-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński4
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać352
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik15
Biblioteczka
2016-12-25
2016-09-18
2016-09-10
2016-09-08
2016-08-29
2016-08-08
2016-08-02
2016-05-06
2016-05-03
2016-04-29
2016-04-13
2016-04-07
2016-03-15
2016-03-10
Zdenerwowała mnie ta książka, bo niszczy cudowny pomysł. Tak bardzo chciałabym, żeby istniało jeszcze inne "Miasto ślepców"! Będące książką wybitną, noblowską, a nie koncentrującą się na taniej sensacji, brutalności i ohydzie. Bo co znajdujemy u Saramago? Ekskrementy, trupy, seks, zdziczenie. Egzaltowane refleksje, które pojawiają się nagle i kompletnie rozbijają akapity. Narratora z gatunku tych wkurzających do granic, zdumiewającego się faktem, że "bezwstydnica" potrafi płakać. A przede wszystkim głęboką niewiarę w ludzi.
Koncepcja człowieka rysowana przez Saramago budzi protest. "Wszyscy jesteśmy ulepieni z tej samej gliny, z obojętności i zła, pół na pół" - twierdzi autor i na potwierdzenie swojej tezy rozwija akcję, w której wszystko idzie źle, w której ludzie ulegają swoim najniższym instynktom. Niewiele znajdzie się iskierek nadziei w tym obrazie nędzy i rozpaczy. Nie jest on też specjalnie przekonujący - jeśli już ktoś proponuje taką wizję człowieka, to spodziewałabym się, że będzie umiał ją mocniej uargumentować.
Protest budzi też malowana przez narratora wizja ślepoty. Człowiek ślepy to dla narratora już niemal nie człowiek. Ze ślepotą nie da się żyć. Dużo jest w książce uwag o tym, że z utratą wzroku wiąże się utrata zdolności do bycia dobrym człowiekiem - na to się przecież zgodzić nie można.
Styl uważam od pierwszej strony (zawierającej wyjątkowo nieporadny opis ruchu ulicznego, w którym zdania się moim zdaniem nie kleją i przypominają pierwsze próby literackie młodzieży szkolnej) za nieudany eksperyment. Pod koniec obowiązkowa scena z pisarzem, której wprowadzenie wydaje się topornym zabiegiem Saramago, który służy wyjaśnieniu suchego, reporterskiego stylu. Gdybym wcześniej nie czytała "Dżumy", mogłoby mnie to wyjaśnienie jakoś przekonać. Problem w tym, że wystarczy zajrzeć do Camusa, by zobaczyć, że wszystko, co próbuje osiągnąć Saramago, można uczynić dużo zręczniej.
Podsumowując - koszmar na wielu poziomach.
Zdenerwowała mnie ta książka, bo niszczy cudowny pomysł. Tak bardzo chciałabym, żeby istniało jeszcze inne "Miasto ślepców"! Będące książką wybitną, noblowską, a nie koncentrującą się na taniej sensacji, brutalności i ohydzie. Bo co znajdujemy u Saramago? Ekskrementy, trupy, seks, zdziczenie. Egzaltowane refleksje, które pojawiają się nagle i kompletnie rozbijają akapity....
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-21
Wrażliwość rodziny Joadów, głównych bohaterów „Gron gniewu”, została ukształtowana w, łagodnie mówiąc, surowych warunkach bytowych. W ich rzeczywistości kiedyś zdarzyło się, że do sąsiadów wdarła się świnia i pożarła maleńkie dziecko, stary Joad boi się słowa pisanego, bo „ile razy ojciec widział jakieś pismo, zawsze ktoś mu coś zabierał”, a najlepszym sposobem na opatrzenie rany jest przyłożenie do niej grudy ziemi z własnym moczem. Czytanie o takich bohaterach to ćwiczenie empatii, jednak z mało komfortową świadomością, że przerabiamy kurs „dla początkujących”, a prawdziwe schody zaczną się dopiero po odłożeniu książki. Bo łatwo polubić bohaterów na odległość. Łatwo zżyć się z nimi i im współczuć, gdy bezduszny Bank każe im wynosić się z ziemi przodków i praktycznie zmusza do tułaczki do Kalifornii. Ale co gdyby się ich poznało nie w książce, a na ulicy? To insza inność.
Człowiek zatopiony w lekturze to dużo bardziej oświecona jednostka niż ten sam człowiek pół godziny później. W bezpośrednich kontaktach międzyludzkich współczucie często smętnie popiskuje, przydeptane prostszymi bodźcami – takimi jak na przykład zapach. W książce zapach nie uderza w nos. A już się widzę, jak słyszę dzwonek u drzwi, odkładam książkę, otwieram, a przede mną staje krzepki, bystry facet, Tom Joad we własnej osobie. I śmierdzi.
Nie lubię brudasów, nie lubię gwałtownych. Nawet od człowieka, którego znam, spojrzę ze wstrętem i irytacją, gdy będzie roztaczał woń kloszardzią. A już naprawdę nie znoszę, jak mi ktoś niezapowiedziany dzwoni do drzwi i zaburza cały rytm poranka. Zatem w obliczu tułacza-imigranta na progu… nie ręczę za swoje zrozumienie i współczucie. Zwłaszcza, gdyby takich Joadów pojawiło się trzysta tysięcy (a tylu zjawiło się w Kalifornii w latach 30.). Zwłaszcza, gdyby zrozumieniu i współczuciu zaczął się przeciwstawiać strach, o wiele silniejszy zawodnik w walce o ludzką duszę.
Z obecnymi imigrantami sprawy mają się podobnie. Dopóki stanowią problem teoretyczny, łatwo zdobyć się wobec nich na szlachetność i współczucie. Problem zaczyna się, gdy stają się naszymi sąsiadami, ludźmi z krwi i kości – gdy trzeba znieść ich zapach, wygląd, sposób mówienia, porywczość. Jesteśmy już nieco mądrzejsi, niż w czasach Wielkiego Kryzysu (ludzkość według Steinbecka zawsze robi krok w przód, a potem pół kroku w tył – lecz nigdy cały), ale i tak większość społeczeństwa, zdjęta strachem przed dzikusami na swoim podwórku, sieje panikę.
W „Gronach gniewu” tego typu reakcje są obrazowo i bezlitośnie piętnowane. Steinbeck chce wysmażyć sążnisty manifest przeciwko kapitalizmowi, więc nie sili się na obiektywizm. Prowadzi czytelnika za rączkę, kilkakrotnie wykładając mechanizm wyzysku. Robi, co w jego mocy, aby pokazać Joadów jako ludzi uczciwych, gotowych pomóc w potrzebie, przede wszystkim zaś takich, w których krwi buzuje życie, którzy emanują energią, witalnością, skontrastowaną z apatią bezdusznych obszarników. Tylko biedni są ludźmi w pełnym tego słowa znaczeniu – majętni i zadowoleni z siebie oblewają test na człowieczeństwo z kretesem. Tylko Joadowie i ci, którzy zdecydują się im pomóc. Bo przecież – pokazuje autor – tak niewiele im trzeba! Wystarczy potraktować ich jak ludzi, pozwolić się porządnie odziać i zarobić na życie, a będą obywatelami na medal, pracownikami miesiąca.
Całym sercem chcę popierać tę wizję, ale nie jestem w stanie zamykać oczu na jej jednostronność. Steinbeck jest idealistą, który agituje za socjalizmem z subtelnością pracownika call-center, który chce wyrobić premię. Brakuje choć jednej postaci, która stałaby po drugiej stronie barykady. O kunszcie autora świadczy jednak fakt, że mimo tej stronniczości powieść jest znakomita w szczegółach – drobne scenki rodzajowe (zwłaszcza z udziałem dzieci) zdradzają jego świetny zmysł obserwacji, dialogi są żywe i niejednokrotnie błyskotliwe, tak że mimo zastrzeżeń nie mogłam się oderwać od lektury. Im dłużej myślę o tej powieści po przeczytaniu, tym bardziej jej polityczność mnie kłuje. Podczas czytania jednak dałam się zauroczyć.
Wrażliwość rodziny Joadów, głównych bohaterów „Gron gniewu”, została ukształtowana w, łagodnie mówiąc, surowych warunkach bytowych. W ich rzeczywistości kiedyś zdarzyło się, że do sąsiadów wdarła się świnia i pożarła maleńkie dziecko, stary Joad boi się słowa pisanego, bo „ile razy ojciec widział jakieś pismo, zawsze ktoś mu coś zabierał”, a najlepszym sposobem na...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-16
2016-02-01
2016-02-14
Być może wynika to z faktu, że książka była jedną z pierwszych pozycji o minimalizmie dostępnych na rynku, ale teraz czyta się ją już jak zbiór oczywistości. Niemniej jednak - miła przypominajka. Cieszy zwłaszcza podkreślenie, że w minimalizmie chodzi o ustalenie sobie życiowych priorytetów i skoncentrowanie się na nich, a wyrzucanie nadmiaru rzeczy i kasowanie pomniejszych zobowiązań to tylko konsekwencje tego wyboru. Autor pokazuje swoją ścieżkę (minimalistyczny wystrój wnętrz, wegetarianizm, fitness w seriach po 20 minut), ale zastrzega, że każdy musi znaleźć własną. I o to chodzi : ) Myślę, że jeśli już czytać o minimalizmie, to najlepiej właśnie takie, elastyczne i zwięzłe wskazówki.
Być może wynika to z faktu, że książka była jedną z pierwszych pozycji o minimalizmie dostępnych na rynku, ale teraz czyta się ją już jak zbiór oczywistości. Niemniej jednak - miła przypominajka. Cieszy zwłaszcza podkreślenie, że w minimalizmie chodzi o ustalenie sobie życiowych priorytetów i skoncentrowanie się na nich, a wyrzucanie nadmiaru rzeczy i kasowanie pomniejszych...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-31
„Szef z osłupieniem patrzył, jak brunatne strużki mego pawia przekraczają Bug, jak z prędkością rozpędzonych tirów przelatują przez przejścia graniczne w Brześciu, Medyce, Terespolu, (…), jak zalewają bobrownicki rynek, jak płyną przez Siemiatycze.”
Typowe dla Pilcha efektowne, sugestywne passusy każą się domyślać, że narrator próbuje swój nałóg uwznioślić. Epickie opisy pijaństwa i kaca czyta się ciekawie, acz nie bez nuty podejrzliwości. Otóż snujący je narrator wydaje się zbyt inteligentny, by wierzyć w wartość tego uwznioślania. Usprawiedliwia się i sam wątpi w swoje usprawiedliwienia. Ale usprawiedliwia się nadal.
Mam wrażenie, że forma Pilcha poniosła. Jego swada niby dobrze obrazuje pijacki bełkot i sposób rozumowania, ale jednak się nie sprawdza. Zamiast potęgować wrażenie, które szokująca treść książki powinna wywierać, tylko je osłabia. No ale podejrzewam, że Pilch zwyczajnie nie umie pisać inaczej.
Między ozdobnikami można jednak wyczytać skargę na to, jak beznadziejne jest położenie alkoholika, na scalenie nałogu i człowieka w jeden byt, na dramaty związane z procesem wychodzenia na prostą. Podglądanie cudzych nieszczęść zawsze kusi. A jeśli chcemy podglądać, jak wygląda alkoholizm, to cóż, można i u źródła.
„Szef z osłupieniem patrzył, jak brunatne strużki mego pawia przekraczają Bug, jak z prędkością rozpędzonych tirów przelatują przez przejścia graniczne w Brześciu, Medyce, Terespolu, (…), jak zalewają bobrownicki rynek, jak płyną przez Siemiatycze.”
więcej Pokaż mimo toTypowe dla Pilcha efektowne, sugestywne passusy każą się domyślać, że narrator próbuje swój nałóg uwznioślić. Epickie opisy...