-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel22
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel3
Biblioteczka
2018-07
„Głębia: Bezkres” jest zwieńczeniem czterotomowej sagi Marcina Podlewskiego. Zwieńczeniem, przy którym można powiedzieć „wreszcie”.
Wreszcie wszystkie wątki – zgodnie z obietnicą autora – zamykają się.
Wreszcie wszystkie postaci mają swoją głębię (hehe).
Wreszcie! Wciąga od samego początku! Ale po kolei.
Akcja rozpoczyna się tam, gdzie skończyła w części trzeciej. W Wypalonej Galaktyce poza zjednoczonymi siłami ludzkości, obcymi i maszynami pojawia się czwarta siła: armia Bladego Króla o którym dotąd słyszeliśmy jedynie w powiedzonkach, wzmiankach, czy przy okazji krótkich zetknięć z głębią. Taki obrót wydarzeń sprawia, że niemożliwy dotąd sojusz między biorącymi się za łby siłami staje się nagle całkiem realny i – jak to mówią Stripsowie – konieczny. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, iż sojusz taki zostanie zawiązany w gabinecie, gdzie będą dyskutować bogate ważniaki, popijając do tego whisky. O nie, to nie ta bajka. Tutaj każda chwila oddechu dla głównego bohatera, czyli Myrtona Grunwalda, to śmierć jednego ze światów i miliony zabitych. Każde zawahanie się, każda chwila niepewności, każdy błąd ma daleko idące skutki. I właśnie za to pokochałem „Głębię: Bezkres.”
Postapokalipsa w poprzednich częściach była umowna: pojawiały się wprawdzie sektory wypalenia, jakieś zaginione planety, ale co do zasady akcja obracała się tam, gdzie ludzie sobie jako tako radzą. W czwartej części „Głębi” nie ma „jako tako”. Każdy rozdział to gorączkowy wyścig z czasem. Efektownie opisane wymiany ognia przeplatają się z paniczną ucieczką z atakowanych planet. Postaci, które poznaliśmy i polubiliśmy na przestrzeni ostatnich trzech książek giną nagle, bez ostrzeżenia, nierzadko w brutalny sposób. W „Bezkresie” nie ma pewności, która z postaci przeżyje. Zresztą nie ma nawet pewności, czy Wypalona Galaktyka przetrwa…
Jednak czwarta część „Głębi” nie jest opowieścią o gwiezdnych wojnach – choć sceny batalistyczne zajmują połową książki. To przede wszystkim opowieść o ludziach i o człowieczeństwie. To opowieść o Pieckym Tipie i Fibonacci, jego maszynowym ideale. To opowieść o Monsieurze i jego baśniach. I wreszcie to historia Myrtona Grunwalda i głębi, która go pamięta.
To co mnie najbardziej ujęło w fabule to to, że od początku do końca jest ona spójna i wciągająca. Jeżeli pojawiają się jakieś wątpliwości to możemy być pewni, że w końcu zostaną one wyjaśnione.
Także i sam Podlewski zdaje się jest w szczytowej formie. Na jednym z portali z recenzjami znalazłem wzmiankę, że nawet jeśli „Głębia” się komuś nie podoba, to nie sposób nie pochylić czoła z uznaniem dla drobiazgowego warsztatu autora. I jest to prawda. Opisy są plastyczne, niekiedy przywołujące na myśl obrazy Gigera. My nie widzimy tutaj statków – my na nich jesteśmy. I gwarantuję Wam, że kiedy po raz pierwszy zobaczycie Grimy to będziecie mieli ciarki.
Swoją drogą, odnoszę wrażenie, że wiele osób traktuje „Głębię: Skokowiec” jako debiut autora. Tymczasem kilka lat temu Podlewski napisał „Happy End” – pozycję z gatunku weird fiction, raczej niszową, ale świetnie przyjętą. Z pewnością kilka razy osoby znające Szczęśliwe Zakończenie uśmiechną się czytając „Bezkres”.
Było już o warsztacie, o fabule, o postaciach… Czas więc na małe podsumowanie?
Kiedy kilka lat temu Podlewski zaczynał swoją przygodę z Fabryką Słów, na spotkanie z autorem przyszła garstka ciekawskich. Na premierze ostatniej części ludzie ledwo mieścili się w sali, było dużo wzruszających momentów i przede wszystkim czuć było, że Głębia nie podzieli losu wielu innych znakomitych pozycji polskiej literatury, których autorzy doczekali się uznania dopiero po śmierci. Kiedy piszę tą recenzję „Głębia: Bezkres” pnie się w górę listy bestsellerów, wyprzedzając już m.in. Kinga, czy Martina. Ten sukces cieszy tym bardziej, że „Głębia” nie jest pozycją łatwą. Jest napisana niekiedy wręcz naukowym językiem, co dobrze świadczy nie tylko o autorze, który potrafił zafascynować sobą rzesze Polaków, ale także i o samych czytelnikach, którzy w dobie coraz częściej wydawanych literackich gniotów są w stanie docenić dopracowany warsztat i fabułę. No i to, że nie traktuje się ich jak idiotów.
To koniec „Głębi”, przynajmniej na razie. Na horyzoncie zaczyna niewyraźnie majaczyć powieść fantasy Podlewskiego, która z pewnością okaże się równie wielkim sukcesem. Trzeba tylko czekać…
Czy warto kupować „Bezkres”? Tak.
Czy warto zaczynać „Głębię”? Tak, tak, tak.
Bo choć „Skokowiec” zaczyna się powoli i przytłacza ilością informacji, to cierpliwym daje najlepszą przygodę w kosmosie od czasów „Hyperiona”. I ta seria, choć już jest bestsellerem wciąż czeka na Ciebie, czytelniku. Napęd głębinowy już drży. Dotknij nawigacyjnej konsoli. Złap za uchwyt sterowniczy i uwierz. Bo ten skokowiec jest Twój.
Zawsze był.
„Głębia: Bezkres” jest zwieńczeniem czterotomowej sagi Marcina Podlewskiego. Zwieńczeniem, przy którym można powiedzieć „wreszcie”.
Wreszcie wszystkie wątki – zgodnie z obietnicą autora – zamykają się.
Wreszcie wszystkie postaci mają swoją głębię (hehe).
Wreszcie! Wciąga od samego początku! Ale po kolei.
Akcja rozpoczyna się tam, gdzie skończyła w części trzeciej. W...
Najlepsza space opera od dawna. I do tego made in Poland!
Najlepsza space opera od dawna. I do tego made in Poland!
Pokaż mimo to
Niestety jest to gniot. Sympatyczny, stworzony z pasji, ale jednak gniot. Nie wierzę, że to coś było redagowane, że ktoś nad tym wcześniej usiadł i przeczytał. Opowiadania są słabe, nie trzymają się kupy, brakuje im realizmu. Ktoś się zaśmieje i powie: "Oho! W postapo brak realizmu!". Nie moi drodzy, to tak nie działa. U Glukhovskiego wszystko było wiarygodne albo stwarzało takie pozory; tutaj niestety autorom się to nie udało w żaden sposób.
Dlaczego marzenie fanów musiało stać się naszym koszmarem?
Na szczęście kolejne pozycje są już jakby z zupełnie innej bajki i można spokojnie je przeczytać.
Niestety jest to gniot. Sympatyczny, stworzony z pasji, ale jednak gniot. Nie wierzę, że to coś było redagowane, że ktoś nad tym wcześniej usiadł i przeczytał. Opowiadania są słabe, nie trzymają się kupy, brakuje im realizmu. Ktoś się zaśmieje i powie: "Oho! W postapo brak realizmu!". Nie moi drodzy, to tak nie działa. U Glukhovskiego wszystko było wiarygodne albo stwarzało...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-20
[Recenzja "Drugiego peronu i innych opowiadań" Agnieszki Kwiatkowskiej]
Najprościej recenzję tomiku opowiadań byłoby zacząć od porównania lektury takiego tomiku do obiadu w restauracji, gdzie po kolei są serwowane po kolei posiłki – opowiadania. Pozwolę sobie jednak uniknąć takiej tandety i podzielić się wrażeniami z lektury „Ostatniego Peronu” bez zbędnych metafor czy innych zabiegów literackich. Od tego macie moje opowiadania (brzydka autoreklama, wiem), tutaj bohaterem jest kto inny.
Agnieszka Kwiatkowska to autorka, która przed publikacją książki „Ostatni Peron i inne opowiadania” publikowała m.in. w „Histerii”, w „OkoLicy Strachu”, czy „Słowiańskich koszmarach”. Zawsze trzymała poziom to też uznałem, że skoro Kwiatkowska tak się stara to wypadałoby dać jakieś bardziej namacalne wyrazy uznania. Jak pomyślałem, tak zrobiłem i już jakiś czas później ściskałem paczkę.
Pierwsze wrażenia to bez wątpienia zasługa Sebastiana Sokołowskiego, redaktora OkoLicy Strachu, Okiem na horror, czyli faceta który trzyma jakoś polski horror w kupie i promuje kolejnych autorów, samemu – mam wrażenie – stojąc nieco z tyłu. Ale taki już urok bycia wydawcą, wszak podobną rolę z powodzeniem odgrywa chociażby ekipa z „Histerii”, którą nieodmiennie darzę sympatią i sentymentem. No dobra, ale jakie to wrażenia?
Niezłe.
Okładka, jakkolwiek kolorystycznie wpasowuje się w klimat Biblioteczki Okolicy Strachu, po prostu do mnie nie trafia, choć na szczęście daleko jej do gniota. Sama zaś książka jest po prostu wydana ŁADNIE. Dobry papier, twarda okładka, czytelna czcionka, korekta na cztery plus, słowem – nie mam nic do zarzucenia jeśli chodzi o jakość. Takimi wydaniami buduje się klasykę.
A jak w środku?
Choć we wstępie Krzysztof Maciejewski opisuje sposób pisania Agnieszki Kwiatkowskiej i – oczywiście – chwali autorkę, o tyle mam wrażenie, że nie do końca trafił ze swoją interpretacją. Jeżeli sięgacie po książkę Kwiatkowskiej to wiedzcie, że nie schowacie się pod pierzynę, nie poczujecie się małymi dziećmi; chyba że małymi dziećmi oszukanymi przez zręcznego kuglarza. Agnieszka bowiem jako jedna z niewielu początkujących pisarek potrafi kończyć każde jedno opowiadanie zaskakującym zwrotem akcji, a to rzadka sztuka, którą łatwo partaczyć.
Poszczególne opowiadania różnią się poziomem, co jest zresztą oczywiste przy takich zbiorach. Po kolei:
„Świat według łyżeczki” - w sumie niezły tekst na rozgrzewkę, ale jednocześnie nieco przewrotny w stylu (przeczytajcie to zrozumiecie). Zaskakuje końcówką, przez co zaryzykuję stwierdzenie, że to taka „Kwiatkowska w pigułce”. Wprawdzie sam nie dałbym tego tekstu na początek, bo może nieco rozczarować osoby, które chcą od razu zagłębić się w lekturze. 7/10
„Mali powstańcy” - znowu TYLKO niezły tekst, który w dodatku całkiem do mnie nie trafił. Ja wiem, że to opowiadanie, które spotkało się z pozytywnym odbiorem, ale jednocześnie to opowiadanie ma swoje lata (chyba, że przekręcam fakty?). Mało tutaj Agnieszki, którą znamy i zupełnie nie rozumiem zachwytów Grabarz.net (Orzeł, kaman!). Nie zrozumcie mnie źle, to nadal niezły tekst – ale znowu nieco rozczarowuje i znów tylko 7/10.
Na szczęście dalej jest już tylko lepiej. „Zapach kamienia” przygniata zakończeniem, a serwowany jest w naprawdę fajnym, gawędziarskim stylu (Orzeł, piątka!). 7/10
Absolutnie polecam za to „Zaułek zaginionych” - świetne opowiadanie w klimacie weird, z nutką zgrabnie podanego szaleństwa i bardzo dobrze napisane (znów ten gawędziarski styl). 8/10
„Medium” zaś ujawnia wszystko to, co w Agnieszce najlepsze. Specyficzną melancholię, pewnego rodzaju tęsknotę za drugą osobą i osnuwającą to wszystko aurę mistycyzmu. Do tego znów dochodzi ten styl Agnieszki, dzięki któremu tekst czyta się po prostu przyjemnie i, oczywiście, nie brakuje zaskoczenia na końcu. 8/10
„Trzy miasta” to tekst, który mi nie podszedł, ale ma osobliwą atmosferę i kończy się w sposób po którym tajemniczo się uśmiechniecie. 7/10
Wreszcie „Drugi Peron”. Opowiadanie zajmuje połowę książki, rozkręca się jak ruszająca powoli lokomotywa, ale niesie ze sobą gęsty klimat czegoś, co wyobrażam sobie jako „horror kolejowy” (na mojej kupce wstydu jest „Demon ruchu” Grabińskiego, więc mogę mieć mylne wrażenie co do tego, czym horror kolejowy jest w rzeczywistości). Bardzo wyraziste postaci, jesienna atmosfera i tylko miejscami kulejące dialogi. Podoba mi się to jak Kwiatkowska rozumie ludzi i ich problemy, ale nie eksponuje ich w nachalny sposób. To jedno z tych opowiadań, które naprawdę mają szansę wejść do kanonu klasyki jeśli tylko nadać im odpowiedni rozgłos, a wtedy będzie wspominane jeszcze długo, długo... Mocne 9/10!
Podsumowując: Agnieszka wreszcie zadebiutowała sama, bez otoczki innych autorów i dzięki temu można wreszcie docenić ją bez naleciałości innych nazwisk. Moim zdaniem zdaje próbę jaką jest solowy tomik i być może niedługo doczekamy się powieści Kwiatkowskiej, czego zresztą jej życzę.
I zachęcam do zakupu! Całość pozostawia jak najbardziej pozytywne wrażenie i zdecydowanie zasługuje na te wszystkie pochwały, które spływają na „Drugi peron”. Zresztą książkę warto kupić nawet tylko dla tytułowego opowiadani, które już dzisiaj jest dla mnie po prostu KLASYKIEM. Tak więc: Polujcie!
I tylko żal, że książka jest tak krótka, choć żal ten koi leżący obok tomik Zdanowicza. Słyszałem, że „Kamienica Panny Kluk” to bekowa książka, którą mam nadzieję zrecenzować już wkrótce.
Ocena całości: 8/10
[Recenzja "Drugiego peronu i innych opowiadań" Agnieszki Kwiatkowskiej]
Najprościej recenzję tomiku opowiadań byłoby zacząć od porównania lektury takiego tomiku do obiadu w restauracji, gdzie po kolei są serwowane po kolei posiłki – opowiadania. Pozwolę sobie jednak uniknąć takiej tandety i podzielić się wrażeniami z lektury „Ostatniego Peronu” bez zbędnych metafor czy...
2017-02-21
Daję dychę. Kapitalne zwroty akcji, historie pełne napięcia, trzymające za serce. Świetny warsztat autorów i przede wszystkim zupełnie nowe, upiorne oblicze Krakowa. Polecam serdecznie.
Daję dychę. Kapitalne zwroty akcji, historie pełne napięcia, trzymające za serce. Świetny warsztat autorów i przede wszystkim zupełnie nowe, upiorne oblicze Krakowa. Polecam serdecznie.
Pokaż mimo to2017-02-01
Zasadniczym problemem magazynu „Histeria” jest to, że cierpi na niedobór recenzji. Z tego co się orientuję – a śmiem twierdzić, że w polskim horrorze orientuję się dość dobrze – „Histeria” cieszy się naprawdę niezłą renomą. Darmowy e-zin ukazuje się regularnie, regularnie też organizuje konkursy literackie, właściwie wydawać by się mogło, że premiera kolejnych numerów powinna spotykać się ze zdecydowanie większym rozgłosem. Tymczasem z jakiegoś powodu każdy kolejny numer przechodzi w Sieci właściwie bez echa. Nie dlatego, że „Histeria” ma niski poziom, broń Boże! Wręcz przeciwnie: każdy kolejny numer to coraz wyższy poziom, coraz lepsze opowiadania. Osobiście bardziej dopatrywałbym się problemu w wciąż dość sporej nieufności Polaków do e-booków oraz do darmowych publikacji. Tutaj niestety selfy i inne vanity zrobiły swoje.
Ale! Zapędzam się w niewłaściwe strony, bo ta recenzja, czy raczej opinia (recenzji nijak pisać nie umiem) nie ma wyrażać zdania na temat czytelnictwa w Polsce, ale bieżącego numeru. A co w nim znajdziemy?
Wyznania Histeryka
FILM Dominik Kaniewski-Smulczyk
GRANICA Adam Loraj
LAURA W MAKOWISKU Kamila Modrzyńska
LEPSZA PRZYSZŁOŚĆ Artur Grzelak
LUNA Jarosław Jakubowski
MIASTO W CIENIU SKĄPANE Marcin Mierzejewski
PORADNIA LECZENIA BÓLU Marianna Szygoń
RÓŻOWY KRÓLICZEK Sandra Gatt Osińska
TEORIA RZECZY: CZARNY LAS Piotr Kulpa
ZMYSŁY Iwona Matacz
Orwell patrzy Eliza Krzyńska-Nawrocka
PORTRET OWALNY E.A. Poe
Numer klasycznie otwiera – równie klasycznie dość oszczędny – wstęp od redakcji. W roli redaktorów jak zwykle Błażej Jaworski i Maciej Zawadzki.
Ale jeszcze zanim przejdę do opowiadań, to muszę wspomnieć o okładce: Swego czasu na Facebooku rozpętała się dyskusja, że okładki „Histerii” są… paskudne. I muszę przyznać, że coś w tym było, nie licząc pojedynczych wyjątków. Ale od jakiegoś czasu, a na pewno od numeru XV, okładki stają się coraz lepsze. Od utrzymanej w stylu korporacyjnego horroru okładki numeru XV, przez „kosmiczną” numeru XVI i „kolejową” nr XVII… Naprawdę miło popatrzeć. Wreszcie można się uśmiechnąć i powiedzieć, że „publikacja w tym czymś nie jest karą” (parafrazuję tutaj jednego z krytyków okładek „Histerii” ). Okładka numeru XVIII jest moim zdaniem nieco krokiem w tył w stosunku do miażdżącej ilustracji nr. XVI, ale i tak jest niezła.
Opowiadania. Opowiadania!
Wiecie, Histeria często (zawsze? Nie czytałem wszystkich numerów) sięga po klasyków grozy – robiła to zresztą bodajże jeszcze przed powstaniem świetnej „OkoLicy Strachu”. W numerze XV mogliśmy przeczytać Ligottiego w genialnym tłumaczeniu Wojciecha Guni, teraz można zapoznać się tekstem E.A. Poego, który… Nie jest najlepszym tekstem numeru. Co już samo powinno świadczyć o poziomie, jaki „Histeria” wypracowała przez lata.
Jeśli chodzi o opowiadania to numer otwiera „Film” Dominika Kaniewskiego Smulczyka. Nie jest to tekst numeru, ale bez wątpienia jest to opowiadanie przynajmniej dobre – fabuła jest osadzona w niecodziennej otoczce, jest dość karykaturalna momentami, ale… Czyta się to przyjemnie. Nie zostaje w pamięci na dłużej, to nie ta liga, nie jest to nawet horror. Ci nie zmienia faktu, że przynajmniej pod kątem warsztatowym jest na czwórkę, zwłaszcza w momentach, które przywodzą na myśl nieco groteskowe odbicie pisania Kinga. Napisałem to może nieco topornie, ale zdecydowanie jest to duży plus.
Natomiast absolutnie kapitalna jest „Granica”. Ciężki klimat, sugestywne opisy (choć momentami nieco widać braki w warsztacie) i symbolika – to jest to co lubię. Zdecydowanie zasłużone miejsce na podium i nawet nie wiem, czy nie było to moje ulubione opowiadanie w numerze. Adam Loraj spisał się naprawdę na duże piwo.
„Laura w Makowisku” to miejsce, gdzie nieco poziom opowiadań „siada”, głównie ze względu na dość topornie naklepany wstęp. Krótkie, urywane zdania i jak teraz o tym myślę, to właściwie bez żadnego uzasadnienia. Potem kolejne fragmenty przechodzą kwiatki typu (…)Rozejrzałam się wokół siebie czy „mnie” powtórzone kilka razy.
Bardzo Orwellowska jest natomiast „Lepsza przyszłość” Artura Grzelaka. Też pojawiają się dziwne zdania, ale samo opowiadanie jest dużo bardziej dynamiczne od poprzedniego, jest też dobrze napisane, chociaż i tutaj pojawiają się kwiatki warsztatowe, lecz widać taka jest cena za darmowe publikacje. Niestety, takie rzeczy czasem przechodzą, ale wliczam to zazwyczaj w koszty. No i dialogi są – moim zdaniem naprawdę – dobre.
(…) -Jesteśmy funkcjonariuszami Wydziału Przyszłych Zbrodni. Zostałeś oskarżony przez Sąd Prekognicyjnyo spiskowanie przeciwko rządkowi. Zabieramy cię do centrali w celu przesłuchań.
— Ale… — Salzedo był w wyraźnym szoku. Nie miałem pewności, czy dotarły do niego moje słowa. — Ale ja nic przecież nie zrobiłem.
— Jeszcze nic. Lecz niedługo byś zrobił. — Uśmiechnąłem się. — Zabrać go i zwijamy się.
Kolejnym dobrym opowiadaniem jest „Luna”, której wstęp kojarzy mi się nieco z „Granicą”, co jest nieco krzywdzące, bo autorzy nic o sobie nie wiedzieli, więc nie można szukać tutaj inspiracji, zwłaszcza, że fabuły są całkiem inne. Tutaj też pojawia się syndrom „urywanych” zdań, to jest krótkich, następujących po sobie jak seria z karabinu, ale ma to uzasadnienie – ciężko mi to podać w tak krótkiej recenzji, lecz nie czułem tutaj rozdrażnienia jak przy „Laurze w Makowisku”. No i ten wstęp – niezwykle plastyczny opis.
„Miasto skąpane w cieniu” Marcina Mierzejewskiego zdecydowanie zdobywa medal za najdłuższe zdanie w historii „Histerii”. Nawet jeśli przesadzam, to tylko trochę – gdyby nie upór, nie przebrnąłbym dalej. A dalej jest nieco lepiej, chociaż zdecydowanie nie jest to opowiadanie proste w lekturze. Miejscami nasuwają się skojarzenia ze stylem Lovecrafta, jednak porównanie to wypada zdecydowanie na niekorzyść „Miasta skąpanego w cieniu”.
Zamieniłbym natomiast miejscami „Lunę” i „Poradnię leczenia bólu”. „Poradnia” jest opowiadaniem absolutnie fantastycznym. Może nie jest to mój klimat, ale poziom warsztatu stoi wysoko, a sama fabuła jest pomysłowa, choć kojarzy się nieco z konceptem gry „Happy we few”. Porównanie może nieco proste, może nawet infantylne, niemniej dobrze oddaje moje uczucia. Upiorny klimat miasta, gdzie WSZYSCY – SĄ – ZADOWOLENI. I końcówka moim zdaniem dobrze wpisuje się w treść opowiadania.
„Różowy króliczek” jakby dla równowagi jest opowiadaniem bardzo przeciętnym. Wstęp jest nieco zbyt dziecinny, ale nie pod względem językowym, lecz pod kątem montażu. Znów brakuje mi umiejętności właściwych recenzentowi, ale wystarczy rzucić okiem na wstęp, by zrozumieć, że „coś nie gra”. Zresztą imię Elwira – jeśli się nie pomyliłem – pojawia się 41 razy na… 7 stronach. Nie podeszło mi do gustu, po prostu nie dałem rady dokończyć tego opowiadania na raz.
„Teoria Rzeczy: Czarny las” Piotra Kulpy to jedno z lepiej napisanych opowiadań w „Histerii”, zresztą Kulpa w 2017 będzie miał wydaną powieść „T.T.”. Co tu dużo mówić – najwyższy czas, bo „Teoria…” jest bardzo dobra.
Opowiadanie „Zmysły” Iwony Matacz zostawiono na koniec numeru, pewnie dlatego, że wygrało konkurs i miało stanowić swoistą końcówkę z przytupem. I jest. Uwierzcie mi, opowiadanie Iwony Matacz jest tak dystopią, jak i horrorem. Kapitalna końcówka.
I tyle z opowiadań: dr Eliza Krzyńska-Nawrocka napisała wprawdzie jeszcze tekst publicystyczny, ale brak mi dostatecznej wiedzy, żeby się do niego odnieść.
Słowo o ilustracjach: mam mieszane odczucia, ale tutaj akurat trafiają się znakomite (ilustracja do Granicy) i jak i nie trafiające w mój gust (vide obrazek do „Lepszej przyszłości”).
Podsumowanie? A jakże! „Histeria” zrobiła ogromny, powtarzam to, OGROMNY, krok od czasów pierwszego numeru. Zaczęły w magazynie pojawiać się teksty publicystyczne, znane nazwiska (vide Gunia w numerze XV, gdzie zresztą pojawił się też Ligotti) i naprawdę dobre opowiadania. „Histeria” nie spotyka się z dużym zainteresowaniem w Internecie, głównie ze względu na powody, które podałem na wstępie, ale jest to bardzo krzywdzące dla tego magazynu, który od jakiegoś czasu ma poziom komercyjnych publikacji. Zresztą, moim zdaniem świetnie funkcjonuje obok papierowej „OkoLicy strachu”, które to funkcjonowanie uważam za pokojową koegzystencję, a nie konkurencję. Darmowa „Histeria” ma bardzo wysoki poziom i jeżeli kogoś akurat z różnych względów nie stać na „OLSa”, to może spokojnie sięgnąć po „Histerię”. Dużo dobrego też magazyn „Histeria” robi dla młodego pokolenia polskich pisarzy: to właśnie w e-zinie mogliśmy przeczytać opowiadanie Karola Zdechlika, który później pojawił się w OLS. To właśnie w „Histerii” pojawił się Damian Zdanowicz ze znakomitym „Zbierali się w piwnicy tego budynku wieczorami” (Tchnienie Grozy nagrało zresztą słuchowisko na podstawie tego opowiadanie). A takich przykładów jest jeszcze wiele!
Nie sposób ocenić wkładu, jaki robi „Histeria” dla młodego pokolenia miłośników horroru. Na jej łamach przewinęło się wiele znanych dzisiaj nazwisk. I dlatego mówię: Czytajcie „Histerię”! Bo to jest po prostu dobry magazyn .
Zasadniczym problemem magazynu „Histeria” jest to, że cierpi na niedobór recenzji. Z tego co się orientuję – a śmiem twierdzić, że w polskim horrorze orientuję się dość dobrze – „Histeria” cieszy się naprawdę niezłą renomą. Darmowy e-zin ukazuje się regularnie, regularnie też organizuje konkursy literackie, właściwie wydawać by się mogło, że premiera kolejnych numerów...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zaglądając do mojej biblioteczki można odnieść wrażenie, iż za Sci-fi nie przepadam. I faktycznie: nie jest to mój ulubiony gatunek, zwłaszcza w literaturze (wszak filmy mają jeszcze efekty specjalne). Nie potrafiłem docenić "Gry Endera", nie dla mnie "Mistrz pieśni". A jednak dawno, dawno temu (w odległej galaktyce) pojawiła się monumentalna saga "Hyperion", która rozbiła moje uprzedzenia do tego gatunku, zmiażdżyła emocjonalnie i pochłonęła z siłą czarnej dziury (entuzjastów sf przepraszam za oklepane porównania). Pamiętam jak dziś odkrywanie nieznanego kosmosu, zgłębianie sekretów podziemnych labiryntów... Ale saga ta musiała kiedyś się skończyć. Enea odleciała. Świat Hyperiona odszedł do przeszłości.
Później nastał czas fascynacji Uniwersum Metro 2033. Szkoda się nad tym rozwodzić: dość, że kolejnych kilka lat czytałem tylko książki Insignisu, a o sposobach kreowania świata po apokalipsie omawiałem na prezentacji maturalnej, silnie posiłkując się opisami Głuchowskiego.
Niestety, seria UM 2033 po jakimś czasie zaczęła zjadać własny ogon: Po fatalnej "Mrówańczy" cisnąłem serię w cholerę, bowiem chyba tylko Tulio Avoledo ("Korzenie Niebios") i Szmidt ("Otchłań) zdawali się w pełni rozumieć i czuć, o co chodziło Głuchowskiemu przy tworzeniu oryginału. Niemniej dla mnie oznaczało to jedno: znalazłem się na lodzie.
Ze wstydem przyznaję: przestałem czytać książki. Jedynie Gra o tron stanowiła dla mnie miłą odskocznię, choć nie wykluczam, że wpływ na to miał hype towarzyszący serialowi.
Po co o tym wszystkim piszę?
Bo potem dopadła mnie choroba głębinowa.
Podlewski na scenie pisarskiej wydaje się być wciąż szerzej nieznany. A przecież jego "Happy End" jest świetny, o opowiadaniach z serii "31.10" nie wspominając ("Obok"!). No i, co najważniejsze, wygrał konkurs na XXX-lecie "Nowej Fantastyki" opowiadaniem "Edmund po drugiej stronie lustra" (kto nie czytał: wstydzić się i nadrabiać zaległości). Mógłbym tak wymieniać długo, ale przecież każdy może przecież kliknąć w link do jego biografii.
Żeby było ciekawiej: byłem na premierze "Głębi: Skokowiec". Poszedłem tam raczej z czystej ciekawości - bo miałem blisko, bo wiedziałem, bo czytałem opowiadania Podlewskiego. Sam człowiek okazał się być nader sympatyczną personą, jednak powaliło mnie to jak przygotował się od strony technicznej, zanim zaczął pisać "Głębię...". To trzeba było zobaczyć: wielostronicowa prezentacja, dziesiątki map i szkiców. Chyba tylko Komuda robi równie rzetelny research.
Dlatego też książkę kupiłem jeszcze w dniu premiery. Zaszyłem się w swoim pokoju i zacząłem lekturę.
Ludzie, na Boga, ta książka jest niesamowita. Zawiera w sobie wszystkie te pierwiastki, które sprawiły, iż znów poczułem się dzieckiem. Z jednej strony: czuć ducha "Hyperiona" (choć głównie ze względu na słownictwo, ale także i rozmach). Wypalona galaktyka jest żywa (co jest nieco paradoksem; lecz o tym za chwilę), postaci wiarygodne (tutaj prym wiedzie ZNA-KO-MI-TY Myrton), a sama intryga - choć rozwija się nieco zbyt wolno - po jakimś czasie nie pozwala oderwać się od książki. Dosłownie! Sam pamiętam ten sam dreszcz, który czułem przy okazji czytania pierwszego tomu "Gry o tron" - akcja rozwija się wolno, niemalże nudno, ale widać, że jest to celowy zabieg. Podlewski odchodzi od Hitchokowskiej zasady "Najpierw trzęsienie, potem napięcie rośnie". Buduje "Głębię" w sposób podobny do rozpędzającej się lokomotywy. Najpierw leniwie płynąca intryga z czasem zamienia się we wściekły, rozszalały Rubikon, porywający czytelnika ze soba; prze przed siebie ze stanowczością i siłą rozpędzonego molocha. Coś pięknego...
Co więcej, do Głębi mogą sięgnąć także fani "Uniwersum Metro 2033" - jeżeli seria Insignis zaczyna im się nudzić, odnajdą tutaj coś dla siebie. Dlaczego? Ano dlatego, że książka Podlewskiego to wbrew pozorom także postapo; tyle że osadzone w galaktyce. I to postapo dobre, a nie sprowadzające się do tępego "łubudu" jakie mieliśmy w "Mrówańczy". "Głębia" wynosi postapo w kosmos - tak dosłownie, jak i w przenośni.
Cieszę się, że za Podlewskim wreszcie stanął potężny wydawca, mający odpowiednie zasoby finansowe do wypromowania tego wciąż niedocenionego autora. Cieszę się, że "Fabryka Słów" nie boi się ryzyka, bo wzorem SAS - ryzykuje i wygrywa. "Głębia: Skokowiec" to w wielu aspektach powiew świeżości: nowy autor w wydawnictwie, nowa jakość, nowe perspektywy, a przede wszystkim WRESZCIE COŚ NOWEGO NA RYNKU. Doprawdy, nie pamiętam, kiedy czytałem ostatnio coś równie dobrego i żebym pokusił się o napisanie recenzji. Jest może nieco zbyt emocjonalna, za mało merytoryczna... Ale, do cholery, "Głębia" budzi emocje!
Zdecydowanie warto przeczytać, zwłaszcza, że sequel ma mieć premierę już niedługo. Polecam!
Zaglądając do mojej biblioteczki można odnieść wrażenie, iż za Sci-fi nie przepadam. I faktycznie: nie jest to mój ulubiony gatunek, zwłaszcza w literaturze (wszak filmy mają jeszcze efekty specjalne). Nie potrafiłem docenić "Gry Endera", nie dla mnie "Mistrz pieśni". A jednak dawno, dawno temu (w odległej galaktyce) pojawiła się monumentalna saga "Hyperion", która rozbiła...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bardzo dobra pozycja, choć z pewnością nie dla każdego. Książka składa się z kilkunastu opowiadań, przy czym znajduje się w nich wszystko to, co u autora zawsze było na poziomie: piękne kobiety o smutnych oczach, zmysłowość, ale także i smutek przeplatany z grozą i - przede wszystkim! - niesamowity, jesienny klimat, który właściwie jest nie do podrobienia. Ciężko tutaj wskazać jakiś słabszy tekst, tym bardziej, że autor już od dłuższego czasu z chirurgiczną wręcz precyzją dobiera słowa. Kawał dobrej literatury. "Ballady Morderców" to kolejny dowód na to, że horror - choć wciąż niszowy - dzięki wydawnictwu Okiem na Horror i serii Biblioteczka OkoLicy Strachu przeżywa swój złoty wiek.
Bardzo dobra pozycja, choć z pewnością nie dla każdego. Książka składa się z kilkunastu opowiadań, przy czym znajduje się w nich wszystko to, co u autora zawsze było na poziomie: piękne kobiety o smutnych oczach, zmysłowość, ale także i smutek przeplatany z grozą i - przede wszystkim! - niesamowity, jesienny klimat, który właściwie jest nie do podrobienia. Ciężko tutaj...
więcej Pokaż mimo to