, gdzie Jagoda - na dworcu, na...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-22
Społeczeństwo frakcyjne przestało istnieć. Po pokonaniu Jeanine władzę przejęła Evelyn i jej armia bezfrakcyjnych. Głosząc triumf wolności, nałożyli na miasto kajdany kolejnej dyktatury. Mimo to wiadomość od Edith Prior zdążyła wybrzmieć i zasiać w ludzkich sercach ziarno ciekawości. Grupa "wiernych", przywiązanych do ideologii frakcyjnej i sprzeciwiających się władzy Evelyn, postanawia wysłać za ogrodzenie grupę śmiałków, wśród których znajdują się Tris i Tobias. Gdy odnajdują tych, którzy zostawili dla nich wiadomość, wydaje im się, że trafili do raju. Jednak z czasem przekonają się, że ten raj skrywa wiele mrocznych tajemnic...
Trylogia "Niezgodna" to pierwsza seria, którą dokończyłam w ramach mojego noworocznego postanowienia o zmniejszeniu liczby rozpoczętych serii. Dwa pierwsze tomy nie były jakoś specjalnie wybitne, ale spełniły swoje zadanie polegające na dostarczeniu mi rozrywki. Czy trzeci sprawił się równie dobrze? Nie do końca. Bo w trzecim tomie wszystko się posypało...
Już sam pomysł podziału społeczeństwa na czyste geny i geny uszkodzone jest dziwny. Podobno uszkodzenie genów spowodowało jakiś wielki konflikt, ale nie dowiadujemy się co to za konflikt ani skąd wzięli się ludzie z czystymi genami. Rebelia ludzi z uszkodzonymi genami też jest źle potraktowana. Był jakiś ruch oporu, była akcja, ale nie spowodowała żadnych konsekwencji a słuch po ruchu oporu po niej zaginął. Wszystko tutaj wydaje się strasznie naciągane, jakby autorka tak właściwie nie miała dobrego pomysłu na kontynuację i testowała po kolei kilka z nich żadnego nie doprowadzając do końca.
"Czasem życie jest naprawdę do dupy. Ale wiesz czego się trzymam? Chwil, które nie są do dupy. Cała sztuka polega na tym, by umieć je dostrzec."
Zła jest też relacja Tris i Tobiasa. Nie wiem co wstąpiło w jedno i drugie, ale zachowują się zupełnie inaczej niż można oczekiwać a do siebie nawzajem odnoszą się co najmniej niewłaściwie. Cała (niewielka) magia gdzieś zniknęła, teraz to po prostu stare, zgorzkniałe małżeństwo, które nie może już na siebie patrzeć. Gdzie się podziało ich uczucie? I rozsądek? Z resztą bohaterów też nie jest dobrze, wszyscy jakoś wyblakli, stracili swoje odrębne charaktery i upodobnili się do siebie. Stali się tylko imionami na papierze, nie osobnymi bohaterami.
Nie zrozumcie mnie źle, wciąż dobrze się bawiłam przy lekturze, po prostu czegoś mi brakowało. Jednym z mocniejszych punktów książki jest za to zakończenie - muszę je pochwalić, bo obawiałam się przesłodzonego "i żyli długo i szczęśliwie" a tu taka miła niespodzianka. Było dużo akcji, kilka razy wydarzenia naprawdę mnie zaskoczyły. Za to duży plus, te kilka rzeczy naprawdę ratuje całą powieść.
"Zło jest w każdym, a miłość polega na tym, by dostrzec to samo zło w sobie, bo tylko wtedy można wybaczyć drugiemu człowiekowi."
Generalnie opowieść wciąga i sprawia, że czytelnik chętnie przewraca kolejne strony chcąc dowiedzieć się co będzie dalej, ale jednak jej poziom jest niższy niż poprzednich dwóch części. Nie uważam jej za godne zakończenie trylogii i z pewnością nie zachęciła mnie do przeczytania tego drobnego dodatku, jakim jest czwarta część opisująca historię Tobiasa. Nie planuję po nią sięgać i trochę się cieszę, że mam "Niezgodną" już za sobą. Niestety, raczej do niej nie wrócę i w znacznej mierze jest to wina ostatniego tomu. Jednak polecam zapoznać się z tą historią chociażby ze względu na jej popularność.
rosemaryczyta.blogspot.com
Społeczeństwo frakcyjne przestało istnieć. Po pokonaniu Jeanine władzę przejęła Evelyn i jej armia bezfrakcyjnych. Głosząc triumf wolności, nałożyli na miasto kajdany kolejnej dyktatury. Mimo to wiadomość od Edith Prior zdążyła wybrzmieć i zasiać w ludzkich sercach ziarno ciekawości. Grupa "wiernych", przywiązanych do ideologii frakcyjnej i sprzeciwiających się władzy...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-07
Paige udało się uciec z kolonii Szeol I, ucieczka ta ma jednak swoją cenę. Wielu jej przyjaciół zginęło, a ona sama stała się najbardziej poszukiwaną osobą w Londynie. Jaxon, jej mim-lord, naciska by wróciła do Siedmiu Pieczęci i sabotuje wszelkie próby ujawnienia prawdy o Refaitach. Paige czuje się osaczona - z jednej strony czyha na nią Sajon, z drugiej wyrasta niedostępny mur Syndykatu, pełnego tajemnic i zdrady. Bezczynne czekanie nie leży jednak w jej naturze. Blada Śniąca rozpoczyna własne śledztwo i cierpliwie wypatruje swojej szansy by zaatakować Nashirę i jej popleczników...
Pierwszą część serii o Paige Mahoney oceniłam na 8/10, co jest chyba najwyższą oceną, jaką zdarzyło mi się przyznać powieści młodzieżowej. Chwaliłam dojrzałość głównej bohaterki, chwaliłam styl pisania oddający ponury klimat świata przedstawionego, chwaliłam nieprzeciętną wyobraźnię autorki. W "Zakonie Mimów" dostajemy właściwie to samo co w "Czasie Żniw", tylko... bardziej.
Muszę na początku powiedzieć kilka słów o samej Paige. Nie spotkałam jeszcze bohaterki powieści młodzieżowej, która byłaby tak dojrzała, i której ani razu nie zdarzyłoby się usiąść i poużalać się nad sobą. To niesamowity powiew świeżości, że nasza Blada Śniąca nie chodzi z wiecznie załzawionymi oczami i nie powtarza w licznych wewnętrznych monologach jak jej źle i jaki świat jest okrutny. Czasem jej zachowanie bywa nierozsądne, ale wynika to tylko z chęci działania, nie ze szczeniackiego zauroczenia czy nastoletniej chandry. Paige jest po prostu trzeźwo myślącą, twardą babką, mającą większe jaja niż niejeden bohater płci przeciwnej. Ja to kupuję i chcę więcej.
"Nadzieja to fundament rewolucji. Bez niej jesteśmy tylko prochem, który czeka, aż wiatr go porwie."
Mówiłam, że w tej części wszystko jest bardziej. Najbardziej odnosi się to do fabuły - w "Czasie Żniw" akcja biegła szybko, wykonywała nieprzewidywalne zwroty, wciągała czytelnika i nie puszczała aż do epickiego finału. "Zakon Mimów" przemnożył to wszystko razy dwa. Fabuła lekko rozleniwiona jest tylko na samym początku, kiedy tylko po 30-40 stronach Paige otrząśnie się po ucieczce z Szeolu I, akcja rusza na łeb na szyję. I tak aż do końca. Cały czas coś się dzieje, cały czas coś nas zaskakuje. I jeśli finał poprzedniego tomu określiłam słowem "epicki", to na finał tego już mi słów zabrakło. Ostatnie 100 stron czytałam z zapartym tchem i rozdziawioną buzią, której zapomniałam zamknąć. To było... po prostu idealne.
Choć tym razem nie tkwimy już w ponurej, brutalnej kolonii, klimat jest cięższy i bardziej mroczny. Momentami atmosfera dystopijnego Londynu zdawała mi się wręcz zahaczać o klimaty postapokaliptyczne. Przez cały czas lekturze towarzyszył błąkający się gdzieś po głowie obraz ponurego, szarego miasta, z niebem wiecznie zasnutym grubą warstwą chmur, zaniedbanego i bezlitosnego, z żebrakami w każdym zaułku. I choć to naprawdę smutna wizja, to składam autorce ukłony za tak sugestywny opis jej świata, że wydaje mi się tak znajomy, jakbym jeździła tam co roku na wakacje.
"Prawda nie wymaga przeprosin."
Czy są w ogóle jakieś minusy? Są. Wspominałam już, że akcja z początku toczy się trochę leniwie i muszę przyznać, że miałam pewne problemy, żeby dać się tej książce wciągnąć. Potem z kolei fabuła nieco przesadza w drugą stronę. Miejscami dzieje się za dużo, trzeba śledzić zbyt wiele wątków na raz i przyznam, że zdarzało mi się nieco pogubić. Ale na tle mocnych stron powieści, to zaledwie irytujące szczególiki, nie będę więc poświęcała już więcej czasu.
Z zadowoleniem stwierdzam, że już w styczniu zaliczyłam mocnego kandydata do TOP 10 roku 2019. Świetnie wykreowani bohaterowie, niepowtarzalny klimat, wciągająca akcja i niezwykle oryginalny pomysł - czy można chcieć czegoś więcej? Oto książka Schrodingera, która jednocześnie jest i nie jest młodzieżówką - czy ją za taką uznacie okaże się dopiero w chwili przeczytania. Ja cały czas twierdzę, że powinna być zaliczona w poczet powieści dla dorosłych, ale gdzie by zaliczona nie została, nie zmieni to to faktu, że jest po prostu świetna. Gorąco polecam!
rosemaryczyta.blogspot.com
Paige udało się uciec z kolonii Szeol I, ucieczka ta ma jednak swoją cenę. Wielu jej przyjaciół zginęło, a ona sama stała się najbardziej poszukiwaną osobą w Londynie. Jaxon, jej mim-lord, naciska by wróciła do Siedmiu Pieczęci i sabotuje wszelkie próby ujawnienia prawdy o Refaitach. Paige czuje się osaczona - z jednej strony czyha na nią Sajon, z drugiej wyrasta...
więcej mniej Pokaż mimo to
Polluks, czyli Patryk Rotter, jest jednym z najlepszych zawodników MMA walczących w podziemiu. Napędza go pragnienie zemsty za krzywdy z dzieciństwa, temu pragnieniu poświęcił wszystko stając się bezduszną maszyną stworzoną do walki. Ale jednego poświęcić nie potrafił - uczuć. W jego twardym jak kamień sercu płonie miłość do Martyny, wspólnej przyjaciółki jego i Kastora oraz jego młodej żony. Polluks jednak broni się przed tą miłością ze wszystkich sił - nie chce wciągać w swój mroczny świat jedynej kobiety, na jakiej kiedykolwiek mu zależało. Problem w tym, że Martyna od lat czeka na jego ruch i nie potrafi odciąć się od mężczyzny, ku któremu wyrywa się jej serce...
Ok. Jedziemy z tym koksem. "Polluks". Tak. Zaczęło się od pierwszej części tej serii, od "Kastora", którego przeczytałam w ramach kaprysu podczas nudnego dnia w biurze. Książka była średnia, ale wciągnęła mnie, a jej lektura była niezłą zabawą. Dlatego kolejnego nudnego dnia, gdy mój szef wyjechał na urlop, pomyślałam, że przeczytam kolejną część. Nie nastawiałam się na ambitną, ani nawet dobrą książkę, a jedynie na rozrywkę. Cóż... Podczas lektury poczyniłam kilka notatek. Proponuję zacząć od przyjrzenia się im.
Mój pierwszy zapis brzmi: "So much crigne! Diabły, demony, wszechobecny mrok i czarne dusze. Nagromadzenie powtórzeń jest porażające. Czy ja czytam paranormal romance dla młodzieży?". Zanotowałam to po dwóch stronach - już w tak krótkim czasie zaczęło mnie mdlić od ciągłego ględzenia, że Polluks jest diabłem i ma czarną duszę oraz bliżej nieokreślone demony gdzieś w środku (jestem prawie pewna, że nie chodziło o demona w spodniach). Czy mam rozumieć, że autorka założyła, że jej czytelniczki to półidiotki, którym trzeba wszystko powtórzyć 15 razy, zanim dotrze? Powinnam się obrazić?
Druga notatka: "Polluks: robiłem wszystko, by ją przerazić/zrazić do siebie. Ja: całując z języczkiem i macając po tyłku? Ok.". Polluks chyba jest kobietą, bo totalnie nie wie czego chce i zmienia zdanie co 5 minut. W dodatku jest do bólu nielogiczny. Najpierw mówi, że musi Martynę odstraszyć, po czym ją namiętnie całuje. Potem decyduje, że Martyna zasługuje na kogoś lepszego, i że odpuszcza, a za chwilę tylko cudem koleś, z którym umówiła się na randkę unika ciężkiego pobicia. No stary, weźże się zdecyduj.
Trzecia notatka: "Pomysł na drinking game: wypij shota za każdym razem gdy Polluks stwierdzi, że jest popierdolony. Zgon przed 50-tą stroną gwarantowany.". Zapisałam to na 23 stronie i zaczęłam liczyć ile razy nasz bohater jeszcze stwierdzi, że jest popierdolony/spierdolony/nienormalny. W dwie strony naliczyłam 6 takich stwierdzeń i dałam sobie spokój. Miałam potem przeszukać plik (czytałam ebooka) i zliczyć wszystkie tego typu zwroty, ale wiecie co? Nie chce mi się na to tracić czasu. Jestem jednak pewna, że liczba byłaby trzycyfrowa.
Mam jeszcze kilka notatek, ale nie będę się już pastwić nad tą książką. Powiem tylko tyle, że powtarzamy tutaj prawie wszystkie schematy z pierwszej części, tylko tutaj nie mają za bardzo sensu. Bohaterowie zachowują się nielogicznie - przykładem może być fakt, że Martyna uciekła z domu od despotycznego ojca, który zamiast niej wspierał jej męża stosującego przemoc, ale gdy przyjeżdża po latach w odwiedziny tatuś jest wzorem rodzica. Sam Polluks z tą swoją zemstą też nie grzeszy inteligencją, a Martyna, która się na to zgadza i jeszcze go w tym wspiera już totalnie nie mieści mi się w głowie. Podobnie jak nie mieści mi się w głowie, że jakakolwiek kobieta mająca doświadczenia ze stosującym przemoc mężem, od którego uciekła, mogłaby się ponownie związać z gościem, który totalnie nie potrafi kontrolować agresji.
To naprawdę nie jest dobra książka, ale nie byłabym sprawiedliwa, gdybym nie zaznaczyła, że akcję śledziłam z niejaką przyjemnością. Prawie wszystko było tutaj złe, a jednak przeczytałam tę książkę w dwa dni - i to tylko w pracy, zamiast robić to, za co mi płacą. Nie potrafię wyjaśnić co mnie przy niej trzymało, jednak jest to chyba znak, że fabuła była całkiem w porządku. Niewiele poza irytującymi powtórzeniami mogę również zarzucić warsztatowi autorki. Nie wiem jednak czy będę kontynuować tę serię. Mam wrażenie, że to byłoby czytanie dokładnie tego samego po raz trzeci. Waham się też czy polecić tę serię Wam, chociaż wiem, że wiele z Was lubi podobne romanse. Ostatecznie chyba poleciłabym jednak coś innego. I na tym zakończmy.
Książkę odebrałam za punkty na portalu Czytam Pierwszy.
Polluks, czyli Patryk Rotter, jest jednym z najlepszych zawodników MMA walczących w podziemiu. Napędza go pragnienie zemsty za krzywdy z dzieciństwa, temu pragnieniu poświęcił wszystko stając się bezduszną maszyną stworzoną do walki. Ale jednego poświęcić nie potrafił - uczuć. W jego twardym jak kamień sercu płonie miłość do Martyny, wspólnej przyjaciółki jego i Kastora...
więcej Pokaż mimo to