Biblioteczka
2019-11-29
2019-11-25
2019-11-25
2019-11-25
2019-04-03
2019-10-22
2019-10-22
2019-10-22
2019-10-22
2019-10-22
2019-06-16
2019-06-16
2019-06-11
Eliza i jej potwory przyciągnęła mnie do siebie już za sposobem samego okazania powierzchownego konceptu. Sprawiła, że gryzłem się po rękach, gdy odkładałem jej zakup i koniec końców, porwała mnie do tego stopnia, że skończony tom odłożyłem z powrotem na półkę zaledwie kilka godzin po rozpoczęciu lektury. Rzadko zdarza mi się przeczytać książkę w jeden dzień (i to niecały). Zazwyczaj rozkoszuję się nimi od dwóch do czterech dób, ale z Elizą było po prostu inaczej. Uwięziła mnie. Pociągnęła mnie na dno, zupełnie jak potwory pociągnęły na dno główną bohaterkę i nie chciały puścić do samego epilogu. Szczerze mówiąc, nie jestem pewien jak stosownie opisać uczucia przypisane do tego dzieła. Może Wallace skutecznie by mnie przy tym poinstruował, a może dobrego wyjścia nie ma i jedyne co mogę zrobić to szczerze polecić tę lekturę dla osób o podobnym sercu co moje. Bo chociaż tak - ta książka miała swoje defekty - bo chociaż Eliza zdecydowanie potrafiła być odpychająca, bo chociaż przeuroczy Wallace potrafił zachowywać się jak ostatni palant, bo chociaż problemy w tej książce niektórym wydać by się mogły kompletnie nielogiczne... Ja tego tak nie odebrałem. Zrozumiałem postawę Elizy i niezależnie od tego, czy zachowywała się słusznie, czy nie - rozumiałem ją. Kumałem, o co jej chodzi, jakby to sama zgrabnie ujęła. Jako zagubiony nastolatek zakochany w tworzeniu oraz literaturze, bardzo się z nią utożsamiałem. Można wręcz powiedzieć, że widziałem w niej samego siebie i nie odrywając wzroku od tego faktu, wspierałem ją, zamiast nienawidzić, bo świadomy byłem tego, że w wielu przypadkach najprawdopodobniej postąpiłbym tak samo, jeśli nie gorzej. Eliza popełniła wiele błędów. Jej rodzice i Wallace również. W tej książce nikt nie był bez winy i to właśnie ujęło mnie za serce. Zrozumienie własnych błędów, przyznanie się do nich oraz pozwolenie sobie na to, aby dojrzeć do brnięcia na przód... Eliza i jej potwory niesie ze sobą przenikliwie słodko-gorzki przekaz. Jest urocza i bolesna, irytująca i rozczulająca... Zupełnie jak my. Te niedojrzałe kwiaty młodego pokolenia. Tak idealne w swoim braku idealności.
Eliza i jej potwory przyciągnęła mnie do siebie już za sposobem samego okazania powierzchownego konceptu. Sprawiła, że gryzłem się po rękach, gdy odkładałem jej zakup i koniec końców, porwała mnie do tego stopnia, że skończony tom odłożyłem z powrotem na półkę zaledwie kilka godzin po rozpoczęciu lektury. Rzadko zdarza mi się przeczytać książkę w jeden dzień (i to niecały)....
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-25
Nawet nie mam w zanadrzu żadnego inteligentnego komentarza, żeby opisać tę książkę. Co ja tak właściwie przeczytałem? Dlaczego i po co, przede wszystkim? To była naprawdę strasznie dziwna literatura. Pusta, rozśmieszająca swoim idiotyzmem. Coś, czego nie zapomnę w najgorszym tego słowa znaczeniu, bo jak miałbym uwolnić się od seksistowskich poglądów Wiktorii oraz jej przewlekłego syndromu Mary Sue? Serio. Aż chciałbym w tej chwili podziękować głównej bohaterce Szklanego tronu za to, że była taka wielkoduszna i sympatyczna. Po prostu... Nie wiem, połowa książki wydawała mi się zupełnie niepotrzebna. Styl pisania przypominał nieco ten w wattpadowych opowiadaniach, a charakter naszej tytułowej diablicy był nie do zniesienia. Zachowywała się jak czternastolatka w ciele dorosłej dziewczyny i chociaż pod koniec lektury byłem w stanie szanować ją za to, jak postąpiła w stronę jednego z miłosnych konkurentów, to nawet to nie wystarczyło mi, żeby w najmniejszym stopniu zacząć darzyć ją sympatią. Ona jest prosto mówiąc - idiotką - i każdy w tej książce jest na pewien sposób idiotą. Czytając, czułem się, jakbym oglądał występ w cyrku i choć na głos się śmiałem, to w głębi serca pragnąłem umrzeć! Eh... Ja nie wiem, czy szybko znajdę siłę na drugi tom. Z jednej strony jestem ciekawy co stanie się dalej, ale moje zaintrygowanie podchodzi raczej pod niezdrową fascynację odcinkami meksykańskich telenoweli, aniżeli pozytywne zaintrygowanie.
Nawet nie mam w zanadrzu żadnego inteligentnego komentarza, żeby opisać tę książkę. Co ja tak właściwie przeczytałem? Dlaczego i po co, przede wszystkim? To była naprawdę strasznie dziwna literatura. Pusta, rozśmieszająca swoim idiotyzmem. Coś, czego nie zapomnę w najgorszym tego słowa znaczeniu, bo jak miałbym uwolnić się od seksistowskich poglądów Wiktorii oraz jej...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-14
2019-05-10
Klątwa tygrysa to książka, którą miałem ogromną przyjemność otrzymać kilka lat temu w prezencie od internetowej przyjaciółki. Co prawda, nie byłem wtedy wielkim fanem połączenia romansu z fantastyką, ale spokojna wieczorna lektura stopniowo zmieniła moje zdanie i nim się spostrzegłem, wszystkie cztery tomy już leżały na mojej półce. Co mogę powiedzieć, Klątwa tygrysa to książka, która wciąga jak czarna dziura już od pierwszych stron. Kelsey to postać zaskakująco inteligentna, jak na dzisiejsze standardy kobiecych bohaterek w jej wieku, a Dhiren w przeciwieństwie do takich osobistości jak Edward Cullen, od razu zdobył moją sympatię i stał się prawdziwym indyjskim księciem z bajki dla naszej młodej bohaterki. Sama kwintesencja lektury wydaje mi się dobrze przedstawiona oraz wykorzystana. Autorka wystarczająco dobrze tłumaczy nam wątki tradycji oraz religii Indii, więc nawet taki głupek jak ja, nie musiał martwić się o to, że w połowie czytania zgubi gdzieś głowę i będzie musiał przerwać na chwilę swoje aktualne zajęcie, żeby przekartkować strony oraz lepiej się nad pewną kwestią zastanowić. Nie przedłużając jednak, wydaje mi się, że Klątwa tygrysa to idealny towarzysz na samotne jesienne wieczory, podczas których nic tylko pragniemy, aby nasze życie zmieniła jakaś niesamowita przygoda. Pierwsza część pozostawia po sobie niedosyt, a kolejne wystarczająco dobrze kontynuują zachwycać czytelnika, więc osobiście, nie mam tej książce nic szczególnego do zarzucenia. No może mam, ale to tylko taki mój mały smutek: Za mało w tej książce brata Rena! Ja wiem, że w drugiej i trzeciej przejmuje już stery po ukochanym braciszku, no ale co poradzę, że brak mi mojej ulubionej postaci?
*edycja po odświeżeniu pierwszego tomu*
Czytając Klątwę Tygrysa po raz drugi, nie mogłem pozbyć się irytującego wrażenia bycia oszukanym. Może spowodowane to było zamglonymi wspomnieniami z dzieciństwa, a może tym, że od książki oczekiwałem po prostu zbyt wiele, ale powrót do świata egzotycznych książąt oraz płomiennej miłości rodem ze Zmierzchu, całkowicie mnie rozczarował. Twórczość pani Colleen Houck wydała mi się dziecinna. Przepełniona zbędnymi opisami wnętrz, które niepotrzebnie rozciągały rozdziały, hipokryzją oraz infantylnością głównej bohaterki i przystojnym love interest bez szczególnego uduchowienia. Wszystko, co niegdyś napawało mnie zachwytem, teraz było kompletnie bezsensowne. Zawiodłem się i najbardziej ze wszystkich rozczarowań, przybiła mnie moja antypatia do Kelsey, którą lata temu uważałem za naprawdę interesującą oraz inteligentną osobę. Nie rozumiem co się stało, chociaż... Koniec końców chyba jednak rozumiem - dorosłem. Zmieniłem się, a wraz ze mną i punkt widzenia uległ drastycznej zmianie, dzięki czemu powieść podpadła mi o wiele krytyczniej niż wcześniej. Na szczęście jedna rzecz nie uległa zmianie, mianowicie - moja miłość do postaci Kishana i cieszę się, że chociaż jego obecność w pierwszym tomie jakoś umilała mi lekturę. Niegdyś zażarcie walczyłem o to, żeby ludzie ujrzeli w nim kogoś więcej i zgodzili się z tym, że pasuje do głównej bohaterki lepiej niż jego starszy brat, ale teraz jest mi to już całkowicie obojętne. Czytelnicy mieli racje: Kelsey nie zasługuje na kogoś takiego jak Kashin. Co do Rena... Pozostaję obustronny. On też nieco zaszedł mi za skórę, ale nie myślę, żebym żywił go czystą nienawiścią.
Klątwa tygrysa to książka, którą miałem ogromną przyjemność otrzymać kilka lat temu w prezencie od internetowej przyjaciółki. Co prawda, nie byłem wtedy wielkim fanem połączenia romansu z fantastyką, ale spokojna wieczorna lektura stopniowo zmieniła moje zdanie i nim się spostrzegłem, wszystkie cztery tomy już leżały na mojej półce. Co mogę powiedzieć, Klątwa tygrysa to...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-04-15
Poszukując chwili wytchnienia od nużącej codzienności, moje serce improwizacyjne postanowiło wziąć się na odwagę i sięgnąć po drugą część przygód mojej ulubionej siostry Song - Lary Jane. No i tak... Muszę przyznać: nie zawiodłem się, chociaż uważam, że drugiej części zabrakło pewnej szczypty ciepła oraz słodyczy, jaką odczułem podczas lektury pierwszego tomu. Szczególnie mocno wydaję mi się, że ucierpiał w tej książce charakter Petera Kavinskiego. Tak jakby ktoś oderwał od niego jakiś fundamentalny fragment uprzednio określonej charakterystyki i zostawił nam na srebrnym talerzu zaplątanego we własnych emocjach nastolatka o przepraszającym spojrzeniu oraz brutalnej skłonności do niedomówień. Lara Jane też przybrała nieco inną formę niż uprzednio; jej rodzinne usterki przeszły na dalszy plan, pozwalając poświęcić większą ilość uwagi sprawom prywatnym, a najlepszy przyjaciel Josh uciekł truchtem z głowy, migając nam parę razy w kąciku oka podczas całego okresu wydarzeń. Wszystko działo się bardzo szybko, raz było źle, raz było dobrze, raz było zawstydzająco, raz uroczo, a raz nieprzyjemnie krępująco. Skomplikowane uczucia bohaterki oraz równie skomplikowane sytuacje zmieniały się, jak za pomocą szybkiego strzelenia palcami i jeśli mam być szczery, podczas czytania nieraz zatęskniłem za nieco powolniejszym, aczkolwiek dokładniejszym podejściem do scen uczuciowych. Na szczęście pod sam koniec ten aspekt zaczął się nieco poprawiać, a relacja Lary z Peterem przyjmować kolory prawdziwego, nieidealnego w swojej idealności związku. Bo to jak ich drogi zostały poplątane w drugiej części "Do wszystkich chłopców, których kochałam" było wręcz godne aplauzu przeplecionego z frustracją. Przysięgam, tyle ile razy ja chciałem trzasnąć Larę w głowę, to nawet Peter nie mógłby mi dorównać swoim przeglądaniem się w sklepowych witrynach. Do tego podejście Lary do postaci Johna Ambrose... Ugh, naprawdę polubiłem tego chłopaka z całego serca, przykro było patrzeć, jak Lara używa go do zapomnienia (oraz sprawdzenia) własnych uczuć. John zasługiwał na o wiele więcej w tej książce i autorka mu tego nie dała, ba! Nawet ich finalna scena była jakaś taka mdła. Ogólnie rzecz biorąc, mam wrażenie, ze w tej książce każdy próbował na siłę wypowiedzieć własne zdanie i zmienić nim opinie Lary, ale nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, że ich słowa były kompletnie niepotrzebne i niechciane. Cieszę się, że postać Lary opisana została, jako osoba ceniąca sobie zdanie bliskich i publiczny szacunek, ale come on... Była tak pasywna, że aż odczuwałem do niej najgorszy typ litości. No ale niech na tym moje narzekania się skończą i zapadnie spokój, ponieważ pomimo wszystko P.S. wciąż cię kocham, jest przeuroczą książką i ja jestem w przygodach Lary kompletnie rozkochany. Nie potrafię nie lubić twórczości Jenny Han, no po prostu nie potrafię i mam nadzieje, że ostatni tom okaże się równie dobry co pierwszy, jeśli nie lepszy!
Poszukując chwili wytchnienia od nużącej codzienności, moje serce improwizacyjne postanowiło wziąć się na odwagę i sięgnąć po drugą część przygód mojej ulubionej siostry Song - Lary Jane. No i tak... Muszę przyznać: nie zawiodłem się, chociaż uważam, że drugiej części zabrakło pewnej szczypty ciepła oraz słodyczy, jaką odczułem podczas lektury pierwszego tomu. Szczególnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-27
Przeurocza. Bez cienia wątpliwości, Do wszystkich chłopców, których kochałam, jest najbardziej uroczą książką, jaką przeczytałem w tym roku. Pełną nastoletnich wartości, rodzinnych więzi, szczerej miłości, odkrywania samej siebie oraz własnych emocji. Pełną zawahania się i braku pewności siebie. Pełną wątpliwości, błędnych wniosków oraz podejść. Od powieści Jenny Han aż bije pojęciem teraźniejszej młodzieży. Każde napisane przez nią zdanie skierowane jest do nastolatków i każda jej puenta najbardziej do nastolatków trafi. Ponieważ nie jest to książka poświęcona dorosłym, a nam - małym życiowym kluskom, które przeraża fakt, że w końcu będą musiały stać się w pełni samodzielne.
Główna bohaterka - Lara Jean - jest niczym więcej, jak typową szarą nastolatką w szkolę pełnej ludzi, którzy nie do końca zdają sobie sprawę z jej istnienia. Większość czasu spędza ze swoimi siostrami - Margot oraz Kitty - a jedynym odskoczniami wydają się Chris i Josh, który nie tylko zna Larę od dzieciństwa, ale jest też chłopakiem jej starszej siostry - Margot. A przynajmniej tak się wszystkim wydaje, dopóki Margot nie postanawia zerwać z Joshem tuż przed swoim wyjazdem do Szkocji, co wraz z połączeniem wysłanych przez kogoś listów skierowanych do dawnych miłości Laury, zmienia życie dziewczyny w koszmar.
Wszystko wydaje się psuć. Jej samoocena, jej relacja z Joshem, nawet relacja z Kitty często sprawia wrażenie zagrożonej! I wszystko przez to, że Laura nigdy nie czuje się na tyle pewna, aby dorównać mentalnością Margot. Jednakże nie jestem tu, żeby opowiadać o fabule - to pozostawiam przyszłym czytelnikom tejże książki - więc przejdźmy do kolejnego punktu, który niesamowicie mi się spodobał. Mianowicie, Peter Kavinsky. Bez wątpienia najlepsza postać w całej powieści. Chłopak tak szczery, że aż chamski, narcystyczny oraz dosłownie powalający na łopatki. Tyle razy ile ja wybuchnąłem śmiechem przez tego typa, to jakaś porażka. Na samym początku nie myślałem, że go polubię, ale wraz z dalszym przebiegiem historii, coś w nim mnie zauroczyło i gdy doszło co do czego, dopingowałem mu w jego skomplikowanej relacji z Larą (czego niestety nie mogę powiedzieć o Joshu, bo tak jak podobał mi się w roli najlepszego przyjaciela dziewczyny, tak wizja jego w postaci partnera Lary niezbyt mnie przekonywała). No ale nie samymi chłopakami nasza brunetka żyła i to chyba ostatni punkcik, który muszę zapisać przed skończeniem tych drobnych przemyśleń książkowych.
Lara bardzo dużo uwagi poświęcała swojej rodzinie. Starała się dla nich, myślała o ich dobru oraz desperacko o nich dbała, co było ogromnym przypływem świeżego powietrza w kategorii Young Adult. Szczególnie jej relacja z młodszą siostrzyczką Kitty bardzo mnie porwała i to jak obie zmuszone były radzić sobie z domem po wyjeździe Margot, która zastąpiła im zmarłą matkę. (Margot, której nawiasem mówiąc bardzo nie lubiłem, szczególnie pod koniec książki i do której nadal żywię mieszane uczucia, ale nie jest to absolutnie spowodowane jej chęcią opieki nad dziewczynami.) Z pewnością sięgnę po drugi tom i liczę na to, że trzeci pojawi się w sklepach, jak najszybciej.
Przeurocza. Bez cienia wątpliwości, Do wszystkich chłopców, których kochałam, jest najbardziej uroczą książką, jaką przeczytałem w tym roku. Pełną nastoletnich wartości, rodzinnych więzi, szczerej miłości, odkrywania samej siebie oraz własnych emocji. Pełną zawahania się i braku pewności siebie. Pełną wątpliwości, błędnych wniosków oraz podejść. Od powieści Jenny Han aż...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-03-12
2019-04-11
Nawet nie wiem, co powiedzieć, żeby godnie opisać moje przemyślenia, dotyczące książki Adama Silvery. Po przeczytaniu ostatnich stron Naszego ostatniego dnia, moje serce pozostawione zostało w kawałkach. Płaczących miłością fragmentach, których nawet łzy nie mogą poukładać z powrotem na swoje miejsce. Dłonie trzęsą mi się od nadmiaru emocji, a dolna warga drży, jakby resztki cierpienia nadal błąkały mi się po twarzy. Wszystko wydaje się takie szare i pozbawione sensu. Ja wiedziałem, że to będzie okropnie emocjonalna lektura dla kogoś takiego jak ja. Ja wiedziałem, że nie mam na co liczyć, gdy zobaczyłem oryginalny tytuł "They both die at the end" i bezgranicznie zakochałem się w tej granatowej okładce, przedstawiającej dwóch chłopców uciekających przed najgorszym. Wiedziałem na co się piszę, a jednak dobrowolnie wpakowałem się na rollercoaster bolesnych emocji i oddałem cały dzień słowom nadrukowanym na pięknie pachnącym papierze... Och jezu, tak bardzo się cieszę, że kupiłem tę książkę. Tak bardzo się cieszę, że przelałem na nią mój smutek i pozwoliłem, żeby autor zagrał na mojej duszy, jak na tragicznym fortepianie. Szkoda tylko, że nie przeczytałem tego dzieła wolniej i uległem ekscytacji, kończąc tę słodko-gorzką przygodę w kilka niezapomnianych godzin. Chciałbym cofnąć się w czasie i przeczytać ją jeszcze raz. Chciałbym zatrzymać ją przy sobie na zawsze i podarować w przyszłości osobie, którą kocham, żeby doceniła życie w takim sam sposób, w jaki ja zrobiłem to teraz... Chciałbym tyle rzeczy i mam nadzieje, że w przeciwieństwie do Rufusa i Mateo, ja znajdę na nie czas, bo chyba nie ma nic cenniejszego od właśnie tych dwóch rzeczy na naszym świecie: miłości oraz czasu.
Nawet nie wiem, co powiedzieć, żeby godnie opisać moje przemyślenia, dotyczące książki Adama Silvery. Po przeczytaniu ostatnich stron Naszego ostatniego dnia, moje serce pozostawione zostało w kawałkach. Płaczących miłością fragmentach, których nawet łzy nie mogą poukładać z powrotem na swoje miejsce. Dłonie trzęsą mi się od nadmiaru emocji, a dolna warga drży, jakby...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Przyznam się, że na samym początku nie byłem pewien co do poziomu Współlokatorów. Akcja wydawała mi się nieco ociężała, Leon nie zyskał łatwo mojej sympatii, ale uroczy format wysyłanych pomiędzy sobą liścików oraz problem z zamkniętym w więzieniu bratem Leona, wystarczająco mocno kopnął mnie do przodu, żebym nie poddał się na pierwszych stu stronach i brnął dzielnie do samego końca. Końca, który kompletnie mnie w sobie rozkochał i sprawił, że z planowych sześciu gwiazdek, pod sam koniec mojej przygody z Tiffy oraz Leonem zmienił się w soczyste dziewięć, oraz dodanie książki do zakładki ulubionych. Bo tak - to dzieło było cudowne. Słodkie, rozczulające i do bólu chwytające za serce takiego przeklętego romantyka, jak ja. Ilość momentów, w których kibicowałem tej parze jest po prostu nie do policzenia. To jak Tiffy musiała zmagać się ze swoim szalonym byłym, a Leon rozgryzać ważną różnicę pomiędzy przywiązaniem a miłością... Boże, już dawno tak bardzo nie utożsamiałem się z żadną postacią w aspekcie miłosnym, jak z tą dwójką. Jestem zachwycony, naprawdę. Gdy po raz pierwszy postanowiłem zakupić to dzieło i dać szansę głośnemu debiucie Beth O'Leary, nawet w najśmielszych wyobrażaniach nie podejrzewałem, że perypetie dwóch uroczych współlokatorów tak rozjaśnią mi dzień. Zwykle raczej stronię od obyczajówek — niesłusznie - i po dzisiejszej lekturze definitywnie bardziej otworzę się na tego typu lektury. Spędzenie ciepłego i leniwego, letniego popołudnia przy zimnej szklance soku ze Współlokatorami w ręce okazało się moim wybawieniem i chociaż nie jest to jakieś dzieło wysokich lotów, to po prostu nie sposób mi je krytykować.
Przyznam się, że na samym początku nie byłem pewien co do poziomu Współlokatorów. Akcja wydawała mi się nieco ociężała, Leon nie zyskał łatwo mojej sympatii, ale uroczy format wysyłanych pomiędzy sobą liścików oraz problem z zamkniętym w więzieniu bratem Leona, wystarczająco mocno kopnął mnie do przodu, żebym nie poddał się na pierwszych stu stronach i brnął dzielnie do...
więcej Pokaż mimo to