Śmierć komiwojażera Arthur Miller 7,3
ocenił(a) na 94 lata temu Świetna sztuka, którą dobrze się czyta, a jednocześnie mówi nam ona o wielu ważnych sprawach.
"Musisz być kimś" śpiewał kiedyś zespół Dezerter, piętnując presję społeczną nakazującą osiągnięcie sukcesu w rozumieniu przydatności dla trybu machiny i spełnianiu ogólnych norm cywilizacyjnych, w których piękny wygląd, powielanie przyjętych schematów, a nade wszystko zasobność portfela, wyznaczają klasę człowieka.
I myślę, że ta myśl jest znamienna dla tej książki. Czytając kilka recenzji czy interpretacji, zauważyłem, że pomijana jest ta warstwa sztuki, która w mojej ocenie jest najważniejsza dla niej. Willy dąży do tego, żeby być "szychą". Trochę się w tym wszystkim zapamiętuje i nie zauważa, jak zmienia się wokół niego rzeczywistość, nie nadąża do dostosowania się do niej. Z jednej strony jest to przesadna ambicja rodem mobydickowska, z drugiej nasza rodzima "pupa", którą Głowiński analizując twórczość Gombrowicza, określiłby jako: jest to "wszystko to, co w nas nie jest nasze". Takie zestawienie może zakończyć się tylko w jeden sposób.
I chyba to jest najważniejszą myślą Millera. Człowiek powinien dążyć do tego, by być kimś dla siebie, by żyć zgodnie ze swoimi potrzebami i emocjami. Nierozsądne jest dążenie do osiągnięcia pewnego statusu, którego samemu się nie potrzebuje, ale chce się być docenionym przez innych. Chęć wpisania się w świecznikową elitę nie zapewni szczęścia, jeśli jest tylko żałosną próbą osiągnięcia tego, czego inni wymagają od nas, a nie tego, czego rzeczywiście byśmy chcieli.
Kiedy nie udaje się tego zdobyć, pozostaje upatrywanie szans w potomkach. Wszystko to tworzy ułudę życia, sieć kłamstw mających poprawić humor, stworzyć mydlaną bańkę, w której życie ma zapewnić pozorną ułudę szczęścia. Co jednak, gdy kurtyna opadnie? Do czego to prowadzi?
Na drugiej szali mamy obraz dynamicznie zmieniającego się społeczeństwa, w które kapitalizm wkracza coraz mocniej. W tym świecie sukces osiągną jedynie ci, którzy potrafią się sprzedać, zrobić wrażenie, być drapieżnym zwierzęciem umiejącym walczyć o swoje. Kompetencje nie do końca się liczą, wartość ma tylko to, co potrafi zarobić, co może się sprzedać. Sentymenty nie tylko nie są już mile widziane, ale wręcz stanowią przeszkodę w osiąganiu sukcesu. Ten zaś wyznacza złote pióro, wysokość wypłaty i piękny garnitur.
To świat, w którym rządzi pieniądz, a "być kimś" może tylko ten, kto umie go robić. To rzeczywistość, w której czyste relacje giną, w którym większy zjada mniejszego. Tak, jak metaforycznie wielkie wieżowce okalające domek Willego zniszczyły tam życie, zmusiły do wycięcia drzew, a z drugiej strony całkowicie zacieniły ogródek, w którym już nic nie wyrośnie.
Czy Willy jest tu jedynym antagonistą nowej rzeczywistości? Czy jest pozytywną postacią? No nie do końca. To, że nie radzi sobie w biznesie, nie przekreśla go jako wartościowego człowieka, ale Miller idzie dalej. Jego nie do końca czyste zachowania staje się przyczyną tego, że jego syn Biff też nie osiąga sukcesu. Zdrada żony wywołuje dziurę w tkaninie psychiki młodego syna, który łapie blokadę przed chęcią walki o swoje. To świetna metafora kapitalizmu, który jest system połączonych naczyń przeznaczonych do wypełniania się gotówką, układem, w którym wyłamanie jednego trybu, paraliżuje całą maszynę. Miller daje całkowicie ponury i pesymistyczny obraz nowej coraz bardziej dynamicznej rzeczywistości, a jego symbolem są wciąż cerowane przez żonę pończochy (notabene praca wciąż nie zostaje dokończona),z jednej strony przypominające Willemu o swoim występku, z drugiej zaś o biedzie i ciągłym pędzie podniesienia swojego statusu.
Jest to opowieść o zmieniającej się rzeczywistości, o tym jak dawne obyczaje muszą ulec presji robienia pieniędzy. O tym, jak ludzie, którzy nie potrafią się dostosować do zmian, nie mogą odnaleźć się w nowym świecie i to zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i osobistej. I znamienne, jak książka pisana w I połowie XX w. potrafi być aktualna dziś, kiedy kapitalizm dawno już pożarł wiele starych zawodów, zaprowadził już nowe zwyczaje, a wciąż wielu z nas i to na szczęście, nie jest w stanie dostosować się do niego i wciąż pamięta o czymś takim jak marzenia, rodzina, pasja, przekładając to nad zrobienie owocnego biznesu. "To nie jest kraj dla starych ludzi" rzekłby McCarthy? Hmmm, jak widać i to nie do końca, bo gdy byli oni młodzi, to też nie był z kolei dla ówczesnych "starców".