-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać360
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
Piękna, mądra i mocna książka. Dla każdego człowieka powinna być lekturą obowiązkową, zwłaszcza dla mężczyzn.
Piękna, mądra i mocna książka. Dla każdego człowieka powinna być lekturą obowiązkową, zwłaszcza dla mężczyzn.
Pokaż mimo toWłaśnie skończyłem. Tak, Ja też najpierw oglądałem film... który był cudowny. Ja wiem, że tutaj książka stworzona została na podstawie scenariusza, ale to nie ważne. Płakałem - dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie tylu emocji. Co z tego, że są braki warsztatowe - historia jest urzekająca, losy tych kilku chłopców i ich nauczyciela mnie porwały i oczarowały. Te kilkadziesiąt stron to przesłanie też dla mnie. I przepraszam, ale nie jestem w stanie składnie myśleć i spójnie pisać. Wrócę do tej książki, wrócę do niesamowitego filmu na pewno. Obiecuję.
Właśnie skończyłem. Tak, Ja też najpierw oglądałem film... który był cudowny. Ja wiem, że tutaj książka stworzona została na podstawie scenariusza, ale to nie ważne. Płakałem - dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie tylu emocji. Co z tego, że są braki warsztatowe - historia jest urzekająca, losy tych kilku chłopców i ich nauczyciela mnie porwały i oczarowały. Te...
więcej mniej Pokaż mimo toNie wiem, naprawdę nie wiem co się ze mną dzieje, ale podoba mi się wszystko, co ma na sobie słynne logo My Little Pony. Generacja czwarta - Friendship is magic zawładnęła moim sercem i wyobraźnią na długo, a serial i komiks to nieliczne dzieła, które potrafią mnie tak szczerze zachwycić, a równocześnie od początku do końca budzić gigantyczną przyjemność. Wszystkim, ale to wszystkim polecam wkręcić się w serial, który dobre wrażenie zrobiłby nawet na największych sceptykach, o ile tylko dali by mu szansę. Świetna fabuła, doskonała kreska i nietuzinkowy humor czynią z każdego odcinka prawdziwą rozkosz dla zmysłów i umysłu, a komiks podąża tą drogą. Historia przedstawiona w komiksie odbiega nieco od kanonu stworzonego w serialu, niech nikogo to jednak nie przerazi. Scenariusz komiksu został obmyślony tak dobrze, że z powodzeniem mógłby służyć za rozbudowany odcinek. Mimo to, ogólne wrażenie, jak i poszczególne fragmenty dzieła sprawiają wrażenie, jakby były tworzone z myślą o starszych czytelnikach. Więcej niż połowa kadrów jest bowiem spowita w czerni, mrok jest także widoczny w samej fabule i to w ilości, której próżno by szukać gdzieś poza świetnymi komiksami ze stajni IDW. Żebyście jednak mieli jakieśkolwiek pojęcie o tym co ja tu u licha wpisuję, najpierw mały, doprawdy szczątkowy opis wydarzeń: Twilight Sparkle od tygodnia męczą straszne koszmary. Pewnego dnia na spacerze wpada na swe przyjaciółki (główne bohaterki serialu, tzw. Mane6: Twilight Sparkle, Rainbow Dash, Fluttershy, Applejack, Rarity, oraz Pinkie Pie), które jakimś diabelskim zbiegiem okoliczności śnią się bardzo podobne sny. Żeby to zbadać, organizują one wspólne nocowanie, w czasie którego mroczna moc porywa Rarity i unosi ją na księżyc. Szybko zostaje zorganizowana akcja ratunkowa, w czasie której przyjaźń bohaterek zostaną poddana próbie. Czytelnik zaś zostanie solidnie dokarmiony morałami (ale nie przesadzonymi, tylko zręcznie powkładanymi w odpowiednie miejsca), epickimi pojedynkami w duchu serialu - czyli więcej jest walk i rozterek duchowych, niż fizycznych. A także tym słynnym humorem, który w tym przeciekawym medium, jakim jest komiks, pozwala twórcom wejść na nowy poziom wykorzystywania obrazu i słownictwa do pobudzenia emocji u siedzącego akcję. Jest więc i komizm sytuacyjny, jak i słowny, odbierany przez nas głównie dzięki perfekcyjnym rysunkom - głównej, obok koncepcji sile komiksu. Polecam jak nie wiadomo co - pierwszy raz od czasu skończenia "Na zachodzie bez zmian" poczułem się tak wzruszony przez jakieś dzieło literackie. Na wielki plus muszę także zaliczyć powagę i wielkość roli, jaką w tym numerze miał do odegrania smok Spike - jedna z najbardziej niepozornych, a zarazem najbardziej lubianych postaci całego cyklu - rozdziały z jego udziałem miażdżą, podobnie jak te z Pinkie Pie, ale to już klasyka. Pędem do empiku po to cudo.
Nie wiem, naprawdę nie wiem co się ze mną dzieje, ale podoba mi się wszystko, co ma na sobie słynne logo My Little Pony. Generacja czwarta - Friendship is magic zawładnęła moim sercem i wyobraźnią na długo, a serial i komiks to nieliczne dzieła, które potrafią mnie tak szczerze zachwycić, a równocześnie od początku do końca budzić gigantyczną przyjemność. Wszystkim, ale to...
więcej mniej Pokaż mimo toMili państwo. Przedstawiam oto książkę, która jest powodem najstraszniejszych wyrzutów sumienia, jakie kiedykolwiek spowodowała we mnie literatura. Teraz, gdy ten tytuł jest już skończony, palmę pierwszeństwa przejmuje Pismo Święte, które zobowiązałem się czytać systematycznie i często, co nie z kolei nieczęsto mi się udaje. Niepokój jaki odczuwałem słysząc słowa "Miasto Śniących Książek" trwał dwa lata i składał się jakby z dwóch części, każda po rok. Wszystko zaczęło się zaś w 2013, gdy pierwszy raz przeczytałem o dziele Waltera Moersa. No właśnie. Walter Moers... ile razy pytałem kogoś, czy może słyszał juz kiedyś to nazwisko, zawsze odpowiadał przecząco. Mogę z prawie stuprocentową pewnością stwierdzić, że w czasie od połowy 2013 do połowy 2014 roku, książki pod tytułem "Miasto Śniących Książek" nie było nawet na allegro. Co gorsza we wszystkich księgarniach sprzedawcy znali tę powieść i mówili, że "owszem jeszcze miesiąc temu była, ale obecnie NAKŁAD jest WYCZERPANY". Tak minął rok, w którym moja miłość do twórczości autora "Miasta..." rosła proporcjonalnie do ilości tych wszystkich dobrych rzeczy, które o nim i o jego książkach napisano. Jaki gniew się we mnie budził na myśl, że ja nie mogę nic o tym cudzie napisać... Lecz uczucie, którego się nie odwzajemnia, po pewnym czasie gaśnie. Tak też było w moim przypadku, wraz z początkiem wiosny 2014 coraz bardziej zapomniałem o obiekcie swych poszukiwań. Pewnego dnia wybrałem się z zupełnie normalną wizytą do empiku, z którego wychodząc zabrałem sobie Tom Kultury, tę papierową gazetkę zawierającą opisy różnych nowości dostępnych w "salonach" empik. W domu zasiadłem spokojnie do przeglądnięcia owej "większej ulotki reklamowej", gdy nagle spostrzegłem znajomy tytuł. To było to! Obiekt moich rocznych poszukiwań znajdował się tuż pod ręką! A zaraz obok w oczy rzucił mi się kolejny wywołujący zawał obraz - książka pod tytułem "Labirynt Śniących Książek" okazał się tak długo oczekiwaną kontynuacją, której premiera na rynku polskim spowodowała wznowienie sprzedaży poprzednich publikacji autora. Co za szczęście, najbardziej oczekiwana powieść tuż pod nosem! Myślicie zapewne kochani czytelnicy, że już dwadzieścia minut później byłem z powrotem w księgarni, gdzie dokonałem zakupu? Niestety nie. Na tę szczęśliwą chwilę poczekałem jeszcze do czerwca, czyli ponad miesiąc, ta decyzja spowodowana była masą różnych dziwnych okoliczności i otrzymaniem nowego telefonu, który na jakiś czas wyparł z mojego życia wszelkie inne formy rozrywki (u z niego też piszę owy tekst, bo recenzja na pewno to nie jest), czego szczerze żałuję. Tak czy inaczej, niedługo przed wakacjami dostałem w swe chciwe łapki owo cudo. Z radością przeczytałem świetny, klimatyczny wstęp, pierwsze rozdziały... i tu dochodzimy do drugiego czynnika powodującego wyrzuty sumienia - czas jaki upłynął od momentu kupna książki do momentu przebiegnięcia oczyma po ostatnich jej linijkach wynosił aż czternaście miesięcy. Z pewnymi wyjątkami, po paru dniach odłożyłem "Miasto..." na rok, a około połowę przeczytałem tylko w sierpniu 2015, w którym to też udało mi się skończyć całość. Skąd wzięła się ta przerwa, biorąc pod uwagę wielkość i klasę tego tytułu? Nie mam pojęcia i w sumie nie obchodzi mnie to, bo najważniejsze, że wrażenia z lektury są niesamowite, a i wspomnienia, które po sobie pozostawia świetne zakończenie są jednymi z jaśniejszych stron tegorocznych wakacji. Całe to skandalicznie krótkie dzieło (ledwo 460 stron, nie można było dwóch tysięcy?) to wirtuozerski popis możliwości niesamowitej wyobraźni Waltera Moersa, którego Camonia nie ma sobie równych w klasyfikacji nowo odkrytych przeze mnie światów, jak pod względem piękna i wielkości, tak przede wszystkim niemal nieskończonej możliwości twórczej, z całego bowiem kontynentu, pisarz przedstawia w tym dziele zapewne dwa miasta, wspominając zaś tysiące nazw własnych, błagających o osobne książki, rozdziały, czy chociaż wzmianki. W planach mam przeczytanie wszystkiego co stworzył Moers, a trochę tego jest (pięć książek?), największe nadzieje wiążę zaś oczywiście z "Labiryntem...". Długo mógłbym wymieniać wszystkie genialne elementy zawarte w powieści i świadczące o jej mistrzostwie. Wszystko zaczyna się zaś od pozornie prostego pomysłu na uczynienie narratorem Hildegusta Rzeźbiarza Mitów, mieszkańca Twierdzy Smoków, czyli stolicy wszelkich dinozaurów z Camonii, a przy okazji wielka enklawa sztuki, bo smoki kochają literaturę jak nic na świecie, a ambicją każdego młodego gada jest zostanie znanym pisarzem. Nie inaczej jest z naszym głównym bohaterem, który dzięki perfekcyjnie poprowadzonej narracji pierwszoosobowej staje się naszym przewodnikiem po swoich przygodach. W ogóle na pierwszej stronie dzieła można zobaczyć napis "Powieść z Camonii autorstwa Hildegusta Rzeźbiarza Mitów, przekład z Camońskiego - Walter Moers". I przyznam się wam, że ten zupełnie inny od wszelkich bohaterów narracyjnych od razu wspiął się na szczyt moich ulubionych postaci. Polubiłem go i przywiązałem się do niego, rozczytywałem się zarówno w opisach wydarzeń, które działy się dookoła niego, lecz tym bardziej upodobałem sobie do jego rozmyślań i komentarzy dotyczących rzeczywistości - wyborna rzecz, napisana ze sporą dawką humoru. Żarty w książce opierają się głównie o słowa, nieczęsto dzieje się coś na tyle śmiesznego, że czytelnik od razu rozpoznaje, że należy się śmiać. Tutaj dowcipy są opowiadane i najczęściej dotyczą właśnie komentarzy rzeczywistości, od których nie stroni Hildegust, jako przyszły pisarz nigdy nie traci okazji do błyskotliwego zdobycia sobie uznania widza - czy to świetnym cytatem, z których sterty niektóre powinny znaleźć się w zbiorach z najlepszymi aforyzmami, czy to świetnym opisem przeżyć i akcji, które świetnie łączą się za sobą. Mój ulubiony fragment ze stron 330 - 360 czyta się jednym tchem. Na osobne wiwaty zasługują ilustracje, wykonane przez samego autora, który rysuje chyba tak samo dobrze jak pisze. Rewelacjne, choć czarno białe (poza okładką) rysunki biją o głowę wszystko, co w poprzednich latach dostrzegłem w wielu różnych książkach. Ich sposób na zespolenie się sztuki wizualnej z tekstem powinien zostać opisany w podręcznikach. Tak samo zresztą, jak i przekład Katarzyny Beny, która po mistrzowsku przełożyła na język Polski mnóstwo trudnych wyrażeń i neologizmów tak często obecnych w stylu pisarskim autora. Brawo, brawo i jeszcze raz brawo, za zaangażowanie i wkład w książkę, dobrzy tłumacze zawsze powinni wkładać w pracę tyle energii co pani Katarzyna. Klimat tej powieści jest bardzo pisarski. Dzięki miastu takiemu jak Księgogród, inteligencki duch obcowania z dobrą literaturą jest wyczuwalny na każdym kroku, a młody smok, który nigdy nie opuścił swego miasta reaguje na zagrożenia, jak każdy niedoświadczony człowiek - wszystko to czyni przygody bohatera, mimo bajkowej scenerii bardziej realistycznymi. Polecam ten utwór wszystkim którzy kochają czytać, wszystkim którzy kochają literaturę lub też boją się, że wśród tak szerokiego wyboru nie znajdą czegoś dla siebie - ta książka jest właśnie dla nich. Polecam.
Mili państwo. Przedstawiam oto książkę, która jest powodem najstraszniejszych wyrzutów sumienia, jakie kiedykolwiek spowodowała we mnie literatura. Teraz, gdy ten tytuł jest już skończony, palmę pierwszeństwa przejmuje Pismo Święte, które zobowiązałem się czytać systematycznie i często, co nie z kolei nieczęsto mi się udaje. Niepokój jaki odczuwałem słysząc słowa "Miasto...
więcej mniej Pokaż mimo toJedna z najstraszniejszych, a na pewno najsmutniejsza książka, jaką w życiu czytałem. Od chwili jej ukończenia poznałem jaki ze mnie jest niewrażliwy potwór, bo jeśli na takim zakończeniu, jaki ma "Na zachodzie bez zmian" nie byłem w stanie płakać, to nie rozpłaczę się już chyba nad żadną inną pozycją. Utwór Ericha Maria Remarqe traktuje o grupie siedmiu młodych przyjaciół z małej niemieckiej wsi, którzy pod wpływem swego nauczyciela zgłosili się na ochotnika do wojska. W tym zaś czasie nad Europą szalała najstraszliwsza wojna pozycyjna w dziejach - I Wojna Światowa. Przyznam się wam, kochani czytelnicy, że strasznie dziwnie, tak cholernie inaczej czytało mi się tę relację z frontu, widzianą oczami Niemców - zawsze uważanych za potworów i okropnych szwarcharakterów, marzących tylko o zniszczeniu niewinnych krajów, zapewne jeszcze walczących o wolność spod okupanckiego, pruskiego jarzma. Tym czasem właśnie największą siłą i mocą tej książki jest jej wyprany z prób gloryfikacji i usprawiedliwienia działań wojennych język, styl i charakter. Narratorem jest Paweł. W chwili, której go poznajemy (1916), ma około dziewiętnastu lat, na wojnie jest od roku. Jego koledzy są w podobnym wieku, niektórzy starsi, inni młodsi. Przed wojną był on człowiekiem marzeń, z ambicjami i planami, jego głowa była zaś wypchana ideałami i moralnymi prawidłami. Szczególnie ważne przy opisywaniu tej postaci, są fragmenty dotyczące jego życia rodzinnego i kulturalnego. Wywodził się on z prostej, chłopskiej rodziny, jego ojciec miał doświadczenie rzemieślnicze, ale nie obca mu była praca w polu. Matka Pawła często chorowała, a jej stan pogorszył się jeszcze w czasie wojennej zawieruchy, z powodu gorszej diety (głodu!) i niepokoju o syna. Potwornie ciężko czyta się rozdział w którym bohater wybiera się do rodzinnej wsi na przepustkę. Tam zaś znajduje tylko biedę, głód i chorobę. Młody chłopak, który w szkole pisał wiersze, miał prawdopodobnie romantyczną duszę, uwielbiał też czytać i to niekoniecznie jakiś chłam, bo właśnie klasyki, ale pal to sześć! To rzeczywistość zbiorowa - faktyczny stan życia żołnierza i cywila w trakcie trwania konfliktu jest straszny! Autor wykorzystuje tu postać młodzieży, bo to to ona najwięcej na tej zadymie wycierpiała, a on w jej cierpieniach uczestniczył. Właśnie takim młodym romantykiem jak Paweł był sam Remarqe, on sam widział taką wojnę w młodzieńczym wieku. Naprawdę, opisane przez niego zdarzenia miały swoje odwzorowanie w rzeczywistości. To jest właśnie przerażające sedno całej książki - to piekielnie dobrze napisana, ale do cholery rzeczywista opowieść jego rówieśnikach, o pokoleniu, które zostało zniszczone. Deshumanizująca maszyna zmieniająca ludzi w bydło - ogłupione i powoli tracące zdolność do kolejnych ludzkich odruchów, za to z coraz większą wprawą mordujące przeciwników, do których naprawdę nic nie mają, bo albo oni, albo my - to właśnie wojna. Uczepia się to bydło jedynej wartości, jaka im pozostała - nadziei, że wrócą bezpiecznie do domu. Nawet nie łudzą się już, że wszystko będzie jak dawniej, bo nie będzie. Widmo okopów, bomb i wszechobecnej śmierci pozostanie w nich na zawsze, przycinając ich, jeszcze chłopców, jeszcze dzieci tuż przy ziemi, z której nie mieli szansy normalnie, zdrowo wzrosnąć. A to jest przecież naturalne prawo natury, człowieka, prawo Boskie, móc bezpiecznie rozwinąć się, a nie umrzeć na obczyźnie i to jeszcze nie wiadomo w jakim celu. Właśnie cel wszystkich tych działań jest najbardziej niejasny dla bohaterów "Na zachodzie bez zmian". Oni jako zwyczajni prości chłopi niemieccy tylko mgliście zdają sobie sprawę z powodów decyzji i działań rządu. Jedną z najważniejszych scen powieści jest moment, w którym Tjaden, jeden z kolegów Pawła pytał się po prostu: dlaczego? Dlaczego ja tu jestem? Czy ktoś mnie obraził? Ja nie czuję się urażony, a jeśli ktoś na górze tak, to niech sam załatwi to z tym który go obraził, bo na pewno nie byli to ci biedacy po drugiej stronie frontu. Żadne roszczenia terytorialne i wpływy w obcych krajach, ani nawet bogate kolonie nie są warte tego co tutaj przeżywam. Niemcy na własną rękę doprowadziły się do ruiny. A najbardziej ucierpiało jedno, młode pokolenie. Narrator nie chce na siłę doszukiwać się jakichkolwiek zalet wojny. Właściwie każdy rozdział czyta się z coraz do nowym kamieniem na sercu, te epizody prowadzą coraz bardziej w dół, zabierając czytelnika w podróż po wszystkich etapach życia żołnierza I Wojny Światowej: Koszary, front, ogień huraganowy, czołgi, miotacze ognia, okopy, kwatera dla rekrutów, lazaret, zniszczone wojną krajobrazy obu krajów, w których toczy się akcja powieści - we Francji, zniszczonej bombami i ciągłym ogniem, ruchem armii, ale posiadającej dostawy żywności i broni od wielu sojuszników, oraz ojczyzna Niemcy, mniej naruszona przez broń, ale za to zdycjąca z głodu. Dalej obozy jenieckie, w tej książce akurat wypełnione po brzegi Rosjanami, jakby autor chciał nam coś przekazać, bo ukazał ich w lepszym świetle, niż własnych pobratymców. W ogóle większość złych ludzi, jakich Paweł spotkał na swej drodze, była jego rodakami. Żołnierzy z przeciwnej strony nazywa pogubionymi i ogłoszonymi ślepcami nie pozostawia nam złudzenia. Ta podróż może zakończyć się tylko śmiercią, jeśli nie fizyczną, to na pewno duchową. Co do strony technicznej dzieła, to tkwi ona na doprawdy wielkim poziomie i to pod każdym niemal względem. Język jest prosty, lecz nie pozbawiony z powodu upływu czasu pewnych archaizmów. Brak w nim sztucznego patosu i po doniosłości, nad to wszystko wybijają się bowiem dramatyczne refleksje głównego bohatera, pisane pięknie, bo trafnie. Styl jest nieomal reporterski, choć to bardziej dziennik, rodzaj prywatnych, wojskowych zapisków. Słusznie zauważono w opisie podobieństwa Hemingway'a, lecz to klasa sama w sobie. Ten styl nie jest podrobiony, tekst żyje w naszych duszach i umysłach po jego przeczytaniu, pozostając najwybitniejszą deklaracją pacyfizmu i zarazem ostrzeżeniem przed rozwiązywaniem sporów drogą zbrojną w historii literatury. Jaka szkoda, że ludzie nie wzięli jej sobie do serca!
Jedna z najstraszniejszych, a na pewno najsmutniejsza książka, jaką w życiu czytałem. Od chwili jej ukończenia poznałem jaki ze mnie jest niewrażliwy potwór, bo jeśli na takim zakończeniu, jaki ma "Na zachodzie bez zmian" nie byłem w stanie płakać, to nie rozpłaczę się już chyba nad żadną inną pozycją. Utwór Ericha Maria Remarqe traktuje o grupie siedmiu młodych przyjaciół...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-17
Najważniejsza książka, jaką przeczytałem w 2015 roku, a może i najważniejsza ze wszystkich, jakie ukończyłem. Otwieram i mam wytłuszczone czarno na białym, co warto czynić, a z czego jedynie diabeł się cieszy, jak unikać zła, jak być dobrym człowiekiem i chrześcijaninem - wszytko to znajduje się tutaj - w trzydziestu jeden listach starego diabła do młodego, toastu, oraz autorskiego wstępu i posłowia.
Najważniejsza książka, jaką przeczytałem w 2015 roku, a może i najważniejsza ze wszystkich, jakie ukończyłem. Otwieram i mam wytłuszczone czarno na białym, co warto czynić, a z czego jedynie diabeł się cieszy, jak unikać zła, jak być dobrym człowiekiem i chrześcijaninem - wszytko to znajduje się tutaj - w trzydziestu jeden listach starego diabła do młodego, toastu, oraz...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-06-24
2015-07-14
2015-07-23
Dobra rzecz. Braki techniczne nadrabia przesłaniem.
Dobra rzecz. Braki techniczne nadrabia przesłaniem.
Pokaż mimo to