-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać460
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2013-02-19
2013-02-03
2012-08-05
2011-11-11
2011-11-05
Myślę sobie, że nawet jeśli każda historia ma wiele odbić, zawsze można wybrać to, w które się wierzy.*
Często zdarza mi się wziąć książkę do ręki, zachwycić się okładką, zainteresować opisem z tyłu, poszukać informacji o autorze, a na końcu sięgnąć wgłąb powieści i zatrzymać się na kilku pierwszych stronach. I koniec. Ani w prawo, ani w lewo. Waham się wtedy, czy brnąć w to dalej, czy porzucić już na początku. Przy okazji lektury książki J. Małeckiego rytuał został powtózony: wspaniała okładka, ciekawy opis, autor, którego do tej pory nie znałam, pierwsza strona i... Zostałam pożarta! Powieść wchłonęła mnie i już wiedziałam, że nie wypuszczę jej z rąk. Jakże to niezwykłe uczucie już po pierwszych akapitach wiedzieć, że przeżyję przygodę, na jaką w żaden sposób nie jestem przygotowana. Przeszłam, przebiegłam całą wyznaczoną trasę i teraz siedzę przed komputerem, czując jedynie zakwasy i radość ze wspomnień, jakie pozostaną w pamięci na długo.
Czy muszę opisywać wam historię głównych bohaterów? Czy dam radę to zrobić? Spróbuję, choćby troszeczkę, żebyście i wy nabrali ochoty na podróż wgłąb wyobraźni. Bo niewątpliwie wyobraźnia jest tu głównym bohaterem. Bez niej nie zdarzyłoby się to, co zdarzyć się musiało. Karol, bezrobotny miłośnik przeszukiwania fortów, mąż En (Natalii) oraz przyjaciel Waldka, Wafla i Pielgrzyma. Wiedzie monotonne życie z piwkiem i papierosem, od czasu do czasu odbywając przejażdżki się na swej wymuskanej kochance - Yamaha YZF-R1. Jest dobrze, życie toczy się po odpowiednich torach, praca też przecież kiedyś się znajdzie. Jest dobrze, tylko ten Pielgrzym, mógłby skończyć z tym nałogiem, wrócić do żony i dziecka, a nie szwendać się po mieście z tą... Gurlagą i spać pod mostem. Ale jest dobrze. Niech tylko Waldek zapomni o tej wizycie z mieszkaniu na Długosza, o tym staruszku, którego ktoś udusił. I niech mu nie opowiada jakie dziwne rzeczy w tym mieszkaniu zastał. Przecież wie, że Karol lubi zaglądać tam gdzie nie powinien. Ciekawość zwyciężyła. I nic. Jest dobrze, tylko ten człowiek w psią głową, tylko te czarne malowidła na suficie teścia i guz mózgu u znajomej mieszkającej na Długosza, i setki morderstw, i tysiące wypadków. Świat oszalał. Ale... Jest dobrze? Nie! Bezsenność, koszmary, bezsenność, koszmary, zdrada, wypadek, bezsenność, koszmary...I białe światełko na końcu tunelu, które być może wcale nie jest białe, tylko czarne? Co jeszcze może się zdarzyć? Ile jeszcze człowiek może zobaczyć?
Do tej pory czuję dreszcze. Tak dziwnej powieści na pograniczu realizmu i fantastyki, jawy i snu nie czytałam. Główny bohater przekraczał wymiar rzeczywistości, a ja wierzyłam, że to prawda, że takie rzeczy po prostu się zdarzają. I mogą zdarzyć się także mi. To, co spodobało mi się w prozie J. Małeckiego najbardziej, to subtelne wprowadzenie czytelnika w świat Karola. Szczegółowy opis przygotowania do wyjazdu Yamahą, sposób wsiadania, trzymania kierownicy, sposób "bycia na", "bycia z" motorem i już więcej nie trzeba, bo czytelnik już wie, jak bardzo Karol uwielbia te kilkaset koni mechanicznych pod sobą. Po tej lekturze wiem już, że nie trzeba pisać o uczuciach i odczuciach, ale trzeba stworzyć taką powieść, by czytelnik sam je poczuł. I to jest największa siła J. Małeckiego.
To moje pierwsze spotkanie z autorem, ale na pewno nie ostatnie. Teraz już wiem na pewno, że polska proza to proza na światowym poziomie. Oby jak najwięcej takich pisarzy jak Jakub Małecki pojawiało się na czytelniczym rynku. POLECAM, POLECAM, POLECAM!
* J. Małecki, "W odbiciu", wyd. Powegraph, Warszawa 2011, s. 299;
Myślę sobie, że nawet jeśli każda historia ma wiele odbić, zawsze można wybrać to, w które się wierzy.*
Często zdarza mi się wziąć książkę do ręki, zachwycić się okładką, zainteresować opisem z tyłu, poszukać informacji o autorze, a na końcu sięgnąć wgłąb powieści i zatrzymać się na kilku pierwszych stronach. I koniec. Ani w prawo, ani w lewo. Waham się wtedy, czy brnąć w...
2011-09-06
Był sobie las... A właściwie Bór, straszny, że aż strach! Od kiedy zgasło Słońce i nastały zmiechrzodni, a czas zaczęto odmierzać w klepsydrach, zabrakło życiodajnej energii dla roślin i lasy, puszcze, knieje zamarły. Jedynie w Borze narodziły się nowe gatunki krzewów, pnączy, i innych cudacznych roślin, które nie wypuszczały już ze swych łapsk żadnego osobnika, który zabłądził w te strony. A jednak na świecie było kilka miejsc, które ocalały. Wśród nich Siedliszcze, niezwykłe z tego względu, iż zamieszkiwały w nim... skrzaty! A jakie skrzaty są, każdy wie. Małe, owłosione, oswojone z życiem w lesie, a do tego wredne i nielubiane przez ludzi. Zwłaszcza od czasu, gdy Słońce zgasło. To wszystko ich wina - to jeden z nich, Świtek nie obudził go na czas i więcej już nikt nie poczuł życiodajnej energii słonecznej. Wszędzie tylko ciemność rozświetlana od czasu do czasu przez księżyc.
Skrzaty oprócz małego wzrostu, gęstego owłosienia i nienawiści do ludzi wyposażone zostały także w cięty język. Od kiedy przywódca klanu zamknął się w swej norze i służył za źródło energii dla wiecznie nienasyconej olchy, od kiedy jego syn i następca - Rob Derwisz - dobrowolnie oddalił się od stada i wiódł samotne szalone życie, w Siedliszczu zapanowały dziwne czasy. Przywódcą został kolejny w pokoleniu, Rosa, który nijak nie miał się do zamążpójścia, pił, palił i używał ile wlezie. Wszyscy jednak wiedzieli skąd to zachowanie, znali jego słodką, piękną, rudą przyczynę, którą zwano Witką. Jedyną, która oparła się jego pragnieniu i została srogo przez niego ukarana. Musicie bowiem wiedzieć, że wśród skrzatów panują osobliwe zwyczaje... Zbyt osobliwe, by je tu opisywać.
Oprócz Siedliszcza istnieją także inne ciekawe miejsca, w których mieszkają ludzie. Terenami sąsiadującymi z Borem rządzi Maura, zwana przez wszystkich Wielebną. Kobieta, która pokonała właścicieli zamku sprytem i bronią, zawładnęła posiadłościami, a następnie posiadła także sporą liczbę ludzi, których wyczyściła ze wspomnień i uczuć, by stali się Pustymi, gotowymi na każdy jej rozkaz. Pod jej skrzydłami znalazła się między innymi wieś Sidło, którą rządził przekupny i zdolny do wszystkiego wójt Dobromir Maczek - człowiek prawie tak bezwzględny jak sama Maura.
Żeby tego było mało, w powieści spotkać można także Wiedzącą, czyli czarownicę (jak mówią o niej ludzie) o imieniu Estera. Staruszka sąsiadując z Borem i czekając na swą następczynię umila sobie czas mieszaniem naparów, eliksirów, rozmowami z kotem Diamentem i spisywaniem swych dziejów. Dzięki jej pamiętnikowi czytelnik odkrywa skomplikowane dzieje świata po zgaśnięciu Słońca.
Na koniec oczywiście główna bohaterka zwana przez skrzaty Milą, przez Wiedzącą Emilią, a przez ludzi po prostu Znajdą. Sześcioletnia dziewczynka, posiadająca niezwykle zielone oczy, dzięki którym u jednych porusza kamienne serca, u innych zaś wywołuje reakcję łańcuchową nienawiści, żalu i zemsty.
Już dawno nie czytałam tak dobrej powieści. Już dawno nikt nie wprowadził mnie w tak fascynujący świat, zupełnie inny od tego, w którym aktualnie żyjemy. Wyobraźcie sobie Ziemię bez energii elektrycznej, bez samochodów, samolotów. Ziemię, w której panuje wieczny mrok i na spacery wychodzi się z pochodnią w ręku. Najwięcej czasu zajęło mi wyobrażenie sobie Siedliszcza i jego włochatych mieszkańców, którzy mościli się w pniach drzew, wykrotach, ziemnych norach, a nawet we wrakach samochodów (choć oczywiście zupełnie nie byli świadomi, do czego wcześniej służyły). Wspaniale bawiłam się czytając dialogi skrzatów w niewyparzonymi gębami, przeżywałam chwile grozy będąc na zamku Maury, polubiłam starą i niemile pachnącą chatę Estery, a nawet tajemniczy i niebezpieczny Bór, po którym potrafiły poruszać się tylko nieliczne skrzaty i zwierzęta.
Celowo nie zdradzam wszystkich wątków, które pojawiają się w powieści. J. Łukowska we wspaniały sposób wprowadza je kolejno, jakby stanowiły odrębne historie po to tylko, by w odpowiednim miejscu zacząć je ze sobą splatać, by bez pośpiechu otwierać przed czytelnikiem drzwi tajemnicy nieustannie wzmagając ciekawość i wzbudzając sympatię, odrazę lub szacunek do bohaterów. Nikogo nie traktuje się tu obojętnie, każda postać wywołuje jakieś uczucia i sprawia, że czytelnik coraz bardziej przywiązuje się do tej historii, nie chcąc wypuścić jej z rąk ani na chwilę.
Chylę czoła przed J. Łukowską za pomysł, wyobraźnię i niewątpliwy talent literacki. To jedna z lepszych polskich książek z gatunku fantasy, jaką miałam okazję przeczytać. Mam szczerą nadzieję, że nie będzie ostatnią tego rodzaju, która wyjdzie spod pióra autorki. Polecam wszystkim - bez wyjątku!
Był sobie las... A właściwie Bór, straszny, że aż strach! Od kiedy zgasło Słońce i nastały zmiechrzodni, a czas zaczęto odmierzać w klepsydrach, zabrakło życiodajnej energii dla roślin i lasy, puszcze, knieje zamarły. Jedynie w Borze narodziły się nowe gatunki krzewów, pnączy, i innych cudacznych roślin, które nie wypuszczały już ze swych łapsk żadnego osobnika, który...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-03-20
Cape Cod, małe miasteczko Chatham, niewielka kawiarnia z widokiem na ocean. Tak przytulna, że Louise czuje się tu jak w domu. Od kilkunastu lat codziennie wpada na Martini z zieloną oliwką. Jej życie jest pasmem sukcesów. Zaczęła karierę jako aktorka, lecz prawdziwy talent odkryła w chwili napisania pierwszej sztuki teatralnej. Teraz jest znaną i szanowaną autorką kilkunastu sztuk wystawianych w całych Stanach Zjednoczonych. Niedziela ciągnie się leniwie, a ona siedzi nad kieliszkiem Martini i czeka. Na telefon. Na jakikolwiek znak od swego kochanka, który właśnie oświadcza żonie, że od niej odchodzi (przecież jej to obiecał). W kawiarni jest tylko ona i Ben. Ich los splótł się w dniu, gdy ona po raz pierwszy przestąpiła próg kawiarni, a on zaczął pierwszy dzień pracy. Od tej pory rozumieją się bez słów, a mimo to zachowują konwenanse i trzymają swych ról: barmana i klientki.
Czas stoi w miejscu, minuty wloką się w nieskończoność. Martini ubywa powoli lecz sukcesywnie. Nagle słychać dzwonek nad drzwiami wejściowymi. Louise i Ben jednocześnie podnoszą głowy. A w progu stoi mężczyzna. Nie, nie ten, na którego kobieta czeka, choć zna go bardzo dobrze. Spędziła z nim pięć najpiękniejszych lat w życiu. Potem odszedł w jej przyjaciółką. Od pięciu lat nie dane jej było go spotkać, choć często o nim myślała. I nagle widzi go w drzwiach ich ulubionej kawiarni. Zbieg okoliczności? W dniu, w którym ona czeka na ostateczne rozwiązanie.. Zrządzenie losu? Stephen podchodzi do baru i oświadcza Louise, że właśnie odszedł od żony. Życie zaczyna się na nowo...? A może życie właśnie się skończyło...
Ta powieść jest jak tchnienie wiatru. Historia jednego popołudnia zapisana na stu pięćdziesięciu stronach. Właściwie czym tu się zachwycać - ona i on, zraniona miłość, spotkanie po latach, pytania bez odpowiedzi. W tej książce nie liczy się jednak historia. Najważniejsze jest to, co dzieje się między słowami. Kto czytał jakąkolwiek powieść P. Bessona wie zapewne, o co chodzi. Jest on mistrzem rozdrabniania godzin na minuty, minut na sekundy, a sekund na drobne momenty, które zaważają na życiu głównych bohaterów. Louise i Stephen rozmawiają ze sobą, a między ich dialogiem pojawiają się całe akapity, całe strony ulotnych chwil, które pojawiają się właśnie w tym momencie i na pewno się nie powtórzą. Więc autor zatrzymuje kadr i opisuje wszystko to, to dzieje się wokół, co rodzi się w myślach dwojga dawnych znajomych i obserwatora ich rozmowy - Bena. Ta postać odgrywa istotną rolę w całej tej niesamowitej historii. Patrzy i widzi, nawet to, czego oni nie są w stanie dostrzec. Słyszy to, czego ci dwoje nie chcą usłyszeć. Wszystko skrupulatnie układa w myślach i trzyma kciuki z całej siły, by spotkania miało szczęśliwy finał.
Nie zawsze jednak historia kończy się tak, jakbyśmy tego chcieli. Zresztą P. Besson nie kończy tej historii. Pozwala nam ułożyć odpowiednie dla nas zakończenie, takie, jakiego się spodziewamy. Nie narzuca nam własnego zdania. Rozkłada tylko na części pierwsze myśli i uczucia towarzyszące trójce ludzi w kawiarni gdzieś nad oceanem. Nie ocenia ani nie sugeruje. Daje nam prawo wyboru i pozwala stanąć po jednej ze stron. Myślę nawet, że zachęca nas do odnalezienia i odwiedzenia własnego miejsca, w którym coś się zaczęło, lecz nie do końca wiemy jak się skończy.
Im więcej czasu mija od chwili skończenia tej lektury, tym mniej pamiętam historię, a jednocześnie tym wyraźniej czuję emocje jej towarzyszące. To jest największa siła prozy P. Bessona. Za to go cenię i zaliczam do grona moich ulubionych pisarzy. Mam nadzieję, że nie jestem w tych odczuciach osamotniona.
Cape Cod, małe miasteczko Chatham, niewielka kawiarnia z widokiem na ocean. Tak przytulna, że Louise czuje się tu jak w domu. Od kilkunastu lat codziennie wpada na Martini z zieloną oliwką. Jej życie jest pasmem sukcesów. Zaczęła karierę jako aktorka, lecz prawdziwy talent odkryła w chwili napisania pierwszej sztuki teatralnej. Teraz jest znaną i szanowaną autorką...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-06-16
Jak ona to robi? Jak jej się to udaje? Jakich słów używa, że czytelnik niczym zahipnotyzowany widz podąża za nią coraz dalej i dalej, pragnie odkrywać kolejne tajemnice, nie dowierzając jednocześnie temu, co dzieje się na kartach ukazującej się historii. Po raz kolejny M .Saramonowicz dowiodła, że posiada talent przenoszenia ludzi w inny, stworzony przez nią, lecz tak bliski każdemu z nas świat. Choć w przypadku "Sanatorium" mówić należy raczej o dwóch światach. Dlaczego? Mam nadzieję, że następne akapity w pełni to wyjaśnią.
Na pierwszych stronach powieści poznajemy Jana, pracownika fabryki słodyczy, którego zakład wysyła do sanatorium w Krynicy. Przyczyna: zdiagnozowana gruźlica. Czekając na dorożkę, która miała zawieść go na miejsce odpoczynku, zauważa tę znajomą twarz. Twarz śledczego przywołującą w jego głowie wspomnienia sprzed wielu lat. Niezwykłe spotkanie z człowiekiem, o którym dawno już zdołał zapomnieć, stało się początkiem końca, powrotem do tak znienawidzonych lat dziecięcych. Od momentu spotkania ze śledczym przeszłość miesza się z teraźniejszością, a czytelnikowi pozostaje tylko biernie przyglądać się kolejności zdarzeń i niecierpliwie czekać na to, co odkryje przed nim Janek.
We wspomnieniach Jana czasami gwarno jest jak w ulu, innym razem cicho jak w kościele. We wspomnieniach Jana czytelnik staje twarzą w twarz z powojenną Polską, małym miasteczkiem pełnym tajemnic, szeptów i nieufności. Bo jak tu mówić o zaufaniu do kogokolwiek, gdy w głowie nadal jak żywo tkwi obraz sąsiadów wydających się wzajemnie na śmierć, wskazujących palcami tych "innych", znienawidzonych przez faszystowskich Niemców. Nic już nie cieszy jak dawniej, przed wojną, a komuniści rządzący krajem i miasteczkiem nie pozwalają zapomnieć o wojennych losach.
W tym małym miasteczku przyszło żyć Jankowi i grupce jego przyjaciół. Wśród nich poznacie malutką Zosię, nie rozstającą się ze skórką od chleba i jej brata Staszka, którego matka w obawie przed kolejnymi wywozem mężczyzn ubiera w znienawidzone sukienki; Mateusza, któremu wojna pozostawiła wieczną pamiątkę i przykuła go do wózka inwalidzkiego; Klarę posiadającą niezwykły dar przenikania ludzkich myśli, kontaktującą się ze światem za pomocą słów wypowiadanych przez Janka; oraz Annę - siostrę głównego bohatera, która przejmuje niejako rolę księdza (jego brak w miasteczku wydaje się być mało ważnym elementem życia mieszkańców) i przejmuje od nich wszelkie smutki i trudy dnia codziennego.
W chwili, gdy ma się wrażenie, że miasteczko zaczyna powracać do życia, na peronie stacji kolejowej pojawia się mężczyzna w czarnej sukni (dzięki któremu Staś nie czuje się już tak źle we własnym stroju) i zmienia życie grupki przyjaciół na zawsze. Czy na lepsze, nie wiadomo.
Jest jeszcze jeden niesamowity wątek sprawiający, że historia Janka wybiega poza ramy rzeczywistości - jego rozmowy z aniołami. M. Saramonowicz wplata owe rozmowy w całą sieć wydarzeń, anioły pojawiają się i dzięki nim czytelnik zdaje sobie sprawę z niezwykłości postaci jaką jest Janek, mimo, iż nic niezwykłego samym sobą nie uosabia. Motyw aniołów towarzyszy głównemu bohaterowi do samego końca, a ostatnie strony powieści zaczynają tłumaczyć sens i cel ich istnienia.
Powieść niezwykle tajemnicza, napisana cudnym bajkowym, prostym językiem powieść, niosąca niezwykle ważne dla czytelnika przesłanie miłości, wiary i nadziei nawet w najtrudniejszych życiowych momentach. Musiało minąć sporo czasu, bym mogła jakimikolwiek słowami opisać moje przeżycia związane z Janem i jego historią. Niewątpliwie Małgorzata Saramonowicz urosła w mych oczach do rangi najlepszej współczesnej pisarki w Polsce. I mówię to ja, osoba, która nie przepada za współczesną literaturą polską. POLECAM z całą stanowczością jako alternatywę dla płytkich jednowątkowych historii zalewających współczesny rynek literacki. Naprawdę warto!
Jak ona to robi? Jak jej się to udaje? Jakich słów używa, że czytelnik niczym zahipnotyzowany widz podąża za nią coraz dalej i dalej, pragnie odkrywać kolejne tajemnice, nie dowierzając jednocześnie temu, co dzieje się na kartach ukazującej się historii. Po raz kolejny M .Saramonowicz dowiodła, że posiada talent przenoszenia ludzi w inny, stworzony przez nią, lecz tak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-02-04
Zostałam bardzo mile zaskoczona przez Marcela Pagnola. Po pierwsze - sądziłam, że jest to młody wschodzący pisarz, a tu okazuje się, że nie żyje, a historia opowiedziana w książce została zekranizowana już w 1938 roku. Po drugie - nie spodziewałam się, że jest to utwór dramatyczny, a konkretnie komedia. Rzadko ostatnimi czasy ludzie czytują ten gatunek literacki (wyjątkiem wydaje się być E.E. Schmitt), a tu taka popularność. Zupełnie nie wiem dlaczego z góry przyjęłam, iż będzie to krótka historyjka z miłością w tle, a przecież przed przeczytaniem zerkałam do serwisów książkowych. Po trzecie - nigdy jeszcze nie czytało mi się utworu dramatycznego tak szybko! Zawsze gubiłam wątek albo wciąż wracałam do strony, gdzie wypisani byli wszyscy bohaterowie, by móc ogarnąć treść. A tu akcja rozkręcała się ze strony na stronę i na dodatek było coraz weselej. Czułam się trochę speszona, gdy w miejscach publicznych zdarzało mi się parsknąć śmiechem.
Tyle tytułem wstępu. Teraz krótkie przypomnienie treści. Do małego francuskiego miasteczka w Prowansji (ten region mówi sam za siebie), w którym większość mieszkańców trwa w sporach i nienawiści od pokoleń, przyjeżdża piekarz z żoną. Wcześniej jego poprzednik pił na umór i ostatecznie skończył na stryczku w swej piwnicy. Następca okazuje się godny, piecze bowiem najlepszy w świece chleb. Wszystko to zawdzięcza pięknej i młodej żonie, która wyzwala w nim pokłady energii i chęci do wydobywania z ciasta tego, co najlepsze. Niestety radość mieszkańców nie trwa długo. Już pierwszego dnia działalności nowej piekarni żona zakochuje się bez pamięci w pasterzu i namawia go do wspólnej ucieczki. Tak też robią. Tymczasem piekarz zupełnie nieświadomy tego, jakież to rogi małżonka mu przyprawiła, przesypia moment wyjęcia chleba z pieca (do tej pory zawsze ona budziła go na czas). Mężczyzna zaczyna się zastanawiać, gdzie ukochana mogła pójść o tak wczesnej porze...? Jest niedziela - może do kościoła? Albo odwiedza matkę, w końcu mieszka niedaleko... Po nitce do kłębka, prawda wychodzi na jaw. Niestety piekarz nie chce przyjąć jej do wiadomości i oświadcza mieszkańcom, że dopóki jego żona nie wróci do domu, chleba nie będzie. I basta!
Ludzie są załamani - po raz kolejny tracą szansę na własny chleb tuż za rogiem. Znowu staje przed oczami wizja kilkugodzinnej podróży do następnego miasteczka. Nikt nie ma ochoty podjąć się tego wyzwania. Mieszkańcy postanawiają zbratać się w tym wyjątkowym czasie i podjąć misję odszukania żony i sprowadzenia jej do domu. Przed nimi niełatwe zadanie. Ale kto powiedział, że niewykonalne...?
Tak mniej więcej zaczyna się historia opisana przez M. Pagnola. Cudowna, zabawna, lekka i radosna, przypominająca chwilami "Zemstę" A. Fredry gra słów i niezwykle barwnie stworzone postacie to największe atuty książki. Dla mnie istotne okazało się też jej wydanie przez wydawnictwo Esprit. Duża czcionka, spore odstępy między dialogami i kremowe kartki. Wbrew pozorom to też w jakimś stopniu pozwoliło mi poczuć klimat lat 30tych ubiegłego wieku. Na koniec wspomnę też o ilustracjach na okładce i skrzydełkach w wykonaniu Rene Goscinny'ego. Chyba nie muszę dodawać nic więcej. Kto czytał spotkał na swej drodze Mikołajka ten wie, co mam na myśli.
Gorąco polecam tę książkę dla odprężenia, poprawy humoru i relaksu. Oby jak najwięcej takich optymistycznych historii ze wspaniale przemyślanym zakończeniem. Sza po ba panie Pagnol!
[opinia zamieszczona na moim blogu)
Zostałam bardzo mile zaskoczona przez Marcela Pagnola. Po pierwsze - sądziłam, że jest to młody wschodzący pisarz, a tu okazuje się, że nie żyje, a historia opowiedziana w książce została zekranizowana już w 1938 roku. Po drugie - nie spodziewałam się, że jest to utwór dramatyczny, a konkretnie komedia. Rzadko ostatnimi czasy ludzie czytują ten gatunek literacki (wyjątkiem...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-01-22
Poznajcie małego krecika - nieszczęśnika i pechowca. Właśnie gdy wydostawał się na powierzchnię, poczuł coś ciepłego na swojej głowie. Okazało się, że to kupa. Czyjaś śmierdząca kupa! Oj, oburzył się krecik, lecz nim się spostrzegł - właściciel nieprzyjemnej niespodzianki zniknął. Ale nasz bohater nie poddał się i postanowił wyruszyć w drogę, by odnaleźć tego, kto mu narobił na głowę. Spotyka gołębia i pyta: czy to ty narobiłeś mi na głowę? A gołąb na to: ależ skąd, ja to robię tak. I ptak demonstruje kretowi sposób, w jaki się załatwia i powstałą konsystencję. Rzeczywiście, to nie był gołąb. Kret rusza w dalszą drogę...
I tak spotyka kolejne zwierzęta, którym zadaje to samo pytanie, a one wykonują tę samą czynność co gołąb. Głupie? Obleśne? Nie dla dzieci? Wręcz przeciwnie! Każda mała pociecha uśmieje się do łez oglądając kolejne strony książki. Autor (i tłumacz oczywiście także) w znakomity sposób przedstawia i opisuje, w jaki sposób oraz jakie "odgłosy" kojarzą nam się z kupą poszczególnych zwierząt. I tak na przykład zając robi to tak: tratatatata!
Ilustracje Wolfa Erlbrucha są niesamowite, te różne minki kreta i zwierząt zmuszają ludzi do śmiechu. Do tego spójrzcie na krecią "czapeczkę" - pasuje jak ulał :D Wróćmy jednak do sedna sprawy. Kret pyta gołębia, zająca, krowę, konia, świnię, kozę, a na końcu, trochę załamany nieudanymi próbami odnalezienia sprawcy, spotyka na swej drodze muchy. Te siadają na czapeczce, poddają ją degustacji i odkrywają, że jest to kupa psa rzeźnika. Oj, i tu krecik bierze ręce pod boki, rusza w kierunku psiej budy, staje na jej wierzchołku, wypina tyłek i... robi krecią kupę prosto na głowę leżącego przy budzie psa. Po czym zadowolony wraca do podziemnych tuneli.
Książeczka przezabawna, świetnie oddająca temat, przetłumaczona na wiele języków świata i sprzedająca się jak świeże bułeczki, niestety w Polsce okrzyknięta okropnym chłamem i treściowo nie do przyjęcia. Nasze społeczeństwo skupiło się głównie na samym zakończeniu - jak można pokazywać dzieciom, że zemsta jest najlepszą drogą do zadowolenia?! Czy waszym zdaniem taka zemsta mogła komukolwiek wyrządzić krzywdę? Czy pies poczuł w jakikolwiek sposób tę mini "sprawę" na swej głowie? Myślę, że nie. A czy ktoś z was poczułby się komfortowo, gdyby na jego głowie wylądowała taka ciepła psia klucha? Nie sądzę...
To jest książeczka skierowana do dzieci i to one mają z niej czerpać radość. Zapewniam was, że żadne z nich nie zwróci nawet uwagi na to, że kret chciał się zemścić. Będą rozbrojone tym, co w książce znajdą. Tematyka kupy jest dla dzieci w wieku przedszkolnym fascynującym tematem, a z kim mają o tym pogadać - z nami, dorosłymi? Przecież dla nas to obrzydliwy temat! Więc dajmy im do ręki książkę W. Holzwartha i niech zdrowo się pośmieją bez żadnych konsekwencji. Uważam to za zdecydowanie lepszą rozrywkę niż oglądanie bajek na dziecięcych kanałach. POLECAM GORĄCO!!!
Poznajcie małego krecika - nieszczęśnika i pechowca. Właśnie gdy wydostawał się na powierzchnię, poczuł coś ciepłego na swojej głowie. Okazało się, że to kupa. Czyjaś śmierdząca kupa! Oj, oburzył się krecik, lecz nim się spostrzegł - właściciel nieprzyjemnej niespodzianki zniknął. Ale nasz bohater nie poddał się i postanowił wyruszyć w drogę, by odnaleźć tego, kto mu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-01-20
Jest to autobiograficzna historia M. Rosena, który stracił syna i jest mu z tego powodu niezwykle smutno. Próbuje to zatuszować uśmiechem na twarzy, ale nie bardzo mu się to udaje.
Michael przeżywa stratę jak każdy z nas. W tej książce nie ma wielkiego patosu, żadnych mądrości ani żadnych porad, co robić, gdy... Nic w tym rodzaju. Po prostu każdy z nas w chwilach smutku przeżywa taki czas, gdy chciałby się zwierzyć ze wszystkiego, co go boli. A gdy już to zrobi, czuje zdecydowaną ulgę. Myślę, że podobnie było w przypadku autora. Pisze, czym się jego smutek objawia, jak stara się z nim walczyć, pisze po prostu co czuje i to mu pomaga. I jest to smutek nie tylko związany z jego synem. Smutek może pojawić się w najmniej oczekiwanym momencie: "Smutek jest wszystkim. Nadciąga i dopada"[1]
Dodatkowym atutem książki jest minimalna ilość słów i maksymalna siła ich treści. No i rysunki. Krzywe linie, jakby niedokończone postacie, ale wszytko ma w tej książce jakiś sens, czemuś służy. Każe czytelnikowi pomyśleć na chwilę nad tym, czy smutek nie jest (niestety) dominującym uczuciem w jego życiu. Bo czasami się tak zdarza.
Trzeba też pamiętać o tym, że dzieci zupełnie inaczej postrzegają niektóre tematy. Dla nich śmierć nie jest jeszcze tak zaszufladkowanym i pełnym niedomówień tematem. Wręcz przeciwnie, nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak odbierają śmierć dzieci. Uważam, ze każdy rodzic powinien to wiedzieć, a najlepiej sprawdzić to właśnie poprzez książki do nich skierowane. Wśród wielu pozycji w literaturze dziecięcej o tematyce smutku (pod różnymi postaciami), ta jest naprawdę godna polecenia. A jej zakończenie wbiło mnie lekko w krzesło. POLECAM!
[1]M. Rosen (2005) Książka o smutku, wyd. Egmont, s. 17;
Jest to autobiograficzna historia M. Rosena, który stracił syna i jest mu z tego powodu niezwykle smutno. Próbuje to zatuszować uśmiechem na twarzy, ale nie bardzo mu się to udaje.
Michael przeżywa stratę jak każdy z nas. W tej książce nie ma wielkiego patosu, żadnych mądrości ani żadnych porad, co robić, gdy... Nic w tym rodzaju. Po prostu każdy z nas w chwilach smutku...
2011-01-22
Kolejna fantastycznie wprowadzająca dzieci w tematykę śmierci książka mistrza w swym fachu - ilustratora Wolfa Erlbrucha. Jest to krótka i skąpa jeśli idzie o ilość słów historia gęsi, która na swej drodze spotyka śmierć. Na początku nie wie, kto to taki więc pyta i otrzymuje odpowiedź, prostą i na temat. Rozpoczyna się więc rozmowa dwóch bohaterek. Śmierć odpowiada na wszystkie zadawane przez gęś pytania, jakby była po prostu koleżanką z klasy. Bo i tak w życiu bywa...
Śmierć jest przy każdym z nas. Ale dzieci nie poczują w tym momencie grozy. Dla nich to takie samo doświadczenie jak spotkanie nowego kolegi. Śmierć też istnieje i kiedyś w końcu się z nią spotkamy. Więc po co stwarzać wokół dziecka niewidzialną przestrzeń, do której tematy tabu nie mogą dotrzeć. Nie na tym polega wychowywanie. W polskim społeczeństwie temat ten jest tak samo drażliwy jak seks i pytania: "Skąd się biorą dzieci". A co byście odpowiedzieli dziecku, gdyby was zapytało: a co to jest śmierć? Dla 3-4 latka jest to temat jak każdy inny.
Ta książka znakomicie ukazuje relacje życia i śmierci.Ilustracje z pozoru trochę nieciekawie wyglądające, po oswojeniu się sprawiają, że czytelnik czuje sympatię do śmierci. Długa sukienka, kapciuchy, uśmiech na twarzy. Także ciekawa forma dialogu ze śmiercią i sympatyczne odpowiedzi wprost sprawiają, że nie odczuwamy ani smutku, ani wstrętu. Zaś końcowa scena w dorosłych wyzwala refleksje, dzieci natomiast zazwyczaj pytają: ale gdzie jest ta gęś? No i tu rolę narratora przejmuje dorosły. Każdy może wytłumaczyć to jak tylko chce, może też zdać się na pomysłowość dziecka i historia ta wcale nie musi się skończyć źle. Historia ta pokazuje, że śmierć nie jest końcem drogi, jest po prostu dalszą podróżą, którą każdy może dopowiedzieć sobie sam.
Z krajach zachodnich książka ta sprzedała się w tysiącach nakładów. W Polsce niestety została okrzyknięta zbezczeszczeniem uczuć chrześcijańskich dotyczących śmierci i społecznie ocenzurowana. Całkowicie niesłusznie i niesprawiedliwie. Jest to jedna z moich ulubionych książek dla dzieci!
Kolejna fantastycznie wprowadzająca dzieci w tematykę śmierci książka mistrza w swym fachu - ilustratora Wolfa Erlbrucha. Jest to krótka i skąpa jeśli idzie o ilość słów historia gęsi, która na swej drodze spotyka śmierć. Na początku nie wie, kto to taki więc pyta i otrzymuje odpowiedź, prostą i na temat. Rozpoczyna się więc rozmowa dwóch bohaterek. Śmierć odpowiada na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2002-01-01
2010-11-30
Czytanie tej mini książeczki zajęło mi dwa miesiące. Można się zdziwić, patrząc na ilość stron i wiedząc, że książka ta wielkością przypomina notes do zapisek. Jednak to, co znajduje się w środku nie mogło zostać pożarte w jeden wieczór. Treścią tą trzeba było się delektować jak najlepszym winem podczas degustacji. Sączyć słowo za słowem, ważyć je i niekiedy przełykać cierpki smak, by w końcu wydobyć z niego to, co najcenniejsze.
Nie jestem w stanie wskazać ulubionej bajki. Każda z dziewięciu opowieści wniosła coś nowego i kompletnie zburzyła moje dotychczasowe postrzeganie uczuć. Najwięcej wzruszeń dostarczyła mi chyba bajka "Olbrzym - Samolub". Najkrótsza i najbardziej do mnie przemawiająca. Pozwólcie, że opiszę ją pokrótce (kto nie ma na to ochoty, może pominąć cały akapit):
W opuszczonym ogrodzie Olbrzyma rosły piękne drzewa, kwiaty i pięknie śpiewały kwiaty, nic więc dziwnego, ze w drodze powrotnej do domu dzieci uwielbiały tam przesiadywać. Po siedmiu latach pobytu u kuzyna Ludojada Olbrzym wrócił i wypędził z ogrodu wszelkie żywe stworzenie - jak to Olbrzym-Samolub. Od tej pory dzieci nie miały się gdzie bawić, a w ogrodzie panowała wieczna zima (wiosna po prostu o nim zapomniała). Olbrzym dziwił się takim obrotem sprawy, nie zdawał sobie jednak sprawy, dlaczego zima tak polubiła jego ogród. Inne pory roku uznały go bowiem za wielkiego samoluba i omijały z daleka. Lecz pewnego dnia Olbrzym usłyszał piękny ptasi śpiew w głębi ogrodu i gdy podążył za dźwiękami, ujrzał na gałęziach drzew dzieci, które przedostały się przez dziurę w murze. Tam, gdzie usiadło dziecko, drzewo obrastało kwieciem. Samolub zadowolony rozglądał się po ogrodzie i wzrok jego padł na kąt ogrodu, w którym panowała jeszcze zima - pod drzewem stał bowiem mały chłopczyk i nie mógł wspiąć się na gałęzie. Stał tak i płakał. Olbrzym postanowił podejść bliżej i w tym momencie wszystkie dzieci uciekły. Wszystkie oprócz tego jednego, małego, zapłakanego chłopca, który nie widział nic przez łzy. Samolub podszedł do niego, posadził do na gałęzi, a on uśmiechnął się i oplótł ramionami szyję wielkoluda. Gdy ujrzały to pozostałe dzieci, wróciły i odtąd były już stałymi bywalcami ogrodu. Mały chłopczyk jednak już więcej nie powrócił. Olbrzym tęsknił za nim i czekał całymi latami, aż nadszedł cudowny dzień spotkania. Samolub zauważył chłopca, zauważył także jego rany na dłoniach i stopach - rany miłości, powiedział chłopczyk i dodał: "Raz pozwoliłeś mi pobawić się w twoim ogrodzie, dziś pójdziesz ze mną do mojego ogrodu, a ten mój ogród - to Raj."*
Bajki Wilde'a mają w sobie magiczną moc. Oplatają myśli cienką lecz trwałą nicią i od chwili spotkania nie pozwalają o sobie zapomnieć. Autor porusza w nich wiele ważnych nawet w dzisiejszych czasach tematów (mimo iż pisane były w XIX wieku). Pycha, chciwość, rozrzutność, władza, siła spotykają się ze swymi przeciwieństwami - miłością, szczerością, dobrocią, pomocą, braterstwem. Wilde znakomicie lawiruje pomiędzy skrajnymi uczuciami ubierając w słowa wiele niewypowiedzianych myśli i odczuć. Liczne alegorie i porównania sprawiają, że zupełnie inaczej postrzegamy to, co spotykamy na co dzień, to, co wydaje się takie banalne.
Nie są to bajki dla dzieci. Być może sto lat temu czytano takie mądrości młodym damom z wyższych sfer, nie sądzę jednak, by mogły one uchwycić sens każdej z tych historii. Ja nie ośmieliłabym się czytać ich do snu moim dzieciom. Uważam, że to wspaniałe bajki stworzone dla ludzi dorosłych i do nich kierowane. Opowiadania mające poruszyć i zmuszające do refleksji nad tym, co nas otacza. Sięgnijcie więc po "Bajki" Wilde'a w chwilach zwątpienia i czerpcie zachętę do dalszego życia, choćby miało być smutne, szare i mało wartościowe.
* O. Wilde "Bajki", tłum. W. Lewik, wyd. PTWK, Warszawa 1988, s. 136.
Czytanie tej mini książeczki zajęło mi dwa miesiące. Można się zdziwić, patrząc na ilość stron i wiedząc, że książka ta wielkością przypomina notes do zapisek. Jednak to, co znajduje się w środku nie mogło zostać pożarte w jeden wieczór. Treścią tą trzeba było się delektować jak najlepszym winem podczas degustacji. Sączyć słowo za słowem, ważyć je i niekiedy przełykać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-12-16
Od dawna wiadomym jest, że Roland Topor to mój ulubiony "tekściarz". Nie wiem, czy można nazwać go pisarzem, ponieważ wielkich i obszernych form nie miał w zwyczaju tworzyć, a i z zawodu był raczej grafikiem i scenografem. Jednak opowiadania, które stworzył, niezmiennie zadziwiają mnie i doprowadzają do łez - ze śmiechu oczywiście!
Każdy, kto choć raz zetknął się z twórczością Topora, mógł poznać jego sposób na podbicie serca czytelnika lub reakcję wręcz odwrotną. Czarny humor, krwawe sceny, cięty język, lecz wszystko to opisane tak pięknie, zwyczajnie, po ludzku, że człowiek czyta, czyta, czyta i zaczyna wierzyć w to, że pracodawca zabiega o względy swego poddanego tylko po to, by na końcu zabrać mu.. kończynę. I to dosłownie zabrać. Czytelnik wie, że są to surrealistyczne historie wyssane z palca, lecz mimowolnie śledzi akcję z napięciem i ciekawością po to, by poczuć zupełnie zaskoczenie finałem opowiadania. Żeby nie rzucać słów na wiatr, przybliżę pierwszą (i moim zdaniem najlepszą) przygodę tego zbiorku - "Sznycel górski"
Trzech kolegów uwięzionych na górskim szlaku. Znikąd pomocy. Na dodatek jeden z nich, Phil, odmroził sobie nogę. Mijają kolejne godziny, a oni nadal tkwią w miejscu. Zaczynają odczuwać głód, postanawiają więc zatrzymać się na skalnej półce, rozpalić ognisko i przemyśleć swoją nieciekawą sytuację. Dwudniowy odpoczynek nie nakarmił ich ani trochę, więc w akcie desperacji jeden z dwójki zdrowych kolegów, Henryk, wpadł na świetny pomysł i podszepnął go Jurkowi. Ten początkowo protestował, lecz ostatecznie nie mieli innego wyboru. A więc Henryk zajrzał pod koc śpiącego przy ognisku Phila i... wyciął kilka plasterków mięsa z odmrożonej nogi kumpla. Gdy nieszczęśnik obudził się i zobaczył ogrom poniesionych strat, zaczął szaleć z wściekłości. Jednak argumenty kolegów przemówiły do niego, przyłączył się nawet do uczty. Noga przez kilka dni dostarczała im pożywienie . Niestety nadszedł smutny dzień, w którym skonsumowali ją w całości. Kilka dni postu zmusiło pełnosprawnych kompanów do sprawdzenia przydatności drugiej nogi Phila. Ten jednak zapewniał ich, że ostatnia dolna kończyna jest w pełni sprawna. Henryk i Jurek nie dali za wygraną i co wieczór sprawdzali (niby przypadkiem) poziom wrażliwości nogi Phila. Pewnej nocy nie wytrzymali i postanowili zobaczyć, jak się "sprawa" ma. I ku wielkiemu zdziwieniu odkryli rzecz okrutną, niedorzeczną i absolutnie egoistyczną: "Z drugiej nogi zostały już tylko resztki. Ten świntuch Phil zeżarł ją po kryjomu!"*
Pewnie uznacie mnie za osobę niespełna rozumu, ale uśmiałam się przy tym opowiadaniu strasznie. I to siedząc w autobusie. Puenta rozbroiła mnie zupełnie. Napisana została tak, jakby chodziło o cukierki zbierane skrupulatnie przez dłuższy okres czasu, które ktoś zjadł po kryjomu nie dzieląc się z nikim. Wiem, że większości osób nie bawią takie zabawy słowem i sposobem budowania całego opowiadania. Ja niezmiennie bawię się przy tych "tworach" wybornie!
Zachęcam do sięgnięcia po którykolwiek zbiór opowiadań Rolanda Topora. W tym, który opisuję, znajdują się 43 historie - niektóre zawierają dwa zdania, inne mieszczą się na kilkunastu stronach. Oczywiście nie wszystkie opowiadania czytałam z zapartym tchem, nie wszystkie też powaliły mnie na kolana, ale większość z nich zaliczam do bardzo udanych i godnych polecenia.
* R. Topor, "Cztery róże dla Lucienne", tłum. T. Matkowski, wyd.WL 1985, s.10
Od dawna wiadomym jest, że Roland Topor to mój ulubiony "tekściarz". Nie wiem, czy można nazwać go pisarzem, ponieważ wielkich i obszernych form nie miał w zwyczaju tworzyć, a i z zawodu był raczej grafikiem i scenografem. Jednak opowiadania, które stworzył, niezmiennie zadziwiają mnie i doprowadzają do łez - ze śmiechu oczywiście!
Każdy, kto choć raz zetknął się z...
2010-08-23
2010-04-17
Dziecko Noego - historia niezwykła, jak wszystkie historie opowiadane słowami E-E. Schmitta. Tym bardziej przejmująca, że czytana w dniach szczególnych, w czasie trwania żałoby narodowej. Historia żydowskiego chłopca - Josepha, oddanego przez rodziców pod opiekę ojca Ponsa podczas II wojny światowej. Rzecz cała dzieje się w Belgii pod okupacją niemiecką. Siedmioletni Joseph zostaje oddany obcym ludziom, otrzymuje nową tożsamość, nowy dom, nową "rodzinę". Niewiarygodne, co musiały czuć te nieświadome większości dziejących się wokół nich spraw. W jaki sposób akceptowały fakt zmiany miejsca zamieszkania, nazwiska, własnej tożsamości i religii... Tego nikt nie jest w stanie ani opisać ani opowiedzieć.
E-E. Schmitt starał się to uczynić i uważam, że w dużym stopniu odniósł na tym polu zwycięstwo. Opisał codzienne życie, rozterki i smutek, zabawy i radość, naukę i środowisko otaczające tych, którym groziło tak straszliwe niebezpieczeństwo z rąk niemieckich faszystów. Nie próbował nadawać wym słowom wielkiego patosu, specjalnego bólu i poczucia krzywdy czy osamotnienia - nie to wyczytałam w słowach tam zapisanych. Autor starał się raczej pokazać historię Żydów jako naturalny bieg historii, jako coś, co owszem, zdarzyło się, ale osoby trwające i dzielące z sobą ówcześnie losy, nie odczuwały tego jako czasu potężnej zmiany, czasu zachwiania się świata. Widać to w postawach Josepha i jego przyjaciela Rudiego, którzy świadomi tego co się dzieje, nie wykazują jakichś szczególnych zachowań, po prostu żyją, uczą się, bawią, rozmawiają, bo cóż innego mogą robić..? Jedyną osobą widzącą całe to zło świata w takiej postaci, w jakiej my - współcześni je oceniamy - był ojciec Pons, kolekcjoner żydowskich symboli i tradycji.
Tym, co ujęło mnie najbardziej w całej tej historii, jest ostatnie dwadzieścia stron. Tu kończy się wojna, tu też przenosimy się wraz z głównym bohaterem do czasów współczesnych. Tu też Joseph uświadamia nam, jak wiele różnic dzieli nie tylko chrześcijan i żydów, ale i samych braci w wierze. Współczesny Izrael zdaniem E-E. Schmitta ukazuje tę samą historię, którą dane było przeżyć tym młodym ludziom w Belgii i innych państwach lat czterdziestych XX wieku. Warto jednak postawić sobie pytanie: kto tym razem jest oprawcą? Czy pamięć tylu poległych uprawnia naród żydowski do współczesnego modelu zachowań...?
Dziecko Noego ukazuje nam, w jaki sposób historia zatacza wielki krąg, z którego nie ma już odwrotu. Krąg, w którym znajduje się każdy z nas. Krąg, który trwać będzie wiecznie.
Dziecko Noego - historia niezwykła, jak wszystkie historie opowiadane słowami E-E. Schmitta. Tym bardziej przejmująca, że czytana w dniach szczególnych, w czasie trwania żałoby narodowej. Historia żydowskiego chłopca - Josepha, oddanego przez rodziców pod opiekę ojca Ponsa podczas II wojny światowej. Rzecz cała dzieje się w Belgii pod okupacją niemiecką. Siedmioletni Joseph...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-07-08
Afryka. Piękny słoneczny dzień. Przeddzień ślubu jedynej córki Tsongora - Samilii. Potężny i waleczny za młodu władca pragnie przekazać swym dzieciom to, co ma najlepszego: ziemie, miasta, narody, które niegdyś podbijał i brał w swe posiadanie. Pragnął obronić ich przed nienawiścią, i wieczną walką o pozycje. Wybrał dla Samilii najlepszego spośród kandydatów - Kuame, księcia kraju soli. Cały pałac, a wraz z nim miasto gorączkowo przygotowywało się do powitania przyszłego męża księżniczki. Nic nie zapowiadało tego, co stać się miało nazajutrz...
Podczas gdy król Tsongor odbierał podarunki od ludu i gości przybyłych na uroczystości weselne, do jego komnaty wszedł mężczyzna, którego kiedyś już widział... Był to Sango Kerim, wychowywany przez wiele lat u boku królewskich dzieci chłopiec, który opuścił miasto dzieciństwa, by zdobyć potęgę i móc poślubić swą ukochaną - księżniczkę Samilię. Sango przybył więc, by upomnieć się o to, co ukochana obiecała mu w wieku piętnastu lat. Taki był początek końca panowania króla Tsongora i koniec początku nowego życia. Król nie chcąc obrazić, ale i dopuścić do córki żadnego z kandydatów, postanowił popełnić samobójstwo. Liczył na dni żałoby i zdrowy rozsądek wszystkich zgromadzonych. Niestety przeliczył się. Swoją śmiercią rozpętał największą i najdłuższą z wojen, jakie widział czarny ląd.
Tak rozpoczyna się magiczna baśń stworzona przez L. Gaude. Baśń, która wzrusza, porywa, baśń, która żyje własnym życiem. Czytając tę historię ma się wrażenie niebytu w przestrzeni czasu i miejsca. I absolutnie nie trzeba wiedzieć gdzie, kiedy i jak długo.Wystarczy podążać za słowami narratora i obserwować poczynania wyniszczających się ludów. Walka na śmierć i życie, wojna o miłość, lub raczej walka zamiast miłości. Magiczna, nieśmiertelna, ponadczasowa...
Polecam gorąco!
Afryka. Piękny słoneczny dzień. Przeddzień ślubu jedynej córki Tsongora - Samilii. Potężny i waleczny za młodu władca pragnie przekazać swym dzieciom to, co ma najlepszego: ziemie, miasta, narody, które niegdyś podbijał i brał w swe posiadanie. Pragnął obronić ich przed nienawiścią, i wieczną walką o pozycje. Wybrał dla Samilii najlepszego spośród kandydatów - Kuame,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
To już czwarta, we wstępnych założeniach ostatnia część tetralogii "Ziemiomorze", choć z tego, co się orientuję, wydawcy dorzucają do niej jeszcze dwie pozycje. Słusznie czy niesłusznie - tego nie wiem, ale chętnie się przekonam, bo szczerze mówiąc "Tehanu" znacznie rozbudził mój apetyt na le Guin.
Ta część jest zdecydowanie najspokojniejsza ze wszystkich (co nie oznacza, że nudna jak flaki z olejem, o nie!). Po tym, jak Ged pokonał władcę ciemności i przywrócił tronowi Havnoru króla, na świcie zapanował względny spokój. Co prawda początkowo działy się małe komplikacje, złe działanie czarów, utrata mocy przez jednych, nabycie jej przez innych. Ale to tylko wątek poboczny, choć wydawnictwo "Książnica" stworzyła z tego na okładce wątek główny, którym chciała przyciągnąć czytelnia. Oj, nieładnie...
Jeśli ktoś czytał poprzednie części, na pewno zapamiętał główną bohaterkę "Grobowców Atuanu", a jeśli jej nie pamięta, to niech szybko ją sobie przypomni, gdyż i tym razem Tenar oprowadzi nas po wyspie Ziemiomorza, zwanej Gontem. Goha (Tenar to jej prawdziwe imię i nie używa go na co dzień) jako wdowa po gospodarzu Krzemieniu, matka dwójki dorosłych dzieci, żyje sobie samotnie w Środkowej Dolinie. Przy gospodarstwie pomagają jej nieliczni sąsiedzi, a chwile samotności umila mała Therru, ocalona przez kobietę z pożaru, zgwałcona i niemal spalona przez ojca i jego rodzinę. I tak wiedzie spokojne życie, choć mieszkańcy tamtejszego miasteczka dobrze wiedzą, kim była sąsiadka i starają się z nią nie zaprzyjaźniać.
Pewnego dnia jednak otrzymuje wezwanie do Re Albi, do swego nauczyciela i przyjaciela, mistrza Ogiona. Okazuje się, że mag umiera i pragnie, by kobieta była przy nim podczas ostatnich godzin życia. Jak wiadomo, śmierć jednego z wielkich przeczuwają inni wielcy, ale tego najważniejszego zabrakło. Gdzie jest Ged? Co się z nim dzieje? Goha nie może tego pojąć, ale pozostaje z domu Ogiona jeszcze kilka dni. Cierpliwa jest i w głębi duszy wie, że on przybędzie. I przybył. Ale nie jako mag, lecz zwykły śmiertelnik. Ziściło się to, o czym słyszała, choć nie chciała w to wierzyć. Arcymag stracił całą swą moc. Co z nim zrobić, gdzie go posłać, jak przywrócić mu siłę i energię do życia?
Jeśli chcecie się dowiedzieć, co w tym kierunku poczyniła Tenar, koniecznie sięgnijcie po "Tehanu". Zapewniam także, że zakończenie tej części przytrzyma was z napięciu. Mnie zaskoczyło, i to bardzo. I zmusiło do jak najszybszego zdobycia "Innego wiatru", czyli następnego tomu. Polecam tę książkę wszystkim, nie tylko miłośnikom fantasy.
[recenzję opublikowałam na swoim blogu http://dwiepasje.blogspot.com/]
To już czwarta, we wstępnych założeniach ostatnia część tetralogii "Ziemiomorze", choć z tego, co się orientuję, wydawcy dorzucają do niej jeszcze dwie pozycje. Słusznie czy niesłusznie - tego nie wiem, ale chętnie się przekonam, bo szczerze mówiąc "Tehanu" znacznie rozbudził mój apetyt na le Guin.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toTa część jest zdecydowanie najspokojniejsza ze wszystkich (co nie oznacza,...