-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz1
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński4
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2021-10
Chciałam wam napisać kilka słów na temat ostatnio przeczytanej książki, mowa o "Devlin"! Jak oceniam zwieńczenie serii o de Vincentach? Kurcze to było najlepsze zakończenie, jakie mogło być! Wciągnęłam się od pierwszych stron i wierzcie mi, Devlin wcale nie jest taki zły, jak go malują. Owszem, ma swoje za uszami, ale... ten facet został mocno poraniony przez życie. Od początku serii czułam, że jego postać kryje coś więcej i nie myliłam się! Jennifer stworzyła wspaniałą fabułę, pełną zwrotów akcji, zaskoczeń. Autorka potrafi zaskoczyć czytelnika i nie boi się tego zrobić. Nie obawia się także utrudnić swoim bohaterom życia. Krótko mówiąc - seria o de Vincentach jest zdecydowanie warta przeczytania - zarówno dzięki fabule, bohaterom, jak i dzięki samym de Vincentom!
Chciałam wam napisać kilka słów na temat ostatnio przeczytanej książki, mowa o "Devlin"! Jak oceniam zwieńczenie serii o de Vincentach? Kurcze to było najlepsze zakończenie, jakie mogło być! Wciągnęłam się od pierwszych stron i wierzcie mi, Devlin wcale nie jest taki zły, jak go malują. Owszem, ma swoje za uszami, ale... ten facet został mocno poraniony przez życie. Od...
więcej mniej Pokaż mimo to
Akcja w Dworze mgieł i furii rozpoczyna się trzy miesiące po wydarzeniach spod Góry. Nie ma tu tak, że Feyra po okropieństwach, które się tam wydarzyły – żyje normalnie. O nie. Feyra zmaga się ze stresem pourazowym. Ciągle próbuje się z tym uporać. Jednakże mimo tego, że prześladują ją koszmary tamtych wydarzeń – nie załamuje się. To mi w niej podobało. Nie stała się delikatną, wrażliwą dzieweczką, nie trzeba obchodzić się z nią jak z jajkiem. Bardzo mi się nie podobało jednak zachowanie Tamlina. Nie będę się tu rozwodzić, bo nie chcę niczego zdradzać, ale on wydawał się być ślepy na to, co jego ukochana potrzebuje.
Jest jeszcze umowa między Rhysandem a Feyrą. Wydawać by się mogło, że Książę Dworu Nocy o tym zapomniał. Ale nie. Tydzień każdego miesiąca dziewczyna musi spędzić na Dworze Nocy. Tak jak to zostało ustalone pod Górą. Po przeczytaniu Dworu cierni i róż niby niezbyt lubiłam Rhysa, ale jednak nie potrafiłam wyrobić sobie o nim opinii. Ani dobry, ani zły. Jednak po kilku rozdziałach z nim, już wiedziałam, co o nim myśleć. I taka moja opinia – pokochałam go ;P
Często w seriach występuje motyw drugiej gorszej części. Wielkie brawa ode mnie dla Sarah, gdyż mistrzowsko to obeszła. Pierwsza część była genialna ale druga... druga powala ją na łopatki. Nie umiałam się oderwać. Chciałam czytać, czytać i jeszcze raz czytać. Jak dobrze, że zaczęłam to w ferie. Świetnie przemyślana akcja, fabuła. I o dziwo, gdyż wątek miłosny występuje tutaj w dużej mierze – jest on... idealny. Nie jest przesadzony, przesłodzony. Nie ma tak, że po jednej rozmowie, już są zakochani. Nie.
W Dworze mgieł i furii pojawiają się nowe postacie. Których (mam nadzieję, że się ze mną zgadzacie) nie da się nie polubić. Wszyscy w Wewnętrznym Kręgu Księcia są świetnie wykreowani. Bardzo mi się podobały dialogi między nimi. A szczególne między Rhysem a Feyrą. Bardzo często parskałam śmiechem.
Podczas całej historii odczuwałam chyba wszystkie emocje. Radość, rozbawienie, ale też strach, przerażenie, żal i smutek. Cieszyłam, śmiałam się, smuciłam razem z nimi. Były też momenty, kiedy się o nich bałam. Gdy czytałam, wprost zapominałam, że czytam. Czułam się jakbym była częścią tych wydarzeń. Nawet jak odłożyłam książkę, moje myśli krążyły tylko wokół niej.
Największą mieszankę emocji czułam jednak na zakończeniu. Ludzie. W jednym momencie myślałam, że skończy się dobrze, za chwile, że źle, a za chwile znowu, że dobrze. Masakra. Już chciałam płakać (znaczy... ja nie płaczę na książkach, ale byłam blisko) a tu ogromne zaskoczenie. To trzeba przeczytać, żeby zrozumieć. Ostatecznie zakończenie mnie zadowoliło. Mogło być lepsze, ale mogło być też gorsze.
Teraz tak patrzę i widzę, że mi tu niezła lektura wyszła z tej recenzji. Wybaczcie mi, ale naprawdę starałam się zawrzeć tylko najważniejsze fakty, spostrzeżenia. I tak nie przekazałam Wam wszystkiego, co chciałam. Ale spokojnie - już kończę.
Jeśli czytaliście Dwór cierni i róż i się wahacie czy przeczytać Dwór mgieł i furii... Ludzie, czytajcie! To jest takie genialne. Wiem, że się tu tylko zachwycam – ale takie jest moje wrażenie. Minusów w tej książce żadnych nie znalazłam. Tego się nie da opisać. To po prostu trzeba przeczytać. Całe szczęście, że trzecia część w Polsce ma wyjść jeszcze w tym roku, bo ja nie wiem, czy bym dała radę czekać rok, czy dłużej.
Akcja w Dworze mgieł i furii rozpoczyna się trzy miesiące po wydarzeniach spod Góry. Nie ma tu tak, że Feyra po okropieństwach, które się tam wydarzyły – żyje normalnie. O nie. Feyra zmaga się ze stresem pourazowym. Ciągle próbuje się z tym uporać. Jednakże mimo tego, że prześladują ją koszmary tamtych wydarzeń – nie załamuje się. To mi w niej podobało. Nie stała się...
więcej mniej Pokaż mimo to
Z pewnością wiecie, że uwielbiam twórczość Sarah J. Maas, czy to Dwory, czy to Szklany tron... no dla mnie jest królowa fantastyki <3 Na „Dwór skrzydeł i zguby” czekałam od.. no od momentu skończenie „Dworu mgieł i furii”, czyli ponad pół roku! W końcu jednak się doczekałam, wierzcie, lub nie – popiszczałam się z radości, kiedy otwarłam paczkę :D Szkoła nie pozwoliła mi zacząć od razu, z drugiej strony chciałam tez ciut przeciągnąć skończenie go w czasie, tym bardziej, że wtedy jeszcze nie było wiadomo, że w przyszłym roku zostanie wydana nowelka <3 Ważne info. Recenzja prawdopodobnie będzie zawierała spoilery z pierwszego i drugiego tomu, także ostrzegam. Aha i jeśli komuś przeszkadzają już słodzące posty o Dworach, to również ostrzegam, haha :D
Feyra po wydarzeniach z acomafu trafia na Dwór Wiosny - z własnej woli, jako szpieg Dworu Nocy. Jej celem jest zebranie informacji na temat sojuszu Tamlina z królem Hybernii, ich planów itd. Nie jest to proste, gdyż Książę Dworu Wiosny jest przekonany, że dziewczyna wciąż go kocha, a jej stosunek z Księciem Dworu Nocy, był po prostu manipulacją owego Księcia. Jaka jest prawda – no cóż, sami wiecie ;)
Początek był... nie powiem, że dziwny, ale nie do końca rozumiem jego sensu.... Mam oczywiście na myśli Feyrę w roli szpiega. Nie, wróć... jeśli by tak przemyśleć, to owszem, później są nawiązania, do wydarzeń z tego okresu, jednak jego znaczenie rozumiemy dopiero po pewnym czasie. Co więcej, ta historia, bez wydarzeń na Dworze Tamlina, byłaby niekompletna. Może to, co napisałam nie do końca ma teraz sens, ale... dowodzi to umiejętności kreowania akcji przez Maas. Jej dbałość o szczegóły, które w momencie czytania wydają się nieważne, wręcz zbędne, ale w końcu okazuje się, że odgrywają jakąś rolę w fabule! Większą, lub mniejszą – ale jednak.
Sarah J Maas jak w każdej swoją książce, tak i w tej sprawiła, że historia pochłonęła mnie od pierwszych stron i ( nie przesadzam!) z trudem udawało mi się skończyć czytanie! Po prostu... nie było chwili, w której bym się nudziła, owszem, zdarzały mi się momenty, że nie chciało mi się czytać, ale jak tylko zaczęłam, tak ani się obejrzałam, a tu 100 stron przeczytanych! Ona potrafi tak operować słowami, że miałam wrażenie, że JESTEM w Prythianie i biorę udział w tych wszystkich wydarzeniach. Wszystkie te obrazowe, niekiedy dłuższe, niekiedy krótsze, ale nigdy nie nudne, opisy sprawiły, że to, o czym czytałam, automatycznie i wyraźnie pojawiało się w mojej wyobraźni. To było coś niesamowitego. Nawet kiedy odłożyłam ACOWAR, Velaris, Prythnia, Rhysand i jego spółka... to wszystko ciągle zajmowało mi myśli. I ta akcja! Ludzie, czytałam z zapartym tchem! Sarah dysponuje mistrzowskim piórem, świetnym i lekkim stylem pisania, więc przez jej książki się po prostu płynie. Wiecie... gdy pierwszy raz zobaczyłam tą cegiełkę, aż mi się oczy zaświeciły na widok liczby stron – dokładnie 843. Jednocześnie czułam, że to będzie za mało. To przerażające uczucie, kiedy patrzysz, jak ilość stron przeczytanych rośnie, a tych nieprzeczytanych maleje – no cóż... to działo się zbyt szybko...
Wspomniałam wcześniej o Rhysandzie. (Tutaj, przy okazji, jeśli ktoś jeszcze nie wie, wyjaśnia się kwestia moje nazwy na Instagramie – readforrhys (gdzie serdecznie zapraszam ♥). Nietrudno się pewnie domyślić, skąd się wzięła :D) Szczerze mówiąc, po ACOMAFie nie sądziłam, że jest to możliwe, abym mogła pokochać go jeszcze bardziej. Myliłam się. I to srodze. Ahh ♥ Rhys, cudowny Rhys ♥ Także dziewczyny, przepraszam bardzo, ale on jest mój :D (A tak serio, która z Was również ma go za książkowego męża? ;P)
Długo zbierałam się do recenzji tej książki, może dlatego, że sprawiła mi ona spory mętlik w głowie, jak również to, że tak wiele chciałabym o niej napisać, że nie wiem od czego zacząć. No i muszę uważać, żeby wam czegoś nie zaspoilerować. Acowar czytałam ok. 2 tygodnie – po części przez szkołę, ale również przez to, że chciałam jak najdłużej delektować się tą historią. Za jednym posiedzeniem czytałam nawet i 200 stron, a potem szybko odkładałam, żeby czasem nie czytać do rana, haha :D
Charakterystyczną cechą twórczości Maas są zapierające dech w piersiach, maksymalnie nabuzowane emocjami zakończenia, które są istnymi rollercoasterami. Jak się przymierzysz do czytania ostatniego etapu jej książki – musisz wziąć pod uwagę, że najprawdopodobniej odłożysz już skończoną. No chyba, że masz naprawdę silną wolę. Ja w tym etapie, jak zawsze zresztą, odczuwałam złość, radość, stres, cierpienie, smutek i szczęście. No wszystko. W pewnym momencie musiałam wręcz przerwać na chwilę czytanie, bo przez łzy nic nie widziałam. Ja, osoba, która bardzo rzadko płacze przy książkach ;) Kto czytał acowar, ten z pewnością domyśla się, który moment mam na myśli. To było okrutne Maas. Kocham tą autorkę i nienawidzę jej jednocześnie! ♥
„Dwór skrzydeł i zguby”, to nie tylko książka fantastyczna. Tak naprawdę, to zlepek różnych gatunków literackich – fantastyka, romans, zawiera też sporo wątków politycznych. Niech was ta polityka nie przeraza. Maas opisała to bardzo ciekawie, oszczędziła nam nudy. Bitwy, walki, przygotowania do nich – to były wręcz jedne z najlepszych momentów. Dodatkowo jest wątek Feyry i Rhysa, którego w mojej opinii mogło być nawet ciut więcej ;P I wiele, wiele innych. Zaczynam na gatunkach, kończę na wątkach... brawo, Paula, brawo. ;P
Jeśli już mówię o Rhysandzie i Feyrze, to muszę również wspomnieć, o reszcie grupy! Azriel, Kasjan, Mor, Amrena – uwielbiam ich. Ich przegadywania, żarty, to było coś niesamowitego. Właśnie – humor. Jego znajdziemy w acowarze w dość sporej dawce, nieraz wybuchałam śmiechem! Bardzo często mnie rozśmieszały dialogi powyższej piątki. W fabule dużą rolę oprócz tych bohaterów, odgrywają siostry Feyry – Nesta i Elaina, a także Lucien. Każde z nich miało swoje zadanie, swoją misję związaną z ogółem historii.
Powoli już będę kończyć... Jak nie potrafiłam się zebrać do tej recenzji, tak teraz nie potrafię jej skończyć! Ale może lepiej będzie, jeśli poprzestanę na tym, co napisałam, bo was zanudzę ;P
Czytałam wiele opinii mówiących, że ACOMAF jest jednak lepszy, niż ACOWAR. Moje zdanie?
Skłaniam się ku trzeciej części. Jednak prawda jest taka, że naprawdę ciężko je ze sobą porównać, bo obie są fenomenalne. Także... jak się pewnie domyślacie – polecam. Po stokroć – polecam! <3 Uroborosie, proszę, wydajcie kolejne książki Maas jak najszybciej <3 Tower of Dawn, A Court of Frost and Starlight, Catwoman i pozostaje jeszcze oczywiście finał Szklanego tronu... Coraz bardziej skłaniam się ku czytaniu metodą wielu prób i błędów po angielsku, który to niestety nie jest na AŻ tak wysokim poziomie :/ Także no... czekam na polskie wydania kolejnych jej dzieł <3
zabookowanyswiatpauli.blogspot.com
Z pewnością wiecie, że uwielbiam twórczość Sarah J. Maas, czy to Dwory, czy to Szklany tron... no dla mnie jest królowa fantastyki <3 Na „Dwór skrzydeł i zguby” czekałam od.. no od momentu skończenie „Dworu mgieł i furii”, czyli ponad pół roku! W końcu jednak się doczekałam, wierzcie, lub nie – popiszczałam się z radości, kiedy otwarłam paczkę :D Szkoła nie pozwoliła mi...
więcej mniej Pokaż mimo to
Szklany tron był świetny, Korona w mroku tez była niezła mimo nudnawego początku. Jak jest z trzecim tomem tej serii? Już na wstępie powiem, że ludzie kochani, kocham tą serię :D
I tak jak w recenzji poprzedniej części,uprzedzam, że mogą być spoilery. Jeśli wolisz ich uniknąć, ale chcesz poznać moją opinię co do tej książki, to zjedź na dół, na podsumowanie ;)
Celaena Sardothien, a właściwie Aelin Galathynius w wyniku sugestii, którą Chaol wysunął królowi Adarlanu, przebywa teraz w Wendlyn. Królewska Obrończyni jest tam, aby wykonać zadanie dla swojego zwierzchnika. Z pozoru, a jak wiadomo, pozory mylą. Po kilku tygodniach przebywania na owym kontynencie, dziewczynę odnajduje wojownik Fae o srebrnych włosach i zabiera przed oblicze królowej Maeve. Królowa każe Rowanowi trenować Aelin, a gdy uzna, że jest ona gotowa, maja przybyć do Doranelle i dziewczyna otrzyma od niej odpowiedzi na swoje pytania dotyczące Kluczy Wyrda.
Jak już widzicie po tym krótkim wstępie w fabułę, w Dziedzictwie pojawia się nowy bohater – Rowan. Matko, jak mnie ten typ wkurzał... No ścierpieć go nie umiałam. Za to jak się odnosił do Celaeny, za to jak ją traktował i wiele innych rzeczy. Dziewczyna jednak nie pozostawała mu dłużna, więc ich rozmowy były... no dość ciekawe. Ale tak było na początku, teraz przystojny wojownik jest jedną z moich ulubionych postaci ;P
Jako że Rowan został trenerem Aelin, dziewczyna znowu uczy się walki. Jednak ta nauka, rożni się trochę od poprzednich. Celaena już umie rewelacyjnie posługiwać się mieczem i wszelką bronią, ale tym razem szkoli się... w magii.
W drugiej części mało się działo, akcja rozkręciła się dopiero gdzieś w połowie. W trzecim tomie tak nie ma. O nie, tutaj nie ma miejsca na nudę. Co chwile coś się dzieje, jest bardzo dużo niespodziewanych zwrotów akcji. Wpływ na to miało też nietypowe poprowadzenie akcji, wielowątkowe. Jeśli dobrze liczę, przenosiliśmy się w cztery różne miejsca. Śledziliśmy wydarzenia z różnych części Erilei, oczami kilku bohaterów. Standardowo – Chaola, Doriana, Aelin, ale także, z perspektywy nowych postaci – wiedźm.
W Dziedzictwie poznajemy też wiele informacji na temat przeszłości zaginionej królowej Terrasenu. Sarah bardzo ciekawie nam je przedstawiła. Nie rzuca nas w wir wydarzeń sprzed dziesięciu lat, ale stopniowo, w odkrywa przed nami to, co działo się z chwilą wyjęcia magii spod prawa, czy wspomnienia Aelin.
Jak na razie, uważam że trzeci tom jest najlepszy spośród tych, które przeczytałam. Ale na pewno moje zdanie ulegnie zmianie, bo już zaczęłam czwarty i ten również, zapowiada się świetnie. Jednakże w Dziedzictwie zaczyna się już poważna akcja, nieraz niebezpieczna. I jak już wcześniej wspominałam – tu nie ma chwili na nudę. Kto zna Maas, ten się domyśla, że zakończenie nie należy do najwolniejszych. Sarah lubi kończyć książkę z przytupem. I tu nie ma wyjątku... Japiernicze, co tam się działo :O Jak zwykle – mieszanka wszystkich emocji. Trzecia część Szklanego tronu zdecydowanie zasługuje na dziesiątkę ;)
Szklany tron był świetny, Korona w mroku tez była niezła mimo nudnawego początku. Jak jest z trzecim tomem tej serii? Już na wstępie powiem, że ludzie kochani, kocham tą serię :D
I tak jak w recenzji poprzedniej części,uprzedzam, że mogą być spoilery. Jeśli wolisz ich uniknąć, ale chcesz poznać moją opinię co do tej książki, to zjedź na dół, na podsumowanie ;)
Celaena...
2020-01
Kim Holden, to zaraz obok Colleen Hoover, moja ulubiona autorka książek tego gatunku. „Promyczek” złamał mi serce,”Gus” je trochę podleczył, („O wiele więcej” było cudowne) a „Franco”? Sposób Kim na zapełnienie sobie kieszeni, czy może idealne zakończenie serii?
Tytułowy Franco jest perkusistą w zespole Rook, w którym gra wraz z najlepszymi przyjaciółmi. Sprawia wrażenie typowego złego chłopca – przystojny, ma tatuaże, ogoloną głowę. Mógłby mieć każdą, a jednak jego uwagę zwraca niepozorna dziewczyna, którą poznaje w barze w Los Angeles. Jest tylko jeden mały problem. Gemma pochodzi a północy Anglii, został jej tylko tydzień pobytu w Stanach. Dzieli ich tysiące kilometrów, ocean. Wszystko się zmienia, gdy chłopak postanawia pomóc Gemmie spełnić pewne marzenie. Czy będzie z tego coś więcej?
„Franco” w porównaniu do dwóch poprzednich części jest chudziutki, ale i tak, na mniejszej ilości stron, Kim Holden udało się stworzyć równie wspaniałą historię. Uwielbiam jej książki głównie za to, jak są napisane. Autorka ma tak lekkie pióro, że naprawdę bardzo szybko się je czyta. Jeśli dodać do tego ciekawą fabułę i cudownych bohaterów, powstaje książka idealna.
Cieszę się, że Kim dała nam jeszcze tą jedną szansę spędzenia czasu z bohaterami Promyczka. Samej Kate już nie ma, o czym nie da się zapomnieć, bo (co mi się podobało) chłopaki często ją wspominają. Sama nie wiem, którego wolę bardziej – Gus'a, czy Franco. Uwielbiam ich oboje. Za ich humor, pewność siebie, ironiczność, dystans do siebie i do życia. Dialogi tej dwójki były jednymi z najlepszych aspektów tej książki.
W pewnym momencie czytania, zauważyłam bardzo ciekawą rzecz. A mianowicie – akcja tej i drugiej części trochę na siebie nachodzi, pojawia się kilka wspólnych fragmentów. Ciekawy pomysł. Jeszcze lepszym, był taki, że Kim Holden wprowadziła bohaterów z jednej z książek Colleen Hoover.
Każda z historii tej autorki udowadnia coś ważnego. W tym przypadku nie jest inaczej. „Franco” pokazuje, że marzenia są bardzo ważnym aspektem życia, i choćby nie wiadomo co – nie należy się poddawać, a wytrwale i cierpliwie dążyć do ich spełnienia. Nie zawsze jest łatwo, ba – niekiedy może być naprawdę ciężko, ale trzeba (że tak powiem) ruszyć tyłek i im pomóc się spełnić. Bo one, jak to określił nasz bohater, są paliwem życia i żyjemy w pełni wtedy, kiedy staramy się je zrealizować. I całkowicie się z nim zgadzam, lepiej bym tego nie ujęła. ;)
Także wracając do pytania z pierwszego akapitu - „Franco” to idealne zwieńczenie serii, jestem bardzo zadowolona, że autorka dała nam, za jego pomocą okazję, żeby „pożegnać” się z bohaterami. Nie powiem, jest mi trochę smutno, że to koniec przygody z nimi, ale kiedyś ten koniec nastąpić musi, a nie ma sensu ciągnąć czegoś w nieskończoność. Jednak mimo wszystko na ostatnim rozdziale byłam bliska rozpłakania się. W tym bardziej pozytywnym sensie ;)
Jeśli jesteście po lekturze Promyczka i Gus'a i wahacie się, czy sięgać po Franco – absolutnie polecam! ;) W sumie to nawet i bez znajomości tych dwóch, dacie radę spokojnie połapać się w fabule. Ja z kolei z niecierpliwością wyczekuję kolejnej książki Kim Holden w Polsce . ^^
Kim Holden, to zaraz obok Colleen Hoover, moja ulubiona autorka książek tego gatunku. „Promyczek” złamał mi serce,”Gus” je trochę podleczył, („O wiele więcej” było cudowne) a „Franco”? Sposób Kim na zapełnienie sobie kieszeni, czy może idealne zakończenie serii?
Tytułowy Franco jest perkusistą w zespole Rook, w którym gra wraz z najlepszymi przyjaciółmi. Sprawia wrażenie...
„Promyczek” to była cudowna książka. Jedna z niewielu, które doprowadziły mnie do płaczu. Piękna, wzruszająca i trochę smutna. A jak jest z Gus'em? Zanim po niego sięgnęłam, słyszałam, że leczy złamane po Promyczku serce. I wiecie co? Zgadzam się z tym.
Akcja „Gus'a” zaczyna się praktycznie w tym samym miejscu, w którym kończy się akcja „Promyczka”. Gus jest zrozpaczony po stracie, której doświadczył. Zamyka się w sobie, próbuje zapić swoje smutki. Zresztą nie tylko w alkoholu szuka pocieszenia. Zespół, w którym on gra, wyjeżdża w trasę. Chłopak dalej nie potrafi pogodzić się z tragedią, zresztą nie ma co się mu dziwić.
Podczas trasy koncertowej Rooka, gdy manager ma już dość zachowania młodego rockmana, załatwia mu „opiekunkę”, która ma zadanie pilnować go. I tak właśnie Gus poznaje Scout. Dziewczyna wydaje mu się sztywna i... niecierpliwa. Ona też nie pała do niego wielką chęcią, więc rozmowy ze sobą ograniczają do minimum. Coś się jednak zmienia, on powoli zaczyna sobie radzić, pokazuje jej swoją lepszą stronę. Dwoje młodych ludzi, oboje już z pewnym bagażem doświadczeń, zagubieni w życiu. Podobał mi się sposób, w jaki Kim poprowadziła ten wątek. Nie było czegoś takiego, że Gus się tylko do Scout uśmiechnął i ona już się w nim zakochała. Jak to się mówi – między miłością, a nienawiścią jest bardzo cienka granica.
„Gus” to początkowo dosyć smutna historia, mogą się polać łzy. Są przedstawione uczucia naszego głównego bohatera, widzimy jak próbuje odnaleźć się w życiu na nowo. Kim odwaliła świetną robotę, bardzo dobrze to wszystko było napisane. Przechodzimy przez to razem z Gus'em. Również uczymy się żyć na nowo, po tym co zostało nam zaserwowane w „Promyczku”.
Z początku byłam trochę niezadowolona, że nie wiadomo nic o Kellerze, w końcu on przechodzi przez to samo co Gus. Ale spokojnie, w końcu się pojawia :D
Obie te części, równie dobrze mogłyby istnieć oddzielnie, nie być serią. Jednak razem, stanowią bardzo zgrany duet. „Gus” daje ukojenie, nadzieję. Pokazuje, że czas naprawdę leczy rany.
Moim zdaniem „Gus” jest nawet ciut lepszy od Promyczka. Na pewno część z Was się ze mną nie zgodzi, ale takie jest moje zdanie ;) Obie bardzo mi się podobały, jednak to ta druga skradła moje serce bardziej. Naprawdę, bardzo polecam, sięgnijcie po ta książkę. Warto.
„Promyczek” to była cudowna książka. Jedna z niewielu, które doprowadziły mnie do płaczu. Piękna, wzruszająca i trochę smutna. A jak jest z Gus'em? Zanim po niego sięgnęłam, słyszałam, że leczy złamane po Promyczku serce. I wiecie co? Zgadzam się z tym.
Akcja „Gus'a” zaczyna się praktycznie w tym samym miejscu, w którym kończy się akcja „Promyczka”. Gus jest zrozpaczony...
To, że Sarah J. Maas to mistrzyni świata fantasy, chyba już każdy wie. Dwory, czy Szklany tron to tak cudowne książki, że o matko. Jakiś miesiąc temu skończyłam „Królową cieni” i bardzo się cieszę, że sięgnęłam po tą serię na krótko przed premierą piątego. Gdy więc dotarła do mnie paczka z „Imperium burz”, jeszcze tego samego dnia zaczęłam czytać. Skończyłam to czytać wczoraj i... i musiałam trochę odczekać, aż emocje opadną. Jeśli ktoś nie czytał poprzednich tomów, to polecam zejść na dół, do podsumowania, ponieważ spoilery z wcześniejszych części są raczej nieuniknione.
Król Adarlanu nie żyje, magia po dziesięciu latach – została wyzwolona, a Aelin i Aedion dotarli w końcu do swojej ojczyzny, do Terrasenu, razem ze swoimi przyjaciółmi. Jednak droga do tronu Aelin wcale nie jest tak łatwa, jakby się to wydawało. Przed dziewczyną stają nieoczekiwane trudności. Naiwnie myślałam, że królowa po prostu wjedzie do Orynthu i z miejsca wstąpi na tron... no cóż, to nie takie proste. Przede wszystkim, najpierw musi znaleźć sojuszników, uformować armię. Do tego jeszcze okazuje się, ze Dorian Havilliard jest w niebezpieczeństwie.
Nie zdradzam więcej z fabuły, ponieważ nie chcę Wam spoilerować. Musicie sami odkryć to, co tutaj się dzieje. Znacie Sarę, więc pewnie się domyślacie, że dzieje się tu bardzo, ale to bardzo dużo. Dobra, wszystko pięknie, ale czy ktoś mi wyjaśni, jak ona to robi, że akcja pędzi już od pierwszych stron?! Jeśli myślicie, że będziecie mieli na początku czas, żeby się wgryźć w wydarzenia, to się mylicie. Od pierwszych stron zostajemy wrzuceni w sam środek wiru pełnego intryg, przygód, niebezpieczeństw, czy groźnych stworów. Nie ma czasu na nudę. Zero. Null. Ni ma.
Na początku mamy wątki z perspektyw kilku osób, jednak ich losy z biegiem czasu, coraz bardziej się splatają i coraz mniej tych pomniejszych narratorów jest. Każdy bohater, ma istotne znaczenie w fabule. Poznajemy bliżej postacie Gavriela, Fenrysa, Lorcana, Elide, ale też pojawiają się nowe postacie, dobre czy tez mniej. Fenrysa, mimo swojej arogancji, bardzo polubiłam, Gavriela również, natomiast Lorcana nie lubię. Nie po tym co zrobił. Razem z pewna osóbką, strzelam na niego focha. XD Autorka sięga do poprzednich tomów, a nawet, (tak podejrzewam, bo ich nie czytałam jeszcze) do nowelek. Celaena Sardothien zwiedziła kawał świata i nawet jej przyjaciele, nie wiedzą, kto jeszcze za sprawą długu u niej, stanie się sprzymierzeńcem Terrasenu.
Sarah świetnie rozegrała wątek miłości Aelin i Rowana. Jest on taki subtelny, delikatny i nie odgrywa głównej roli w fabule. Co prawda, nie przepadłam w Rowanie aż tak jak w Rhysandzie, ale też go uwielbiam <3
A Aelin, nasza cudowna Aelin. Pyskuje, knuje intrygi, niejeden raz szokuje swoich towarzyszy – no jak nie kochać jej i jej niewyparzonej gęby? Szacun dla autorki, za tak świetną postać żeńską. Czasami potrafi lekko zirytować, ale jej można to wybaczyć ;D
Z każdą kolejną książką, Sarah coraz wyżej podnosi sobie poprzeczkę. Każda jej książka jest coraz lepsza. To co się dzieje w piątym tomie, jest nie do ogarnięcia. Zakończenie... Ach to zakończenie. Kocham Maas i nienawidzę jej jednocześnie. SARAH JAK MOGŁAŚ!? To. Nie. Miało. Tak. Być. Zgłaszam sprzeciw. Jak zwykle mieszanka WSZYTKICH emocji. No ludzie, nawet łzy mi poleciały. Po skończeniu miałam ochotę wziąć i rzucić tą książką o ścianę. Ja chce kolejny tom, nie wytrzymam tej niepewności. Tak nie można :(
Cała książka trzyma w napięciu i jak się pewnie domyślamy – występują niespodziewane zwroty akcji. Wychodzą na jaw, niektóre rzeczy z przeszłości, zazwyczaj szokujące. Niejeden raz drżenie o życie któregoś z bohaterów, miłość, która rodzi się wśród niebezpieczeństw.
Cóż ja mogę jeszcze powiedzieć? Myślałam, że emocje już opadły, ale nie. Nadal je odczuwam, nadal są. Nie mogę przestać myśleć o tej książce. Nie wiem, czy przekazałam wszystko to co chciałem, ale wiedzcie jedno – musicie to przeczytać. To było tak genialne, że brak słów. Wydaje mi się, że poziom, jest prawie taki sam, jak przy Dworze mgieł i furii, a może i nawet ociupinkę wyższy. Więc. Wam życzę miłej lektury, a ja idę dalej uporać się ze świadomością, że następny tom w USA wychodzi dopiero na jesień, czyli u nas w 2018. Z tego co wiem, maja być jeszcze dwa tomy – jeden o Chaolu i finalny. <3 Także ten, trzymam kciuki za wasze kace, radzę zaopatrzyć się w chusteczki i takie tam :D Premiera już 26 kwietnia, więc w środę w te pędy do księgarni i kupujcie to cudo <3
To, że Sarah J. Maas to mistrzyni świata fantasy, chyba już każdy wie. Dwory, czy Szklany tron to tak cudowne książki, że o matko. Jakiś miesiąc temu skończyłam „Królową cieni” i bardzo się cieszę, że sięgnęłam po tą serię na krótko przed premierą piątego. Gdy więc dotarła do mnie paczka z „Imperium burz”, jeszcze tego samego dnia zaczęłam czytać. Skończyłam to czytać...
więcej mniej Pokaż mimo to
Słyszałam wiele dobrego na temat „It ends with us”, ze to najlepsza książka Colleen Hoover, że najbardziej emocjonalna itd., więc bardzo się ucieszyłam kiedy poznałam datę polskiej premiery :D Z pewnością wiecie (lub nie), że uwielbiam historie tej autorki i przeczytam każdą nawet w ciemno. One są po prostu wyjątkowe – niby romanse, ale nie takie zwyczajne, każda porusza ważny temat i czegoś uczy. IEWU kupiłam zaraz w dniu premiery, jednak zabrać mogłam się za nią dopiero teraz, w grudniu. I niesamowicie się ciesze, że w końcu to zrobiłam. :D
Główną bohaterką, a zarazem narratorką jest Lily Bloom, dziewczyna, która niedawno straciła ojca. Lecz czy jest z tego powodu załamana? Wieczorem, kiedy rozmyśla o nim, o życiu i śmierci, przypadkiem poznaje Ryle'a – przystojnego lekarza, z którym spędza miły wieczór. Kilka miesięcy później, znów na siebie wpadają. Lily akurat jest w trakcie zakładania własnej kwiaciarni różniącej się od wszystkich pozostałych, oryginalnej. Jak rozwinie się związek Lily i Ryle'a? Czy będzie tak idealnie, jakby się wydawało?
„It ends with us” to jedna z nielicznych książek, które mnie wciągnęły już od pierwszych stron. Coleen zaczęła tę historię... inaczej. Nutką melancholii, wspomnień, rozmyślań. Również spotkanie Lily z Ryle'm było nietypowe, autorka oszczędziła nam miłości, która zaistnieje już na pierwszym spotkaniu. Fascynacja – owszem, pojawiła się. Ale nie miłość. Koncepcja nagich prawd i zwierzeń na wolnym powietrzu,ale przede wszystkim – poznanie bohaterów już w pierwszym rozdziale, spodobało mi się to :D
Powszechnym faktem jest, że Hoover w swoich książkach porusza ważne tematy – tutaj nie jest inaczej. Nie chciałabym zdradzać jaki jest podjęty, ponieważ wtedy będziecie mieli większe zaskoczenie czytając. Powiem tylko tyle, że... wow. Podziwiam Lily i to naprawdę mocno, za jej siłę, wytrwałość i zdecydowanie. Gdyby wszystkie kobiety miały jej siłę, to byłoby lepiej, uniknęłoby się wielu przykrych spraw. Idę możliwie najbardziej krętą drogą, ale mam nadzieję, że rozumiecie, o co mi chodzi. W pewnym stopniu ten motyw jest nawet oryginalny, pojawił się już nieraz i nie dwa w innych książkach, ale nie w takiej postaci.
Historia została urozmaicona, poprzez dodanie przeszłości. Lily czyta swoje listy, czy tez pamiętnik, jak zwał tak zwał, a dzięki temu w ciekawy sposób poznajemy wydarzenia sprzed kilku lat, z czasów, kiedy ona była nastolatką. Opisuje w nich swoje życie (jak to w pamiętnikach bywa xD), to jak poznała Atlasa i jej przyjaźń z nim. Swoją drogą, Atlas jest bardzo interesującą postacią, to właśnie on, jako jedyny potrafi przejrzeć związek Lily i Ryle'a. Szkoda, że nie było go ciut więcej, bo naprawdę chłopaka polubiłam :D
Powiedziałam o Atlasie, a o głównych bohaterach zapomniałam. Brawo ja! Znaczy... o Lily już mówiłam, że ją podziwiam, ale ogólnie jest ona typem dziewczyny, z którą z łatwością możemy się zaprzyjaźnić i znaleźć wspólny język. Natomiast Ryle... co do niego mam potwornie mieszane uczucia. Ładna buzia to nawet nie połowa sukcesu, grunt, żeby to charakter był dobry. Nie mogę mu jednak zarzucić, że nie potrafi uszanować czyjąś wolę niezależnie od tego, czy mus ie to podoba czy nie, to właśnie sprawiło, że trochę podbudował się w moich oczach, ale i tak były momenty, że miałam ochotę go po prostu trzasnąć.
„It ends with us” to książka, przy której nie sposób się nudzić! Naprawdę! Ciągle chciałam czytać ii czytać, żeby wiedzieć co będzie dalej, ale jednocześnie... nie chciałam. Przyznam bez bicia, że bałam się, co też tym razem CoHo wymyśli... Słusznie, a zarazem nie. Z pewnością przysporzyła sporo stresu i szoku, ale też nadziei i uśmiechu. To wszystko plus wartka akcja, która nie dzieje się w przeciągu kilku dni, czy tygodni jak to zazwyczaj bywa, ale w tej ok. 350-cio stronnicowej historii, mieści się kilkanaście miesięcy. Kolejny plusik.
Wiecie co jeszcze? Ta książka jest realna. Niestety, ale taka historia może się przydać i przydarza się w prawdziwym życiu. Łamie serce, ale potrafi je też posklejać. „It ends with us” pomijając fantastyczną fabułę, zawiera również pewnego rodzaju naukę, przestrogę. Może niekoniecznie uczy, jak postępować, czy coś w tym rodzaju, ale jest w niej coś, co sprawia, że naprawdę warto to przeczytać.
zabookowanyswiatpauli.blogspot.com
Słyszałam wiele dobrego na temat „It ends with us”, ze to najlepsza książka Colleen Hoover, że najbardziej emocjonalna itd., więc bardzo się ucieszyłam kiedy poznałam datę polskiej premiery :D Z pewnością wiecie (lub nie), że uwielbiam historie tej autorki i przeczytam każdą nawet w ciemno. One są po prostu wyjątkowe – niby romanse, ale nie takie zwyczajne, każda porusza...
więcej mniej Pokaż mimo to
O tej książce ostatnio sporo słucham, głównie dzięki autorkom, które tak skutecznie rozkręciły promocję. I bardzo dobrze, bo ta książka zasługuje na to, by była znana. Ja sama po przeczytaniu opisu fabuły, poczułam się zaintrygowana i możecie sobie wyobrazić, jaką radość poczułam, gdy autorki zwróciły się do mnie z pytaniem czy chcę zrecenzować. Jednak przez szkołę i mniejszą ilość czasu na czytanie oraz książki, które miały pilniejszy termin, dopiero teraz mogłam to przeczytać. Jakie jest moje zdanie po lekturze?
Arienne, młoda, bo zaledwie szesnastoletnia czarodziejka musi się ukrywać. Dotąd jej schronieniem był Salmansar, ale teraz opiekunka wysyła ją do mrocznego Ravillonu. Dziewczyna musi udać się tam także z drugiego powodu – w Czarnej Twierdzy ma odnaleźć Przeznaczenie. Arienne włada dość potężną magią i mogąc polegać tylko na niej i własnym doświadczeniu, trafia do Ravillonu, w którym znajduje się bractwo rządzone przez mężczyzn. Żelazne zasady panujące w Związku, który jest rządzony twardą męską ręką sprawiają, że czarodziejka jest zmuszona znosić niejedno upokorzenie. Podczas uczty, które zmienia jej życie w Czarnej Twierdzy, w dość niefortunnych okolicznościach, trafia pod Znak Lwa, jednego z najsilniejszych, najgroźniejszych
(i najprzystojniejszych) Mistrzów. Jakby tego było mało, Arienne odkrywa, że ich Los był im Przeznaczony. Jakie tajemnice ukrywają? Kim tak naprawdę są? I jakie jest to ich Przeznaczenie?
Arienne trafia do miejsca, w którym intrygi, spiski, brutalność są na porządku dziennym. Po tym, co ją spotyka na Uczcie wątpi w słuszność swojego pobytu w Ravillonie. Drobna dziewczyna w miejscu, gdzie kobiety są uważane za nic. W dodatku doić szybko przysparza kłopotów swojemu Panu. Jak w końcu potoczą się jej Losy w Związku?
Jak pewnie dobrze wiecie, ostatnio stopniowo wraca mi wiara w polskich autorów. Może po prostu mam szczęście i w moje łapki trafiają same dobre. ALE TO, TO JUŻ MIAZGA. Przyznaję bez bicia, nie spodziewałam się, że nasze rodzime autorki, napiszą tak dobrą książkę, która w dodatku jest w dziedzinie fantastyki! Dziewczyny – mam nadzieję, że mi wybaczycie :D
Monika i Sylwia stworzyły naprawdę ciekawy świat, pełny nowych królestw, spisków, niebezpieczeństw. Akcja, dialogi, postacie – wszystko dopracowane i dopięte na ostatni guzik,z dbałością o najmniejsze szczegóły. Fabuła jest wzorowana na średniowieczu, co można to dojrzeć bez problemu, gdyż nawet wypowiedzi bohaterów na to wskazują.
Mówiąc o wypowiedziach, muszę wspomnieć o narracji, która jest poprowadzona w nietypowy sposób. Mianowicie przeplatane jest ta pierwszoosobowa, z trzecioosobową. Początkowo mnie to denerwowało i nie potrafiłam się przyzwyczaić, ale potem... nawet nie pamiętam kiedy przywykłam, a teraz już nie wyobrażam sobie innego użycia narracji, niż tej :D Autorki wprowadziły taki powiew świeżości, bo nie wiem jak wy, ale ja się jeszcze nigdy z taką narracją nie spotkałam.
Może kilka słów o samych postaciach. Każdego z Mistrzów mamy okazję poznać i wyrobić sobie o nich opinię. O tych, którzy są przyjaciółmi Severa, dowiadujemy się więcej, ale pozostali również są dobrze przedstawieni. Autorki stworzyły bardzo ciekawe postacie, z czego jedna z nich, jeden z Mistrzów jest rozchwytywany choćby Rhysand z Dworów Sary J. Maas :D Tak, tak, mówię o Lwie :D Mistrz Walk jest intrygującym bohaterem, który wydaje się być okrutnym, bezwzględnym (w końcu funkcja Kata Związku do czegoś zobowiązuje ;P) Związkowcem, ale po bliższym poznaniu go, nie taki diabeł straszny. A może to jego Milady go tak zmieniła?
Tyle informacji chciałabym zawrzeć w tej recenzji, że aż nie wiem co pisać, haha. Ale już zbliżam się ku końcowi ;*
„Klątwa przeznaczenia” jest dość pokaźnym tomiszczem, liczącym leciutko ponad 800 stron. Jak ją zobaczyłam tak delikatnie się zlękłam. I wiecie co? Chce mi się z siebie śmiać. Tak bardzo bym chciała, żeby ta książka była jeszcze grubsza :D Przez nią się po prostu płynie, ja nie zauważałam upływu kartek, które niebezpiecznie szybko się zmniejszały. Dlatego małe ostrzeżenie – nie zaczynajcie czytania, kiedy wiecie, że za chwilę będziecie musieli odłożyć. Serio. Dałabym radę skończyć to w maksymalnie 4 dni, a czytałam 6. Powód? Gdy zostało mi ostatnich 200 stron nie chciałam rozstawać się z Lwem i jego Milady. Doszło do tego, że w ciągu dwóch dni, przeczytałam tylko kilka stron ;P
Chciałam przedstawić Wam jakiś minus, ale myślę i myślę i nic nie umiem znaleźć. Rożnica wieku między bohaterami? W średniowieczu to nic nadzwyczajnego, a wiek to tylko liczba. Także no przepraszam bardzo, ale nic tutaj nie napiszę... chociaż... o mam! Jak mogłyście tak to skończyć?! Ehh zupełnie inaczej sobie wyobrażałam zakończenie... Tego bym nigdy nie przewidziała... Nie zgadzam się. Pod żadnym pozorem nie zaglądajcie na ostatnia stronę! A tak trochę poważniej... podczas lektury kilkukrotnie pożałowałam, że Klątwa nie została zaopatrzoną w mapę i doceniłam znaczenie tego rysunku. Ułatwiłoby mi to lekturę, gdybym mogła czasami zerknąć na położenie państw. Ot, taki drobny szczegół ;P
Kończ waść, nudy oszczędź.
Już, już kończę. Po prostu Klątwa tak mi się spodobała, że mogłabym o niej gadać godzinami :D I nie, że wychwalam pod niebiosa, bo dostałam do recenzji – tfu, nie lubię takiego czegoś. Wychwalam pod niebiosa, bo ta książka jest naprawdę warta przeczytania *-* Idealnie wpasowała się w mój gust – uwielbiam fantasy, z udziałem królów, rycerzy, walk. A jeśli takie fantasy jest połączone z romansem no to już nie ma bata, żeby mi się nie spodobało :D (No chyba, że pod względem kreacji fabuły wypadło nie najlepiej, ale to Klątwy nie dotyczy ;))
Po tej mega długiej lekturze nadal się wahasz, czy kupić/ przeczytać? Ehhh to ja się poddaję ;P A tak już na serio, kończąc tą bardzo długą (jak na mnie) recenzję – serdecznie, z całego serducha i z czystym sumieniem, mogę Wam polecić „Klątwę przeznaczenia”. Nie zawiedziesz się, gwarantuję! :D (Jedna drobniusieńka uwaga – jeśli masz mniej, niż załóżmy te 16 lat, to hmm.. może poczekaj, bo występuje tutaj dość sporo brutalniejszych scen).
zabookowanyswiatpauli.blogspot.com
O tej książce ostatnio sporo słucham, głównie dzięki autorkom, które tak skutecznie rozkręciły promocję. I bardzo dobrze, bo ta książka zasługuje na to, by była znana. Ja sama po przeczytaniu opisu fabuły, poczułam się zaintrygowana i możecie sobie wyobrazić, jaką radość poczułam, gdy autorki zwróciły się do mnie z pytaniem czy chcę zrecenzować. Jednak przez szkołę i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Króla Kruków chciałam przeczytać już od lipca tego roku. Czemu? Ciągle czytałam same pozytywne opinie o nim i zapragnęłam sama się przekonać o co tyle szumu. I nie zawiodłam się ♥ Może i początek lekko mi się dłużył, ale jak akcja nabrała tempa, to już się ono utrzymało az do ostatniej strony. Jestem tylko zła na Maggie, że zakończyła tą część, na bardzo intrygującym fragmencie, którego znaczenie poznamy dopiero w drugiej części :(
[...]
Moim zdaniem pierwsza część kruczego cyklu była naprawdę świetna. Bardzo dobrze wykreowani bohaterowie, świat. Ciekawy pomysł na fabułę. Jestem bardzo ciekawa drugiej części i nie umiem się doczekać momentu, kiedy będę mogła ją przeczytać ♥ Polecam ♥
Króla Kruków chciałam przeczytać już od lipca tego roku. Czemu? Ciągle czytałam same pozytywne opinie o nim i zapragnęłam sama się przekonać o co tyle szumu. I nie zawiodłam się ♥ Może i początek lekko mi się dłużył, ale jak akcja nabrała tempa, to już się ono utrzymało az do ostatniej strony. Jestem tylko zła na Maggie, że zakończyła tą część, na bardzo intrygującym...
więcej mniej Pokaż mimo to
Aelin po kilku miesiącach przebywania w Wendlyn, wraca do Adarlanu. Zabójczyni wraca silniejsza, po treningu z Rowanem potrafi walczyć jeszcze lepiej. W Adarlanie jednak dziewczyna traci swoją moc władania ogniem. Królowa Terrasenu nie jest jednak sama. Z pomocą przyjaciół – Chaola, Lasandry, kuzyna Aediona, oraz Rowana szykuje zemstę dla okrutnego króla.
Jak już jesteśmy przy bohaterach... ludzie kochani, czy tylko mnie tak bardzo Chaol na początku wkurzał?! Miałam ochotę wejść do książki i porządnie nim potrząsnąć. Z biegiem czasu jednak się zrehabilitował w moich oczach.
W czwartym tomie poznajemy w końcu człowieka, który uratował i wytrenował Celaenę – Arobynna Hamela. Sama Aelin jednak nie żywi do niego zbyt przyjaznych uczuć. Nie po tym, co Król Zabójców zrobił jej ukochanemu kilka la t wcześniej. Postać Hamela odgrywa w Królowej cieni dosyć spore znaczenie i myślę, że autorka dobrze zrobiła nie wciskając go do poprzednich części, gdyż idealnie wykorzystała potencjał owego bohatera w tym konkretnym tomie.
Bardzo ciekawy zabieg Sarah zrobiła łącząc w pewnym momencie ścieżki wiedźm i naszej grupki bohaterów. Owe wiedźmy są bardzo interesującymi postaciami w tej serii, ale nie ukrywam, że ich wątek lubię najmniej, mimo że w Królowej cieni już bardziej je polubiłam.
Po skończeniu Dziedzictwa ognia, sądziłam, że trzecia część jest najlepsza. Myliłam się okay? Trzeci tom owszem, był świetny, ale czwarty był jeszcze lepszy *.* Aż się boję pomyśleć, co będzie w piątym. Królowa cieni może i ma ponad 800 stron, ale jej objętość widać tylko po tym, że jest ona ciężka XD Treść ani trochę się nie dłuży, w tych całych ośmiuset stronach nie ma miejsca na nudę... Tam się co chwile coś dzieje. Raz śledzimy wydarzenia z udziałem wiedźm w Morath, czasami zaglądamy do zamku zobaczyć co u naszego biednego Doriana, ale jednak najczęściej śledzimy losy Aelin i jej towarzyszy.
Nie wiem jak Maas to robi... ale czytając jej książki, mam wrażenie, że uczestniczę w tych wszystkich wydarzeniach razem z jej bohaterami. W Królowej nie było inaczej. Wiadomo, że książki przenoszą do innego świata ale... jak czytałam zakończenie (a jak wiemy, w zakończeniach Sarah szczególnie nie ma dla nas litości) miałam wrażenie, że jestem w Adarlanie razem z Aelin i resztą. Kiedy odłożyłam czytanie, aby iść spać, rzeczywistość uderzyła we mnie jak obuchem. Cały czas myślami krążyłam w tym świecie. Ciężko jest wykreować aż tak realistyczny świat, więc może i to mówiłam, ale powiem jeszcze raz – Sarah to mistrzyni świata fantasy.
Wyżej wspomniałam, że zakończenie typowe dla niej. Oj tak, bardzo podobne emocje, jak przy końcówce ACOMAFU... wściekłość, ból, przerażenie, lęk, radość, strach, euforia i tysiąc innych określeń. To mnie rozbiło. Skończyłam Królową z uśmiechem na twarzy, bo pomimo pewnego smutniejszego wątku, zakończenie mnie zadowoliło. Teraz z jednej strony z niecierpliwością czekam na Imperium burz... ale z drugiej.... kto wie, ile będziemy musieli czekać na kolejną część...
Aelin po kilku miesiącach przebywania w Wendlyn, wraca do Adarlanu. Zabójczyni wraca silniejsza, po treningu z Rowanem potrafi walczyć jeszcze lepiej. W Adarlanie jednak dziewczyna traci swoją moc władania ogniem. Królowa Terrasenu nie jest jednak sama. Z pomocą przyjaciół – Chaola, Lasandry, kuzyna Aediona, oraz Rowana szykuje zemstę dla okrutnego króla.
Jak już jesteśmy...
„Listy do utraconej”, przyznajcie sami, przyciągają uwagę już samą okładką. Jest ona tak subtelna i delikatna, przez co w dużej mierze, na początku troszkę się bałam, jaka ta książka będzie, że będzie z gatunku tych „poważniejszych”. Nie wiem, czy to ma sens, ale takie było moje odczucie. Opis mnie zaintrygował, więc naprawdę chciałam poznać tę historię.
Ostatnio na rynku wydawniczym pojawia się coraz więcej książek dla młodzieży, w których pojawiają się różne motywy bólu, straty, cierpienia, lecz każda jedna (zazwyczaj) opowiada o czym innym, rzuca odmienny pogląd na życie. „Listy do utraconej” to jedna z tych właśnie historii, opowiedziana z perspektywy dwojga nastolatków, w różny sposób pokrzywdzonych przez los.
Juliett kilka miesięcy temu doznała wielkiej straty – w wypadku ginie jej mama. Aby postarać się uporać z tą tragedią, zaczyna pisać do niej listy i zostawiać je na jej grobie. Wie, że nigdy nie otrzyma odpowiedzi, ale przynosi jej to ukojenie, namiastkę rozmowy z matką. Podczas zwyczajowej wizyty na cmentarzu ze zdumieniem odkrywa, że ktoś zostawił odpowiedział na jej ostatni list.
Drugi z bohaterów – Declan to typowy buntownik, stały bywalec gabinetu dyrektora. Każdy spodziewa się po nim najgorszego, ale nikt nie wykazuje chęci, aby go poznać, dowiedzieć się, dlaczego jest, jaki jest. Karą za jego ostatnie przewinienie są prace społeczne na cmentarzu. Nie przypuszczałby, że list znaleziony na jednym z grobów, na który postanowił odpowiedzieć, będzie początkiem zmian w jego życiu.
List. Cmentarz. Słowa. Tak rozpoczyna się znajomość Declana i Juliett. Dziewczyna nie jest zachwycona tym, że ktoś czytał to, co napisała do matki i postanawia zostawić odpowiedź dla nieznajomego. Dwie poranione dusze, które znajdują zrozumienie w sobie nawzajem. Bo czasami łatwiej jest wygadać się komuś, kogo nie znamy, nie widzimy, a jak to się ma do rzeczywistości?
Mogłoby się wydawać, że Declan i Juliett to kolejna stereotypowa para – buntownik i szara myszka, którzy się w sobie zakochują. Nie zgadzam się. Sprzeciwianie się całemu światu przez Declana, to nie jego widzimisię, nie żaden kaprys. Tu chodzi o głębsze przesłanie, przeżycia z przeszłości, które go ukształtowały. Chłopak nie miał łatwego dzieciństwa, miał je wręcz cholernie trudne. Nie zdradzę co konkretnie, ale generalnie miał oboje rodziców, a w pewnym momencie było tak, jakby ich nie miał. Declan Murphy to złożona postać, której kreacja fenomenalnie autorce wyszła. Jestem pełna podziwu dla niego, że się nie poddał, nie załamał. Okay, miał zatargi prawem, ale po prostu próbował uporać się ze wszystkim na swój własny, popieprzony sposób. Każdy z nas potrzebuje miłości, zrozumienia.
Jeśli chodzi o Juliett, to do niej nie zapałałam aż taką sympatią jak do Deca, jednak ona także zmaga się ze swoimi demonami. Matka to ktoś naprawdę ważny w życiu większości ludzi, ale co, jeśli ona żyje z dala od nich? Praca, czy nie, jest nieobecna. Świadomość, że odeszła na zawsze, jest druzgocąca. Niełatwo jest się pogodzić z taką stratą, dla Juliett ukojeniem są właśnie listy, które zostawia na grobie matki. Wkurzało mnie trochę podejście innych ludzi, to, że krzywo na nią patrzyli, kiedy po kilku miesiącach nadal codziennie odwiedzała cmentarz. No halo, ma przecież prawo do tego... Ciekawy wątek autorka wplotła z pasją dziewczyny do fotografowania, do tego, aby w końcu się przemóc i wrócić do tego.
Ogólnie rzecz biorąc, jak teraz tak piszę ta recenzję, doszłam do wniosku, że tak naprawdę autorka większą wagę poświęciła do postaci Declana, jest ona bardziej rozbudowana, więcej się o nim dowiadujemy, niż o Juliett. Można by powiedzieć, że on przeżył gorsze rzeczy niż ona, ale to tez nie na tym polega, żeby to porównywać.
W tej książce pojawia się coś, z czym (chyba) się jeszcze nie spotkałam. Bohaterowie poznają się na dwóch frontach. W życiu realnym i w korespondencji. Bardzo mi przypał ten pomysł do gustu, autorka ciekawie poprowadziła te dwie kwestie. My wiemy, że chłopak z którym Juliett rozmawia w szkole, to ten sam, z którym pisze. Oni tego nie wiedzą, a przynajmniej do czasu. Ciężko byłoby stwierdzić, że tak jest, udowadnia to więc, że ta dwójka na co dzień nosi maski, jak większość ludzi. Nie ujawniają prawdziwych siebie, ale ukrywają się pod postaciami buntownika i cichej myszki.
„Listy do utraconej” to przepiękna opowieść o miłości, o stracie, o tym, że nie wolno oceniać się po pozorach. Bo one lubią mylić. Aby móc coś o kimś powiedzieć, powinniśmy go najpierw poznać. Może to zabrzmi dziwnie, ale ta młodzieżówka skłania do pewnych refleksji. Nie jest to jedna z tych książek, które się przeczyta, odłoży i zapomni. Ona z całą pewnością zostaje w pamięci. Jest bardzo poruszająca i mądra, zawiera głębsze przesłanie. Zdecydowanie jedna z najlepszych młodzieżówek, jakie czytałam.
zabookowanyswiatpauli.blogspot.com
„Listy do utraconej”, przyznajcie sami, przyciągają uwagę już samą okładką. Jest ona tak subtelna i delikatna, przez co w dużej mierze, na początku troszkę się bałam, jaka ta książka będzie, że będzie z gatunku tych „poważniejszych”. Nie wiem, czy to ma sens, ale takie było moje odczucie. Opis mnie zaintrygował, więc naprawdę chciałam poznać tę historię.
Ostatnio na rynku...
W dzisiejszych czasach utarło się, że „nie czytam polskich autorów. Bo tak.” Nie wiem skąd się to wzięło, ale przyznaję ja sama jeszcze do niedawna tak myślałam. W podstawówce czytywałam praktycznie same książki naszych pisarzy, aż nagle przestałam. Nie wiem, może to gimnazjalny okres buntu ;P Jednak ostatnio, w zapowiedziach zobaczyłam „Luonto” i po przeczytaniu opisu – z miejsca zapragnęłam go przeczytać. Jakież było moje zdziwienie, kiedy odkryłam, że zostało ono napisane przez naszą rodzimą autorkę, kryjącą się pod pseudonimem.
Wyobrażacie sobie, ta tragedię, kiedy rodzice wysyłają was do ciotki na wieś? A Wy za żadne skarby nie macie ochoty na ten pobyt? Bo przecież tam nie ma Aska, Snapa, Facebooka, Instagrama – jak tak żyć?! Siedemnastoletnia Chloris, którą rodzice posłali na kilka dni do ciotki, ma właśnie taki problem. Gdyby tylko mogła wiedzieć, że to, to ledwie odrobinka w porównaniu z tym, co ją czeka.
Gdy po kłótni z ciotką ucieka w las, nagle ziemia zaczyna pod nią drżeć. Zaczyna się trzęsienie ziemi, dziewczyna ostatkiem sił chwyta się podłoża. Wtem ratuje ją pewien chłopak. Nie, ptak. Ale przecież widziała nadgarstek z bransoletką z rzemieni.
Dwudziestoletni Gratus jest Homanilem – pół człowiekiem, pół zwierzęciem. W przypadku skrajnych emocji – zamienia się w orła. Podczas jednej ze swych „misji” na Ziemii, coś, lub raczej ktoś – każe mu ratować dziewczynę imieniem Chloris.
Gratus zabiera Chloris do Luonto, krainy, którą można określić mlekiem i miodem płynącej. Ludzie, którzy w niej mieszkają, tak jak Gratus – są Homanilami i żyją w zgodzie z Matką Naturą. W Luonto nie ma wi-fi, telefonów, samochodów, telewizji czy czego tam jeszcze. Nie ma astmy, alergii, czy innych chorób. Środowisko w żadnym stopniu nie jest w tym miejscu skażone, a szansę na przeżycie mają w nim wszystkie zagrożone gatunki z naszej planety.
Między naszymi bohaterami, mimo że opni się od tego wzbraniają – wkrótce rodzi się uczucie.
Jest jedno ale. Związek między Homanilem, a człowiekiem jest zakazany, co więcej – ci ludzie mają z góry narzucone, z kim mają być. Czy mimo wszystko, Gratus i Chloris będą razem? Czy odnajdą sposób na szczęście? Czy uratują Ziemię? I przede wszystkim – czy miłość dwójki nastolatków zdoła przetrwać zemstę Żywiołów?
„Luonto” to powieść z pozoru błaha. Ot chłopak ratuje dziewczynę, staje się jej bohaterem, zakochują się w sobie i żyją razem długo i szczęśliwie. Motyw jakich wiele. Ano nie do końca ;) Ta z pozoru zwykła młodzieżówka, w rzeczywistości jest historią, która daje wiele do myślenia. Która otwiera oczy, na największy problem współczesnego świata.
Melissa Darwood odwaliła kawał dobrej roboty. Oryginalny pomysł na fabułę (bo przyznajcie sami, Homanilii jeszcze nigdzie nie było), świetne wykonanie, bardzo dobrze wykreowani bohaterowie. W „Luonto” nie ma czasu na nudę, od początku jest wartka akcja. A i niespodziewany zwrot wydarzeń się trafi – i to taki, że mi paszczęka opadła i musiałam na chwilę przerwać czytanie, żeby ją z podłogi pozbierać. Co jak co, ale za nic bym tego nie przewidziała.
Jedynie przyczepić mogę się do zakończenia. Dlaczego? Ja. Się. Pytam. D L A C Z E G O ? Po skończeniu byłam w szoku. W czystym szoku. Tak mnie wciągnęło, że jak skończyłam, patrzę na zegarek – a tu 00:18 i takie... „eee, że co?” No więc ten... Końcówka zwala z nóg i w ogóle. Byłam zbyt pochłonięta, żeby uronić łzę. Ale niewiele brakowało, żebym się poryczała.
Same plusy jak na razie wymieniłam. A jakiś minus? Otóż – nie ma. Naprawdę, jak dla mnie „Luonto” nie ma minusów. Teoretycznie szłoby pod to podpisać zakończenie, ale to byłaby raczej taka pozytywna wada (istnieje w ogóle coś takiego? ;P).
Cóż mam jeszcze powiedzieć. Uważam, że powinniście to przeczytać. Ta książka pokazuje, co człowiek robi z Ziemią, środowiskiem i w bardzo dobitny sposób – co przez to możemy spowodować, jakie mogą być tego konsekwencje. Im bardziej cywilizacja się rozwija, tym bardziej zapominamy o tej najprostszej rzeczy, dzięki której żyjemy. Natura wi-fi może i nam nie da, ale daje nam życie. Bez jej przychylności – człowiek jest zgubiony.
Melisso, biję pokłony. Przywróciła mi Pani wiarę w naszych autorów i obiecuję, że będę czytać więcej polskich książek. „Luonto” nieprędko zapomnę i naprawdę Wam polecam. Ta książka jest genialna. Oczekiwałam zwykłej, lekkiej i przyjemnej młodzieżówki, a dostałam coś o wiele lepszego.
I POD ŻADNYM POZOREM NIE ZAGLĄDAJCIE NA OSTATNIĄ STRONĘ!
W dzisiejszych czasach utarło się, że „nie czytam polskich autorów. Bo tak.” Nie wiem skąd się to wzięło, ale przyznaję ja sama jeszcze do niedawna tak myślałam. W podstawówce czytywałam praktycznie same książki naszych pisarzy, aż nagle przestałam. Nie wiem, może to gimnazjalny okres buntu ;P Jednak ostatnio, w zapowiedziach zobaczyłam „Luonto” i po przeczytaniu opisu – z...
więcej mniej Pokaż mimo to
Maybe someday to kolejna książka Colleen, którą pokochałam. [...]Hoover ma naprawdę talent do tworzenia niebanalnych historii, w których porusza ważne tematy.
W Maybe someday nie jest inaczej, jednakże nie zdradzę, jaki temat tutaj jest pociągnięty, ponieważ byłby to przeogromny spoiler. Powiem tylko, że autorka mnie bardzo pozytywnie tym zaskoczyła. Ta kwestia, jak zauważyłam, jest bardzo, ale to bardzo rzadko poruszana w książkach. Ale dobrze, że jednak czasami jest :)
Życie czasami bywa niesprawiedliwe. Przekonuje się o tym Sydney, która w zaledwie kilka godzin traci chłopaka, przyjaciółkę i ląduje na bruku. (nie jest to wielkie zdradzenie fabuły, ponieważ tego dowiadujemy się już w prologu ;)) Nie spodziewa się kompletnie, że dwie osoby, którym najbardziej ufa, tak ją zranią. Zresztą, tego się nie da przewidzieć. Na szczęście z pomocą przychodzi jej Ridge, chłopak, którego bardzo często obserwowała, gdy ten grał na gitarze. Jej pasją jest muzyka, więc nie przepuściła żadnej okazji, by móc posłuchać takiego talentu.
Ridge, jak już wspomniałam – pięknie gra na gitarze. Do tego pisze teksty. Jednak od jakiegoś czasu ma blokadę twórczą i nie potrafi wymyślić nic porządnego. Gdy podczas grania na balkonie, zauważa, że dziewczyna z mieszkania naprzeciwko, również przesiaduje na swoim i do tego śpiewa do jego muzyki, postanawia ją poznać. Kieruje nim też chęć poznania treści utworów.
Żadne z nich nie wie, że z momentem, gdy przemoczona do suchej nitki Sydney, stanie w mieszkaniu Ridge'a, ich życie ulegnie totalnej zmianie. Syd dowiaduje się pewnych rzeczy o swoim współlokatorze. Nie powiem jakich oczywiście ;P Jednakże oboje szybko znajdują wspólny język, w końcu łączy ich pasja do muzyki. Oboje mają też nadzieję na „może kiedyś”.
Czy ja moge mieć trzy ulubione książki jednej autorki? Bo Maybe someday znalazła sobie wśród tej trójki miejsce. Przepiękna historia, od której nie potrafiłam się oderwać. Naprawdę bardzo, bardzo polecam. A jeśli ktoś pasjonuje się muzyką – to na pewno spodoba mu się to, że są tutaj teksty piosenek pisanych przez Sydney i Ridge'a. A także podane gdzie można ich posłuchać ;) Maybe someday udowadnia, że nie ma rzeczy niemożliwych. Pokazuje to Ridge i jego gra na gitarze. (nie, nie powiem w jaki sposób ;)) Przyznam szczerze, że pierwsze myślałam, że to jakiś żart z jego strony, no bo jak to? Że potrafi, mimo wszystko, grać? Ale jednak to prawda. I podziwiam go.
Na plus jest także okładka. Kupiłam Maybe someday w nowszym wydaniu, które nawiasem mówiąc podoba mi się dużo bardziej niż to stare. Jest takie proste,delikatne. Ma swój urok ;)
Maybe someday dostaje zdecydowanie dziesiątkę <3 I nie, minusów nie wymienię, bo jak dla mnie ich nie ma :) Polecam :D
Maybe someday to kolejna książka Colleen, którą pokochałam. [...]Hoover ma naprawdę talent do tworzenia niebanalnych historii, w których porusza ważne tematy.
W Maybe someday nie jest inaczej, jednakże nie zdradzę, jaki temat tutaj jest pociągnięty, ponieważ byłby to przeogromny spoiler. Powiem tylko, że autorka mnie bardzo pozytywnie tym zaskoczyła. Ta kwestia, jak...
Katy Regnery może kojarzycie z jej poprzedniej powieści wydanej w Polsce. Mowa o „Weteranie”, czyli pierwszej części serii Współczesne Baśnie, która była retellingiem „Pięknej i Bestii”. Tym razem autorka stworzyła historię na wzór baśni „Jaś i Małgosia” - ciekawie, co nie? Ja się jeszcze nie spotkałam z takim pomysłem, więc byłam naprawdę zaintrygowana, jak Katy podejdzie do tematu.
Griselda i Holden mając po dziesięć lat zostali porwani przez faceta, który wydawał się być niespełna rozumu. Spędzili u niego w niewoli trzy lata, aż w końcu Griseldzie udało się uciec. Holden niestety nie miał tyle szczęścia i pozostał u porywacza. Dziesięć lat później przypadek sprawia, że Gris i Holden spotykają się podczas nielegalnych walk. Wracają wszelkie wspomnienia z przeszłości, z którymi obydwoje walczą.
Griselda i Holden to bohaterowie wykreowani na wzór Jasia i Małgosi, na wzór porwanych dzieci. Od razu powiem, że to nie jest łatwa książka, głównie właśnie przez sam motyw porwania, ale i poprzez te emocje, które się pojawiają. Katy świetnie podeszła do tematu, a nie ukrywajmy – nie jest on łatwy. Na początku przeplata teraźniejszość z tym, co się działo, kiedy dzieci pozostawały w niewoli. Autorce udało się porządnie zagrać na moich emocjach, a było ich wiele, oj wiele. Od szoku, po ból, złość, aż po nienawiść.
Mamy okazję poznać Gris i Holdena jako te małe dzieci, ale i jako już dorosłe osoby. Cieszę się, że Regnery postanowiła nam przybliżyć ich wspólną przeszłość na podstawie wspomnień, bo dzięki temu mogliśmy lepiej zrozumieć co się wtedy działo, co oni przeżyli. Później możemy zaobserwować, jak ta trauma z dzieciństwa wpłynęła na ich przyszłość, na to jakimi stali się ludźmi. I tutaj widać, że każde z nich poradziło sobie z tym w inny sposób, każde to inaczej odebrało i przeżyło. Autorce jakby udało się przedstawić dwie strony medalu, dwie różne drogi, które wywodzą się z tego samego początku. Jedno ich łączy – obydwoje nie potrafią sobie w pełni poradzić z tym, co przeszli i to jest na swój sposób przerażające.
Fakt faktem jednak, że polubiłam obydwoje bohaterów. Mimo tych wszystkich przeżyć, mimo własnych demonów pozostali silnymi ludźmi, nie poddawali się. Było im ciężko – nie ma co się dziwić, w końcu brzemię tych wydarzeń będą nosić do końca życia, ślad na psychice zostanie na zawsze. Moim zdaniem były to postacie wykreowane bardzo... realnie, nie byli wyidealizowani, czy przerysowani, byli po prostu prawdziwi.
„Nigdy nie pozwolę ci odejść” to taki dość grubasek, ta książka liczy sobie blisko 500 stron i nie powiem, nieco mnie ta objętość przeraziła, ale szybko się okazało, że zupełnie niepotrzebnie. Katy Regnery ma taki przyjemny styl, a w dodatku tak umiejętnie ułożyła całą fabułę, że czytając tę książkę nie ma mowy o tym, by się nudzić. Ja nie potrafiłam się od tej historii oderwać, tak mnie wciągnęła, że chciałam po prostu czytać.
Jakby to... moim zdaniem, ta historia to po prostu sztos. Przewija się tutaj tak wiele emocji, tyle się dzieje, że, jak już mówiłam, nie da się nudzić. Dodatkowo, żeby fabuła nie opierała się tylko i wyłącznie o motyw porwania i jego konsekwencje, autorka zdecydowała się wprowadzić „mały” zwrot akcji, pewne zawirowania w życiu bohaterów. Coś na kształt dramy, ale nie do końca z dupy wziętej. Było to ciekawe urozmaicenie i mimo że niezbyt przepadam akurat za takim wątkiem, to jednak cieszę się, że pojawiła się jakaś odmiana, że coś się wydarzyło. [...]
Ciąg dalszy na blogu - https://zabookowanyswiatpauli.blogspot.com/2019/01/nigdy-nie-pozwole-ci-odejsc-katy.html
Katy Regnery może kojarzycie z jej poprzedniej powieści wydanej w Polsce. Mowa o „Weteranie”, czyli pierwszej części serii Współczesne Baśnie, która była retellingiem „Pięknej i Bestii”. Tym razem autorka stworzyła historię na wzór baśni „Jaś i Małgosia” - ciekawie, co nie? Ja się jeszcze nie spotkałam z takim pomysłem, więc byłam naprawdę zaintrygowana, jak Katy podejdzie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-01
Kiedy w zeszłym roku czytałam "Noce za nocami" - byłam zachwycona oryginalnym podejściem do tematyki wampirów we współczesnej Polsce. Losy dwóch Panów F tak mi się podobały, że aż żal było mi kończyć tamtą historię. Ucieszyła mnie wieść, że autorka przygotowuje kontynuację i wyczekiwałam jej z niecierpliwością. I oto jest!
Feliks i Fryderyk w "Noce za nocami" zabrali nas do Warszawy, natomiast w "Noce aż po wieczność" wybierzemy się do... Florencji. A czemu tam? Odpowiedzią jest Nikifor, który poleciał do Włoch załatwić swoje sprawy i... zniknął. Co prawda Księciu czasem się to zdarzało, ale jeśli nie zainteresował się losem swojego psa po rutynowym zabiegu, to coś tutaj nie gra...
Ta dwójka, wraz z Rutą, decyduje się lecieć do Florencji, żeby dowiedzieć się, co się wydarzyło i odnaleźć Nikifora. Na miejscu zaczynają się schody, starają się dojść po nitce do kłębka, żeby rozwiązać tę zagadkę. Nie ukrywam, wątek takiej wampirzej intrygi, odkrywania różnych faktów z przeszłości bohaterów, wysoko postawionych wampirów... to było naprawdę ciekawe! Sama próbowałam domyślić się, co się stało, niestety nie udało mi się dotrzeć do prawdy.
"Noce aż po wieczność" dostarczyły mi całej gamy przeróżnych emocji - było uroczo, czasem zabawnie, miały miejsce intrygi i tajemnice, ale też pojawiła się nieprzewidywalność. Miałam także złamane serce i drżałam o losy bohaterów. Autorka momentami zrobiła istny rollercoaster i czasem nie wiedziałam, czego mam się spodziewać dalej. Ale w tym wszystkim byłam jednocześnie zachwycona całą tą historią, bohaterami i Florencją.
Zdjęcie profilowe readforrhys
/ciąg dalszy/
Podobało mi się to, że w tej części Małgorzata Wilk postawiła na narrację z innej perspektywy, niż tylko Feliksa - choć nadal pozostaje ona trzecioosobowa.
Wciąż pozostaję przy zdaniu, że autorka opisuje wampirów w dość oryginalny sposób. Czytając, czułam swego rodzaju dystyngowany klimat, a jednocześnie taki współczesny. Zupełnie inaczej odbierałam te postacie, niż w innych historiach o tej tematyce, które aktualnie powstają.
W tej książce działo się sporo, a jednocześnie czułam taki... spokój i pewne ukojenie. Trudno mi wyjaśnić to odczucie, ale jest ono zdecydowanie pozytywne.
Cóż ja mogę tu więcej mówić - koniecznie sami sięgnijcie i się przekonajcie! Dajcie się porwać urokowi optymistycznego Feliksa i nieco mniej wylewnego Fryderyka. Ale też Rucie i Nikiforowi. Tych postaci nie da się nie lubić i zdecydowanie warto je poznać.
Teoretycznie można tę książkę czytać osobno, ale zdecydowanie radziłabym poznać wcześniej "Noce za nocami". Po pierwsze - również warto sięgnąć, a sekundo - żeby być na bieżąco, bo można się pogubić bez znajomości poprzedniej części.
Ja polecam z całego serduszka! Obydwie części są cudowne i zapamiętam je na długo!
Kiedy w zeszłym roku czytałam "Noce za nocami" - byłam zachwycona oryginalnym podejściem do tematyki wampirów we współczesnej Polsce. Losy dwóch Panów F tak mi się podobały, że aż żal było mi kończyć tamtą historię. Ucieszyła mnie wieść, że autorka przygotowuje kontynuację i wyczekiwałam jej z niecierpliwością. I oto jest!
Feliks i Fryderyk w "Noce za nocami" zabrali nas do...
Uwielbiam Colleen Hoover, więc gdy tylko się dowiedziałam, że w Polsce zostanie wydana jej kolejna książka, z miejsca jej zapragnęłam. Nawet nie czytając jeszcze opisu fabuły. Później, gdy przeczytałam opis – jeszcze bardziej zachciałam ją przeczytać. Kiedy więc dostałam ją na urodziny, nie mogłam się doczekać aż ją zacznę czytać.
Colleen, jak zauważyłam, ma schemat tworzenia postaci swoich powieści. Pod postacią osoby wesołej, radosnej, czai się ból. Bohaterowie są w jakiś sposób poszkodowani przez los. I w November 9 także to występuje. I dla Fallon i dla Bena 9 listopada to data, rocznica czegoś, co wywróciło ich życie do góry nogami.
Fallon i Ben spotykają się po raz pierwszy 9 listopada. Bardzo podobała mi się postawa Bena podczas ich pierwszego spotkania. Bo mówiąc szczerze – ojciec Fallon mnie wkurzył. (Ale dobra, więcej nie zdradzę ;p). Spędzili razem cudowny dzień ale jako, że nic nie trwa wiecznie – musieli się rozdzielić.
Aha, wspominałam, że Ben jest początkującym pisarzem? Nie? To teraz piszę :D Co roku więc, 9 listopada gdy się spotykają kolejny raz, powstaje kolejny rozdział ich historii. Ten pomysł mi się podobał. Taki na swój sposób romantyczny.
Książkę czytało mi się naprawdę szybko. Wciągnęła mnie bez reszty i pochłonęłam ją w dwa dni. Ma ona bardzo fajną czcionkę, która ułatwia czytanie. I te cytaty wprowadzające w każdy kolejny 9-ty listopada – no świetne :D Jak już jestem przy wymienianiu plusów pod kątem graficznym no to absolutnie nie mogę zapomnieć o tej przepięknej okładce. Niby prosta, zwykła, ale strasznie mi się podoba ♥ I to zdjęcie LA na okładce ♥ Niby nie powinno się oceniać książki po okładce, ale im ładniejsza okładka tym, no nie ukrywajmy, książka przyciąga więcej czytelników.
Plusem jest również szybka akcja, ciągle coś się dzieje, nie wieje nudą. Bohaterowie bardzo dobrze wykreowani. Są i smutne wątki, a ja kilka razy byłam w szoku. Zakończenie też pewnie niejednego z Was zaszokowało. Bo mnie z pewnością. Kompletnie się nie spodziewałam, tego co się wydarzyło. Te strony, które wszystko wyjaśniały, czytałam z otwartą buzią. Niemniej jednak, zakończenie mi się podobało ♥ Ale to nie znaczy, że mnie w pełni zadowoliło bo... ja chce więcej :( Chciałabym poznać dalsze losy Fallon i Bena :(
A, zapomniałabym wspomnieć jeszcze o jednej ważnej rzeczy! Otóż to, że November 9 będzie świetną książką, wiedziałam już od pierwszego zdania. A to jest rzadkość. Bardzo często pierwsze zdania, strony, czy nawet rozdziały książek, są po prostu nudne. Bo autorzy wprowadzają nas w ten świat. Colleen jednak zaczęła bardzo ciekawie i już po pierwszym zdaniu byłam rozbawiona :D Bo humor w tej książce także jest ♥
Gdy na początku tego roku przeczytałam Hopeless tej autorki, które było moja pierwsza przygodą z jej twórczością. Nie wyobrażałam sobie, żeby jakaś inna jej książka mogła stać się moją ulubioną. Dlatego teraz mam dwie. Bo November 9 także jest moją ulubioną książką Colleen ♥ Mimo, że czuję niedosyt, to jestem zachwycona nią książką. Widac to chociażby po tym, że podałam same plusy. Jak dla mnie nie ma w niej żadnych minusów (okay, może znalazłby się taki jeden malutki, a mianowicie, mogłaby być grubsza :D). Także ten, Ci co się jeszcze zastanawiają – koniecznie musicie to przeczytać ♥ Jak najbardziej, z czystym sumieniem – Polecam.
Uwielbiam Colleen Hoover, więc gdy tylko się dowiedziałam, że w Polsce zostanie wydana jej kolejna książka, z miejsca jej zapragnęłam. Nawet nie czytając jeszcze opisu fabuły. Później, gdy przeczytałam opis – jeszcze bardziej zachciałam ją przeczytać. Kiedy więc dostałam ją na urodziny, nie mogłam się doczekać aż ją zacznę czytać.
Colleen, jak zauważyłam, ma schemat...
Pierwsza część naprawdę mnie zaciekawiła, ciekawe polskie fantasy z domieszką słowiańskich wierzeń, czyli gatunek, który ostatnio bardzo lubię. Zakończenie było takie, że nie umiałam się doczekać drugiego tomu :D Aktualnie jestem po lekturze „Czerwonego słońca” i czekam na trzeci, haha :D Trochę mi zeszło przeczytanie go, bo szkoła :/ Ale przejdźmy do konkretów, a mianowicie – zapraszam na recenzję drugiego tomu „Żniwiarza”. ^^
Wydarzenia z „Czerwonego słońca” rozgrywają się blisko rok, po tych z „Pustej nocy”. Magda wraca do świata żywych jako Żniwiarz, w nowym ciele, które wcześniej należało do dziewczyny w wieku zbliżonym do niej. Magda za wszelką cenę pragnie zemścić się na Pierwszym, który ją zabił rok wcześniej. Chce go odnaleźć i odesłać do Nawii. Nie jest sama, może liczyć na pomoc Feliksa, ale i przez różne zbiegi okoliczności – i innych osób. I całe szczęście, bo gdyby działała w pojedynkę to.. no cóż, zbyt długo w nowym ciele by nie pobyła ;P Żniwiarzy jest „dzięki” Pierwszemu na świecie mniej, natomiast Nawich – coraz więcej. Co za tym idzie, Magda z Feliksem mają pełne ręce roboty, a zważywszy na to, że dziewczyna w pewnym sensie musi uczyć się od nowa, przysporzy im to sporo przygód :D
Jak już wspominałam, Magda ma nie tylko nowy wygląd, ale i charakter. Jestem pod wrażeniem tego zabiegu, bo w zasadzie, to w pierwszym i w drugim tomie jest ta sama bohaterka, ale w obu zachowuje się inaczej. Autorka miała więc bardzo ciekawy pomysł. Jeśli mam być szczera, to Magda w wydaniu z „Pustej nocy” w większym stopniu zdobyła moją sympatię. Była bardziej... swojska, odważna i rozsądna. Chociaż z drugiej strony w „Czerwonym słońcu” widać na jej przykładzie, jak ciężkie jest życie Żniwiarza w nowym ciele, kiedy to musi walczyć z przyzwyczajeniami i charakterem osoby, która, że tak powiem, zajmowała je wcześniej.
Skoro jestem już przy bohaterach, to wspomnę również o tym, że Paulina Hendel wprowadziła do historii kilkoro nowych bohaterów, przykładowo zapomniana przez rodzinę ciotka Janina z dwojgiem wnuków. Typowe „sebki”, postrach dzielnicy, drżące ze strachu przez babcią :D Nie są to postacie wprowadzone ot tak, a mają swoją rolę w fabule. Dodatkowo dodają książce nieco komizmu, którego oczywiście nie brakuje. Humor i sarkazm z łatwością można w żniwiarzu znaleźć ^^
Akcja w „Czerwonym słońcu” rozwija się stopniowo, ale ciekawie. Ta książka zaciekawiła mnie od pierwszych stron i tak trwało już aż do końca. Nudnych fragmentów nie uświadczymy, a jedynie co to, sporo nieoczekiwanych zwrotów akcji i czasami spokojną, ale zazwyczaj wartką akcję. Nie będzie przesady w słowach, że ta część jest o wiele lepsza od swojej poprzedniczki. Pod każdym względem. I akcja jest ciekawsza i treść napisana na wyższym poziomie, no wszystko uległo poprawie na plus.
Generalnie uwielbiam „Żniwiarza” za niesamowity klimat. Polowania na Nawich są tak dobrze opisane, że czułam się, jakbym brała w nich udział razem z bohaterami. Paulina po raz kolejny zrobiła kawał dobrej roboty, przez co teraz trzeba znowu cierpliwie czekać do grudnia, na kolejny tom - „Trzynasty księżyc”. Jestem go strasznie ciekawa, tym bardziej, że drugi tom skończył się dosyć zagadkowo. A wam, jeśli nadal się wahacie, to naprawdę polecam. ^^
zabookowanyswiatpauli.blogspot.com
Pierwsza część naprawdę mnie zaciekawiła, ciekawe polskie fantasy z domieszką słowiańskich wierzeń, czyli gatunek, który ostatnio bardzo lubię. Zakończenie było takie, że nie umiałam się doczekać drugiego tomu :D Aktualnie jestem po lekturze „Czerwonego słońca” i czekam na trzeci, haha :D Trochę mi zeszło przeczytanie go, bo szkoła :/ Ale przejdźmy do konkretów, a...
więcej Pokaż mimo to