-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel12
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik2
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać1
-
Artykuły„Fabryka szpiegów” – rosyjscy agenci i demony wojny. Polityczny thriller Piotra GajdzińskiegoMarcin Waincetel2
Biblioteczka
2018-07-14
2018-05-14
2018-02-01
2017-12-26
2007
2015-11-12
2013-09-05
Twórczość Nicholasa Sparksa to chyba najbardziej rozchwytywany zakątek literatury kobiecej. Pisarz ten w wielu swoich książkach porusza temat miłości, cierpienia, a swoje historie kończy zazwyczaj w sposób zaskakujący i wzruszający. Miałam okazję przekonać się o tym podczas lektury „Jesiennej miłości”, która przypadła mi do gustu. Do „Ostatniej piosenki” podeszłam z lekką rezerwą, jednak niepotrzebnie, ponieważ po przeczytaniu miałam ochotę jeszcze raz przeżyć to, co zdarzyło się w książce.
Historia rozpoczyna się w lecie. Siedemnastoletnia wówczas Veronica (Ronnie) i jej brat mają spędzić wakacje w niewielkim miasteczku Karoliny Północnej, w którym mieszka ojciec rodzeństwa, pianista – który rozwiódł się 3 lata temu z ich matką. Dziewczyna jest załamana perspektywą spędzenia lata w Wilmington, w którym tempo życia tak strasznie różni się od tego w Nowym Jorku. Z pozoru najnudniejsze lato stanie się najważniejszym czasem w życiu Ronnie. Przeżyje bowiem pierwszą prawdziwą miłość, dorośnie i dowie się, jak ważna w jej życiu jest rodzina.
"Zawsze powinno się postępować właściwie, nawet jeśli to trudne."
Życie, uświadomił sobie, bardzo przypomina piosenkę. Na początku jest tajemnica, na końcu – potwierdzenie, ale to w środku kryją się wszystkie emocje, dla których cała sprawa staje się warta zachodu.Fabuła sama w sobie wydaje się stworzona dla lekkiej wakacyjnej powieści. I tak właśnie jest, tyle że „Ostatnia piosenka” gwarantuje chwile, w których po prostu nie można przerwać lektury. Sprawia, że uśmiechamy się w myślach, a na koniec wywołuje falę łez, tych szczerych, zdarzających mi się tylko wtedy, gdy występują bohaterowie, których chciałabym kiedyś poznać w rzeczywistości. A tacy właśnie pojawili się w tej książce – nieszablonowi i sympatyczni. Może zacznę od Ronnie, zbuntowanej nastolatki. Na samym początku nie zauważa niczego poza czubkiem swojego nosa, ale podczas tych pamiętnych wakacji ulega diametralnej przemianie, zaczyna dostrzegać to, co w życiu najważniejsze, a jednocześnie najpiękniejsze. Ojciec dziewczyny to typ przewodnika, osoby, która nie narzuca swoich poglądów, a jednak stara się wskazywać najlepszą drogę swoim bliskim, np. Ronnie. Will, sympatia Veronici, to typ chłopaka, którego chyba każda dziewczyna chciałaby mieć. Inteligentny, zabawny, a do tego czuły i wrażliwy, potrafi pochylić się nad małym żółwiem, by mu pomóc. Uroczy bohater to zdecydowanie braciszek głównej bohaterki, Jonah. Często droczy się z siostrą, co jest bardzo śmieszne, następnie możemy obserwować, jak ten mały chłopiec przeżywa dotychczas najsmutniejsze wydarzenie w swoim życiu.
"Życie, uświadomił sobie, bardzo przypomina piosenkę. Na początku jest tajemnica, na końcu – potwierdzenie, ale to w środku kryją się wszystkie emocje, dla których cała sprawa staje się warta zachodu."
Język w książce jest oczywiście przyjemny w odbiorze, ani razu nie miałam ochoty zrobić sobie przerwy w czytaniu, bo ani akcja mnie nie nudziła, ani styl autora nie zniechęcał do dalszej lektury. Przyjemnie spędziłam czas z tą książką i jestem pewna, że jeszcze nie raz wrócę do tej przepięknej historii, gdyż jest nie tylko ciepłą i sielankową powieścią, którą możemy sobie zapełnić wolny czas, ale także wartościową pozycją. Największe znaczenie dla całokształtu mojej opinii miało jednak zakończenie książki, zaskakujące i niestety smutne, chociaż nie do końca, bo z drugiej strony napawające nadzieją (zresztą, nadal tak do końca nie wiem, co o nim sądzić). Nie ulega wątpliwości fakt, że kulminacyjny moment tej powieści został doskonale przemyślany, dzięki czemu stał się jednym słowem doskonały, niesamowicie podwyższył wartość owej historii.
Problematyka powieści jest różnorodna, poruszono w niej temat m.in. pierwszej miłości, która została ukazana w sposób delikatny i jednocześnie uroczy, mimo że nie wszystko w tym uczuciu było takie proste – zdarzały się kłótnie i niedomówienia. Oprócz tego autor dużo uwagi poświęcił kwestii oparcia w rodzinie, którą przedstawił głównie na przykładzie relacji pomiędzy Ronnie a jej ojcem. Na początku nie potrafili się ze sobą dogadać, dziewczyna nawet nie dawała szansy Steve’owi, żeby mógł spędzić z nią choć troszeczkę czasu, nadrobić te stracone trzy lata, jednak potem doceniła obecność swojego taty i zdecydowanie zbliżyła się do niego. Kolejną sprawą, o której pan Sparks postanowił wspomnieć w swojej książce, jest wiara w Boga. W wielu miejscach tej powieści znalazły się rozmyślania ojca Ronnie o Bogu, nawiązaniu z Nim kontaktu czy dostrzeżeniu Jego obecności. Wiara została przedstawiona tu jako wewnętrzna siła, która pomaga nam dokonywać właściwych wyborów i uwrażliwia nasze zmysły na piękno otaczającego świata.
„Ostatnia piosenka” to niezwykle wzruszającą i mądra książka, bez dwóch zdań zostanie na długo w mojej pamięci. Opowiada historię, która może przydarzyć się każdemu z nas, dzięki czemu uświadamia nam, jak ulotne bywa ludzkie życie, zachęca do okazywania radości z małych rzeczy (w powieści: narodzin małych żółwików) i szanowania naszych rodzin. Nigdy bowiem nie wiemy, jak długo będzie nam dane się nimi nacieszyć. Polecam tę powieść każdemu, na lato, zimę, jesienne wieczory – bez znaczenia kiedy – jest ona warta uwagi i chwili refleksji.
http://uroczakraina.blogspot.com/2013/09/ostatnia-piosenka-nicholas-sparks.html
Twórczość Nicholasa Sparksa to chyba najbardziej rozchwytywany zakątek literatury kobiecej. Pisarz ten w wielu swoich książkach porusza temat miłości, cierpienia, a swoje historie kończy zazwyczaj w sposób zaskakujący i wzruszający. Miałam okazję przekonać się o tym podczas lektury „Jesiennej miłości”, która przypadła mi do gustu. Do „Ostatniej piosenki” podeszłam z lekką...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-10-06
Czy istnieje jakiś przepis na szczęście? Taka receptura, która nie pozwoli nam się nigdy smucić, a tylko radośnie przeżywać każdy dzień... Chyba jeszcze nikt nie poznał jej składu i najprawdopodobniej nie pozna, bo według mnie taka mikstura nie istnieje. Cierpienie, smutek to nieodłączne elementy życia, które możemy tylko i wyłącznie nauczyć się znosić. Jak? Tego może nas nauczyć jedenastoletnia dziewczynka...
Po śmierci ojca Pollyanna trafia na wychowanie do surowej, oschłej ciotki Polly. W ponurym dotąd domu, a nawet w miasteczku wraz z przyjazdem dziewczynki pojawia się iskierka radości. Mała sierotka zdobywa serca wszystkich mieszkańców, nawet tych najsmutniejszych, dzięki pogodzie ducha i swojej niezwykłej grze w radość.
Historia stworzona przez panią Porter przybliża nam postać dziewczynki, której śmierć rodziców ani inne trudności w życiu nie są w stanie załamać. Wciąż pozostaje ona radosnym dzieckiem i swoim uśmiechem zaraża wszystkich wokoło. I może jest to naiwna powiastka, która nijak wpisuje się w naszą rzeczywistość, ale z pewnością nie można odmówić jej uroku i tego, że pozwala nam odnaleźć w sobie wewnętrzne dziecko - istotę, która spogląda na świat wrażliwym na radosne kolory okiem.
Bohaterowie tej książki są różni, jedni zgorzkniali i ponurzy, inni prostoduszni i weseli. Do tych pierwszych można bez wątpienia zaliczyć ciotkę Polly, panią Snow bądź pana Pendletona, ale reprezentantów drugiej grupy jest zdecydowanie więcej, chociażby przez fakt, że smutna część mieszkańców Beldingsville za sprawą wesołej podopiecznej panny Polly, po jakimś czasie dołączyła do radosnego grona. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że wszyscy bohaterowie wykreowani przez autorkę zasługują na uwagę, każdy z nich ma w sobie tę odrobinkę dobra, którą wystarczy tylko dostrzec, tak jak zrobiła ta Pollyanna.
Lektura powieści pani Porter była bardzo przyjemna, razem z główną bohaterką poznawałam nowych ludzi, przeżywałam zabawne przygody i z lekką tęsknotą myślałam o czasach, których nie dane było mi przeżyć. Oczywiście przy czytaniu tej książki udzielił mi się także wszechobecny w niej optymizm, którego największym źródłem była główna bohaterka - żywe srebro. Poza tym świetnie wyważone tempo akcji, nienużące opisy sprawiły, że ze smutkiem przewróciłam ostatnią stronę. Idąc za przykładem Pollyanny postanowiłam jednak znaleźć w tym dobrą stronę - dzięki temu, że skończyłam wcześniej czytać książkę, być może znajdę czas, aby pouczyć się do kartkówki z fizyki, która czeka mnie w tym tygodniu. Nie można też zapomnieć o nowym, wspaniałym wydaniu z którym miałam okazję się zapoznać, z pewnością zasługuje ono na uwagę. Duża, przejrzysta czcionka i piękna szata graficzna jeszcze umiliły mi chwile spędzone na lekturze.
"Pollyanna" to urocza i ciepła historia, która ma niesamowitą moc... Potrafi rozgrzać serce swoją prostotą i dać do zrozumienia jak miłe może być życie, gdy umie się dostrzegać w nim przejawy szczęścia, nawet te najmniejsze. Polecam tę powieść miłośnikom Ani z Zielonego Wzgórza i wszystkim tym, którzy potrzebują przyjemnej dawki optymizmu.
http://uroczakraina.blogspot.com/2013/10/pollyanna-eleanor-hodgeman-porter.html
Czy istnieje jakiś przepis na szczęście? Taka receptura, która nie pozwoli nam się nigdy smucić, a tylko radośnie przeżywać każdy dzień... Chyba jeszcze nikt nie poznał jej składu i najprawdopodobniej nie pozna, bo według mnie taka mikstura nie istnieje. Cierpienie, smutek to nieodłączne elementy życia, które możemy tylko i wyłącznie nauczyć się znosić. Jak? Tego może nas...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-06
Współczesny świat skazuje nas na życie w ciągłym pośpiechu, co sprawia, że nie dostrzegamy wielu istotnych rzeczy, gubimy je gdzieś za zakrętem, zapominając, że w ogóle są, a jeśli już je zauważamy, to nie potrafimy docenić. I takim sposobem żyjemy z myślą, że jesteśmy wieczni, a przecież to nieprawda. Bo życie to prezent, do tego bardzo cenny, nawet jeśli termin jego przydatności jest dosyć krótki.
Siedemnastoletni Landon Carter to młody buntownik, który uczy się w ostatniej klasie szkoły średniej. Bogaci rodzice zapewniają mu wszystko, czego pragnie, żyje praktycznie bez trosk oprócz jednej – nie ma partnerki na zbliżający się doroczny bal w szkole. W końcu decyduje się zaprosić córkę pastora, Jamie Sullivan, która jako jedna z niewielu już uczennic jest jeszcze wolna. Dziewczyna znacznie się różni od swoich rówieśników, ponieważ wszędzie zabiera ze sobą Biblię, świetnie się uczy i wszystkim wokoło pomaga. Po krótkim czasie ich znajomość przeradza się w przyjaźń, która nie jest łatwa dla Landona, gdyż jest z tego powodu wyśmiewany przez swoich kolegów i kilkakrotnie rani Jamie. Jednak to dzięki niej przeżywa swoją pierwszą prawdziwą, wielką miłość…
Całą tę historię poznajemy z perspektywy Landona, który po czterdziestu latach decyduje się ją opowiedzieć. Przekazanie narracji ponad pięćdziesięcioletniemu panu Carterowi było świetną inicjatywą, bardzo ułatwiającą odbiór powieści. Czytając, czułam się tak, jakbym słuchała tej opowieści, siedząc obok narratora, to było naprawdę przyjemne i ani na chwilę nie miałam ochoty przerwać lektury.
Trochę nie podobało mi się jednak ujęcie tej historii. Zdecydowanie wolałam jej wersję w ekranizacji „Szkoły uczuć”. Po raz kolejny przekonałam się, że obejrzenie najpierw filmu, a potem przeczytanie książki, nie jest dobrym pomysłem, nigdy. Według mnie autor zbyt mało miejsca poświęcił w powieści na miłość głównych bohaterów, a za bardzo skupił się na rozwinięciu początku książki. Zabrakło mi m. in. listy życiowych celów Jamie, które razem z Landonem próbowali osiągnąć (w filmie), to według mnie naprawdę wiele wnosiło do całej akcji, czyniło ją ciekawszą. Uogólniając, fabuła jest słabo rozbudowana i na pierwszy rzut oka czegoś w niej brakuje, choć historia i tak nie traci na swojej wartości, a to za sprawą swojego unikalnego i cennego przekazu. Poza tym nie mogę zwracać na to aż tak dużej uwagi, bo przecież to film powstał na podstawie książki, a nie odwrotnie.
Moją ulubioną bohaterką stała się oczywiście Jamie. Może i jest wyidealizowana, nierealna jak na współczesny świat, jednak jej pogoda ducha i przekonanie, że wszystko co dzieje się wokół nas należy do ułożonego dla nas przez Boga planu, zaskarbiły moją sympatię i tchnęły we mnie trochę nadziei. Polubiłam również Landona, który jest postacią dynamiczną, dzięki swojej dziewczynie przechodzi niesamowitą wewnętrzną metamorfozę, z rozkapryszonego nastolatka staje się szlachetnym i wierzącym człowiekiem, a to akurat jest wzruszające i przywraca wiarę w ludzi.
„Pan ma jakiś plan dla nas wszystkich, ale czasem nie rozumiem, co chce nam przekazać.”
„Jesienna miłość” to książka, obok której nie można przejść obojętnie. Miałam wobec niej ogromne oczekiwania, niektóre się nie spełniły, ale i tak uważam, że warto było zapoznać się z wersją papierową tej pięknej historii miłości, nawet jeśli trochę inaczej ją sobie wyobrażałam. Na końcu oczywiście popłakałam się jak bóbr, mimo że wiedziałam już wcześniej, że wszystko tak się potoczy, jednak nie udało mi się powstrzymać łez. Co najdziwniejsze byłam szczęśliwa, mimo smutnego zakończenia, bo historia Jamie i Landona nauczyła mnie znajdować we wszystkim choć odrobinę dobra i przekonała, że mimo nieszczęść, katastrof, problemów, nasze życie może być piękne, jeśli tylko to piękno nauczymy się dostrzegać i doceniać…
„Nasza miłość jak wiatr - nie możesz jej ujrzeć, lecz możesz ją poczuć.”
http://uroczakraina.blogspot.com/2013/07/jesienna-miosc.html
Współczesny świat skazuje nas na życie w ciągłym pośpiechu, co sprawia, że nie dostrzegamy wielu istotnych rzeczy, gubimy je gdzieś za zakrętem, zapominając, że w ogóle są, a jeśli już je zauważamy, to nie potrafimy docenić. I takim sposobem żyjemy z myślą, że jesteśmy wieczni, a przecież to nieprawda. Bo życie to prezent, do tego bardzo cenny, nawet jeśli termin jego...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-03
Książki są z pozoru tylko ubranymi w okładki zadrukowanymi stronami, na których zapisana jest jakaś historia. Ale to tylko złudzenie, nie do końca zgodny z prawdą obraz. Bo książki to coś więcej, to przyjaciele, którzy nigdy nie zostawiają nas samych, są zawsze gotowi na spotkanie, czujemy ich bliskość m. in. dzięki przyjemnemu szelestowi kartek, który zaprasza do ukrytego wśród liter świata. Niektóre mogą nawet sprawić, że stanie się on rzeczywistością…
„Książki kochają każdego, kto je otwiera, dając mu poczucie bezpieczeństwa i przyjaźni, niczego w zamian nie żądając. Książki nigdy nie odchodzą, nawet wtedy gdy się je źle traktuje.”
Meggie jest dwunastoletnią córką introligatora, Mortimera. Jej matka zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach i od tego czasu wychowuje ją tylko tata, którego nazywa Mo. Oboje bardzo kochają książki, dlatego też mają ich pełno w wynajmowanym domu. Dziewczynka nie może zrozumieć, dlaczego ojciec nie czyta jej nigdy na głos. Okazuje się, że ma to związek z tajemnicą, którą ukrywa. Wszystko zacznie wychodzić na światło dzienne po wizycie tajemniczego Smolipalucha, który nazywa Mo Czarodziejskim Językiem. Nic już nie będzie takie proste, niebezpieczeństwa i trudne decyzje to dopiero początek przygody.
To, co wyszło spod pióra pani Funke, mogłabym czytać godzinami. „Atramentowe serce” to skarbnica pięknych cytatów związanych z literaturą. Autorka ma wspaniały styl pisania, jest on taki magiczny i lekki, opisy są ciekawe i nie zniechęcają, co sprawia, że delektuję się lekturą i odkrywam ją powoli, bez zbędnego pośpiechu, by jak najdłużej móc pozostać w świecie, do którego trafiam. I to dlatego wracam do tej książki już po raz trzeci. Jednak nie tylko język mnie do niej przyciąga jak magnes, ale również, może nawet najmocniej…
Bohaterowie. „Atramentowe serce” rozchyla przed nami kolorowy wachlarz charakterów, rozpoczynając od najjaśniejszych a kończąc na najczarniejszych. I jedni i drudzy zasługują na uwagę. Co najdziwniejsze, nawet jeśli źle postępują, podejmują złe decyzje, wciąż utrzymuję do nich sympatię. A już największą słabość mam do Smolipalucha. Według mnie jest najlepiej skonstruowaną postacią w książce, z pozoru introwertyk i dziwak, a w rzeczywistości to prawdziwy przyjaciel i miłośnik wróżek. Mo to kolejny bohater, którego uwielbiam przede wszystkim za to, jak traktował książki, z jaką miłością o nich mówił. Meggie polubiłam za identyczny stosunek do książek jak mój oraz za to, że mimo strachu, obaw, potrafiła zebrać w sobie odwagę i walczyć o swoich bliskich.
„Dlaczego dorośli uważają, że dzieci lepiej znoszą tajemnice niż prawdę? Czy nie zdają sobie sprawy, jakie mroczne historie dzieci wymyślają, aby wyjaśnić sobie tajemnice.”
Nie mogę też zapomnieć o wydaniu książki, ponieważ jest dopracowane do ostatniej strony i jednym słowem wspaniałe. Okładka od razu przyciąga wzrok swoją tajemniczością, ilustracja na niej bardzo pasuje do całej historii. Każdy rozdział jest poprzedzony cytatem, który również współgra z jego treścią. Wiele z nich zachęciło mnie do przeczytania książek, z których zostały zaczerpnięte, uświadomiłam sobie, jakie mam zaległości w klasyce dziecięcej, która ma w swoim dorobku naprawdę dużo ciekawych pozycji.
„Atramentowe serce” to jedna z moich ulubionych książek, do której wrócę pewnie jeszcze nie raz. Uwielbiam wkraczać do świata, który przede mną otwiera, mimo że jest niebezpieczny, to jednak fascynujący. Z wypiekami na twarzy kolejny raz czytałam o przygodach moich przyjaciół, bo tak ich traktuję, razem z nimi bałam się, śmiałam się i płakałam, zapominając na chwilę o rzeczywistości. Polecam tę książkę wszystkim, ponieważ każdy może znaleźć w niej cząstkę siebie, dostrzec magię, która jest tuż obok.
http://uroczakraina.blogspot.com/2013/07/atramentowe-serce.html
Książki są z pozoru tylko ubranymi w okładki zadrukowanymi stronami, na których zapisana jest jakaś historia. Ale to tylko złudzenie, nie do końca zgodny z prawdą obraz. Bo książki to coś więcej, to przyjaciele, którzy nigdy nie zostawiają nas samych, są zawsze gotowi na spotkanie, czujemy ich bliskość m. in. dzięki przyjemnemu szelestowi kartek, który zaprasza do ukrytego...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-02
"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" to książka, która od razu zwróciła moją uwagę swoim ekscentrycznym tytułem. Jak się potem okazało, ma on dużo ważniejszą rolę niż tylko rozśmieszenie czytelnika. Autorki tej powieści zdecydowały się przedstawić historię pewnej pisarki, której życie zmieniło się za sprawą grupki ludzi podzielających jej pasję oraz ich wspomnień z czasów okupacji.
Rok po zakończeniu wojny, młoda pisarka, Juliet Ashton, szuka pomysłu na nową powieść. Pewnego dnia dostaje list od Dawsey'a Adamsa, który zakupił kiedyś jej książkę. Okazuje się, że mieszkaniec Guerensey jest członkiem Stowarzyszenia Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek, które działa na wyspie. Kobieta, zaintrygowana tą niecodzienną nazwą, nawiązuje korespondencję z Dawsey'em. Po pewnym czasie zapoznaje także innych członków stowarzyszenia, a ich życie staje się dla niej inspiracją do napisania książki.
Powieść została napisana w formie listów. Z początku myślałam, że nie jest to dobry sposób na przedstawienie jakiejkolwiek historii, jednak po przewróceniu ostatniej strony książki, śmiało mogę stwierdzić, że był to strzał w dziesiątkę. Teraz nie wyobrażam sobie innej wersji "Stowarzyszenia..." niż ta, którą stworzyły autorki. Przyznam, że podczas czytania pierwszych listów, miałam problem z rozróżnieniem, kto jest kim dla Juliet, jednak potem wszystko szło już jak z płatka. Grzechem byłoby nie wspomnieć o języku, jakim napisane są listy. Piękny, a jednocześnie taki lekki i przyjemny w odbiorze.
Bohaterowie to zdecydowanie potwierdzenie niezwykłej inwencji twórczej autorki. Prawie każdy z nich zyskał moją sympatię, oczywiście największą, kochana Juliet. Uwielbiam ją za to, że była taka bezpośrednia, zabawna i nieprzewidywalna, doprowadziła mnie do dzikiego śmiechu, kiedy czytałam o tym, jak rzuciła czajniczkiem w jednego dziennikarza. A do tego była empatyczna, przeżycia chociażby Elisabeth i Remy niesamowicie wpłynęły na jej osobę. Jeśli chodzi o innych bohaterów, przyjaciele Juliet, Sidney i Sophie byli takimi dobrymi duszkami, które potrafiły zawsze podnieść na duchu swoją przyjaciółkę. Mieszkańcy Guerensey, mimo że poczciwi i tak różni od siebie, również uszlachetnili swoją obecnością całą książkę. Chyba tylko Markhama Reynoldsa nie polubiłam, nie wiem, co takiego widziała w nim Juliet, dla mnie to zimny i niezasługujący na uwagę typ.
"Mężczyźni są bardziej interesujący w książkach niż w życiu."
Akcja książki może nie była naszpikowana wieloma zwrotami akcji, ale niesamowicie mnie wciągnęła. Gdyby nie to, że musiałam dosyć często przerywać czytanie (na matematyce trzeba uważać!), to z pewnością przeczytałabym ją w ciągu jednego dnia. Druga część książki była, jak to zwykle bywa, lepsza niż pierwsza, ponieważ dotychczasowe życie Juliet przeszło tutaj niemałą rewolucję, która zdecydowanie ubarwiła fabułę. Jaką rewolucję? Na to pytanie polecam poszukać odpowiedzi w książce.
Polecam "Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" każdemu, chwile spędzone na lekturze były czystą przyjemnością i niezwykle skuteczną dawką optymizmu, bo jest to lekka i jednocześnie ciepła powieść, która porusza bolesny temat okupacji, wojny poprzez ukazanie ich z perspektywy prostych ludzi, czyli takich jak mieszkańcy Guerensey. Ich przeżycia wstrząsnęły mną, niektóre wzruszyły, co sprawiło, że powieść ta nie była tylko i wyłącznie lekką lekturą na przysłowiowe zabicie czasu, ale zdecydowanie czymś więcej. Dała mi nadzieję na to, że jutro może być lepsze, jeżeli mam przy sobie przyjaciół i rodzinę, zostawiła z marzeniem, że kiedyś i mi dane będzie przeżyć coś tak wspaniałego jak to, co przydarzyło się Juliet...
http://przyjaciolkiksiazki.blogspot.com/2013/05/stowarzyszenie-miosnikow-literatury-i.html
"Stowarzyszenie Miłośników Literatury i Placka z Kartoflanych Obierek" to książka, która od razu zwróciła moją uwagę swoim ekscentrycznym tytułem. Jak się potem okazało, ma on dużo ważniejszą rolę niż tylko rozśmieszenie czytelnika. Autorki tej powieści zdecydowały się przedstawić historię pewnej pisarki, której życie zmieniło się za sprawą grupki ludzi podzielających jej...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-13
Podróże to zdecydowanie najlepszy pretekst do przeżycia niesamowitych przygód, a także zdecydowanie jeden z lepszych pomysłów na fabułę książki. Nie inaczej było w przypadku sympatycznego hobbita, którego wyprawę postanowił opisać jeden z najbardziej znanych twórców literatury fantasy, jeśli nie jej prekursor, J.R.R. Tolkien.
Cała historia rozpoczyna się dosyć niepozornie. Zostajemy zaproszeni do norki niejakiego Bilba Bagginsa, by wypić w spokoju herbatkę i uraczyć się ciasteczkiem. Jednak spokój nasz i gospodarza przerywa niespodziewana wizyta czarodzieja Gandalfa i kilkunastu krasnoludów, którzy nie dość, że opróżniają gospodarzowi spiżarnię, to jeszcze oczekują, że weźmie on udział w wyprawie, której celem jest odebranie smokowi Smaugowi skarbu krasnoludów. Twierdząca odpowiedź Bilba będzie zgodą na niezapomnianą, pełną przygód podróż.
„Przygody! To znaczy: nieprzyjemności, zburzony spokój, brak wygód. Przez takie rzeczy można się spóźnić na obiad.”
Już od dłuższego czasu miałam w planach spotkanie z twórczością Tolkiena, dlatego kiedy dowiedziałam się, że jedną z moich lektur szkolnych w tym roku będzie „Hobbit…”, bardzo się ucieszyłam. Świat stworzony przez tego pisarza niewątpliwie mnie zaintrygował, bo ile osób, tyle i opinii o nim. Jedni są zachwyceni, zakochani, natomiast drudzy znudzeni i niezadowoleni. Postanowiłam sprawdzić, jak to będzie w moim przypadku.
Ku mojemu zaskoczeniu, doskonale odnalazłam się w świecie, który wykreował Tolkien, zapewne dlatego, że na każdym kroku mnie zaskakiwał. Obszerne opisy sprawiły, że mogłam poczuć się tak, jakbym też była częścią tej historii i razem z jej bohaterami zmierzała w celu odzyskania skarbu. Akcja całej książki była dynamiczna, trzymała w napięciu, zaskakiwała, a czasami nawet sprawiała, że przebiegały mi ciarki po plecach. O odpowiednią dawkę humoru zadbała gromada nieporadnych krasnoludów, których zachowanie wielokrotnie mnie rozśmieszyło.
Bohaterowie książki to niewątpliwie mieszanka charakterów, która już na wstępie gwarantuje wybuchy. Od razu rzuca się w oczy to, ile uwagi Tolkien poświęcił krasnoludom, elfom, goblinom i innym stworom. Każda z postaci jest niepowtarzalna, prezentuje inny system wartości. Jedna od razu budzi zaufanie, inna odrzuca, jednak los każdej z nich nie był mi obojętny, martwiłam się, kiedy napotykała na swojej drodze przeszkody i cieszyłam się, gdy je przeskakiwała. Najbardziej polubiłam jednak Gandalfa, owianego tajemnicą czarodzieja, który niespodziewanie znikał i pojawiał się wtedy, gdy jego towarzysze potrzebowali pomocy.
„Hobbit, czyli tam i z powrotem” to według mnie majstersztyk literatury fantasy. Nie musimy pakować plecaka ani przygotowywać prowiantu, by wyruszyć w niezapomnianą podróż do baśniowego świata, którego wrota otwiera nam Tolkien. Wystarczy tylko, że sięgniemy po książkę i skorzystamy z zaproszenia.
http://uroczakraina.blogspot.com/2013/04/hobbit-czyli-tam-i-z-powrotem.html
Podróże to zdecydowanie najlepszy pretekst do przeżycia niesamowitych przygód, a także zdecydowanie jeden z lepszych pomysłów na fabułę książki. Nie inaczej było w przypadku sympatycznego hobbita, którego wyprawę postanowił opisać jeden z najbardziej znanych twórców literatury fantasy, jeśli nie jej prekursor, J.R.R. Tolkien.
Cała historia rozpoczyna się dosyć niepozornie....
2013-03-26
Już dawno przestałam liczyć, ile razy wracałam do tej książki. Co sprawia, że niektóre powieści lubimy czytać po kilka razy? Ulubieni bohaterowie, niezwykłe przygody czy...? No właśnie. W przypadku "Ani z Zielonego Wzgórza jak magnes działa na mnie bezpieczeństwo i niewytłumaczalne ciepło, które bije od Avonlea i jego mieszkańców.
Kilka słów o treści. Do rodzeństwa Cuthbertów trafia z sierocińca dziewczynka o imieniu Ania. Maryla i Mateusz stają się jej opiekunami i starają się należycie ją wychować, co jest czasami dosyć trudne, gdyż dziewczynka ma nadzwyczaj bogatą wyobraźnię i dosyć łatwo pakuje się w kłopoty, jednak jej nowi rodzice przyzwyczajają się do tego i darzą dziecko miłością, zapewniając ciepły i kochający dom. Ania znajduje w Avonlea także wspaniałych przyjaciół i zdobywa sympatię wszystkich mieszkańców.
Pani Montgomery pisze niezwykle lekko, nawet dosyć obfite opisy przyrody czytało mi się z przyjemnością, są one zdecydowaną zaletą tej książki. Dzięki nim mogłam dokładnie wyobrazić sobie, jak wyglądała Wyspa Księcia Edwarda i pomarzyć przez chwilę o zamieszkaniu tam. A już atmosfera ciepła i bezpieczeństwa, jaką wykreowała autorka, zdecydowanie skradła moje serce, w czasie lektury miałam wrażenie, że wszystko wokół mnie zwolniło i życie zaczęło się toczyć tak spokojnie jak w Avonlea.
"Pamiętaj, że wszystko można zacząć od nowa. Jutro jest zawsze świeże i wolne od błędów."
Jeśli chodzi o główną bohaterkę, po prostu trudno jej nie lubić. Myślę, że nie tylko ja chciałabym mieć taką bratnią duszę jak Ania. Zawsze z głową w chmurach, gadatliwa i bezpośrednia - dla mnie idealna przyjaciółka. Jej przygody przywoływały uśmiech na mojej twarzy, szczególnie przemalowanie włosów i zapewniły mi kilka godzin przyjemnej lektury. Złego słowa nie mogę powiedzieć także o pozostałych postaciach. Maryla i Mateusz, z początku zdystansowani w stosunku do Ani, na moich oczach zmienili się w niezbędne oparcie dla dziewczynki. Dianę, Gilberta i innych mieszkańców Avonlea, nawet panią Małgorzatę Linde, chętnie poznałabym w rzeczywistości, chciałabym tak jak tytułowa bohaterka dorastać wśród tak serdecznych ludzi.
Akcja książki jest raczej powolna, jednak nie nudziła mnie, myślę, że ukazywanie perypetii Ani w takim tempie uczyniło tę historię bardziej realistyczną. Bo przecież nie można wymagać niespodziewanych zwrotów akcji od książki, której wydarzenia rozgrywają się na przełomie XIX i XX wieku w tak spokojnym miejscu jak Wyspa Księcia Edwarda.
Uważam, że "Ania z Zielonego Wzgórza" to jedna z najlepszych pozycji w kanonie lektur szkolnych, a już na pewno obowiązek czytelniczy każdej dziewczyny. Zachęcam do zapoznania się z tą powieścią każdego, kto jeszcze tego nie zrobił. To lekka i przyjemna lektura, którą z pewnością można potraktować jako odpoczynek od czytanych teraz tak często paranormali, kryminałów, nadająca się i dla nastolatki, i dla trzydziestolatki.
http://przyjaciolkiksiazki.blogspot.com/2013/03/ania-z-zielonego-wzgorza.html
Już dawno przestałam liczyć, ile razy wracałam do tej książki. Co sprawia, że niektóre powieści lubimy czytać po kilka razy? Ulubieni bohaterowie, niezwykłe przygody czy...? No właśnie. W przypadku "Ani z Zielonego Wzgórza jak magnes działa na mnie bezpieczeństwo i niewytłumaczalne ciepło, które bije od Avonlea i jego mieszkańców.
Kilka słów o treści. Do rodzeństwa...
2013-08-13
Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądałby świat bez miłości – przestrzeń, gdzie ludzie mogliby tylko prześlizgiwać się w czasie i umierać, nie zaznając ani trochę czułości? Brzmi strasznie. Ja nigdy nad tym nie rozmyślałam, aż do czasu gdy sięgnęłam po książkę napisaną przez panią Lauren Oliver, która zapewniła mi kilka nieprzespanych nocy oraz wiele skrajnych emocji. Dzięki tej powieści znalazłam się we wspomnianym wcześniej świecie i… przeraziłam się.
Stany Zjednoczone, wokoło mury, a wewnątrz nieustannie ochrona – w takim otoczeniu żyje główna bohaterka "Delirium", siedemnastoletnia Lena. Do jej osiemnastych urodzin zostało już niewiele czasu, a to wiąże się z zabiegiem, który sprawi, że życie dziewczyny będzie w pełni bezpieczne. Bezpieczne, bo wolne od przebiegłej i okropnej choroby amor deliria nervosa, zwanej inaczej miłością. Nastolatka nie może się już doczekać, kiedy zostanie jej podane remedium gwarantujące szczęśliwe życie bez emocji i pamięci o przeszłości. Jednak niespodziewanie, kilka miesięcy przed zabiegiem, w jej życiu pojawia się ktoś, kto uświadamia jej, że wszystko to, co uważa za właściwe i prawdziwe, jest kłamstwem.
Ostatnimi czasy bardzo modne stały się antyutopie, dużo młodych dziewczyn sięga po takie powieści zapewne za sprawą słynnych "Igrzysk śmierci", które doczekały się już nawet ekranizacji. Z początku nie byłam przekonana do tego gatunku, bo książki o przyszłości jakoś nigdy mnie nie interesowały, ale podczas ostatniej wizyty w bibliotece postanowiłam spróbować czegoś nowego, zdecydowałam się na Delirium. I śmiało mogę powiedzieć, że był to dobry wybór, a nawet najlepszy! Nigdy nie pomyślałabym, że tak bardzo zafascynuje mnie przedstawiony tu hermetyczny świat, gdzie wszystko musi być sterylnie i wolne od uczuć. Niby idealny, ale zapewnia swoim obywatelom bezpieczeństwo, zabierając im wolność, inwigilując i zamiatając pod dywan nieludzkie działania porządkowych. To chore, paranoja – takie określenia cisnęły mi się na usta po przeczytaniu pierwszych stron tej książki, a jednak zostałam wciągnięta w życie jej bohaterów i całą sobą przeżywałam ich niepowodzenia. Takim sposobem czytałam tylko z krótkimi przerwami na wzięcie oddechu, zapominając o istnieniu innego świata niż ten, który mieści się pomiędzy papierowymi stronami.
"Miłość – jedno słowo, niby nic, nieznaczne jak ostrze noża. Właśnie tym jest: ostrzem, krawędzią. Przechodzi przez środek twojego życia, dzieląc wszystko na pół. Przed i po. Cały świat spada na którąś ze stron. Przed i po. I w trakcie – moment na krawędzi."
Styl pisania pani Oliver jest wybitny, rzadko zdarza mi się spotykać z tak dopracowanym i jednocześnie przyjemnym w odbiorze językiem, który dzięki wielu metaforom i wspaniałym porównaniom brzmi jak poezja. Mogłabym wypisać wiele pięknych cytatów o miłości z tej książki, a i tak z pewnością nie wymieniłabym wszystkich. Dialogi, których nie ma za wiele, również prezentują wysoki poziom, bo nie są paplaniem o byle czym (np. o pogodzie), tylko rozmowami, które ściśle dotyczą tego, co dzieje się w powieści. Także tempo akcji jest świetnie dostosowane, szczególnie w drugiej połowie historii, gdzie wszystko nabiera maksymalnej prędkości i nie pozwala na odłożenie książki choć na chwilę.
Magdalena (to pełne imię głównej bohaterki) od pierwszego spotkania była dla mnie zwykła, nudną nastolatką, która nie wyściubiała nosa ze swojej norki i wolała wciąż żyć pod pantoflem, zresztą jak większość obywateli Stanów Zjednoczonych. Dopiero kiedy się zakochała i zmieniła diametralnie swoje poglądy, przestała być mi obojętna. Po prostu zaczęłam żyć jej życiem, nawet przy robieniu kanapki zastanawiając się, czy powinna iść na imprezę, powiedzieć o wszystkim przyjaciółce. Większość pozostałych bohaterów to szara masa, która na ślepo brała to, co dyktowało Konsorcjum i jego propaganda, jednak nie warto się na nich skupiać, bo nie brakuje tu także świetnie wykreowanych i różnorodnych charakterów. Wśród nich jest Grace (od razu zdobyła moją sympatię), kilkuletnia dziewczynka, która nic nie mówiła, z powodu czego wszyscy myśleli, że jest niedorozwinięta, ale to nieprawda – i Lena o tym wiedziała. Oczywiście muszę wspomnieć też o Alexie, inteligentnym i czarującym chłopaku, który pokazał Lenie, jak piękne jest życie i czym jest prawdziwa wolność, to zdecydowany motor większości pozytywnych wydarzeń.
"Czasem mam wrażenie, że jeśli się tylko obserwuje rzeczy, siedzi się spokojnie i pozwala światu wokół nas po prostu istnieć, to wtedy na krótką chwilę czas zastyga i świat zatrzymuje się w ruchu. Tylko na krótką chwilę. I jeśli komuś uda się żyć w takiej chwili, będzie żył wiecznie."
"Delirium" to powieść, która zawładnęła moim umysłem i porządnie nim wstrząsnęła. Dopiero teraz doceniłam to, że nikt nie każe mi rezygnować z uczuć, nie ogranicza mojej wolności oraz nie ingeruje w moje życie. Dzieło pani Lauren Oliver w stu procentach zasługuje na uwagę, bo mimo że wszystko dzieje się w fikcyjnym świecie, to jednak ma się wrażenie, że jest on rzeczywisty – a wszystko dzięki żywym bohaterom i nieustannie towarzyszącym podczas czytania skrajnym emocjom. Już teraz, kiedy ochłonęłam trochę po mokrym od łez zakończeniu, mam ogromną ochotę na zapoznanie się z kontynuacją "Delirium", bo w głowie kłębi mi się jeszcze wiele pytań, które oczekują odpowiedzi.
http://przyjaciolkiksiazki.blogspot.com/2013/08/delirium-lauren-oliver.html
Recenzja została napisana dla portalu literatura.juventum.pl
Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądałby świat bez miłości – przestrzeń, gdzie ludzie mogliby tylko prześlizgiwać się w czasie i umierać, nie zaznając ani trochę czułości? Brzmi strasznie. Ja nigdy nad tym nie rozmyślałam, aż do czasu gdy sięgnęłam po książkę napisaną przez panią Lauren Oliver, która zapewniła mi kilka nieprzespanych nocy oraz wiele skrajnych emocji....
więcej mniej Pokaż mimo to
Bieg. Tak właśnie możemy określić życie w dzisiejszych czasach. Gonimy za karierą, pieniędzmi, sukcesami, a czasami po prostu dlatego, że inni też się śpieszą, a my nie jesteśmy na tyle cierpliwi by poczekać. Na drodze wielokrotnie spotykamy swoich przyjaciół, pasje, ale oczywiście nie mamy na nie czasu, bo są ważniejsze rzeczy do zdobycia. Przecież dorastamy, już dorośliśmy... Czy jednak tak właśnie ma wyglądać bycie dorosłym? Czy pogoń za tym co materialne gwarantuje szczęście?
Aby przypomnieć sobie o tym, co najważniejsze w życiu, warto poświęcić chwilę krótkiej historii o Małym Księciu, który swymi ufnymi, dziecięcymi oczami widzi więcej niż niejeden dorosły i już mu się udało odmienić jedną osobę, Pilota. Człowiek ten rozbił się ze swoim samolotem na pustyni i tam też spotkał przybysza z dalekiej planety. Okazało się, że spotkany na pustyni chłopiec jest jedyną osobą, która docenia talent plastyczny rozbitka, nawet w narysowanej przez pilota skrzynce potrafił zobaczyć baranka. I także jedną z niewielu osób, które w tak prosty i jednocześnie barwny sposób potrafią przedstawić, co tak naprawdę jest ważne w życiu i jak łatwo można to stracić.
Ta niewielka książeczka przedstawia nam znane z życia codziennego postawy, są one reprezentowane nie tylko przez pijaka, pracoholika, człowieka chciwego czy próżniaka, ale także przyjaciela. Tym przyjacielem jest oswojony lis, który uświadamia Małemu Księciu wagę przyjaźni, a nam czytelnikom subtelnie przypomina o odpowiedzialności i potrzebie jej pielęgnowania by nie dołączyć do tej dość licznej grupy ludzi, którzy z braku czasu nie mają już przyjaciół.
„Na zawsze ponosisz odpowiedzialność za to, co oswoiłeś.”
Antoine de Saint-Exupéry pięknie porusza temat miłości w swojej powiastce, ukazując jak stopniowo Mały Książę poznaje istotę tego uczucia. Razem z nim my czytelnicy przywołujemy w myślach to prawdziwe znaczenie miłości, tej zobowiązującej do oddania, poświęcenia i nieskupionej na pięknie zewnętrznym, ale na tym wewnętrznym, które definiuje czyny.
„Miłość nie polega na tym, aby wzajemnie sobie się przyglądać, lecz aby patrzeć razem w tym samym kierunku.”
„Mały Książę” to niezwykła i poruszająca powiastka, dzięki której można na chwilę przerwać codzienny bieg i zanurzyć się w rozmyśleniach, by po lekturze zrezygnować z nieustannego pośpiechu i spróbować znów spojrzeć na świat oczami dziecka.
Bieg. Tak właśnie możemy określić życie w dzisiejszych czasach. Gonimy za karierą, pieniędzmi, sukcesami, a czasami po prostu dlatego, że inni też się śpieszą, a my nie jesteśmy na tyle cierpliwi by poczekać. Na drodze wielokrotnie spotykamy swoich przyjaciół, pasje, ale oczywiście nie mamy na nie czasu, bo są ważniejsze rzeczy do zdobycia. Przecież dorastamy, już...
więcej Pokaż mimo to