Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Nudy na pudy. O, przepraszam, wiem, nie powinno się tak zaczynać. Najpierw należałoby walnąć jakiś ładny wstęp do opinii. Tak więc - wracając ze szkoły wstąpiłem do biblioteki publicznej, aby oddać kilka książek, czy tam komiksów - normalna sprawa. Pani bibliotekarka jak zwykle sympatyczna, zachęciła mnie do rozejrzenia się po oddziale. Po wstępnym przejrzeniu wszystkich regałów w "pokoju dla dorosłych", udałem się w kierunku strefy dziecka, świadom, że tam również wiele dobra można między okładkami znaleźć. Więc wchodzę, patrzę, patrzę, patrzę. Nic. To znaczy - dużo książek, ale nie dla mnie, nie na dziś, nie ten kolor, nie wiem - rozmiar książki czy inne bzdury? Wreszcie najgorszy regał - literatura ni to edukacyjna dla dzieci. A tam kilka książek ze znanej mi serii o strasznej historii, wśród nich ta. Pamiętałem ją ze szkoły, ze cztery zabawne książeczki o rzymianach, Szekspirze, celtach czytałem, a i nieźle były, siedem na dziesięć te sześć lat temu. Myślę: XX wiek - kawał czasu, a ile wtedy dokonano! Będzie się dobrze czytać, będzie śmiesznie. No i wziąłem. OK. Wstęp mamy z głowy, a tak na dobrą sprawę jeszcze nic nie napisałem. No i ciężko jest mi cokolwiek pisać, gdyż ta książka jest po prostu słaba. Nudna że hej, góra jedna ciekawa historia, kalendarium gigantyczne - jedna trzecia (nudna!) cześć książki. Obrazki no - w porządku. Ilustrator starał się jak mógł zabawnie zobrazować kolejne śmiszne kawały autora (niektóre były dobre, nie można się przyczepić). Ale te tematy! No ja nie mogę! Najciekawszy wiek w historii świata, a ten chwyta się jakiś bzdur. Nawet o muzyce lat siedemdziesiątych - osobną książkę można by napisać (ba - całą bibliotekę dobrych książek), a facet zamyka to w czterech, sześciu stronach i to jeszcze opisaną jako żarty ze słabych tytułów i jakiejś tam pierwszej płyty mniej znanego zespołu. To był tak słaby fragment, że nogi się podemną ugięły. A już od lat trzydziestych Terry Dearry rozpoczął definiowanie swojej wizji nastolatka. Myślę sobie - będzie opisywał konkretne grupy młodzieży w ich środowisku. Bardzo dobrze - robił to już wielokrotnie, zawsze to było ciekawe. No i rzeczywiście, na początku książki opisuje on życie dzieci zarówno z elit, jak i z totalnego, bezdomnego plebsu i jest fajnie. Ale od lat pięćdziesiątych najwyraźniej wizja młodego człowieka staje się w oczach autora zupełnie jednolita. Każdy nastolatek to zapatrzony w telewizję nudziarz, dreczony przez nauczycieli i słuchający głupiej muzyki. Jedynie epizod o młodocianym złodzieju samochodów trzymał jakiś tam poziom, chociaż dwie strony to trochę za mało jak na taki fajny temat - przestępstwa w latach powojennych. Ale przy telewizji to już limit nie obowiązuje - dalejże dwadzieścia stron o jakichś pierdołowatych kreskówkach i wypadkach prezenterów telewizyjnych przy pracy to nic. Po prostu - najważniejszy element historii XX wieku. A o Hitlerze tylko wzmianka w kalendarium! No - oczywiście rozumiem, że o obydwu wojnach światowych napisano osobną "Straszną Historię" (przy okazji - najlepszą ze wszystkich), ale na litość - opisywanie wojny pod kątem materiałów propagandowych puszczanych w szkolnych rozgłośniach radiowych, oraz drukowanych w młodzieżowych czasopismach to zbrodnia. I to jeszcze jaka nudna. Żebym nie zapomniał - całość książki jest przybliżeniem jedynie historii Anglii. Nawet powstań Irlandzkich tu nie ma. Jedynie nudne życie codzienne Anglików. Nie poczytasz o wojnie mandżurskiej, ani o jesieni ludów, czy chociaż o rewolucji październikowej. Punkt widzenia brytoli skupia się jedynie na ich własnym, ciasnym ogródku i ich własnej, nudnej telewizji. I żeby mi się nie odezwały głosy oburzenia - że o przepraszam. Ta książka to jest o Anglii i tylko o Anglii, a ty to nie wiadomo czego wymagasz. No sorry, ale wymagam. Chociaż może sprostowania, że oto nie trzymam w dłoniach książki o dwudziestym wieku, ale zbiorek anegdot o mass mediach Wielkiej Brytanii. Poczułem się literacko oszukany. Zakończenie nie będzie zbyt optymistyczne. Nie będę pisał o zaletach książeczki, bo po prostu ich nie pamiętam. "Straszna Historia" jaka jest każdy widzi, a jak nie wie, to po to ma bibliotekę żeby się samemu przekonać. Zalety tejże serii są jak puzzle - jest ich wiele i najbardziej widać je w szczegółach, o których nie mam serca pisać, bo i chyba godzina by nie wystarczyła, aby wszystkie wymienić. Ta część zawiodła po całości. I I tym ponurym akcentem kończę.

Nudy na pudy. O, przepraszam, wiem, nie powinno się tak zaczynać. Najpierw należałoby walnąć jakiś ładny wstęp do opinii. Tak więc - wracając ze szkoły wstąpiłem do biblioteki publicznej, aby oddać kilka książek, czy tam komiksów - normalna sprawa. Pani bibliotekarka jak zwykle sympatyczna, zachęciła mnie do rozejrzenia się po oddziale. Po wstępnym przejrzeniu wszystkich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bladego pojęcia nie mam, co napisać o książce, którą przeczytałem w 10 minut w empiku. Brak możliwości przysiąścia nad tym dziełem i zgłębiania jego zawartości (bardzo kolorowej) sprawiła, że praktycznie zapomniałem o niej na chwilę po opuszczeniu sklepu. Autor ma szczęście, że zdobył reputację jako osobowość internetowa, gdyż jego książka nie doczeka się miana wizjonerskiej. Możliwe jest, że większość ludzi poprzestanie na określeniu "Ta książka Cię kocha" mianem zabawnej. I będą to głównie fani Felixa Kjellberga lub ci, którzy przeczytali ją na szybko w księgarni - jak ja. Żeby nie było - oglądam czasami Pewdiepie'a, lubię to ale (głównie z powodów językowych) nie jest to dużo i chyba nie mam prawa nazywać się prawdziwym fanem. Treść tego albumu z abstrakcyjnymi obrazkami wraz z najdłuższym tekstem - czyli wstępem, oraz pewnego typu przedmową (która jest dziwną parafrazą pierwszego rozdziału Ewangelii według św. Jana, oraz Księgi Rodzaju, stawiającą oczywiście dla beki pewdiepie'a jako Boga) zmieściłby się na jednej stronie A4, no może dwóch. Nie żeby to był od razu jakiś minus, ale zawartość tych bajecznie kolorowych 256 stron to antycytaty. Pewdiepie zupełnie słusznie drwi z gigantycznej popularności internetowych cytatów motywacyjnych typu: "Zaakceptuj samego siebie - to pierwszy krok do zaakceptowania świata", "Jutro też jest dzień", "Nawet mała świeca potrafi pokonać ciemność" itp. Cała książka wypełniona jest więc lustrzanymi odbiciami takich cytatów, co sprowadza się do ciągłego przypominania o beznadziei w życiu, pracy, uczuciach i tak dalej. Jest to dokładne spisanie obaw ludzi, którzy szukają ulgi i rady w cytatach motywacyjnych. Cześć z nich stworzona jest w pewnym specyficznym slangu "Bros Army" (społeczności fanów autora), osoby nie obeznane mogą mieć problemy z pełnym ich zrozumieniem. Tak czy owak, ja nie poczułem się w żaden sposób ubogacony sentencjami typu: "Jutro nie będzie lepiej", "Niektórzy potrzebują uwolnić się od balastu, aby polecieć. Nie dziw się więc, że wszyscy przyjaciele którzy odnieśli sukces uwolnili się od ciebie", "Zwierzątka kochają Cię bo ich karmisz", czy "jeśli jesteś okrągły to nie jesteś w formie, ale jesteś formą". Jestem jednak świadomy, że nie o ubogacenie kogokolwiek tu chodzi, ale o wspólne pośmianie się i pokazanie czegoś. Czego? Nie jestem pewien. Proszę samemu przeczytać książkę i zwłaszcza wstęp. Ja sam jestem zdania, że są lepsze sposoby spędzania wolnego czasu, nawet 10 minut.

Bladego pojęcia nie mam, co napisać o książce, którą przeczytałem w 10 minut w empiku. Brak możliwości przysiąścia nad tym dziełem i zgłębiania jego zawartości (bardzo kolorowej) sprawiła, że praktycznie zapomniałem o niej na chwilę po opuszczeniu sklepu. Autor ma szczęście, że zdobył reputację jako osobowość internetowa, gdyż jego książka nie doczeka się miana...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

148 stron. Garść wywiadów. Z kim? Swą historią dzielą się z autorem ludzie doświadczeni cierpieniem - rodzice kalekich lub zmarłych dzieci, niepełnosprawni, oraz druga strona barykady - lekarze specjaliści, od pediatrii, neurologii czy ratownictwa medycznego. Są cztery wywiady z naukowcami, cztery ze "zwykłymi" ludźmi, których, czasami dotknęła, a czasami uderzyła po pysku śmierć. Jest też jeden wywiad pośredni - z lekarzem, który doświadczył na własnej skórze tragedii choroby, wypadku i śmierci w rodzinie. Każdy wywiad to osobna historia pojedynczego człowieka (tylko jeden wywiad jest podwójny), ale wszystkie mają ten sam wspólny motyw przewodni - cierpienie, szpitale, choroba, śmierć. Zwłaszcza zagadnienie tej ostatniej jest ciekawie podejmowane w "ludziach na walizkach", najwięcej do powiedzenia w tej kwestii miał neurochirurg Tomasz Trojanowski w rozmowie o wymownym tytule "człowiek umiera dwa razy" - polecam, arcyciekawa rzecz. Oczywiście mogłoby się wydawać, że podobne rozmowy na podobne tematy będą prowadzone w nie wiadomo jakim specjalistycznym języku, ale nie - całość czyta się lekko, choć nie jest to (oczywiście z racji tematu) najlżejsza lektura na niedzielę. Na każdym kroku wyczuwalny jest styl dziennikarski Szymona Hołowni, który widać mało co się nie zmienia, gdyż w jego (skądinąd świetnym) "Last minute..." wywiady opierały się na tych samych zagraniach: prowokowanie rozmówcy poprzez przedstawianie mu argumentacji stron o przeciwnych poglądach. Oczywiście - w rozmowach z rodzinami ton rozmowy stawał się łagodniejszy. We wszystkich tych rozmowach widać zarówno nadzieję jak i pewną rezygnację - ludzie nie godzą się ze swoim losem i wciąż szukają ratunku, który da im uzdrowienie, ale nie rozpaczają. Przyjęli swój krzyż z godnością - i lekarze i chorzy.

148 stron. Garść wywiadów. Z kim? Swą historią dzielą się z autorem ludzie doświadczeni cierpieniem - rodzice kalekich lub zmarłych dzieci, niepełnosprawni, oraz druga strona barykady - lekarze specjaliści, od pediatrii, neurologii czy ratownictwa medycznego. Są cztery wywiady z naukowcami, cztery ze "zwykłymi" ludźmi, których, czasami dotknęła, a czasami uderzyła po pysku...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Dobra rzecz. Braki techniczne nadrabia przesłaniem.

Dobra rzecz. Braki techniczne nadrabia przesłaniem.

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Piękna, mądra i mocna książka. Dla każdego człowieka powinna być lekturą obowiązkową, zwłaszcza dla mężczyzn.

Piękna, mądra i mocna książka. Dla każdego człowieka powinna być lekturą obowiązkową, zwłaszcza dla mężczyzn.

Pokaż mimo to

Okładka książki Słodkie kłamstwa. 24 godziny na dobę Marcin Jakimowicz, Rafał Jarosiewicz
Ocena 7,6
Słodkie kłamst... Marcin Jakimowicz, ...

Na półkach: , , ,

Niesamowicie inspirująca lektura.

Niesamowicie inspirująca lektura.

Pokaż mimo to

Okładka książki Star Wars Komiks. Biggs Darklighter Bohater Rebelii. Wydanie Specjalne 2/2009 Paul Chadwick, Tomás Giorello, Douglas Wheatley
Ocena 7,0
Star Wars Komi... Paul Chadwick, Tomá...

Na półkach: ,

Jeden z najlepszych komiksów jakie czytałem w życiu. Historia Biggsa Darklightera - żołnierza rebeliantów przeciwstawiających się Imperium i przyjaciela Luke'a Skywalkera. Ta postać epizodyczna, która pojawia się w filmie "Nowa Nadzieja" zaledwie przez kilka minut, jak się okazuje - wiódła życie godne opisania w osobnej kosmicznej trylogii. Perfekcyjny komiks: świetna fabuła, bezbłędne ilustracje i porywający sposób prowadzenia historii czyni "Bohatera Rebelii" jedną z najlepszych, o ile nie najlepszą częścią sagi Star Wars Komiks. Polecam!

Jeden z najlepszych komiksów jakie czytałem w życiu. Historia Biggsa Darklightera - żołnierza rebeliantów przeciwstawiających się Imperium i przyjaciela Luke'a Skywalkera. Ta postać epizodyczna, która pojawia się w filmie "Nowa Nadzieja" zaledwie przez kilka minut, jak się okazuje - wiódła życie godne opisania w osobnej kosmicznej trylogii. Perfekcyjny komiks: świetna...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Star Wars Komiks 1/2015 - Skywalker atakuje! Jason Aaron, John Cassaday
Ocena 7,4
Star Wars Komi... Jason Aaron, John C...

Na półkach: , , , , ,

Nareszcie! Po ponad roku nerwowych oczekiwań, jedna z moich ulubionych sag komiksowych została oficjalnie wskrzeszona. Cóż za radość płonęła w mych oczach, gdy ujrzałem doskonale znaną mi okładkę.

Nareszcie! Po ponad roku nerwowych oczekiwań, jedna z moich ulubionych sag komiksowych została oficjalnie wskrzeszona. Cóż za radość płonęła w mych oczach, gdy ujrzałem doskonale znaną mi okładkę.

Pokaż mimo to

Okładka książki Star Wars. Tag i Bink kopnęli w kalendarz. Część 1 Lucas Marangon, Kevin Rubio
Ocena 7,0
Star Wars. Tag... Lucas Marangon, Kev...

Na półkach: , ,

Chyba najśmieszniejszy komiks, jaki czytałem w życiu, świetna historia dwóch niezbyt odważnych rebeliantów, których okoliczności zmusiły do wstąpienia w szeregi szturmowców Imperium. Fabuła została wyśmienicie poprowadzona przez wszystkie wydarzenia znane z pierwszej części Gwiezdnych Wojen, czyli "Nowej Nadziei", tytułowi bohaterowie zaczynają bowiem swoją przygodę w tym tomie od rozpoczynającego również i film momentu przyjęcia statku republiki przez Dartha Vadera, (tam to również wdziewają białe zbroje klonów) a kończy go wybuch gwiazdy śmierci. Mimo podtytułu, nasi bohaterowie nie zamierzają jednak kopnąć w przysłowiowy kalendarz, a ciąg dalszy ich przygód znajduje się w tomie drugim, gdzie te dwie poczciwe ofermy wchodzą w drogę bohaterom "Imperium Kontratakuje". Najlepszy jest jednak humor, obecny niemal w każdym kadrze - co chwila możemy znaleźć jakieś Easter Eggs poukrywane w nietypowych miejscach. Są to na przykład światła gwiazdy śmierci zapalone w ten sposób, że układają się w różne obrazki. Na uwagę zasługuje także humor sytuacyjny, czyli wszelkie nietypowe spotkania z filmowymi bohaterami, takimi jak admirał gwiazdy, na chwile przed słynnym uduszeniem przez Vadera. Autorzy komiksu metodycznie wyśmiewają wszystkie niedopatrzenia i co bardziej charakterystyczne sceny. Możemy się więc dowiedzieć dlaczego Obi-Wan Kenobi tak łatwo wyłączył główny moduł zasilania, a także poznać wszelkie wady poruszania się w kombinezonach szturmowców. Polecam.

Chyba najśmieszniejszy komiks, jaki czytałem w życiu, świetna historia dwóch niezbyt odważnych rebeliantów, których okoliczności zmusiły do wstąpienia w szeregi szturmowców Imperium. Fabuła została wyśmienicie poprowadzona przez wszystkie wydarzenia znane z pierwszej części Gwiezdnych Wojen, czyli "Nowej Nadziei", tytułowi bohaterowie zaczynają bowiem swoją przygodę w tym...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mój Kucyk Pony - Przyjaźń to magia, tom 2 Amy Mebberson, Heather Nuhfer
Ocena 7,7
Mój Kucyk Pony... Amy Mebberson, Heat...

Na półkach: , , , ,

Nie wiem, naprawdę nie wiem co się ze mną dzieje, ale podoba mi się wszystko, co ma na sobie słynne logo My Little Pony. Generacja czwarta - Friendship is magic zawładnęła moim sercem i wyobraźnią na długo, a serial i komiks to nieliczne dzieła, które potrafią mnie tak szczerze zachwycić, a równocześnie od początku do końca budzić gigantyczną przyjemność. Wszystkim, ale to wszystkim polecam wkręcić się w serial, który dobre wrażenie zrobiłby nawet na największych sceptykach, o ile tylko dali by mu szansę. Świetna fabuła, doskonała kreska i nietuzinkowy humor czynią z każdego odcinka prawdziwą rozkosz dla zmysłów i umysłu, a komiks podąża tą drogą. Historia przedstawiona w komiksie odbiega nieco od kanonu stworzonego w serialu, niech nikogo to jednak nie przerazi. Scenariusz komiksu został obmyślony tak dobrze, że z powodzeniem mógłby służyć za rozbudowany odcinek. Mimo to, ogólne wrażenie, jak i poszczególne fragmenty dzieła sprawiają wrażenie, jakby były tworzone z myślą o starszych czytelnikach. Więcej niż połowa kadrów jest bowiem spowita w czerni, mrok jest także widoczny w samej fabule i to w ilości, której próżno by szukać gdzieś poza świetnymi komiksami ze stajni IDW. Żebyście jednak mieli jakieśkolwiek pojęcie o tym co ja tu u licha wpisuję, najpierw mały, doprawdy szczątkowy opis wydarzeń: Twilight Sparkle od tygodnia męczą straszne koszmary. Pewnego dnia na spacerze wpada na swe przyjaciółki (główne bohaterki serialu, tzw. Mane6: Twilight Sparkle, Rainbow Dash, Fluttershy, Applejack, Rarity, oraz Pinkie Pie), które jakimś diabelskim zbiegiem okoliczności śnią się bardzo podobne sny. Żeby to zbadać, organizują one wspólne nocowanie, w czasie którego mroczna moc porywa Rarity i unosi ją na księżyc. Szybko zostaje zorganizowana akcja ratunkowa, w czasie której przyjaźń bohaterek zostaną poddana próbie. Czytelnik zaś zostanie solidnie dokarmiony morałami (ale nie przesadzonymi, tylko zręcznie powkładanymi w odpowiednie miejsca), epickimi pojedynkami w duchu serialu - czyli więcej jest walk i rozterek duchowych, niż fizycznych. A także tym słynnym humorem, który w tym przeciekawym medium, jakim jest komiks, pozwala twórcom wejść na nowy poziom wykorzystywania obrazu i słownictwa do pobudzenia emocji u siedzącego akcję. Jest więc i komizm sytuacyjny, jak i słowny, odbierany przez nas głównie dzięki perfekcyjnym rysunkom - głównej, obok koncepcji sile komiksu. Polecam jak nie wiadomo co - pierwszy raz od czasu skończenia "Na zachodzie bez zmian" poczułem się tak wzruszony przez jakieś dzieło literackie. Na wielki plus muszę także zaliczyć powagę i wielkość roli, jaką w tym numerze miał do odegrania smok Spike - jedna z najbardziej niepozornych, a zarazem najbardziej lubianych postaci całego cyklu - rozdziały z jego udziałem miażdżą, podobnie jak te z Pinkie Pie, ale to już klasyka. Pędem do empiku po to cudo.

Nie wiem, naprawdę nie wiem co się ze mną dzieje, ale podoba mi się wszystko, co ma na sobie słynne logo My Little Pony. Generacja czwarta - Friendship is magic zawładnęła moim sercem i wyobraźnią na długo, a serial i komiks to nieliczne dzieła, które potrafią mnie tak szczerze zachwycić, a równocześnie od początku do końca budzić gigantyczną przyjemność. Wszystkim, ale to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Gdyby mi ktoś przeczytał tę książeczkę, gdy miałem cztery, pięć, czy nawet sześć lat, bez wątpienia stała by się dla mnie pozycją legendarną i regularnie odczytywaną. Niestety, zapoznałem się z tym dziełem dopiero w latach licealnych i myślę sobie, że w pewien sposób moje dzieciństwo na tym ucierpiało. Jest to bowiem baśń w największym tego słowa znaczeniu, istne arcydzieło baśniopisarstwa, adresowane do dzieci i właściwie tylko do dzieci.

Narrator jest tutaj osobą, która wygłasza własne spostrzeżenia i nie raz, nie dwa zwraca się wprost do czytelnika i nigdy nie ma na myśli dorosłego. Taki pomysł wymusił oczywiście prostotę języka, który nawet pomimo dosyć sporego wieku książki (została wydana po raz pierwszy w 1816) jest doskonale zrozumiały, na prawdę - pięć przypisów na całą książkę to przy takim okresie czasu naprawdę nic. Oprócz tego całkiem uprzyjemniającego lekturę szczegółu, w oczy od razu bije świat przedstawiony, a konkretnie - jego cukierkowość. Najpierw jednak, aby szanowni czytelnicy mogli mieć jasność tego, co opisuję, małe przybliżenie fabuły.

Jest wigilia Bożego Narodzenia. W domu pana radcy (człowieka poczciwego i poważnego w mieście) trwają gorączkowe przygotowania do Wieczerzy. Najbardziej oczekującymi mieszkańcami domostwa są jednak oczywiście dzieci: mała Klara i trochę od niej starszy Fred. Dzieciaki liczą na cudowny wieczór wypełniony po brzegi słodyczami i oczywiście zabawkami, z których wyobraźnię najbardziej pobudza obiecane cudo skonstruowane przez ojca Chrzestnego Droselmajera, który co roku wynajdywał dla maluchów kolejne dziwy. Gdy w końcu drzwi do głównego pomieszczenia otwierają się, oczom rodzeństwa ukażą się wszelkie cuda na kiju, jakie tylko można było dostać w cukierniach i sklepach z zabawkami po tej stronie kuli ziemskiej. Mimo całego tego przepychu i wielkiego zamku z całym skomplikowanym mechanizmem i masą żołnierzy i dam dworu poruszających się dzięki niemu po całej budowli - prezent od Ojca Chrzestnego, serce małej Klary zdobywa tytułowy niepozorny, brzydki, acz przesympatyczny z wyglądu Dziadek do Orzechów, niby to zwykła figurka, której jedynym celem jest ładnie wyglądać i łupać twarde skorupy, a jednak autor uczynił go jednym z najważniejszych bohaterów, jest właściwie elementem głównym - wspólnym dla wszystkich wątków, które dziękiniemu przenikają się i uzupełniją, tworząć zgrabną ioryginalną całość. Wracjająć: mamy więc Dziadka i Boże Narodzenie. W noc z 24 na 25 grudnia, gdy z zasady na świecie dzieją się wszelkie dziwy, nasza mała Klara schodzi do salonu, gdzie w oszklonej szafie przechowywane są wszelkie zabawki potomstwa państwa radców. Tam to na oczach oniemiałej ze zdumienia dziewczynki Dziadek do Orzechów wstaje z półki, formuje armię lalkową i rusza na bój z myszami, od których w międzyczasie zaroiło się w całym pomieszczniu.

Po tym niesamowitym wydarzeniu, opisanym z werwą i dokładnością niejednego historyka, całość nabiera rozpędu właściwego tylko baśniom. Pojawiają się trzy płaszczyzny, na których dzieje się historia - realny, baśniowy i fanastyczny, które jak już wspomniałem - przenikają się i wymieniają, aż dochodzi do finału, który jest zakończony iście Diseyowskim zwrotem akcji, które z kolei wieńczy naprawdę bajkowe zakończenie - klasyka, która dała początek klasyce.

Ów świat wykreowany w utworze E.T.A Hoffmana, jak dla mnie mógł posłużyć za inspirację do stworzenia innego, młodszego o 49 lat dzieła - "Alicji w krainie czarów". Oba pomysły są bowiem w gruncie rzeczy podobne: mała dziewczynka przenosi się do czarodziejskiej krainy. Jednak "Dziadek do Orzechów", pomimo wielu elementów przygodowych, takich jak bitwy, czy śmierć niektórych pobocznych bohaterów, jest łagodniejszy w swej wymowie od "Alicji...". Wspomniana cukierkowość objawia się po trochu słownictwem, a po trochu opisywanymi lokacjami. Całe miasta złożone z cukru i cukierków są w tej książce, a bohaterowie poruszają się po nich, narrator zaś towarzyszy im używając bardzo często takich przymiotników jak: słodki, przemiły, prześliczny, cudowny, dobry itp. Ponadto w całej historii pełno jest kryształków, kamieni szlachetnych, pierników, lelek i wszelkiego innego dobra, które tak bardzo lubiły dzieci z pierwszej połowy XIX w., a może nawet i te dzisiejsze też. Można by pomyśleć, że pisarz wykreował swą bajkę, jako plac zabaw pozbawiony wszelkiej brzydoty, która jeżeli już jest, to albo zostaje pokonana (choć nie bez trudu), albo uzdrowiona. Kilka niezbyt urodziwych postaci przewijających się przez karty powieści to albo czarne charaktery, albo dobrzy poczciwcy.

Takim właśnie brzydalem o wielkim sercu, które zjednało mu z kolei serce Klary jest właśnie tytułowy Dziadek, na którego lalkowy świat nie mogę przestać patrzyć z niepokojem, jako że Hoffman znany był również z pisania poczytnych powieści grozy...

Gdyby mi ktoś przeczytał tę książeczkę, gdy miałem cztery, pięć, czy nawet sześć lat, bez wątpienia stała by się dla mnie pozycją legendarną i regularnie odczytywaną. Niestety, zapoznałem się z tym dziełem dopiero w latach licealnych i myślę sobie, że w pewien sposób moje dzieciństwo na tym ucierpiało. Jest to bowiem baśń w największym tego słowa znaczeniu, istne arcydzieło...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Mogę zwyciężyć. Tylko dla chłopców Beata Mądra, Marcin Mądry
Ocena 5,0
Mogę zwyciężyć... Beata Mądra, Marcin...

Na półkach: , , , , ,

Naprawdę pomocna książka. W skrócie - chrześcijański poradnik życia w czystości skierowanej do młodzieży, jako wstęp do udanego małżeństwa. Wiem co cześć z możliwych czytelników sobie w tej chwili pomyślała: katole, celibat, księża uczący wychowania do życia w rodzinie itp. Ale tu jest inaczej. Poradnik ten został bowiem stworzony przez małżeństwo. Praca wspólna udała się oczywiście świetnie, wynikiem czego jest tych parę stron, które naprawdę potrafią dać do myślenia. Ten utwór pisany prostym, przystępnym językiem: uczy pięknego, właściwego przeżywania narzeczeństwa i młodości w ogóle, dodając otuchy, lecz bezkompromisowo wytykając też skutki rozwiązłości i nieczystych zachowań. W tej cienkiej, bo liczącej niecałe sześćdziesiąt stron książeczce znaleźć można wiele dobrych porad i wskazówek, dzięki którym zwycięstwo nad swymi słabościami staje się prostsze. Wszystkie przekazy i rady przesycone są zaś żarliwą wiarą i miłością, autorzy nie raz, ale wręcz co chwila wskazują na Boga jako na najlepszego Wspomożyciela. Na samym końcu umieszczone zostały modlitwy o czystość i za ludzi, których kochamy, także za przyszłego męża/żonę, a także spis filmów, książek, oraz stron internetowych propagujących i przedstawiających swą treścią czystą, czyli jedyną słuszną miłość. Oczywiście autorzy jako katolicy należący w dodatku do diakonii życia nie mogli napisać inaczej, ale to dobrze, bo przynajmniej książka oddaje prawdę. Największym minusem całości owej pracy, pozostaje jej bardzo mały rozmiar, co z drugiej strony czyni ją poręczną i zwartą. Polecam

Naprawdę pomocna książka. W skrócie - chrześcijański poradnik życia w czystości skierowanej do młodzieży, jako wstęp do udanego małżeństwa. Wiem co cześć z możliwych czytelników sobie w tej chwili pomyślała: katole, celibat, księża uczący wychowania do życia w rodzinie itp. Ale tu jest inaczej. Poradnik ten został bowiem stworzony przez małżeństwo. Praca wspólna udała się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jak każdy młody człowiek interesujący się literaturą, mój wzrok potrafi przykuć każda cienka drobnostka, byleby miała wytłoczone gdzieś słowo "książka". Tak też było w przypadku tej książeczki, która odkryłem na półce mej młodszej kuzynki, właśnie dzięki jednemu wyrazowi umieszczonemu na grzbiecie, a która uprzyjemniła mi kilka minut, wystarczające na jej przeczytanie. Pomysł na historię o uwielbiającej czytać dziewczynce, która wraz ze swoją koleżanką pomaga bibliotekarce w wytropieniu tajemniczego osobnika dewastującego książki jest świetny, bo interesujący i zabawny. Wszystko napisane zostało przyjaznym językiem w narracji pierwszoosobowej głównej bohaterki, która jak na podstawówkę posiada duży zasłub słownictwa (przyjemny skutek częstego obcowania z literaturą), ale chociaż z tego właśnie powodu całość nabiera trochę "prostackiego" wymiaru, ten zabieg dodaje tylko całości większego realizmu, tak więc do tekstu nie nożna się w żaden sposób przyczepić - wszystko gra jak w zegarku, a historia naprawdę wygląda jakby była pisana ręką dziecka. Szkoda tylko, że autorka osadziła role pozytywne tylko i wyłącznie dziewczynami, chłopakom pozostawiając rolę nerdów nie odstępujących od ekranu komputera lub też trolli niszczących książki. Najjaskrawszym przykładem jest tu kłótnia dwóch chłopców z dwiema dziewczynkami - na tematy co jest lepsze - książka czy technologia i dlaczego. Możecie się już pewnie domyślić kto stał po czyjej stronie... Mimo wszystko polecam wszystkim dzieciom i maniakom książek, a zwłaszcza dzieciom - maniakom. Świetny sposób na spędzenie 10 minut życia.

Jak każdy młody człowiek interesujący się literaturą, mój wzrok potrafi przykuć każda cienka drobnostka, byleby miała wytłoczone gdzieś słowo "książka". Tak też było w przypadku tej książeczki, która odkryłem na półce mej młodszej kuzynki, właśnie dzięki jednemu wyrazowi umieszczonemu na grzbiecie, a która uprzyjemniła mi kilka minut, wystarczające na jej przeczytanie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Cieniutki tomik, niepozorna malutka książeczka. Wciśnięta pomiędzy grube tomiszcza sąsiadujące z nią na półce, czekała, aby ktoś ją uratował. Nie pasowała niczym do ogółu, jaki prezentowała sobą półka, regał, czy nawet cała biblioteka - w górskim klasztorze w małej wiosce przy samej granicy ze Słowacją. Tam ją znalazłem, a były to rekolekcje, jak się okazało - najważniejsze w moim życiu. Przyjechałem tam sam, z walizką pełną ubrań, głową pełną obaw i duszą pełną smutku. Nie znałem nikogo, nie miałem przy sobie przyjaciela poza Bogiem. Pierwszego dnia pokazano mi sypialnię - skromny pokój z trzema łóżkami, dzieliłem go z dwoma cudownymi ludźmi przez następne dwa tygodnie, wtedy wciąż pachnące wyłącznie samotnością i nadzieją na cudowne spotkanie. Po sypialni nadszedł czas na kaplicę, jadalnię i nareszcie bibliotekę. Pełno w niej było kodeksów kanonicznych, Biblii, żywotów świętych i doniosłych pozycji teologicznych. Ale ja nie tego potrzebowałem, chciałem bratniej duszy, spotkania z człowiekiem i Stwórcą, czegoś doniosłego i mistycznego... otrzymałem to na rekolekcjach, które od początku wypełnione były aniołami, tylko czekającymi na to, by pozwolić im działać. Pierwsza w kolejności była jednak książka, choć tak cienka, wypełniona po brzegi setkami pięknych myśli, w których widoczna i słyszalna wręcz jest obecność Chrystusa. Te wiersze księdza Marka... są bardzo różne. Od najprostszych, lecz nie pozbawionych wdzięku spostrzeżeń i wyznań, po całostronicowe utwory rysowane i w nich najpełniej obawiał się talent poety. Pięknie było doświadczyć tej formy przekazu, przez który artysta przedstawiał mi swój komunikat, swe życie i wszystko co w tym życiu wydawało mu się godne uwagi. Niewielka forma dzieł - zaledwie kilka, kilkanaście linijek czy słów, pozwoliły księdzu na odpowiednie odwzorowanie chwili, pod wrażeniem której zasiadł do przelania go na papier. I właśnie te najważniejsze chwile i wrażenia, emocje, radości, zachwyty nad przyrodą i człowiekiem, odciśnięte na kartkach są właściwą treścią tomiku. Jednak najważniejszym elementem "Nieba i chleba powszedniego" jest miłość, którą żywi on do swego Pana i Zbawiciela, oraz jego stworzeń. Marek Chrzanowski dokonał rzeczy niebywałej - upchnął tę miłość między okładkami. Polecam

Cieniutki tomik, niepozorna malutka książeczka. Wciśnięta pomiędzy grube tomiszcza sąsiadujące z nią na półce, czekała, aby ktoś ją uratował. Nie pasowała niczym do ogółu, jaki prezentowała sobą półka, regał, czy nawet cała biblioteka - w górskim klasztorze w małej wiosce przy samej granicy ze Słowacją. Tam ją znalazłem, a były to rekolekcje, jak się okazało - najważniejsze...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Bajki filozoficzne Agnieszka Malmon, Michel Piquemal
Ocena 7,5
Bajki filozofi... Agnieszka Malmon, M...

Na półkach: , , ,

Dobra książka powinna zmuszać do myślenia nawet ludzi, którym do myślenia nie po drodze, a rewelacyjna już nawet do głębszych rozmyślań – stwierdziłem filozoficznie po zapoznaniu się z „Bajkami filozoficznymi” Michela Piquemala. Mimo mej niechęci do rozbudowanych przemyśleń w trakcie lektury (wiem – nikt nie jest doskonały), tutaj napadały one człowieka na każdej stronie bez wyjątku, a było to spowodowane bardzo interesującym układem książki – po każdej bajce następował kilkulinijkowy fragment dodany przez autora, o nazwie „W pracowni filozofa”.

W nim to pisarz dokonywał interpretacji wieloznaczeniowej (za każdym razem!) bajki, po czym zadawał czytelnikowi pytania z pogranicza religii, moralności, etyki i tym podobne. Odwaga pana Piquemala w stosunku do wieku adresatów jego książeczki musi być spora. Nie jeden raz sam głowiłem się nad kolejnymi stronami, zastanawiając się, co u licha może znaczyć dla mnie bajka o mędrcu i perle, oraz próbując znaleźć odpowiedź na mądre pytania zadane przez filozofa. Jak sam autor pisze we wstępie, niemal wszystkie małe utwory zebrane w „Bajkach filozoficznych” pochodzą ze wschodu, od Grecji poczynając, na dalekich Chinach, czy Japonii kończąc. Swe działania motywuje on tym, że europejskie arcydzieła bajkopisarstwa są zbyt jednoznaczne i zawierają nieodłączny, nieraz na siłę wciskany morał, czego pozbawione są utwory naszych wschodnich braci.

I rzeczywiście! Nieoczywistość i możliwość szerokiej interpretacji tylko dadaje uroku i przyjemności w lekturze, dodatkowo rozwija i krształtuje w czytelniku pozytywne postawy i wzorce działań. Jak dla mnie – to powinna być lektura szkolna dzieci z drugiej, góra trzeciej klasy szkoły podstawowej – książka jest naprawdę krótka – sto cztery strony niewielkiego formatu, z dosyć sporą czcionką i ilustracjami (co do urody których w moim przynajmniej wydaniu mógłbym wygłosić parę nie do końca pochlebnych opinii, ale z pewnością są one użyteczne) to wysiłek na dwie, trzy godziny, dla malca dwa, góra trzy dni. Jednak możliwych zalet spotkania się młodych umysłów z filozofem i mądrościami pokoleń zamkniętymi w bajkach przez poważnie traktującego swój warsztat i misję Michela (autor ponad dwustu książek dla dzieci!) nie sposób wymienić.

Nie jeden dorosły wciągnie się (zupełnie słusznie zresztą) do wspólnej lektury tego niezwykłego zbiorku, samemu dziwiąc się mądrościom świata. Język i tłumaczenie stoją na najwyższym poziomie. Autor zadbał o prostotę i bajkowy wymiar wszystkich krótkich rozdziałów, a tłumaczka postąpiła tak samo z Polskimi czytelnikami – jest jasno, tajemniczo i bajkowo. Każda bajka ma około dwóch stron, po jednej na dzień i prawie dwa miesiące mądrości. Ja już zaczynam szukać czegoś podobnego, inspirującego i rozwijającego. Czegoś takiego jak niniejsza książka, która jest naprawdę pozycją obowiązkową.

A może by tak wspólne rozważanie rodzica z dzieckiem nad co bardziej interesującą bajką? Nie wyobrażam sobie (może poza wspólną modlitwą) lepszej metody spędzania wolnego czasu i rozwoju intelektualnego i moralnego dziecka, jak właśnie przez wspólne czytanie baśni, a zwłaszcza baśni filozoficznych. Polecam.

Dobra książka powinna zmuszać do myślenia nawet ludzi, którym do myślenia nie po drodze, a rewelacyjna już nawet do głębszych rozmyślań – stwierdziłem filozoficznie po zapoznaniu się z „Bajkami filozoficznymi” Michela Piquemala. Mimo mej niechęci do rozbudowanych przemyśleń w trakcie lektury (wiem – nikt nie jest doskonały), tutaj napadały one człowieka na każdej stronie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Pan Popper i jego pingwiny Florence Atwater, Richard Atwater, Zbigniew Lengren
Ocena 6,9
Pan Popper i j... Florence Atwater, R...

Na półkach: , , ,

Ciekawa sprawa z tym Panem Popperem i jego pingwinami. Bo oczywiście najpierw widziałem film z Jimem Carry'em i to stamtąd dowiedziałem się o istnieniu książki. Na tę z kolei natknąłem się niechcący w bibliotece, bo film pomimo tego, że był udany, nie zachęcał jakoś szczególnie do zapoznania się z pierwowzorem. Ale szokująco krótki rozmiar – 100 stron, duża czcionka i pełno ilustracji, nieraz jednostronicowych zadecydował, bo „to w końcu lektura na dwie godziny” z takim też podejściem zacząłem czytać. Już pierwszy rozdział nieźle mnie zaskoczył. W filmie Pan Popper jest szacownym biznesmenem nie rozstającym się ze swoją sekretarką, a jego zamiłowanie do terenów okołobiegunowych kończy się na wspomnieniach o ojcu, który był przyrodnikiem i podróżnikiem.

Ów biznesmen mieszka sobie w Nowym Jorku i nie myśli najwidoczniej o ożenku (w filmie żonę widocznie zastępuje mu wspomniana sekretarka). W książce natomiast Pan Popper to malarz pokojów zamieszkały w Cichej Wodzie (taka nazwa miejscowości) posiadający żonę, dwójkę dzieci, a jego miłość do wszystkiego co dotyczy Arktyki i Antarktydy to owoc wieloletniej pasji i poszerzaniu wiedzy, której Ojciec rodziny Popperów poświęca każdą wolną chwilę. Dalej jest podobnie, a obie historie – papierową i filmową łączą jedynie postaci – tytułowego mężczyzny i oczywiście jego pingwinów. Otóż w książeczce (nagrodzonej nomen omen – prestiżową nagrodą dla najlepszej książki dla dzieci roku) główny bohater po napisaniu listu do swego idola – podróżnika i badacza Kapitana Drake'a, otrzymuje od niego paczkę z pingwinem w środku. Cała rodzina oprócz Mamy jest wniebowzięta, ale po pewnym czasie pingwin zaczyna chorować...

Ogólnie nie można za bardzo się o tej fabule rozpisywać, bo z „panem Popperem” jest ten problem, że bardzo szybko nadchodzi koniec. On sam jest nagły, ale spodziewany, bo historia jest spójna i dobrze prowadzona, nie ma w niej rozwadniających i komplikujących historię wątków. Niestety ta ostatnia kwestia będąca niewątpliwą zaletą dla maluchów, których wyobraźnia zostanie rozbudzona lecz umysł będzie mógł nadążyć za pomysłem, to pewien problem dla bardziej dorosłych czytelników, którzy mogą się nią – nawet pomimo dobrego warsztatu, stylu języka – po prostu znudzić. Ja sam czytałem trzy dni, po sześciu krótkich rozdziałach chciałem jakichś skomplikowanych sytuacji, gimnastyki dla mózgu. Na szczęście niedaleko miałem do „Starcia Królów” ;) Wspomniany język nie nastręcza wielu trudności i dla dzieci w wieku przedszkolnym nadaje się spokojnie – tłumaczka na język Polski przełożyła nawet angielskie nazwy własne (chociażby miejscowości), więc odpada kłopot z poprawnym odczytywaniem dziecku (lub samemu) kolejnych słów. Ale ostatecznie – miło się to czyta, nie wiem co mógłbym dodać, bo żadnych fajerwerków nie ma. Miłe, pomysłowe, na chwilę pomiędzy kolejnymi pozycjami, złapane by odpocząć – takie też zostanie w mojej pamięci.

Podsumowując – polecam dla wszystkich dzieciaków w wieku powyżej czterech lat, sam chciałbym poznać ją w tym okresie życia – z pewnością miałbym z nią wiele wspaniałych wspomnień. Polecam ją też wszystkim, którzy obejrzeli film, niezależnie czy spodobał się im czy też nie. Pierwsi dostaną zupełnie inną, choć opartą na podobnym pomyśle historię, a tych drugich może przekonać oryginalniejszy i przyjaźniejszy wymiar tej historii (no bo niestety – film był trochę banalny). Na szczęście książka zawiera sporą dawkę humoru, zarówno sytuacyjnego jak i słownego, z wyłapaniem którego nikt w rodzinie nie będzie miał problemu. Cieszy mnie, że jest to lektura z gatunku tych rozbudzających ciekawość, mam nadzieję, że dzieciaki po przeczytaniu jej będą chciały dowiedzieć się czegoś więcej na temat fauny polarnej – to byłaby największa zaleta tej małej powieści, z której niestety można wyrosnąć.

Ciekawa sprawa z tym Panem Popperem i jego pingwinami. Bo oczywiście najpierw widziałem film z Jimem Carry'em i to stamtąd dowiedziałem się o istnieniu książki. Na tę z kolei natknąłem się niechcący w bibliotece, bo film pomimo tego, że był udany, nie zachęcał jakoś szczególnie do zapoznania się z pierwowzorem. Ale szokująco krótki rozmiar – 100 stron, duża czcionka i pełno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Najważniejsza książka, jaką przeczytałem w 2015 roku, a może i najważniejsza ze wszystkich, jakie ukończyłem. Otwieram i mam wytłuszczone czarno na białym, co warto czynić, a z czego jedynie diabeł się cieszy, jak unikać zła, jak być dobrym człowiekiem i chrześcijaninem - wszytko to znajduje się tutaj - w trzydziestu jeden listach starego diabła do młodego, toastu, oraz autorskiego wstępu i posłowia.

Najważniejsza książka, jaką przeczytałem w 2015 roku, a może i najważniejsza ze wszystkich, jakie ukończyłem. Otwieram i mam wytłuszczone czarno na białym, co warto czynić, a z czego jedynie diabeł się cieszy, jak unikać zła, jak być dobrym człowiekiem i chrześcijaninem - wszytko to znajduje się tutaj - w trzydziestu jeden listach starego diabła do młodego, toastu, oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Arcyciekawa. Tak zacząłem i tak powinienem skończyć swą recenzję, bo taka właśnie jest owa książka. Ale ponieważ nie poddaję się tak łatwo, brnę dalej by ostatecznie przekonać was do zapoznania się z tym tomem. Mam też w tym swój osobisty interes. Pan Hołownia niejednokrotnie na kartach swego dzieła rozprawia się z wieloma mitami, które narosły dookoła Kościoła, mitami o tyle szkodliwymi, ile po prostu wyssanymi z palca. Za to uporanie się z niektórymi z nich w sposób iście dżentelmeński, składam na ręce pana S.H. Serdeczne Bóg Zapłać.

Muszę jednak wpierw napisać coś od serca. Kto uważa się za człowieka wierzącego a nie zna swej wiary, jest... (no i jak tu napisać coś obraźliwego, kiedy nie wolno, bo religia zabrania?) ignorantem. A ten, kto wypowiada się na jakiś temat, a nawet i krytykuje go, bez chociażby podstawowego (jak ta książka) zagłębienia się weń, też zasługuje na miano ignoranta. „Monopol na zbawienie” polecam zwłaszcza osobom, którym z Kościołem nie po drodze, aby wreszcie posiadły wiedzę wystarczającą do wydawania swych orzeczeń. Komu z czytaniem i przyswajaniem informacji nie po drodze, ale katolikiem jest, niechaj tym bardziej sięgnie po egzemplarz dzieła S. Hołowni i zorientuje się w środowisku, które powinno być dla niego najważniejsze. Więcej szczegółów niżej.

Autor oddzielił książkę od wszelkiego „zagalopowania” - niektóre rzeczy nazywa jak należy po imieniu, ale pozostaje przy tym czysty. Kto więc sięgnie po nią w poszukiwaniu haka na twórcę lub przedmiot przez niego opisywany, to po prostu srogo się zawiedzie. Jednak każdy, kto wybrał ją sobie w celu poszerzenia swej wiedzy, oraz znalezienia odpowiedzi na ważne pytania dotyczące wiary i okolicznych pojęć będzie zachwycony.

Dzieło składa się z (poza wstępem i zakończeniem) z czterech zasadniczych części:

1. Część pierwsza – przestrogi. Ta część składa się z dwóch etapów – przestróg Boskich i przestróg ludzkich. Boskie napisane są w oparciu o dziesięcioro przykazań, ale i jedne i drugie opowiadają historie ludzi którym kiedyś przydarzyło się uczestniczyć w konkretnych zdarzeniach, dotyczących tytułowych przestróg. Wszystkie opowieści są oczywiście prawdziwe (podobnie jak cała książka) i opisane w podobny sposób, co jednak nie znaczy, że są one do siebie podobne. W każdym razie jednak – opowiadanie prawdziwych sytuacji z życia, jako materiałów obrazujących dane zagadnienie, to praktyka bardzo często wykorzystywana przez twórcę, który jednak na szczęście umie opowiadać. Jak dla mnie było to genialne rozwiązanie, bo podobnych ciekawostek wzbogacających wiedzę, uważam, nigdy za wiele. Napiszę tutaj o jednej z przestróg ludzkich, a mianowicie o osiemnastej: „Uważaj, zanim poprosisz o coś papieża”. W tym rozdzialiku streszczone zostały początki kariery misyjnej świętej Katherine Drexel, córki jednego z najbogatszych przedsiębiorców amerykańskich. Pewnego roku, dobiegająca już trzydziestki Katherine postanowiła wybrać się do Włoch. Spędziwszy kilka tygodni na beztroskich uciechach, pod koniec wycieczki załatwiła sobie audiencję u papieża Leona XIII. Tam, przy pomocy znajomego arcybiskupa poprosiła go o przysłanie do ameryki misjonarzy, którzy ulżyliby doli ciemiężonych tam czarnoskórych i Indian. Leon zaproponował jej na to, aby sama została misjonarką. Od tego momentu życie tej panny z dobrego domu zmieniło się o 180 stopni. Jeżeli takie są konsekwencje rozmowy z papieżem, to w te pędy lecę do Rzymu.

2. Część druga – test. Jest to właściwa część całego zbioru najprzeróżniejszych tekstów, refleksji i informacji. Trzydzieści sześć pytań przeciętnego polaka o Kościół, wiarę i inne oscylujące wokół nich tematy. Każdy jest interesujący, każdy jest bogato udokumentowany, każdy jest dobrze napisany. Czasami jest gorzko, często bardzo wesoło (humor to wielka i często występująca zaleta niniejszej książki), ale nigdy nudno, bezsensownie i nużąco. Interesującym pomysłem, wykorzystanym w utworze, jest podział rozdziałów na części – krótko, dłużej, jeszcze dłużej, jeszcze jeszcze dłużej itd. Dzięki temu czytelnik może sam decydować ile wiedzy przyswoi, czytając optymalną dla niego ilość akapitów. Z czego sam nie nie rozumiem, jak w ogóle możliwe byłoby nie doczytanie każdego z nich do końca. To stąd dowiedziałem się wreszcie, jak to właściwie jest z tymi postami, obowiązkiem jałmużny, przykazaniami kościelnymi i dziesiątkami innych drażliwych kwestii, cierpliwie rozwiązywanych i tłumaczonych przez autora. Owe tłumaczenia ( i całość też) zostały napisane tak prostym i przystępnym językiem, że wszystkie, chociażby nie wiadomo jakich trudnych spraw by one nie dotyczyły, czyta się jak dobrą powieść i odrywa się od niej niechętnie. Tutaj nie będę bawił się w przytaczanie i komentowanie fragmentów, bo wszystkie te 36 rozdziałów to jedno wielkie przytaczanie i komentowanie. Nic, tylko czytać.

3. Część trzecia – patronowie do wzięcia – mój osobisty faworyt wśród całości, bo osobiście uwielbiam żywoty świętych, a tu zostały one podane w wyjątkowy sposób. „Na luzie” przytoczono sylwetki dwudziestu ludzi, którzy według autora posiedli bagaż doświadczeń przydatnych dla wszystkich ludzi, nie tylko katolików. Pouczające jest przeczytać nawet o niedawno zmarłych osobach, którzy wyróżniali się swą postawą przez całe życie, lub nawet zabłysnęli przed Bogiem i ludźmi raz jeden i to wystarczyło, by zapisać się w historii i pamięci. Należy wspomnieć, zę nie wszyscy zaprezentowani tutaj patronowie zostali kanonizowani, czy beatyfikowani, a jako przykład podam tutaj Magdusię Awrównę, dziewczynę z Warszawy, która wstąpiła do zakonu benedyktynek w Chełmnie w wieku zaledwie piętnastu lat. Obdarzona została pięknym głosem i wyczuciem muzycznym, co w tak młodym wieku pozwoliło jej objąć prestiżową funkcję kantorki, co za zadanie ma dbać o piękno oprawy wokalnej na wszelkich modlitwach i uroczystościach. Zmarła mając znowu zaledwie 21 lat, żyła w XVII w. Jakąż radością i pasją życia musiała się odznaczać, skoro po tylu latach oparła się zapomnieniu! Pan Hołownia mianował ją patronką „Tych, co chcieliby być zawsze młodzi” i ja się z tą decyzją zgadzam. Podkreślę jeszcze tylko swój podziw dla twórcy tych minibiografii za intuicję i takt przy wydobywaniu na światło dzienne dawno pogrzebanych żywotów naprawdę świętych istot.

4. Część czwarta – pytania fundamentalne. Na swoiste podsumowanie całokształtu, pan S.H. podejmuje się trudnego zadania – znalezienia odpowiedzi na pytania, które dręczą ludzkość od samego początku istnienia Katolicyzmu, Chrześcijaństwa, a może nawet i człowieka rozumnego. „Po co jest Bóg”, „Dlaczego właśnie Jezus”, „Czy trzeba wierzyć w Kościele”, „Skąd wiadomo, że dobro zwycięży”, „Po co trzeba się modlić”, „A może Boga nie ma, skoro na ziemi jest cierpienie?” to tytuły wszystkich sześciu... rozważań na tematy najważniejsze. Dla tych, którzy już gotowi są rozpaczać, że to zbyt ciężkie kwestie dla zwykłego dziennikarza uspokajam – liczba odniesień i zapożyczeń do największych i najwybitniejszych dzieł teologicznych zapewnia same pozytywy. I nawet mimo tego, że kilka kartek na każdy z nich, kiedy o wszystkich napisano po kilkaset książek nie gwarantuje zupełnego wyczerpania tematu i udzielenia odpowiedzi na wszystkie rodzące się w czytelniku wątpliwości, bardzo gorąco zachęcam do lektury – na pewno nie zaszkodzi i na pewno pomoże. A jak nawet i pozostawi niedosyt, to bardzo dobrze – zachęci to do samodzielnego zapoznania się z innymi dziełami religijnymi, a społeczeństwo które zna swą wiarę to lepsze i szczęśliwsze społeczeństwo. I tym jednym zdaniem mógłbym streścić całą tę recenzję i moje przesłanie do czytelników – miejcie wiedzę i wiarę! Wiedza nie boli, a wiara... uskrzydla.

Dodatkowo jeszcze zawarty jest bonus w postaci modlitewnika z siedmioma mało znanymi modlitwami na różne okazje. Autor wyróżnił tutaj modlitwy na rano, na wieczór, do pracy, w udręczeniu, oraz jedną modlitwę na każdą okazję. Bardzo fajny i pomocny, a zaledwie kilkustronicowy zbiorek. Wartą wspomnienia perełką jest tu bibliografia – bite dwadzieścia stron tytułów książek, artykułów, filmów i stron internetowych. Podziwiam pana Hołownię, który musi być najwidoczniej tytanem pracy, bo większość jego książek tak wygląda, a są one napisane solidnie i wydawane często.

Jednak zbliżam się już do końca, a przecież nie wspomniałem słowem o najbardziej charakterystycznym elemencie spajającym ten utwór, a mianowicie o grze planszowej! Pokusić się można o stwierdzenie, wszystko to, cały „Monopol” jest komentarzem i instrukcją do gry, dołączanej do książki. Ja odebrałem to inaczej, jednak trudno mi tu przytoczyć me osobiste doświadczenia w tym względzie. Proszę przeczytać wstęp i zakończenie, tam sam twórca udziela odpowiedzi.

I po niecałym tygodniu czytania przyszedł koniec. „Monopol na zbawienie” skończyłem i instynktownie już zacząłem szukać czegoś podobnego, nie wiem jednak, czy znajdę kiedyś drugie tak fajne, kompletne dzieło. Mimo zaledwie kilku stron czy kartek, jakie poświęcone są w książce na roztrząsanie każdej z kwestii, przyznać muszę, że owo „poświęcenie” wypadło zadowalająco. Już biegnę po „Bóg. Życie i twórczość”, oraz „Tabletki z krzyżykiem”! Polecam.

Arcyciekawa. Tak zacząłem i tak powinienem skończyć swą recenzję, bo taka właśnie jest owa książka. Ale ponieważ nie poddaję się tak łatwo, brnę dalej by ostatecznie przekonać was do zapoznania się z tym tomem. Mam też w tym swój osobisty interes. Pan Hołownia niejednokrotnie na kartach swego dzieła rozprawia się z wieloma mitami, które narosły dookoła Kościoła, mitami o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ja cię...

Wiem, to mało zajmujący tytuł, ale nie o przykucie uwagi potencjalnego użytkownika mi chodziło, lecz o zaprezentowanie pierwszej mej myśli i pierwszego zarazem zdania, które padło z mych ust dotyczące tego niewielkiego dziełka. Powtórzmy więc:

Ja cię...

… nie mogę.

Oto i podsumowanie pewnej kwestii, którą omówię za chwilę. Ale wcześniej pragnąłbym jeszcze zarysować fabułę owego utworu. Jest sobie Francja czasów Drugiej Wojny Światowej. W całym kraju organizuje się mniej lub bardziej aktywna pomoc Żydom. Jedną z tysięcy zagrożonych rodzin, jest rodzina Bernstein, z której wywodzi się tytułowe Dziecka Noego, którego ojciec jest krawcem. Ma to niebagatelne znaczenie, gdyż tata chce założyć poważny interes i liczy na zawodowe wsparcie syna, by ten mógł potem przejąć jego interes. Na razie jednak nikt nie myśli o pieniądzach, lecz wszyscy starają się przede wszystkim przeżyć. Rodzice decydują się więc oddać siedmiolatka na pewien czas do rodziny szlacheckiej, niesprzyjającej nowej formie sprawowania rządów. Tam młody spędza kilka miesięcy, jednak po nasileniu się rewizji żołnierzy niemieckich, szlachetnie urodzeni Państwo decydują się odesłać chłopca w miejsce, gdzie ich zdaniem będzie on bezpieczniejszy. Wybór pada na wojenny przytułek dla sierot prowadzony przez Ojca Ponsa (którego nazwisko będzie padało w tym tekście nader często).

Narrator jest w tej książce pierwszoosobowy i nicniewiedzący (żart), a jest nim rzecz jasna nasz malec – Joseph. Co ważne, powieść została napisana jako wspomnienie dorosłego już mężczyzny.

Jednakże wyrażeniem, które najczęściej towarzyszyło mi PRZY lekturze tej książeczki było skromne: „co takiego?!”, którym kwitowałem niepokojąco dużą ilość kolejnych wypowiedzi niektórych postaci, choć tak naprawdę tylko jednej – księdza Ponsa, czyli wspomnianego Noego. Do głównego bohatera powieści nie mam tak naprawdę za co się przyczepić. Jest to bowiem kilkuletnie dziecko, które poznajemy w wieku wczesnoszkolnym, bodajże ma wtedy siedem lat. Wypowiedzi i myśli takiego małego bąbla z oczywistej przyczyny nie wywierają na takiego wpływu, jaki wywołują chociażby wypowiedzi wspomnianego księdza bądź co bądź – katolickiego, reprezentującego mą wiarę.

Postać ta ma jednoznacznie pozytywny charakter i wrażenie jakie wywołuje również jest pozytywne – takie jest moje zdanie i mam nadzieję, że autor już w zamyśle chciał stworzyć taką postać. Nie pozbawioną wad, ale dobrą. I właśnie to ale... Nie mam nic przeciwko negatywnym cechom postaci, bo bez tego literatura była by nudna jak flaki z olejem. Kłopot w tym, że „wady” tego konkretnego księdza najjaskrawiej widać nie tam, gdzie jakieś jego czyny fizycznie występują przeciw naturalnym moralnym zagadnieniom (to zdarzyło się raz, czy dwa i zostało tak nieźle opisane, że czytelnik właściwie zgadza się z tymi decyzjami – w końcu to wojna, nie?), ale w jego słowach, które choć nie godzą w niczyją godność, to jednak wpasowane w usta Kapłana budzą zastrzeżenia. Oczywiście kapłan katolicki nie jest nieomylny i pewne potknięcia na polu teologicznym mogą mu się przytrafić, ale żeby tak w książce?

Żebyście mnie nie źle nie zrozumieli – bohaterowie ratujący Żydów w czasie holokaustu opisani w tej książce zachowują się jak należy. Przyjmują wszystkich bez względu na stan majątkowy i inne takie. Chodzi mi o postawę tego człowieka do wyznawanej przez niego wiary. Nie jest też znowu tak, żebym z tej postaci robił heretyka, bo do tego Ponsowi jest daleko. On, jakby to określić, nie przykłada do swej wiary takiej wagi, jak spodziewałbym się tego po nim. W kluczowym punkcie fabuły, młody Joseph siedzi sobie w kościele ze swymi kolegami, żydami i przysłuchuje się mszy świętej, jak to ówcześnie robiło wielu żydów, aby nie dać poznać, kim tak naprawdę są. I Joseph siedzi tak sobie, słucha o Jezusie, patrzy na ołtarz i nagle budzi się w nim prawdziwa miłość do Chrześcijaństwa. Jak to później jeszcze raz w epilogu wspomina narrator – poczuł doświadczenie Bóstwa silniejsze, niż gdziekolwiek wcześniej i później. Oczywiście zaraz szybko udaje się z tym do swego ubranego w sutannę opiekuna, a ten co? Myśleliście, że ucieszył się może, krzyknął z radości, że oto kolejny nawrócony, lub siadł i jeszcze raz dokładnie wszystko przegadał z chłopcem, aby upewnić się, że to nie jest czcze gadanie?

Otóż nie. Prezbiter uznał najwyraźniej, że chłopiec sam nie wie co mówi, bądź jest pod wpływem jakiegoś tajemniczego natchnienia (które sam ksiądz powinien umieć rozpoznawać) i następnie nie dopuścił do głębszego zespolenia się małego żydka z Kościołem. W dalszej części książki pan Schmitt próbuje jeszcze raz dowieść o co tak naprawdę mu w całej tej sytuacji chodziło. Bo oto pewnego dnia Joseph zostaje zaprowadzony przez księdza do piwnicy...

… Wszystkich zaniepokojonych tak szybkim i niespodziewanym obrotem sprawy, których myśli poleciały w wiadomym kierunku uspokajam. Ojciec Pons pokazuje dziecku swą imponującą kolekcję – kolekcję ksiąg, dzieł i innych przedmiotów pochodzenia hebrajskiego i ogólnie – Izraelskiego, w szczególności zaś odnoszące się do religii Judaistycznej. Jest to chwalebna kolekcja kultury, swoistego dziedzictwa i spuścizny Narodu Abrahama, którego spadkobiercą jest główny bohater. Pomysł polega na odpowiednim wyedukowaniu chłopca, by ten pełnił w swym zniszczonym zagładą kraju rolę podpory i nauczyciela. Z kolei będąc Chrześcijaninem, czyli rzecz jasna – odrzucając wiarę Ojców, podobna rola będzie niemożliwa. Żegnaj Chrzcie.

Mam nadzieję, że wyłapaliście ten konkretny szczegół? Nauki Judaizmu chłopiec będzie przyjmował od Katolickiego księdza! Ta akurat sprawa jednak w ogóle mnie nie rusza, bo polega przecież na przekazaniu wiedzy na temat ich wspólnego Boga, w którego wiarę przekazali małemu rodzice. Bardziej jednak zastanawia mię zachwyt i pasja, z jaką o. Pons podejmuje się tego zadania. Czytając niektóre zdania można by odnieść wrażenie, że pewne kwestie ideologiczne bardziej podobają się owemu człowiekowi właśnie od strony tej innej przecież niż jego własna religii. Nie zacytuję dokładnie, co rzucało mi się najbardziej w oczy, ale wydaje mi się, że była to kwestia różnicy w pojmowaniu miłości i odpowiedzialności w tych dwóch wielkich konfesji. I żeby chociaż prezbiter, z Bożej łaski kapłan namaszczony do głoszenia dobrej nowiny zgodnie z naukami Kościoła bronił twardo słuszności tego co ci nieszczęśni papieże i święci mówili, ale nie. Jemu „Wydaje się, czy aby to nie wy – Żydzi, mieli więcej racji”. Hmmm...

A – byłbym zapomniał, to dlatego ów Pons został nazwany „Noem”, że podobnie jak on ratował przed zagładą – dzieci, ale także dziedzictwa narodowe zagrożonych wyginięciem nacji.

Co samego wydźwięku, jaki pozostawiła we mnie ta książka, to pozostaje on niezmiennie od pewnych ubocznych czynników – pozytywny. Zawsze dobrze jest poczytać o bohaterach, którzy ryzykowali życiem i zdrowiem, by pomóc prześladowanym. Takie rzeczy przecież rzeczywiście się zdarzały, a dużą w tym rolę mieli właśnie duchowni. Warto o tym pamiętać. Co do estetyki – język jest normalny, jako że całe dzieło stylizowane jest przecież na monolog dziewięciolatka. Dodaje to pewnej prostoty lekturze, jednak wcale nie czyni jej łatwiejszą w wymiarze treści. Widoczne są zawarte w tekście niejako zdania „wtrącone” przez dorosłego Josepha, z perspektywy już dorosłej osoby. Daje to całkiem ciekawy efekt. Bohaterowie też przedstawieni są w podobny sposób. Trochę „po dziecięcemu” zaakcentowano cechy zewnętrzne i najbardziej widoczne cechy charakteru. Obraz wewnętrzny wyłania się najczęściej pod koniec obecności takiej postaci w historii i jest już zasługą „Dorosłego Josepha”. Same postacie też są ciekawe, zwłaszcza te poboczne. Moimi faworytami są Mademoiselle Marcelle – aptekarka i Rudi – kolega głównego bohatera.

Książka bywa momentami naprawdę mocna. Mi w pamięć zapadły szczególnie sceny witania się dzieci ze swymi na ogół zmaltretowanymi rodzicami. To, w połączeniu z dramatycznymi „wstawkami Dorosłego Josepha” budowało ciężki klimat tej powieści, która nie jest najlepsza, ale którą każdy powinien znać. W końcu nie jest też taka duża.

Ja cię...

Wiem, to mało zajmujący tytuł, ale nie o przykucie uwagi potencjalnego użytkownika mi chodziło, lecz o zaprezentowanie pierwszej mej myśli i pierwszego zarazem zdania, które padło z mych ust dotyczące tego niewielkiego dziełka. Powtórzmy więc:

Ja cię...

… nie mogę.

Oto i podsumowanie pewnej kwestii, którą omówię za chwilę. Ale wcześniej pragnąłbym jeszcze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jak więzień gadał do myszy, czyli ciekawy pomysł na książkę

Mam słabość do Kinga. Mimo że przeczytałem zaledwie trzy jego książki, z czego żadna nie była ergo horrorem (jak wiadomo - koronnym gatunkiem autora i najlepiej z nim kojarzonym). Zawsze jednak kolejne premiery jego dzieł przykuwają moją uwagę, a ja sam jestem pełen podziwu, dla niezwykłej wyobraźni i umiejętności autora. Z tego też powodu, oraz dlatego, że horrory nie są tym, co często przewija się przez moją biblioteczkę, książki Kinga zawsze odbieram z ostrożnością, dokładnie "badając grunt" przed zabraniem się za lekturę...

...Kto nie słyszał o "Zielonej Mili? Szukając we wspomnieniach pierwszego kontaktu z tym dziełem i jego ekranizacją, me myśli wędrują w linii prostej do piątej klasy szkoły podstawowej. Wtedy to pierwszy raz usłyszałem o filmie i zobaczyłem niektóre jego sceny. Na tym jednak kontakt się skończył. Na w ciągu następnych lat oglądnąłem przy różnych okazjach większość filmu, w tym zakończenie, ale ciągle po głowie chodziła mi myśl zapoznania się z pierwowzorem i marzenie to ziściłem na wiosnę 2015 roku.

Prawdę oczywistą ogłoszę od razu - jest to bardzo dobra, interesująca powieść.
Kulisy jej powstania przybliża nam sam autor, w swych dwóch arcyciekawych występach - do wydania pierwszego i drugiego - pełnego (gdyż najpierw zielona mila ukazała się w odcinkach), oraz krótkiej przedmowy jego wydawcy. Można się z nich dowiedzieć na przykład jak właściwie narodziła się historia strażnika, do którego celi trafia skazany na karę śmierci Olbrzym posiadający paranormalne zdolności i pewna mała myszka, przebiegająca sobie przez całą książkę. Powtórzę - pomysł jest dziwaczny, ale ciekawy i obiecujący, nie jest to też przecież najdziwniejszy pomysł Kinga.

Narracja jest oczywiście pierwszoosobowa i dobrze, bo szczerze powiedziawszy - nie wyobrażam sobie tej historii opisanej w inny sposób. Ponadto owa narracja, została poprowadzona jako wspomnienia, przywoływane przez starusieńkiego dziadka, wyrzucającego na papier dręczące go myśli, dzięki czemu powieść staje się dwuwątkowa, z osobnymi bohaterami i wydarzeniami. Nad wszystkim unosi się jednak duch konkretnej osoby - wspomnianego skazańca, Johna Coffey'a, który nie daje odpłynąć akcji i stanowi ogniwo łączące oba wątki.

Wyraźnie widać, że autor nie chciał za bardzo odchodzić od zdarzeń będących sednem książki, bo rzadko kiedy osobiste myśli narratora skracają gdzieś poza tematy nie związane z głównym wątkiem, a tym jest oczywiście tytułowa zielona mila, czyli blok więźniów oczekujących na karę śmierci. Dzięki takiemu zabiegowi cały pokaźny tom nabiera tempa i pozbywa się możliwych dłużyzn, jakie były by konsekwencją zgłębiania się na przykład w życiorysy i stany emocjonalne pobocznych bohaterów.

Tak mi się zdaje, że ów wspomniana cecha ujednolicenia wątku wcale nie odbija się negatywnie na całości wrażeń odnoszonych w trakcie lektury. Inną sprawą jest wymiar artystyczny dzieła, lecz ten moim zdaniem utrzymuje się na stałym, wysokim poziomie, bez zwracania uwagi na możliwe szczegóły, które można byłoby gdzieś wcisnąć dla smaku. Owszem - można by, ale po co? Zresztą, odczucia, czy to artystyczne, czy emocjonalne to osobista sprawa każdego odbiorcy i tak też zostawiam tę kwestię - do osobistego przemyślenia.

Jednak najbardziej z całego utworu podobali mi się bohaterowie. Różnorodność i oryginalność typów zawartych w tej książce, z racji na zamknięte miejsce w którym toczy się akcja nie jest obfita, to jednak ze względu na jego wyjątkowość (bądź co bądź - więzienie o zapatrzonym rygorze) każda z postaci budzi ciekawość. Naprawdę - każda. Czy jest to naczelnik zakładu ze swą umierającą żoną (kolejna fajna cecha stylu pisarskiego S.K - rzucanie postaci w różne sytuacje i obserwowanie ich nietypowych zachowań), czy sadystyczny strażnik - każdy, naprawdę każdy jest interesujący i wnosi coś swą obecnością do powieści.

Oczywiście najważniejszy jest sam narrator i John. Cóż za dwójka! Dobór postaci iście książkowy: strażnik i skazaniec, pierwszy chce ratować drugiego, a tymczasem dzieje się zupełnie na odwrót...

Co do języka i opisów nie mogę powiedzieć nic ponad to, iż w innych jego książkach wygląda to podobnie, choć klimat jest mniej drastyczny niż w znacznej większości jego dzieł, z horrorami na czele i nawet niekoniecznie z nimi. Intryguje to, że Stephen z każdym nowym tematem inaczej operuje swym warsztatem pisarskim. W "Skazanych na Shawshank" obraz więzienia i w ogóle cały monolog wewnętrzny różnią się od siebie na tyle, że nie wiem czy podając te dwa dzieła naraz komuś niedouczonemu, czy ten ktoś dałby radę je rozpoznać.

Taka "giętkość" w operowaniu słowem to cecha mistrzów, choć jednakże nasz ulubiony twórca pozostawia w każdej swej książce wyraźny ślad - klasa i styl (o którym tak się rozpisuję), w jakim pisze to szanowany i znany emblemat rozpoznawczy. Polecam.

Jak więzień gadał do myszy, czyli ciekawy pomysł na książkę

Mam słabość do Kinga. Mimo że przeczytałem zaledwie trzy jego książki, z czego żadna nie była ergo horrorem (jak wiadomo - koronnym gatunkiem autora i najlepiej z nim kojarzonym). Zawsze jednak kolejne premiery jego dzieł przykuwają moją uwagę, a ja sam jestem pełen podziwu, dla niezwykłej wyobraźni i umiejętności...

więcej Pokaż mimo to