-
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Dostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant3 -
Artykuły
Magda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1 -
Artykuły
Los zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
Kultura. Czasami bywa przez nas niedoceniana. Wydawałoby się, że jest to nieistotny element w naszym życiu, coś, co tylko marnuje nasz cenny czas. W codziennym wyścigu szczurów bywa i tak, że liczy się dla nas tylko praca. Rozmaite spektakle teatralne, wystawy muzealne, koncerty, bądź festiwale odchodzą w zapomnienie. Prawda jest taka, że w tym kierunku zmierza znaczna część społeczeństwa. Czasy kiedy to sztuka stanowiła o poziomie intelektualnym powoli zmierzają ku końcowi. Mało która osoba dorosła, nie wspominając już o młodzieży, odwiedza w weekend teatr. Pewnie! Bo i po co, skoro w telewizji leci kolejna głupowata amerykańska komedia! Jeżeli ktoś sam z siebie nawiedza lokalne wystawy muzealne uznawany jest za dziwaka i osobę, której najwyraźniej nudzi się w domu i nie ma co ze sobą zrobić. Nikt nie pomyśli o tym, że może ta osoba chciałaby dowiedzieć się czegoś nowego. Obdarzyć takiego człowieka uznaniem? Niemożliwe… Ot, co się dzieje z kulturą. W dzisiejszych czasach słowo to nabiera zupełnie nowego znaczenia. Kultura to amerykańskie produkcje filmowe, niekończące się seriale, festiwale muzyczne sponsorowane przez producentów piwa lub innych napoi. Cóż można i tak. Jeśli to, co przed chwilą napisałam dotyczy ciebie nawet nie czytaj tej recenzji. Szkoda Twojego czasu.
Podhale. Region położony na południowych krańcach Polski. Malutkie wioski zagubione wśród gór. Dziurawe, pełne zakrętów drogi. Wąskie mosty, a pod nimi górskie rzeki o silnym, porywistym nurcie. Krowy i owce pasące się na halach. Drewniane, góralskie chałupki. Ławka przed domem, a na niej stara babuleńka w zakałapućkanej dookoła szyi chuście. Lekko przygarbiona, trzęsącymi się rękoma robi na drutach, zastanawia się nad sensem i istotą życia, rozmyśla o sprawach doczesnych i delektuje się widokami. Takie Podhale mam w głowie. Myślałam, że tak jest. I w sumie mam rację. Gdybyśmy mieli lata 60. ubiegłego wieku każdy by się ze mną zgodził, ale… świat się zmienił, ludzie się zmienili, nawet nasze Tatry się zmieniły. I o tym opowiada nam Antoni Kroh w „Sklepie potrzeb kulturalnych”.
Antoni Kroh urodził się w Warszawie, lecz swoje dziecięce lata spędził w Bukowinie Tatrzańskiej. Od tamtej pory jego miłość do gór wciąż rosła w siłę, na tyle, że zaraz po studiach rozpoczął pracę w Muzeum Tatrzańskim. „Sklep potrzeb kulturalnych” stanowi refleksję na temat upływu czasu. Powieść ukazuje Podhale w metaforycznym znaczeniu wczoraj i dziś. Lecz nie jest to sucha, naukowa publikacja! Kroh opowiada zabawne anegdotki z własnego dzieciństwa, zacofanie techniczne ludności tubylczej, prawdziwe życie w górach, momentami bez dostępu do cywilizacji. Jest to także opowieść o ludziach, którzy odeszli z tego świata, lecz wciąż żyją w pamięci autora. „Sklep potrzeb kulturalnych” w stu procentach ukazuje normalne życie. Normalne dla górali- dla mnie nie do końca to wszystko było takie typowe. Jako ‘miastowa’ dziewczyna, która ma stały kontakt z górami, lecz nigdy nie była w tak bardzo osławionych Tatrach muszę stwierdzić, że.. . po lekturze wcale nie mam ochoty na poznawanie najwyższych szczytów w naszym kraju. Choć obraz Podhala z lat 60. całkowicie mnie oczarował, o tyle ten region w chwili obecnej mnie odpycha. Samochody, wioski, które tak naprawdę są turystycznymi aglomeracjami, komercja i ludzie, którzy tłoczą się na górskich szlakach jak ziemniaki w worku. A gdzie swoboda? No gdzie?
Jeżeli chodzi o moje odczucia po lekturze- jakoś szczególnie sprecyzować ich nie mogę, powieść pozostawiła w mojej głowie delikatny mętlik. Pierwsze parędziesiąt stron lektury to wspomnienia autora z okresu dzieciństwa. Te zrobiły na mnie kolosalne wrażenie. Śmiałam się do rozpuku i nie mogłam wyjść z podziwu jak mało czasu minęło od tamtych lat, a jak wiele się zmieniło. Śmiem twierdzić, że Antoni Kroh, darzy swoje dzieciństwo w Bukowinie ogromnym sentymentem. Jego wspomnienia są zapisane w sposób czuły, lekko melancholijny. Zauważalny jest ból- już nic nie przywróci tamtych czasów. Pozostały tylko wspomnienia, którymi Kroh szczodrze nas obdarowuje. Natomiast od połowy książki coś się zmienia. Coraz częściej nie mogę się skupić na lekturze, moją uwagę odwraca dosłownie wszystko. „Sklep potrzeb kulturalnych” przestał mnie interesować. Nie wiem, czym to było spowodowane, w pewnym monecie spisałam lekturę na straty. Lecz kiedy etnograf począł opowiadać o tamtejszych turystach z lat 60. na mojej twarzy zagościł szeroki uśmiech. Znowu poczułam ten czar bijący od czytanych przeze mnie słów. I tak było praktycznie do końca. Fenomenalne uczucie!
Mówią, że przeszłości nie można rozpamiętywać. Należy żyć teraźniejszością. Niby tak, ale jest w tej przeszłości coś, co sprawia, że ludzie o niej mówią, piszą i śpiewają. Rozpamiętują. Bo od czasu do czasu można. Ba! Wręcz trzeba sięgnąć po jakąś książkę, która uświadomi nas co działo się paręnaście lat temu. I jedną z takich lektur jest „Sklep potrzeb kulturalnych”. Ni to dokument, ni to reportaż, ni to powieść. Po prostu żywa historia o Podhalu, którego już nigdy nie zobaczymy. Chociaż… kto wie? Fenomenalna, czuła, przepiękna opowieść napisana w lekkim i zachwycającym stylu! Z całego serca polecam!
MOJA OCENA:
8/10
Kultura. Czasami bywa przez nas niedoceniana. Wydawałoby się, że jest to nieistotny element w naszym życiu, coś, co tylko marnuje nasz cenny czas. W codziennym wyścigu szczurów bywa i tak, że liczy się dla nas tylko praca. Rozmaite spektakle teatralne, wystawy muzealne, koncerty, bądź festiwale odchodzą w zapomnienie. Prawda jest taka, że w tym kierunku zmierza znaczna...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Kiedy jest się młodym i pięknym, bywa się bardzo okrutnym."
Kuku. Kuku. Słyszysz? Ktoś jest sprawcą tego dziwnego dźwięku. Coś wydaje ten odgłos. Jakkolwiek by na sprawę nie patrzeć na pewno jest to ptak. Ściślej rzecz biorąc kukułka.To niepozorne latające stworzonko nie występuje tak często jak pospolity gołąb, czy wróbel. Nie jest również tak piękny, dumny i honorowy jak paw. Po prostu jest. Żyje sobie, taka hałaśliwa i nijaka kukułeczka, której jednostajne 'kuku' znają wszyscy. Pomyśl chwilkę, Czytelniku. Jaki typ człowieka jest podobny do kukułki? Lekki melancholik,pogubiony typ, z wieloma problemami, lecz piękny, nieuchwytny i... rozpoznawalny. Popularny- to przede wszystkim. Życie takiej kukułki dla osób postronnych wydawałoby się być idealne, utopijne, wręcz bajkowe. Pieniądze, sława, paparazzi. Ach, czegoż chcieć więcej? Lecz czy sama zainteresowana tak się czuje? Śmiem wątpić. Przecież istnieje ta mroczna strona sławy, która dla nas- zwykłych zjadaczy chleba- jest niezbadana. Bo jeżeli ktoś ma fanów, musi mieć i wrogów. A ich zazdrość, niezdrowe zainteresowanie i chorobliwa zawiść może wpędzić celebrytkę do grobu. Dosłownie i w przenośni.
Lula Landry to znana modelka. Jej kusząca figura sprawia, że przykuwa spojrzenia płci przeciwnej. Jest piękna, sławna i bogata. Uwierzcie- prawie każdy jej czegoś zazdrości, znaczna część kobiet dałaby się pokroić za bycie Lulą chociaż przez godzinkę. Nikt nawet nie przeczuwa, że taki ideał może mieć jakieś smutki. Problemy, które skłaniają kobietę do... samobójstwa! Brat ofiary nie może uwierzyć, że jego siostra zniknęła z powierzchni ziemi. Podświadomie przeczuwa, że było to brutalne, mrożące krew w żyłach morderstwo. Udowodnić to może tylko jeden Pan- Cormoran Strike...
„- Jak się dostałeś z lotniska do domu? – Taksówką. Elsa spieprzyła rezerwację samochodu. Miał na mnie czekać szofer. – Kto to jest Elsa? – Dziewczyna, którą wylałem za spieprzenie rezerwacji samochodu.”
Pisanie pod pseudonimem nigdy nie miało dla mnie większego sensu. W dzisiejszych czasach, kiedy media śledzą poczynania pisarzy i innych artystów, próba ukrycia swojej tożsamości wydaje się bezsensowna. Bo i po co skoro prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw? Również i w tym przypadku sprawdza się stare porzekadło- kłamstwo nie popłaca. Kiedy już wszyscy dowiedzą się kto tak naprawdę jest autorem, zrobi się niezła afera, a 'czytelnicy', którzy z czytaniem na co dzień mają tyle wspólnego co ja z baletem, zaczną zamawiać książki, bo bestseller, bo "nowa Rowling"... I w sumie tak też było. O ile duchem nie jestem i nie mam możliwości kontroli zakupów w sklepach internetowych, o tyle w księgarniach stacjonarnych działy się cuda. Ludzie podchodzili do półki- szczodrze wypchanej "Wołaniem kukułki"- przechwytywali jeden egzemplarz powieści, po czym pośpiesznie, z uśmiechem na twarzy podchodzili do kasy. I nie myślcie sobie- to nie była sytuacja jednorazowa. Byłam świadkiem takiego zdarzenia parokrotnie, za każdym razem stałam na środku z coraz bardziej rozdziawioną buzią. Co potrafi zrobić taka mała intryga, co potrafi zrobić dobra promocja. Cóż... kto by pomyślał, że mamy takie czytające społeczeństwo...
"Wołanie kukułki" to nic specjalnego. Mimo, że jestem amatorką kryminałów, parę dobrych powieści z tego gatunku czytałam. Czy można mnie zadowolić? Ba! Zadanie,w tym przypadku jest to bardzo proste- wystarczą tylko wyraziści bohaterowie, dobrze zbudowana intryga, a przede wszystkim wartka i nieprzewidywalna akcja. Czy wymagam aż tak wiele? Natomiast w najnowszej powieści Rowling wieje nudą. Wieje mocniej niż halny w Zakopanem na święta, który połamał drzewa i 'pożyczył' sobie dachy góralskich chat. Przez ponad połowę książki detektyw Strike po kolei przesłuchuje wszystkich podejrzanych, rodzinę oraz przyjaciół ofiary. Słucha ich zeznań, domaga się alibi, zadaje mało ciekawe pytania. Niezbyt dużo się dzieje, momentami wręcz przysypiałam. Słowa są tu zbędne, wystarczy tylko jeden, krótki wyraz- monotonia. Na szczęście pod koniec powieści coś się ruszyło, rozwój wydarzeń przyspieszył na tyle, że wreszcie mogłam poczuć ten dreszczyk emocji! Samo zakończenie zrobiło na mnie kolosalne wrażenie- gdyby cała książka była utrzymana w taki stylu mielibyśmy do czynienia z czymś fenomenalnym! Szkoda, że tak nie jest...
Jeżeli chodzi o bohaterów- pod tym względem "Wołanie kukułki" również nie powala. Detektyw- Cormoran Strike- jest postacią nader bezosobową, wręcz prześwitującą, nic nie wnoszącą do naszego życia. Dopiero pod koniec lektury, kiedy akcja nabiera rozpędu, również nasz bohater pokazuje swoją prawdziwą naturę, życiowe troski, poważniejsze problemy. Cormoran ( co to w ogóle jest za imię?!) nie zdobył mojej przychylności, lecz traktuję go na gruncie neutralnym. Doceniam fakt, że rozwiązał zagadkę, lecz głębsze uczucia muszą się usunąć w niebyt i poczekać na lepsze czasy. Nie wiem jakim cudem, ale po ponad 400. stronach, spędzonych z detektywem wciąż nie rozgryzłam jego natury. Już bardziej doceniłam jego asystentkę- Robin. Kobieta wykuta z najszlachetniejszego złota! Pozostałe postaci również są lekko przezroczyste, przemykają przez akcję powieści i nie dają się zapamiętać. W tym momencie opcje są dwie: albo bohaterów w "Wołaniu kukułki" kreował ktoś inny, albo Harry Potter był wymysłem i tworem innej osoby. Jedno jest pewne- tego nie mogła stworzyć ta sama pisarka!
W trakcie lektury przez moją głowę przelatywały rozmaite myśli, swego rodzaju monologi. Najczęstszym z nich był tekst: "Oj Aśka, Aśka z czym ty do ludzi wychodzisz? Wzięłabyś się lepiej za pisanie dalszych części przygód Harry'ego, a nie podjęłaś się tworzenia kryminału i tylko kaleczysz ten gatunek...". Równie często myślałam sobie: "Ja się w sumie nie dziwię, że ty to pod pseudonimem, Aśka, napisałaś. Też bym się wstydziła wydać takie coś pod własnym, tak bardzo osławionym nazwiskiem...". Powiem to tak szczerze i od serca, równocześnie najprościej i najdobitniej jak tylko umiem. Zepsułaś sprawę, Rowling. Czasami popularne nazwisko i całe zamieszanie związane z wydawaniem książki pod pseudonimem nie wystarczy, żeby każdy był w skowronkach i zachwycał się nad Twoją nową powieścią. Zbytnich powodów do pochwał nie znalazłam. Chociaż jest to powieść wypływająca z granic przeciętności, nazwiska Rowling na okładce bym nie umieściła. Więc chyba dobrze, że na stronie tytułowej jest 'Robert Galbraith'- może chociaż kilka osób dzięki temu ominie tą wątpliwą przygodę z nudnawym kryminałem.
MOJA OCENA:
5/10
"Kiedy jest się młodym i pięknym, bywa się bardzo okrutnym."
Kuku. Kuku. Słyszysz? Ktoś jest sprawcą tego dziwnego dźwięku. Coś wydaje ten odgłos. Jakkolwiek by na sprawę nie patrzeć na pewno jest to ptak. Ściślej rzecz biorąc kukułka.To niepozorne latające stworzonko nie występuje tak często jak pospolity gołąb, czy wróbel. Nie jest również tak piękny, dumny i honorowy...
2013-12-23
2013-12-20
Życie. Jest tajemnicą, której chyba nikt nie zgłębi. Bywa piękne, momentami brutalne. I choć byśmy próbowali zaplanować każdą minutę na niektóre sprawy i tak nie mamy wpływ. I pojawia się pytanie. Czy takie planowanie ma jakiś sens? Głosem eksperta stwierdza, że raczej nie. Oczywiście, warto mieć pomysł na życie, wyznaczone cele, ale... pozostawmy sobie trochę swobody. Niech życie nas zaskakuje, nawet jeżeli później mamy z tego powodu cierpieć. Spontaniczność. Wbrew pozorom to dobra cecha. Stosowana z delikatnym umiarem i odrobiną szczęścia może sprawić, że nasze życie będzie piękne. Chociaż przez chwilę. I tego Tobie życzę, mój drogi Czytelniku.
Kamila Nowodworska. Była szczęśliwym dzieckiem, uroczą nastolatką. Aż do spotkania tego jedynego, bynajmniej tak się wydawało szesnastoletniej Kamili. Powolutku jej życie zmierzało ku ruinie, aż w końcu rycerz wyparował, matkę zjadają robaki, a dziewczyna zamieszkała z ciocią w Krakowie. Nastolatka zamieniła się w 24. letnią kobietę, która dalej jest pogrążona w głębokim smutku. Lecz czas rozpocząć własne życie, spełnić swoje marzenia o pięknym, różanym ogrodzie. I Kamila dostaje taką szansę. Dobrze płatna praca, willa do wyremontowania, ogród nie z tej ziemi i przystojny mężczyzna. Bajecznie. Kręcisz noskiem, czujesz, że coś tu nie gra? Przeczytaj książkę, Czytelniku, i razem z Kamilą odkryj, o co w tym wszystkim chodzi!
"Ciesz się chwilą- wpajała Kamili od ośmiu lat ciotka.- Przeszłości już nie ma, przyszłości jeszcze nie. Liczy się tu i teraz, choć tak łatwo o tym zapominamy."
Pani Katarzyny Michalak chyba nikomu nie muszę przedstawiać. Wystarczy Czytelniku, że wejdziesz do księgarni, a na półce bestsellerów ujrzysz powieść Jej autorstwa. Skierujesz się na półkę z obyczajówkami i zobaczysz rządek książek z nazwiskiem Michalak na grzbiecie. Osobiście bardzo tę Panią sobie cenię, a Jej książki traktuję wręcz z namaszczeniem. Autorka używa pięknego słowa pisanego, dzięki czemu wydarzenia wykreowane w książkach bywają naprawdę realistyczne. Potencjalne Czytelniczki (bo te książki przeznaczone są bardziej dla płci pięknej) podczas lektury przecierają łzy i wzdychają, bo oto główna bohaterka przypomina je same, więc nie sposób się z takową istotką nie utożsamić. Te powieści niosą za sobą ponadczasowe przesłanie, nader wszystko ukazują historię, która może przydarzyć się każdej z nas. Są w taki naturalny sposób piękne. Nie można przejść obok nich obojętnie.
Urocza okładka. Delikatna. Zachwyca każdym detalem. Wygląda niezwykle niewinnie, lecz ja się nie dam nabrać, Pani Kasiu. Trochę Panią znam i wiem, że pod słodką okładką kryje się treść, która ma w zwyczaju ukazywać brutalność życia. Lecz mi to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Od kiedy ujrzałam w zapowiedziach "Ogród Kamili" ostrzyłam sobie na tę książkę moje wampirze zęby i nie mogłam się doczekać rozpoczęcia lektury. Wyszło jak wyszło, czyli tak, że "Ogród..." przeczytałam w ten przedświąteczny, jakże zabiegany czas. Milion rzeczy do zrobienia, lecz... to wszystko nieważne, liczyła się tylko lektura. Z każdym kolejnym rozdziałem obiecywałam sobie, że właśnie ten będzie ostatni, że za chwilę wstanę z wygodnego łóżka i wezmę się za porządki. Haha. Cóż za naiwność. Dopóki nie skończyłam lektury nie mogłam normalnie funkcjonować, moje myśli wracały do tego, co aktualnie działo się w książce. A musicie wiedzieć, że działo się bardzo dużo. "Ogród Kamili" obfituje w wiele wydarzeń. Tych dobrych i tych złych. Jedno jest pewne: na nudę nie ma tu czasu!
Kreacja bohaterów jak zwykle zachwyca. Chociaż... główna bohaterka z początku mnie irytowała. Była mazgajowata, najzwyczajniej w świecie leniwa, okropnie zmienna. Lecz w miarę upływu czasu Kamila Nowodworska zaczęła zdobywać moje serce. Kobieta była przede wszystkim romantyczką. Szczególną miłością darzyła róże, książki, stare meble, nieustannie czekała na swojego księcia z bajki. Lubiła siedzieć i rozmyślać. Dla osoby o typie choleryka postać Kamili będzie porażką, lecz ja jako romantyczka do bólu, pokochałam kobietę siostrzaną miłością. Jeżeli chodzi o pozostałych bohaterów- byli wyraziści, co ważniejsze: różnorodni. Mamy do czynienia z całą gamą osobowości i tak jak w prawdziwym życiu każdy jest inny. Uważam, że jest to wielki plus.
Lecz jednego Pani Kasi nie wybaczę. Kiedy już całym sercem pokochałam bohaterów, czułam, że jestem uczestniczką tych wszystkich wydarzeń książka... zakończyła się. Tak po prostu. Z uporem maniaka sprawdzałam, czy aby na pewno ktoś nie wyrwał mi ostatnich stron, czy może przypadkiem kartki się nie skleiły. Nic z tych rzeczy. "Ogród Kamili" najzwyczajniej w świecie się skończył. Pytam się: jak?! Jakim cudem ta powieść została przerwana praktycznie w połowie akcji? Ech... Jak żyć? Jak żyć skoro nie wiem jak zakończyły się losy moich książkowych przyjaciół? Pozostaje mi czekać na premierę drugiego temu. Jest szansa, że jakoś przetrwam. Tymczasem, polecam Wam zapoznanie się z "Ogrodem..."- fenomenalna powieść spod pióra fenomenalnej pisarki w fenomenalnej formie! Fenomenalnie, prawda?
MOJA OCENA:
9/10
Życie. Jest tajemnicą, której chyba nikt nie zgłębi. Bywa piękne, momentami brutalne. I choć byśmy próbowali zaplanować każdą minutę na niektóre sprawy i tak nie mamy wpływ. I pojawia się pytanie. Czy takie planowanie ma jakiś sens? Głosem eksperta stwierdza, że raczej nie. Oczywiście, warto mieć pomysł na życie, wyznaczone cele, ale... pozostawmy sobie trochę swobody....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-15
2013-12-13
"Najbliższa osoba może wyrządzić ci największą krzywdę."
Życie jest ścieżką. Bardzo często krętą, wyboistą drogą , która ciągnie się pod górkę i tylko czasami napotykamy lekki lub gwałtowny spadek. Dziury na drodze to wszystkie przykre wydarzenia, które nas w życiu spotkały. Dużo ich, prawda? A czy zastanawiałeś się kiedyś, drogi Czytelniku, czym spowodowane są te złe momenty? Przyczyn jest sporo. Ot zły nastrój, kłótnia z rodzicami, sprzeczka z przyjaciółką, nawet staruszka w autobusie, która krzywo się na ciebie popatrzyła.To są te błahe powody. Lecz zdarzają się i te poważniejsze- bliska Ci osoba trafia do szpitala, straciłaś pracę, zgubiłaś klucze od domu, zdechł Twój czworonożny przyjaciel lub... spotkał Cię kolejny zawód miłosny. Dokładnie. Miłość potrafi ranić i bardzo często jest przyczyną złego humoru lub nawet depresji. Albo nikogo nie mamy, albo jesteśmy nieszczęśliwie zakochani, albo o nasze serce walczy dwóch walecznych rycerzy, a my nie wiemy, którego kochamy bardziej. Każdy z nas, któryś z tych problemów na pewno już ma za sobą. Allie Sheridan, bohaterka sagi Wybrani, jest ekspertką w ostatniej przypadłości. Bo co za dużo to niezdrowo. Również w przypadku spraw sercowych.
Allie już na dobre zaaklimatyzowała się w Akademii Cimmeria. Po letnich wydarzeniach, w których miała (nie)przyjemność brać udział, kiedy to mało co nie pożegnała się z tym światem nadszedł czas odpoczynku, więc dziewczyna wróciła do domu. Czekały ją trudne rozmowy z matką na temat przeszłości rodziny, a także tego kim tak naprawdę jest i co robi w tej tajemniczej szkole. Lecz na skutek napadu ludzi wroga dziewczyna znalazła się w Akademii kilka dni wcześniej. Wspólnie z pracownikami szkoły oraz kilkoma uczniami pomagała przygotować budynek do rozpoczęcia roku szkolnego. Wcześniejszy powrót do szkoły oznaczał także, że szybciej spotka się z Carterem i ...Sylvainem, który ciągle interesuje się Allie. Problemy sercowe, niesamowite przygody i niespotykane, mrożące krew w żyłach chwile. To wszystko oferuje nam kontynuacja "Wybranych"!
"Życie to pasmo bólu i najlepiej by było, gdybyś się zaczęła do tego przyzwyczajać, Allie. Ból nigdy nie znika. Gromadzi się. Jak śnieg."
Doskonale pamiętam ten deszczowy, czerwcowy dzień, kiedy "Wybrani" byli już na tyle popularni, że nawet ja, krytyczna do tego typu młodzieżówek postanowiłam dowiedzieć się, czym się tak wszyscy zachwycają. Już od pierwszego zdania poczułam wyjątkowość powieści i do końca lektury pozostawałam pod urokiem tejże książki. Pierwsza część sagi była idealnie wyważona, fenomenalna pod każdy względem, łapała za serce i zmuszała do tego, żeby napisać o niej pozytywną opinię. Nawet jeżeli jakieś drobne wady wystąpiły, szybko o nich zapomniałam, a "Wybrani" kojarzyli mi się jako obiecujący początek sagi, którą będę musiała przeczytać w całości. Kiedy na rynku pojawiła się kontynuacja czytelnicy oszaleli. "Dziedzictwo" znikało z empikowych półek niczym świeże bułeczki, a recenzenci- zwykle krytyczni- rozpływali się nad powieścią i przekonywali, że mamy do czynienia z książką idealną. Ja temu całemu zamieszaniu skrycie się przyglądałam, w ukryciu śmiałam się nad psychologią tłumu (ach, co potrafi zrobić kampania reklamowa na facebook'u i rządek pozytywnych recenzji) i czekałam na swoją kolej. I oto jestem. 15 grudnia, godziny wieczorne. Czeka na mnie stos lekcji, lecz ja siedzę sobie i piszę do ciebie, drogi Czytelniku, te słowa. Jestem już PO. Po "Dziedzictwie". I powiem tak. Albo to ze mną jest coś nie tak, albo wszyscy dookoła mnie są jacyś dziwni. Zachwycać się nie będę. Bo choć kontynuacja "Wybranych" jest niezaprzeczalnie powieścią dobrą to specjalnych powodów do zachwytów lektura mi nie dała.
Zwykle obawiam się kontynuacji. Lękam się, czy autor/ autorka stanie na wysokości zadania i zaserwuje mi rozrywkę na tym samym lub wyższym poziomie. Boję się rozczarowania, jakie może mi przynieść druga część. I w przypadku "Dziedzictwa" było tak samo, choć mój lęk osłabiał się z każdą pozytywną recenzją, jaką miałam przyjemność czytać. Toteż rozpoczęłam lekturę z nadzieją, że jednak nie odstaję od reszty społeczeństwa i również pokocham tę powieść. Minął rozdział pierwszy, później drugi, następni trzeci. A mi coś nie pasowało. Kręciłam głową i ubolewałam, bo to już nie były te emocje co przy lekturze "Wybranych". Owszem, akcja obfitowała w emocjonujące wydarzenia, co i rusz na tej książkowej scenie rozgrywającej się w mojej głowie pojawiała się nowa postać, tworzyły się nowe intrygi, równocześnie rozgrzebywano stare sprawy. Mi się to wszystko podobało. Zaprzeczyć nie mogę, bo musiałabym skłamać. Lecz czegoś mi zabrakło. Nie jestem Duchem Świętym, nie jestem specjalistką, określić, czego mój wrażliwy nos nie wyczuł nie potrafię wskazać. Nie zmienia to jednak faktu, że nie wszystko było tak jak być powinno.
Jeżeli chodzi o samych bohaterów, to byli oni niewątpliwą zaletą "Dziedzictwa". Pojawiło się parę nowych postaci, w tych osobach, które już znaliśmy zaszły zmiany. Było dynamicznie, momentami tajemniczo- i bardzo mi się to podobało. Znowu mamy do czynienia z trójkącikiem miłosnym, w tomie drugim uwidocznił się on jeszcze bardziej. Wiedziałam, że z czymś takim będę miała do czynienia, więc owy wymysł C.J. Daugherty starałam się traktować neutralnie. Ku moje uciesze w książce było dużo Sylvaina, którego jak już wiecie (a może i nie) ubóstwiam. Chłopak był jeszcze bardziej męski i wspanialszy niż w części pierwszej, toteż strony, gdzie występował czytałam z ogromną ciekawością, robiłam maślane oczy, a moje serce na widok imienia 'Sylvain' miękło i zaczynało bić szybciej. Autorka co i rusz mnie zaskakiwała. Kiedy na światło dzienne wychodziły intrygi musiałam zbierać swoją szczękę z podłogi i zastanawiać się, dlaczego nie domyśliłam się takiego obrotu spraw. C.J. Daugherty posiada niezwykły talent pisarski, umiejętność posługiwania się lekkim piórem, a przede wszystkim głowę pełną pomysłów! I chwała jej za to.
"Dziedzictwo" to bardzo dobra książka. Pełna emocji, intryg, tajemnic. Można przy niej zapomnieć o troskach dnia codziennego. Można przeżyć niezwykłe chwile. Lecz pod żadnym pozorem nie można oczekiwać arcydzieła i cudu. Bo ta książka, wbrew wszystkim którzy tak twierdzą, wcale nie jest lepsza od "Wybranych". Nie jest nawet w połowie tak świetna jak część pierwsza. Jest to po prostu powieść, do której nie można się przyczepić i na nią narzekać, aczkolwiek zbytnie zachwyty również nie są tu na miejscu. "Dziedzictwo" to kontynuacja, która lekko rozczaruje wymagającego czytelnika i pozostawi ogromne poczucie niedosytu, całe szczęście nie zniechęci na tyle, żeby zakończyć swoją przygodę z sagą. Ja z niecierpliwością odliczam dni do pojawienia się tomu trzeciego i liczę na to, że C.J. Daugherty wreszcie rozwinie skrzydła i udowodni mi, że jest w stanie stworzyć coś co w swoim fenomenie dorówna części pierwszej!
MOJA OCENA:
7/10
"Najbliższa osoba może wyrządzić ci największą krzywdę."
Życie jest ścieżką. Bardzo często krętą, wyboistą drogą , która ciągnie się pod górkę i tylko czasami napotykamy lekki lub gwałtowny spadek. Dziury na drodze to wszystkie przykre wydarzenia, które nas w życiu spotkały. Dużo ich, prawda? A czy zastanawiałeś się kiedyś, drogi Czytelniku, czym spowodowane są te złe...
2013-11-20
"Miłość jest jednaka, dla księcia czy dla żebraka."
Miłość. Słowo, które towarzyszy nam praktycznie od początku naszego istnienia. Wybrzmiewa w naszej głowie, jesteśmy jej świadkami każdego dnia. Na ulicy, w telewizorze, w prasie, w szkole, w kawiarni, piekarni, restauracji, sklepie, kinie, galerii handlowej. Mam dalej wymieniać? Chyba nie ma takiej potrzeby. Uczucie to jest doprawdy piękne i zacne, honorowe, niezwykle wymagające. Lecz w całym tym swoim patosie potrafi też zranić i skrzywdzić człowieka. Bo nieodwzajemniona miłość boli najbardziej. Zwłaszcza wtedy, kiedy widzimy wszędzie dookoła zakochane gołąbeczki, niewinnie przytulające się do siebie, świergotające sobie do uszka jakieś miłe słówka. A ciebie aż trzęsie ze złości i chcesz odwrócić wzrok, lecz wiesz, że jest to działanie bezcelowe, bo zraz zobaczysz inną parę zakochanych. I znowu będziesz musiał przeżywać tą wewnętrzną walkę z samym sobą, uśmiechnąć się fałszywie i z nutą rozpaczy wysyczeć: "Pięknie razem wyglądacie". I tak mija dzień za dniem. Nic się nie zmienia. Dalej czekasz na swojego rycerza, który świata poza Tobą nie będzie widział. Dla którego będziesz światełkiem w tunelu i miłością życia.
Niektórzy z Was pewnie pamiętają Lady Jane. Osóbka, która w akcji "Alchemii miłości" sporo zamieszała, teraz powraca, ażeby znowu zaciekawić nas swoimi przygodami. Jak się okazuje stara miłość nie rdzewieje. Owdowiała osiemnastolatka trafia na dwór królowej, gdzie spotyka... James'a Laceya! Oboje są zajęci swoimi sprawami, lecz już na pierwszy rzut oka widać, że tych dwoje ma się ku sobie.Ale, ale...tak jak miłość nie rdzewieje, tak i stare sprzeczki i intrygi na zawsze pozostają w naszej pamięci i potrafią uprzykrzyć człowiekowi życie. Już pora po raz kolejny wkroczyć w czasy Tudor'owskiej Anglii i przyjrzeć się uczuciu, które pokona wszystko!
"Był szkodnikiem, a ona różą, która winna kwitnąć bez przeszkód, nieskażona jego dotknięciem."
Panią Eve Edwards przedstawiałam Wam, moi mili, przy okazji recenzji tomu pierwszego, czyli "Alchemii miłości". W tym momencie pragnę jedynie wspomnieć, że lekturę części rozpoczynającej serię wspominam naprawdę miło, więc jak tylko ujrzałam w zapowiedziach "Demony miłości" ostrzyłam sobie ząbki na tę powieść. Wreszcie, kiedy kontynuacja trafiła na moją przepełnioną półkę, patrzyłam sobie na nią i wzdychałam ciężko, bo tak bardzo chciałam rozpocząć lekturę, a nie mogłam, bo za każdym razem coś mi zawracało głowę i zajmowało myśli. Więc wgapiałam się w okładkę, która jak to już u wydawnictwa Egmont bywa, po prostu hipnotyzowała i krzyczała do mnie "Otwórz książkę, przeczytaj mnie. Bardzo cię proszę, Monisiu.". No i w końcu uległam. Będąc na pierwszej stronie, przybliżyłam do papieru swój garbaty nosek i powąchałam tę książkę tak jak wącha się przygotowany z miłością obiad. Ymm ten zapach. Oto nadchodzi wielka, książkowa uczta!
Przyznam szczerze (kto jak kto, ale ja szczera jestem zawsze i wszędzie), że spodziewałam się zupełnie czegoś innego. Byłam święcie przekonana, że "Demony miłości" będą traktować o dalszych losach głównych bohaterów, czyli Willa oraz Ellie. I cieszyłam się w duchu, bo tą parę darzę ogromną sympatią, zwłaszcza Ellie jest moją książkową przyjaciółką, do której tęskno mi było. Tymczasem, Eve Edwards postanowiła mnie zaskoczyć i na pierwszym planie umieściła losy James'a i Lady Jane. Obie postaci pojawiły się w "Alchemii miłości", wiec troszkę już ich znałam i co tu dużo mówić... niespecjalnie za nimi przepadałam, toteż zmartwiałam strasznie, że to z nimi spędzę najbliższe godziny. Lecz postanowiłam nie narzekać,jęczeć, stękać, czy marudzić. Obrałam sobie na cel pozytywne nastawienie, uśmiech na twarzy i czytanie książki, którą po zaledwie jednym rozdziale zaczęłam traktować jak wielką niewiadomą. I to moje pozytywne nastawienie w duecie z fenomenalnym kunsztem pisarskim zdziałało cuda! Losy Jane i James'a zaczęły mnie obchodzić, każdą stronę czytałam z namaszczeniem, w niemiłosiernej ciekawości jak się potoczą losy moich książkowych gołąbeczków. Nie zauważyłam nawet kiedy utożsamiłam się z bohaterami! Co tu dużo mówić- zdobyli moje serce i chyba trochę sobie w nim pomieszkają.
Tak jak w poprzedniej części mamy do czynienia z fenomenalnie wykreowanym wątkiem romantycznym. Jest on napisany z ogromną precyzją, autorka knuje wiele intryg, przez co nie znamy strony, kiedy zostaniemy po raz kolejny zaskoczeni jakąś tajemnicą, która na naszych oczach wychodzi na światło dzienne. Do tego ten język! Ach, wspaniale stylizowany na epokę Tudorów, delikatny i wytowrny, do bólu przepełniony emocjami. Eve Edwards pokazuje jak pięknie można się bawić słowem, jak można wykorzystać literki i stworzyć z nich oszałamiające dzieło. Każde słowo cieszyło me oczy, zdania wprawiały w zachwyt, akapity wywoływały szeroki uśmiech na mojej twarzy, po każdym rozdziale zbierałam szczękę z podłogi. I tak trwając w tej książkowej ekstazie znalazłam się na ostatniej stronie. I czar prysł. Wróciłam do szaro-burej rzeczywistości.
"Demony miłości" to przecudowna kontynuacja, która wprawi Was w osłupienie i zachwyt! Co więcej, historia jest spleciona z tomem pierwszym, razem tworzą zgraną całość. Lecz "Demony..." można również czytać bez znajomości poprzedniczki i raczej zrozumienie lektury nie sprawi Wam większych kłopotów. I jedyne co mnie martwi to to jak bardzo emocjonalnie odebrałam tę książkę. Co prawda nie popłakałam sobie, lecz muszę przyznać, że łzy są tuzinkowe, przeciętne, wręcz stały się już nudne. Popłakać sobie mogę przy komedii romantycznej, przy książkach szukam czegoś mocniejszego. Czegoś, co działa jak narkotyk, czy butelka dobrej wódki. A w "Demonach miłości" to znalazłam. Więc polecam, polecam, polecam!
MOJA OCENA:
9/10
"Miłość jest jednaka, dla księcia czy dla żebraka."
Miłość. Słowo, które towarzyszy nam praktycznie od początku naszego istnienia. Wybrzmiewa w naszej głowie, jesteśmy jej świadkami każdego dnia. Na ulicy, w telewizorze, w prasie, w szkole, w kawiarni, piekarni, restauracji, sklepie, kinie, galerii handlowej. Mam dalej wymieniać? Chyba nie ma takiej potrzeby. Uczucie to...
2013-11-28
Motyw miłości silniejszej niż śmierć znany jest już od bardzo dawna. Już starożytni poeci i dramatopisarze kreślili obraz tego niezwyciężonego uczucia. Kreowali niebezpieczne przygody przeplatające się z równie groźnym uczuciem, które zachwycało lub wprawiało w zadumę. I tak mijały kolejne lata, a miłość ciągle w literaturze istniała. Co prawda zmieniała swoją postać, co i rusz była przedstawiana inaczej, czasami jako ta dobra, wartościująca cecha, czasami wręcz przeciwnie. Lecz była. Istniała. I istnieje dalej. Otóż to. Sięgając po twór nazywany 'współczesną literaturą' jest prawie w stu procentach pewne, że w książce znajdzie się wątek romantyczny. Jeżeli jest on subtelny, magiczny, niepowtarzalny- nie mam nic przeciwko. Gorzej, gdy mamy do czynienia z ckliwością, ba! wręcz głupotą. No i trójkątem miłosnym do kolekcji. Taki zestaw sprawia, że załamuję ręce, złorzeczę i przeklinam. I już sama nie wiem, czy mam się śmiać, czy płakać.
Dez i Kale- para, która razem przeszła wiele. Zdecydowanie zbyt wiele. Zasługują na szczęście, a przede wszystkim spokój, więc kiedy wszystko zmierzało ku lepszemu młodzi odetchnęli z ulgą. Lecz nagle wszystko znowu zaczęło się komplikować. Dar Kale'a, czyli śmiertelny dotyk na który odporna była tylko Dez wzmocnił się jeszcze bardziej lub... z dziewczyną coś się dzieje. Jakkolwiek na sprawę nie patrzeć Dez nie może dotykać Kale'a. A jaka to jest miłość bez dotyku? Marna, oj marna. Prawie tak marna jak ta kontynuacja.
Pamiętam ten zimowy wieczór, kiedy w moje łapki trafił "Dotyk". Hipnotyzująca, acz magicznie groźna okładka sprawiała, że niczym narkoman na głodzie, łapczywie rozpoczęłam lekturę. I czekało mnie bardzo miłe zaskoczenie, albowiem pierwszy tom kronik Denazen okazał się być świetną powieścią dla młodzieży. Do tego ekscytujące zakończenie, które sprawiło, że z niecierpliwością czekałam na informację o kontynuacji. Możesz sobie wyobrazić, drogi Czytelniku, moją radość, kiedy ujrzałam zapowiedź "Toksyny". Skakałam sobie, nuciłam wesołe piosenki i śmiałam się z siebie w duchu, że zachowuję się jak wariatka. Lecz byłam szczęśliwa jak mama, która właśnie urodziła dziecko; jak zakochana kobieta, która wychodzi za swojego księcia. Czekałam z niecierpliwością aż "Toksyna" znajdzie się w mojej biblioteczce. I wreszcie nadszedł ten wiekopomny dzień, tym wielki i niezapomniany, że książkę odebrałam na Targach książki w Krakowie. W okropnym gorącu, pośród tłumów ludzi. Stałam się posiadaczką książki, która rozczarowała mnie pod każdym względem, wpędziła w depresję i rozżalenie, nader wszystko wzbudziła wątpliwości, czy aby na pewno czytanie książek ma sens.
Liczyłam na cud-miód, coś co mnie zachwyci. Otrzymałam twór, którego chwilami nawet nie można nazwać książką. Z jednej strony... może to i dobrze? Ostatnio trafiałam na same fenomenalne utwory, powieści, którym nic nie mogłam zarzucić, więc rozpływałam się w tych swoich zachwytach i pisałam bezsensownie z cichą nadzieją, że kogoś jednak zachęcę do przeczytanie takiej perełki. Był taki okres, że myślałam, że coś jest ze mną nie tak, bo jakim cudem podoba mi się każda książka, która czytam? Nie, nie. Spokojnie. Już ozdrowiałam. "Toksyna" mnie uzdrowiła, sprawiła, że przejrzałam na oczy i dziwnym trafem zaczęłam dostrzegać każdą drobną wadę, każdy mankament zaczął mi przeszkadzać i uprzykrzać lekturę. Książkę na którą tyle czkałam zaczęłam czytać z przymusu i przykrego obowiązku- prawie bez cienia radości na twarzy.
To co najbardziej rzuca się w oczy to wątek romantyczny. Okej, okej- o to w tej książce chodziło, nie czepiam się i nie marudzę. Wątki miłosne bardzo lubię, sama jestem straszną romantyczną. Lecz mi podobają się dobrze skonstruowana akcja, a nie coś zrobione na przysłowiowe 'odwal się'. Gdzie pełno jest niedomówień, ckliwości, nastoletniej głupoty. To jeszcze bym przeżyła, napisałabym parę zdań, nic bym nie marudziła. Ale jednego nie zdzierżę- trójkąty miłosne. Oto największa zmora literatury młodzieżowej. Autorzy na złość próbują ten motyw umieszczać w swoich książkach, równocześnie psując swoją dotychczasową pracę. Lecz jak żyję, a stąpam po tym świecie już lat szesnaście z KWADRATEM miłosnym w książce młodzieżowej jeszcze się nie spotkałam. I jakoś szczególnie z tego powodu nie byłam smutna. Momentami "Toksyna" przypominała mi "Modę na sukces", każdy każdego podejrzewał o zdradę, każdy w każdym się zakochiwał. Dez podejrzewała Kale'a o zdradę, Kale podejrzewał Dez o romans z innym. I tak w kółko, wciąż jedno i to samo. Nuda, nuda, nuda. Żenada, żenada i jeszcze raz żenada. Ach... ziewam i zasypiam, a równocześnie z nerwów drę kartki i biję głową o ścianę.
Zauważyłam jeszcze jedno. "Toksyna" do bólu przypominała mi "Miasto kości" autorstwa Cassandry Clare. Dziwne i bardzo kontrowersyjne. Bo o ile autorzy często inspirują się na "Igrzyskach śmierci", czy "Zmierzchu" o tyle o odgapianiu "Darów Anioła" jeszcze nie słyszałam. I słyszeć nie chciałam, skoczyłam na głęboką wodę i od razu miałam z takim kopiowaniem do czynienia. Tak jak Nocni Łowcy w DA mieszkają we własnym, tajnym budynku tak i Szóstki żyją sobie w tajemniczej, dobrze chronionej rezydencji zwanej hotelem. Fabuła do bólu przypominała mi serię Clare. Komentarze są tu zbędne. Przecież wiecie jak nienawidzę i jak bardzo potępiam brak oryginalności.
Lecz znalazłam jeden pozytywny akcent. Gdzieś przez zasłonę głupoty i tuzinkowości prześwitywał stary, dobry kunszt pisarski Jus Accardo. Zdarzały się chwile kiedy akcja pędziła za akcją, co niezwykle mi się podobało. "Toksynę" od całkowitej klęski uratowały... zakończenia rozdziałów! Chociaż cały rozdział mógł być bezsensowny i nudny, ostatnie zdanie zrzucały na nas wydarzenia obfitujące w emocje przez co nie mogłam czytać tej książki. Ale co mi po tych paru zdaniach, skoro przychodził kolejny rozdział, który znowu nic nie wyjaśniał, jedynie nużył i męczył? I tak w kółko. Aż przyszło zakończenie. Niby jako wybawienie. Lecz tak naprawdę pełne emocji, przez co kontynuację tak czy siak będę musiała przeczytać!
MOJA OCENA:
4/10
Motyw miłości silniejszej niż śmierć znany jest już od bardzo dawna. Już starożytni poeci i dramatopisarze kreślili obraz tego niezwyciężonego uczucia. Kreowali niebezpieczne przygody przeplatające się z równie groźnym uczuciem, które zachwycało lub wprawiało w zadumę. I tak mijały kolejne lata, a miłość ciągle w literaturze istniała. Co prawda zmieniała swoją postać, co i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-17
"Wyobrażać sobie życie bez niego to jakby wyobrażać sobie życie, którego się nie przeżyło."
Żyjemy, umieramy. Jesteśmy na tej planecie przez określoną ilość czasu. A później znikamy. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niby pozostaje po nas jakaś tam pamięć, lecz wiadomo- nic nie trwa wiecznie. I przychodzi taki moment, kiedy zostajemy wrzuceni do czeluści zapomnienia, gdzie nikt już o nas nie pamięta. Ba! Nikt nigdy o nas nie słyszał i nie wie kim byliśmy, co zrobiliśmy. Nic nie jest wieczne. Pamięć tym bardziej. Nawet o Hitlerze, czy Stalinie ludzie kiedyś zapomną, więc nie łudźmy się, że my- zwykli zjadacze chleba zostaniemy zapamiętani. Jesteśmy tutaj, żyjemy, wykorzystajmy ten dar. Sprawmy, żeby nasze jestestwo nie było przypadkowe, żebyśmy coś ze sobą zrobili, nie zmarnowali tej szansy. Ale nie łudźmy się, że nasze życie to nieskończoność. Nie łudźmy się. Proszę...
Finn Nordstrom to 26-letni historyk, który bada stare dokumenty. Stare- pewnie w Twojej głowie pojawia się obraz średniowiecznych ksiąg, prawda? A ja Cię, drogi Czytelniku, zaskoczę, bo przez słowo stare rozumiem dokumenty z początku XXI wieku! Tak, tak. Nie przewidziałeś się. Finn żyje w 2264 roku, w erze wszechobecnej technologii, procesorów w mózgach. W czasie, kiedy to Ziemia powoli odreagowuje epidemię straszliwych chorób oraz Mroczną Zimę, która wyniszczyła połowę cywilizacji. Wracając do wykonywanego zawodu, mężczyzna tłumaczy najczęściej dokumenty Deutsche Banku, które cudem ocalały. Próbuje ustalić ich treść, poznać historię zwykłych ludzi, którzy żyli w tamtych czasach. Wszystko zmienia się z chwilą, kiedy w jego ręce trafia... pamiętnik niemieckiej nastolatki oprawiony w śmierdzące, różowe futerko!
"Trzech rzeczy nie da się okiełznać- rzekła kiedyś do niego i Mannu- Dzikiego konia, dziecka uczącego się chodzić i pogody."
Sprawa pierwsza: okładka. Proszę się tu ze mną nie kłócić- jest śliczna i koniec kropka. Co prawda, jako grafika na blogu, nie powala, lecz kiedy weźmiesz książkę do ręki, zapewniam Cię, drogi Czytelniku, że się zachwycisz. Poczujesz tę nieziemską magię, popatrzysz sobie, nacieszysz swe piękne oczka i dojdziesz do wniosku, że to jest to. Delikatna, nieśmiała, lecz równocześnie zmysłowa. Mówimy o kobiecie? Nie, nie. W dalszym ciągu o okładce! Ja wiem, że to tak nie wypada, tak się zachwycać, ale.. ale zachwycać się będę. Bo naprawdę jest czym. Teraz już całkiem serio i poważnie, skończmy te miałkie i bezsensowne gadanie. Za dużo mam Wam dzisiaj do powiedzenia, żeby się zachwycać okładką, nie chcę Was zasłodzić- toż to przecież nie ostatnie miłe słówka, jakie dzisiaj przeczytacie. Mam na uwadze Wasze dobro, toteż od razu przejdę do konkretów.
Książka zaintrygowała mnie od chwili kiedy ujrzałam ją w zapowiedziach. Najpierw mój wzrok przykuła okładka (której poświęciłam cały akapit, więc już nic nie piszę na ten temat- choć pokusa wielka), następnie przeczytałam opis i już wiedziałam, że muszę mieć tę książkę na swojej półce. Musicie wiedzieć, że lektury z serii 'Poza czasem' cenię sobie wyjątkowo, toteż i oczekiwania miałam wielkie. Futurystyczna wizja świata, do tego jeszcze podróże w czasie, tajemnice i miłość. Czego chcieć więcej? Rozemocjonowana rozpoczęłam lekturę i od samego początku pochłonął mnie świat wykreowany przez Rahlens. Dużo dystopii i innych powieści, których akcja rozgrywa się w przyszłości, czytałam, a mimo wszystko nie znalazłam żadnych podobieństw! Bardzo oryginalna, choć nie tak brutalna jak myślałam, wizja świata. Sporo tutaj technologii i naukowego bełkotu, ale wszystko zmienia się, kiedy na scenę zostaje wprowadzony wątek miłosny. Początkowo twierdziłam, że jest zbyt ckliwy. Płakałam sobie, że było tak dobrze, a autorka wszystko zepsuła. Narzekałam, że nie potrafię trafić na idealną książkę, że przez moją surowość, wszędzie znajdę jakieś wady. Aż tu nagle... wątek romantyczny (bardzo, bardzo romantyczny!) zaczął mi się podobać! Z wypiekami na twarzy chłonęłam relacje bohaterów, ich silną więź, miłość. Autorka nie przestawała mnie zaskakiwać- tutaj chylę czoła jej niesamowitej wyobraźni. Miała fenomenalny pomysł, który w pełni zrealizowała, do ostatniego słowa zadziwiała. Klaszczę, uśmiecham się i proszę o więcej! Oto odkryłam kolejny pisarski talent.
Warto też wspomnieć, że "Nieskończoność" nie jest niewinną powieścią dla młodocianych nastolatek. Już sam wiek głównego bohatera (dla przypomnienia: 26 lat) wskazuje nam, że mamy do czynienia z czymś mocniejszym. Tym ostrzejszym akcentem był właśnie wątek romansu. Początkowo ckliwy i naiwny, później dojrzalszy- w niczym nie przypominał typowego romansu młodzieżowego. Szczegóły przemilczę, ale chyba niektóre istotki, wiedzą, co mam na myśli. Jeżeli już jesteśmy przy bohaterach to słów parę Wam o nich napiszę. Tak jak wszystko inne w tej książce zostali idealnie wykreowani. Mamy do czynienia z całą gamą różnorodnych bohaterów, są ci dobrzy i ci źli. Autorka tak manewruje akcją, że do końca powieści nie wiemy, komu możemy zaufać, kto jest naszym przyjacielem,a kto wrogiem.
Rahlens dokonała czegoś wielkiego. Stworzyła młodzieżówkę, w której pełno jest tajemnic, miłości i intryg. A to wszystko oprawione w motyw przyszłego świata oraz podróży w czasie. Mimo takiej różnorodności wszystko ze sobą idealnie współgrało. Przeżyłam z tą powieścią miłe chwile, a teraz żałuję jedynie, że tak szybko ją czytałam. Liczyłam, że zakończenie wszystko mi wyjaśni- nic z tych rzeczy moi mili! Koniec "Nieskończoności" jest niezwykle tajemniczy. Irytująco tajemniczy. Mam nadzieję, że autorka wróci do nas z równie boską kontynuacją. Na dzień dzisiejszy powiem tyle, że oddałabym życie, żeby poznać dalsze losy Finn'a. Myślę, że morał z tej recenzji jest jeden: tę książkę po prostu trzeba przeczytać! Wkroczyć do tej niezwykłej krainy, zanurzyć się w świecie androidów, procesorów w głowach, lecz nader wszystko ponadczasowej miłości, która zwycięży każdą przeciwność losu. I tego Wam wszystkim życzę.
MOJA OCENA:
9/10
"Wyobrażać sobie życie bez niego to jakby wyobrażać sobie życie, którego się nie przeżyło."
Żyjemy, umieramy. Jesteśmy na tej planecie przez określoną ilość czasu. A później znikamy. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niby pozostaje po nas jakaś tam pamięć, lecz wiadomo- nic nie trwa wiecznie. I przychodzi taki moment, kiedy zostajemy wrzuceni do czeluści...
Miłość jest powietrzem. Czymś, bez czego naprawdę ciężko nam żyć. Choć czasami myślimy, że jest inaczej- próbujemy łudzić się, że jesteśmy mądrzejsi od antycznych filozofów, którzy podkreślali wagę miłości, że samo nasze jestestwo to coś tak wspaniałego, że nie potrzebujemy drugiego człowieka, ażeby czuć się szczęśliwym, bezpiecznym i kochanym. Musisz wiedzieć, najdroższy Czytelniku, że życie z pustką w sercu tak naprawdę nie ma sensu, że prowadzi to jedyne do zepsucia, wewnętrznego chłodu i utraty jakieś cząstki człowieczeństwa, cząstki siebie samego- tej części, która była przeznaczona dla tego jedynego. Dla Twojego rycerza z bajki, o którym ciągle marzysz, niezmiennie, praktycznie od zawsze, bo już od najmłodszych lat- w końcu to przez te wszystkie bajki o księżniczkach, syrenkach i pokrzywdzonych przez los dziewczynkach, jesteś teraz taką romantyczką. Dla tego jedynego, który cię kocha, który mimo wszystko też Cię potrzebuje, który zapewnia Ci bezpieczeństwo, który jest Twoją podporą. Który jest twoją miłością. Twoim powietrzem...
Erin ma tylko jedno marzenie: zostać pisarką. Spełniać się w tym zawodzie, a przede wszystkim uciec jak najdalej od smutnej przeszłości. Dlatego znalazła się w Nowym Jorku, z niewielką sumą pieniędzy, lecz z wielkim zapałem do pracy i dążeniem do spełniania swoich marzeń i tworzenia dla siebie jak najlepszej przyszłości. Niestety, na drodze do świetlanej kariery pojawia się intruz- Hunter, inaczej zwany chłopcem stajennym. Erin może się pochwalić dość ciekawą i zawiłą historią związaną z Hunterem, o której pragnie jak najszybciej zapomnieć. Lecz czy obecność chłopaka jej na to pozwoli?
"Kiedy zaczynasz życie na nowo i wszystko jest możliwe, 'wszystko' może oznaczać także przedwczesną śmierć."
Ostatnio jesteśmy wręcz atakowani książkami z gatunku young adults (dla tych mniej uświadomionych: są to zwykłe młodzieżówki, tylko słowo młodzieżówka brzmi frajersko, więc teraz takie książki to young adults. Taki chwyt marketingowy. Łapiecie?) . Wydawnictwa wręcz rzucają w nas takimi lekturami. Niewinna nastolatka wchodzi do księgarni, kieruje się na dział młodzieżowy, bo czegoż by można się po takiej spodziewać i rzyga tęczą, bo widzi miliony książek z całującą się parą na okładce, a wszystkie z obiecującymi opisami mówiącymi, iż mamy do czynienia z fenomenalnie wykreowanym, niepowtarzalnym i jedynym w swoim rodzaju wątkiem romantycznym. Wydawcy piszą i zapewniają, że czegoś takiego jeszcze nie było, że jest to piękna i wzruszająca lektura. Zwykły chwyt marketingowy- pomyślałby każdy, który choć trochę interesuje się tą kulejąca, coraz gorszą współczesną literaturą. Lecz czasami dzieje się tak, że jakoś, bardzo dziwnym trafem, opis na okładce jest jak najbardziej adekwatny do treści. Tak było w przypadku najnowszej książki Jennifer Echols, "Love story". 'Nieprawdopodobnie urocza opowieść o miłości'- wszystko zgadza się w stu procentach!
Jest to opowieść, która opowiada o miłości i jednocześnie nie mówi o niej otwarcie. "Love story" to powieść, której tematem głównym wcale nie jest miłość! Powiedziałabym raczej, że przyjaźń, dążenie do celu, pokazanie, że młodzież też potrafi być ambitna. Lecz nie myślcie sobie, że tego wątku romantycznego nie ma. Jest, jest, choć rozwija się bardzo powoli, a miłość ukazana jest tutaj w dość zawiły, a przez to wciągający sposób. Powieść wręcz połknęłam, zaabsorbowana tym, jak potoczą się losy bohaterów. Bohaterów, którzy byli dość dziwni- wyrachowani, non stop wywyższali się wzajemnie i prześcigali siebie nawzajem w sukcesach- taki dwuosobowy wyścig szczurów. Lecz bywało i tak, że Erin oraz Hunter byli niezwykle dojrzałymi, zakochanymi w sobie ludźmi. I ta druga opcja dużo bardziej mi się podobała!
A co mnie w tej książce dotknęło? Z natury jestem marudna i czepialska, więc pewnie spodziewacie się, że się naprodukuję ile wlezie, wyżyję się, na bogu ducha winnej, autorce, które i tak nie rozumie mojej paplaniny. Nie, nie... wyjątkowo wszystko mi pasowało. No może za wyjątkiem jednej rzeczy, mianowicie: korekta leży i kwiczy i aż się prosi, ażeby poprawić wszystkie błędy językowe, a przede wszystkim literówki, których znalazło się tutaj dość sporo i które odbierają nam sporo przyjemności z lektury. Lecz mimo wszystko przeżyłam naprawdę świetną przygodę, która pozwoliła mi odetchnąć od przykrej rzeczywistości, a swoim zakończeniem i wszystkimi intrygami, wręcz powaliła mnie na łopatki. Polecam!
MOJA OCENA:
8/10
Miłość jest powietrzem. Czymś, bez czego naprawdę ciężko nam żyć. Choć czasami myślimy, że jest inaczej- próbujemy łudzić się, że jesteśmy mądrzejsi od antycznych filozofów, którzy podkreślali wagę miłości, że samo nasze jestestwo to coś tak wspaniałego, że nie potrzebujemy drugiego człowieka, ażeby czuć się szczęśliwym, bezpiecznym i kochanym. Musisz wiedzieć, najdroższy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
"Czasem przegrywa się bitwę. Ale nasze numery zawsze wygrywają wojnę."
"Życie to nie teatr, [...], życie to nie tylko kolorowa maskarada". Przepraszam. Nie mogłam się powstrzymać. Tak pięknie Edward Stachura to napisał, jakby wiedział, że za lat paręnaście John Green stworzy książkę, która będzie adekwatna do tych słów. Do słów, które po prostu odzwierciedlają nasze życie. Czyż nie? Życie to gra uczuć, czasami także zmysłów, przede wszystkim gra rozmaitych emocji, lecz to wszystko wcale nie czyni naszego życia teatrem. Często na naszej drodze stają różne przeszkody, lecz nie są one zaplanowane. Więc nasze życie to nie teatr. Bo w teatrze jest wszystko zaplanowane i dopięte na ostatni guzik, nie ma miejsca na błędy, których popełniamy tak wiele. Nie ma miejsca na ułomność, której doświadczamy prawie każdego dnia. Nie ma miejsca na chwile słabości, tym bardziej na łzy, które wypłakujemy każdego wieczora w poduszkę.W ciszy. Tak, ażeby nikt nas nie słyszał. Bo życie to nie teatr, to czysty spontan, decyzje, które spadają na nas jak grom z jasnego nieba. I może to co za chwilę napiszę nie będzie miało większego sensu, mimo wszystko podzielę się z wami moimi przemyśleniami. Życie to jest życie. Tak po prostu...
Miles jest nastoletnim chudzielcem, którego życie ogranicza się do tego, że praktycznie nie ma życia. Uczy się dość dobrze, jest po prostu zwyczajnym nastolatkiem jakich wiele, lecz ta jego ułomna przeciętność jakoś nie specjalnie dostarcza mu przyjaciół, których powinien mieć na pęczki, bo i przeciętniaków chodzi po ulicach dość dużo. W każdym bądź razie wraz z rodzicami podejmuje decyzję, która zmienia jego życie: wyjeżdża do internatu, gdzie postanawia rozpocząć nowe życie. Pragnie się uczyć, to i owszem. W końcu chce się dostać do dobrego collegu, zdobyć dobrą pracę i godnie żyć. Lecz gdzieś w głębi serca liczy na to, że znajdzie przyjaciół i... miłość swojego życia.
"Wszyscy palicie dla przyjemności. Ja palę po to, aby umrzeć."
John'a Green'a nikomu nie trzeba chyba przedstawiać. Wkroczył na polski rynek wydawniczy już kilka lat wcześniej, lecz jako kariera w Polsce ruszyła pełną parą w lutym, kiedy to na naszym rynku wydawniczym pojawiła się najpiękniejsza książka o raku, o miłości, o uczuciu tak pięknym, że poruszy nas do głębi. Dobra, dobra, każdy wie, że chodzi mi o "Gwiazd naszych wina"! Czytelnicy podłapali bakcyla (aaa jaka siara, kto w dzisiejszych czasach tak mówi?!) i dalej szło Zielonemu tylko lepiej. Zdobywał coraz więcej czytelników, którzy byli, są i będą z nim na dobre i na złe. Czytelników, którzy chłoną każde słowo, które napisał, którzy traktują go jak jakieś bóstwo, guru i przyszłość literatury amerykańskiej. I tym sposobem historia zatoczyła koło,a w naszym pięknym kraju zostało wydane wznowienie "Szukając Alaski", które już miałam przyjemność przeczytać i które... Czy naprawdę muszę to pisać? Heloł, przecież to jest Zielony! Nie ma opcji, żeby jego książka mi się nie spodobała!
Mimo, że Green może się poszczycić naprawdę ogromnym talentem pisarskim, lekkim piórem i wszystkimi innymi atrybutami fenomenalnego pisarza, widać, że "Szukając Alaski" jest jego debiutem. Mimo, że język powieści jest przyswajalny to brakuje lekkości, lekkiej arogancji, pisarskiego wyrafinowania, a przede wszystkim IRONII, której było na pęczki w "Gwiazd naszych wina". Zabrakło mi czegoś, co po prostu wcisnęłoby mnie w fotel i nie pozwoliło o tej książce na długo zapomnieć. Lecz niech nie zwodzi Wa moje czcze gadanie, "Szukając Alaski" ma w sobie coś, co intryguje. Ta powieść jest mroczna, tajemnicza i w pewnym stopniu kontrowersyjna, a to wszystko za sprawą niepowtarzalnych osobowości, z którymi mamy do czynienia w tej powieści. Bohaterowie to nastolatkowie, odważę się użyć określenia- upadli. Mamy do czynienia z młodzieżą pijącą, palącą, lecz mimo wszystko nie do końca zepsutą- pojmują oni sens życia, mają jakieś cele i starają się dobrze uczyć. Mimo wszystko, postaci wzbudzały we mnie jakieś takie dziwne obrzydzenie, a ich zachowanie i styl bycia nieszczególnie mi się nie spodobały. Choć trzeba przyznać, że z tak wyrazistymi postaciami powieść nabiera charakteru!
Ale tym razem już nie płakałam. I chyba tych łez, wypłakanych nad fikcyjną historią najbardziej mi zabrakło. Liczyłam, że "Szukając Alaski" potraktuję bardziej emocjonalnie, że będę przeżywać każde słowo, zdanie po zdaniu moje serce będzie pękać z rozpaczy nad tragicznymi losami bohaterów. Niestety, debiut Green'a tylko i wyłącznie przeczytałam. I choć w kilku miejscach się wzruszyłam, nie zmienia to faktu, że kartki powieści nie są ani pomarszczone, ani wilgotne od moich łez. Obyło się bez kaca książkowego, obyło się bez zachwytów, lecz nie zmienia to faktu, że dalej ubóstwiam Greena i będę go wspierała zawsze i wszędzie. "Szukając Alaski" nie jest błahą młodzieżówką, nie jest również książką, w której pierwsze skrzypce grają przekazywane emocje. Mimo wszystko z całego serca polecam!
MOJA OCENA:
8/10
"Czasem przegrywa się bitwę. Ale nasze numery zawsze wygrywają wojnę."
"Życie to nie teatr, [...], życie to nie tylko kolorowa maskarada". Przepraszam. Nie mogłam się powstrzymać. Tak pięknie Edward Stachura to napisał, jakby wiedział, że za lat paręnaście John Green stworzy książkę, która będzie adekwatna do tych słów. Do słów, które po prostu odzwierciedlają nasze życie....
"Każdy z nas jest aktorem w teatrze życia."
Tak dużo jest książek o młodzieńczej miłości (a może powinnam napisać 'zauroczeniach'?). Tak dużo czytałam tego typu powieści. Tak dużo recenzji napisałam. Tak dużo wstępów o miłości. A mimo wszystko jeszcze mi się to nie znudziło. I choć mam świadomość, że te wstępy tak naprawdę niczym się nie różnią, bo ich przesłanie wciąż jest to samo to pisać je będę. Bo miłość jest takim uczuciem, którego nie da się wyprosić z naszego życia. Czasami nawet nie jesteśmy świadomi tego, że z nami jest. Niczym anioł stróż staje się nieodzownym towarzyszem, obserwuje nas, czasami również poucza i pokazuje brutalność i nędzę naszego brutalnego żywota. Miłość jest w każdym z nas, uczucie, niczym kiełkująca roślinka rozrasta się i rozrasta. Powinniśmy o nią dbać, ażeby pięknie wykiełkowała, stała się celem w naszym życiu i pokazywała uczucia, którymi darzymy drugą osobę. Powinna być idealna. Powinna być na dobre i na złe. Powinna być wieczna...
Weronika to szesnastoletnia dziewczyna, która prowadzi względnie normalne, lecz niezbyt pozytywne życie. Ma brata, którego szczerze nienawidzi, ojca, który nią gardzi, 'przyjaciółkę', która nią pomiata i psa, który jak na złość nie chce spełniać jej poleceń. Na dodatek w jej życiu pojawia się pewien Ktoś. Owy Ktosiek natychmiastowo zawładnął sercem nastolatki. Znajomość z Łukaszem (bo tak Ktosiowi na imię) prowadzi jednak, nie do miłości, a do... zimowych warsztatów teatralnych! Czy dziwny wyjazd zmieni życie dziewczyny? Przekonacie się, sięgając po "Bransoletkę"!
"Gdy ktoś cię denerwuje, to najczęściej oznacza, że jest obsadzony w złej roli i w tej roli nie pasuje do twojego scenariusza. Zmień mu rolę."
Ewy Nowak Wam nie przedstawię. Nie chcę pisać zwykłej, bezosobowej biografii osoby, którą darzę tak wielkim szacunkiem, taką sympatią, wręcz miłością. Bo musicie wiedzieć, kochani Czytelnicy, że książki Ewy Nowak towarzyszą mi od bardzo dawna. To z nimi przechodziłam najtrudniejsze etapy w moim życiu. One mnie oczyszczały, można by rzec, że po przeczytaniu którejkolwiek książki Pani Ewy starałam się być lepsza, mój sposób patrzenia na świat zmieniał się o 180 stopni. Przy nich płakałam, śmiałam się, dostrzegałam marność, lecz także i piękność życia. Jednym słowem cała gama rozmaitych emocji i przeżycia, które będę pamiętała do końca życia. Bo książki, które tobą wstrząsają, rozbijają twoje serce na miliony, drobnych kawałków są po prostu magiczne. A w czym jeszcze tkwi fenomen pisarstwa Nowak? To pytanie towarzyszy mi, chyba od początku mojej przygody z twórczością autorki, a dopiero kilka dni temu zdałam sobie sprawę, jaka jest odpowiedź. Te książki z wierzchu niczym się nie wyróżniają, to kolejna głupia, całkowicie banalna młodzieżówka. I może dla tych, którzy nie mają otwartego umysłu te książki takie są, lecz wystarczy otworzyć swoje serce, dokładniej się przypatrzeć treści i ... olśnienie! Krótkie, napisane potocznym językiem zdania, nagle zaczynają układać się w piękną, pełną metafor całość, a głupia bohaterka, która jeszcze przed sekundą tak strasznie cię irytowała, nagle zaczyna przypominać ci kogoś znajomego. Pomyśl jeszcze chwilkę, przypomnij sobie swoje dylematy nastolaty, chwile, w których cichutko łkałaś w poduszkę z przeświadczeniem, że nikt cię nie rozumie, momenty przelotnej miłości, która wydawała się być uczuciem na całe życie. Bingo! Ta bohaterka jest tak naprawdę tobą i pokazuje ci jak przeżyć godnie to życie, jakich błędów nie popełnić. Piękne, prawda?
"Bransoletka" jest pierwszą książkę Ewy Nowak, której nie czytałam w ramach miętowej serii. Jest troszkę, ale tylko troszkę, poważniejsza, lekko ambitniejsza, wręcz przepełniona niebanalnymi cytatami jak żyć, żeby życie było piękne. Jest to spowodowane głównie tym w jak sprytny sposób autorka pokierowała akcją lektury. Widać, że to nie jest żaden tam debiut, a książkę pisze doświadczona pisarka- Ewa Nowak panuje nad sytuacją, ani na sekundę nie traci panowania nad swoim dziełem, przez co powstaje nam całość do której nie można się przyczepić. Akcja poprowadzona jest w nieprzewidywalny sposób, bohaterowie są postaciami dynamicznymi, złożonymi, nietypowymi, łatwo się z nimi utożsamić. No i ten morał oraz przesłanie powieści- niezwykle mądre, dające do myślenia, uwrażliwia nas na pewne sprawy, uczy tolerancji i miłości do człowieka, który jest inny, choć niekoniecznie gorszy. Pokazuje, że każdy człowiek jest inny, lecz każdy zasługuje na sprawiedliwy osąd- nie warto oceniać człowieka po jednej rozmowie, jednej sytuacji, zwłaszcza wtedy, kiedy praktycznie nic o nim nie wiemy, nie znamy jego historii. "Bransoletka" w zabawny sposób pokazuje jak powstają jakieś chore plotki, durne opowiastki na czyjś temat. Uczy, bawi, wyciska łzy. Czysta perfekcja!
Tak naprawdę wszystko co miałam do napisania napisałam. Wiem, że jest to niezwykle nieskładny (nawet jak na mnie!) zlepek zdań, które teoretycznie nic Wam nie mówią. Lecz ta książką nie zasługuje na szufladkowanie, nie miałabym serca opisać ją według kategorii: akcja, bohaterowie, styl. Po prostu tak się nie da! Ta powieść jest zbyt piękna, dotyka zbyt ważnych problemów. Nigdy nie twierdziłam, że umiem pisać recenzje, wręcz zawsze podkreślam, że jestem nastoletnią amatorką, która jedynie robi to co kocha. Ten tekst jedynie pokazuje jak bardzo jestem bezradna mając przed sobą tak fenomenalną historię zamkniętą w niecałych 300. stronach i oprawionych w energetyczną, kanarkową okładkę. Jakkolwiek ten tekst chaotycznie brzmi, wniosek jest tylko i wyłącznie jeden: polecam całym sercem! Dla takich książek warto żyć.
MOJA OCENA:
10/10
"Życie od teatru różni się tylko tym, że w życiu nie ma prób generalnych."
"Każdy z nas jest aktorem w teatrze życia."
Tak dużo jest książek o młodzieńczej miłości (a może powinnam napisać 'zauroczeniach'?). Tak dużo czytałam tego typu powieści. Tak dużo recenzji napisałam. Tak dużo wstępów o miłości. A mimo wszystko jeszcze mi się to nie znudziło. I choć mam świadomość, że te wstępy tak naprawdę niczym się nie różnią, bo ich przesłanie wciąż...
Bardzo często słyszymy, że coś jest ponadczasowe. Zwykle nie zastanawiamy się nad tym słowem, nie ma co się dziwić, bo wiek 21 jest wiekiem słów rzucanych na wiatr, słów, które są wypowiadane nieszczerze, przez co tak naprawdę w ogóle się nie liczą. Słów, które nas oskarżają, które sprawiają nam przykrość i najzwyczajniej w świecie nas ranią. Słów, które mogą zmienić nasze życie. Na lepsze lub na gorsze. Opcje są dwie, choć śmiem twierdzić, że dużo częściej mamy do czynienia z tym drugim wariantem. Czasami życie bywa niesprawiedliwe. Lecz czasami jest piękne, pełne miłości i innych wyższych wartości. Życie jest nieprzewidywalne. Tak było jest i będzie. Własnie dlatego dar życia jest ponadczasowy. Od tylu lat niezmiennie tak boleśnie piękny...
Andras Levi to młody mężczyzna pochodzący z Węgier. Mamy rok 1937 i mimo, że nadejście wojny wręcz czuć w powietrzu chłopak decyduje się na wyjazd do Paryża i rozpoczęcia tam nauki na Uniwersytecie. Jeszcze na stacji kolejowej dostaje list, który ma potajemnie przewieźć i dostarczyć do kraju sera i wina. Adresatem okazuje się być Klara- osoba, która namiesza i skomplikuje życie Andrasa. Macie ochotę na długą, lecz pełną emocji i gorących uczuć opowieść? Sposób jest prosty- wystarczy sięgnąć po "Niewidzialny most"!
Julie Orringer jest autorką nagrodzonego zbioru opowiadań o tytule 'How to Breathe Underwater', który znalazł się na liście Notable Books dziennika NY Times. Zdobyła nagrodę magazynu literackiego 'the Paris Review" i otrzymała liczne stypendia. Mieszka na Brooklynie ze swoim mężem- pisarzem Ryanem Hartym.
Wojna to temat rzeka. Zwłaszcza II WŚ to taki incydent w dziejach ludzkości,który chyba na zawsze pozostanie w naszych sercach i pamięci. Tyle ludzi oddało życie za zwycięstwo. Tylu ludzi odniosło obrażenia. Tylu ludzi walczyło. Każdy czuł tą wojnę i był jej ofiarą. Tych strasznych chwil nie da się wykreślić ot tak. Trzeba o nich mówić, trzeba o nich pisać, ale... tyle książek o wojnie już powstało. Naukowe publikacje, powieści obyczajowe, w które wpleciony został wątek historyczny, romanse, a nawet młodzieżówki. Czy jest sens tworzyć coś nowego? Czy jest szansa, że nasza powieść, której akcja przypada na te okrutne chwile będzie nietuzinkowa i wyjątkowa? Przed przeczytaniem "Niewidzialnego mostu" bez chwili zająknięcia, bez zastanowienia, na bezdechu, szybko i bezproblemowo palnęłabym 'nie'. Ale teraz... teraz jest znacznie gorzej. Decyzja jest cięższa, a spowodowane jest to tym, że powieść Pani Orringer wprowadziła w mojej głowie jeden wielki zamęt, chaos i nieporządek. A ostrzegali. Mówili, żebym nie brała się za takie cegły. Żebym nie próbowała ambitniejszej literatury prze wielkie 'L'. A ja się ich nie posłuchałam. Ale zdecydowanie nie żałuję!
Kiedy książka do mnie dotarła i zobaczyłam, że trzymam w swoich małych łapkach prawie 800. stronicową cegiełkę przyznam, że lekko się załamałam. Jako znawczyni marketingowych chwytów stwierdziłam, że pewnie czcionka jest duża. Otworzyłam i.. nic z tego! Lekko skoncentrowana rozpoczęłam lekturę i... niespodzianek nigdy dość! Już od pierwszych stron akcja niezwykle mnie zauroczyła, a kiedy na naszą książkową scenę wkroczyła Klara, wiedziałam, że trudno będzie mi się oderwać od tej powieści. Mimo, że lektura jest dość obszerna pod względem objętościowym akcja od samego początku pędzi do przodu- nie ma tu miejsca na ziewanie, chwilę oddechu, czy nudę. Wręcz przeciwnie, co i rusz emocje i namiętność bohaterów, ich życie, a także dzieje wojenne wpychają nas w fotel tak mocno, że nawet siłą nie wyjdziemy z tego świata. Jest czas na łzy, uśmiech na twarzy, zmarszczenie czoła ze zdziwienia i strach o losy bohaterów. Cała gama emocji. Lubię to!
Jeżeli chodzi o bohaterów, jak się już pewnie domyślacie, są skonstruowani bardzo dobrze, aż chciałoby się rzec: fenomenalnie. Mamy do czynienia z całą paletą osobowości, więc bez obaw- każdy znajdzie kogoś, z kim będzie mógł się utożsamić. Mi osobiście najbardziej przypadł do gustu główny bohater, a przez całą powieść zdążyłam się z nim porządnie zakolegować. Bohaterowie są niezwykle plastyczni i wyraźni. Myślę, że przyczyną tego, jest piękny, bardzo bogaty język, jakim posługuje się Julie Orringer. Nie ma tu miejsca na niedomówienia, czy błędy. Wszystko jest dopracowane do perfekcji, napisane z pasji i potrzeby serca. To widać. Ja to zauważyłam. Też chcesz? Przeczytaj książkę! Z całego serca Ci ją polecam!
MOJA OCENA:
8/10 lub 5/6
Bardzo często słyszymy, że coś jest ponadczasowe. Zwykle nie zastanawiamy się nad tym słowem, nie ma co się dziwić, bo wiek 21 jest wiekiem słów rzucanych na wiatr, słów, które są wypowiadane nieszczerze, przez co tak naprawdę w ogóle się nie liczą. Słów, które nas oskarżają, które sprawiają nam przykrość i najzwyczajniej w świecie nas ranią. Słów, które mogą zmienić nasze...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-11-12
"A dopóki człowiek walczy, nie jest przegranym."
Wstępy pisze się niezwykle trudno. Wstępy bywają momentami bezcelowe,a mimo wszystko pojawiają się na moim blogu zawsze. Mają za zadanie wprowadzić w odpowiedni nastrój, zbudować atmosferę. Czy mi się to udaje? Różnie to bywa, nie mnie to oceniać. Lecz dzisiaj wstępu jako takiego nie będzie, bo chwilowo znudziły mi się moje wywody o miłości i niesprawiedliwości życia. Wybaczcie. Przedstawię Wam za to słowa, które skierował do nas w opisie Kornel Tymcio, autor "Tytana": "Mimo iż każdy ma jakąś rolę do odegrania w otaczającym nas świecie, nie jesteśmy pozbawieni wyboru. To dzięki niemu kształtujemy życie, tak jak chcemy, i musimy być odpowiedzialni za decyzje, które podejmujemy. Często kierując się sercem, nie słyszymy rozpaczliwego krzyku umysłu, który ostrzega nas przed niebezpieczeństwem. Nie ma na to rady: każdy z nas popełnia błędy. Lecz nieważne, jak wyglądał upadek, liczy się tylko to, czy zdołamy się podnieść z powrotem na nogi. ". Piękne, nieprawdaż?
Galandis jest młodym mężczyzną, który może nie ma zbyt wielu perspektyw, lecz stworzył już jakieś swoje życiowe plany, z których... musi zrezygnować. Wyrusza w podróż- niebezpieczną, pełną przygód, rozmaitych walk, kontaktów z ludźmi i nie tylko. Czy Galandis zapomni o swojej przeszłości, a może wręcz przeciwnie będzie pragnął wrócić do starego życia? Odpowiedzi szukajcie w książce! Dzieje się, oj dzieje...
"Tak, tak, to ty jesteś kowalem swego losu i to ty obierasz swoją ścieżkę."
Do polskich autorów jakoś nie mam zaufania. Nie, wróć! Uwielbiam nasze rodzime obyczajówki pisane przez polskie, względnie normalne kobiety. Takie książki są wyjątkowo życiowe, zdarzyło się nieraz, że trochę sobie przy nich popłakałam, trochę się pośmiałam. Lubię po nie sięgnąć od czasu do czasu, odstresować się, lecz również wyciągnąć morał z przeczytanej treści. Tak, zdecydowanie. Lubię te nasze obyczajówki. Natomiast sprawa z rodzimą fantastyką już nie prezentuje się tak wesoło. Kilka razy się rozczarowałam, postanowiłam sobie 'never ever', a jednak... kiedy dostałam propozycję zrecenzowania tej powieści zaczęły mnie nachodzić wątpliwości. Bo co by było gdybym wreszcie trafiła na dobrą polską powieść z pogranicza sci-fi i fantastyki? Pełna wątpliwości, odpisałam na mail'a twierdząco. A jak się powiedziało 'a' to i trzeba powiedzieć 'b'. Lekko przestraszona perspektywą przeczytania jednego wielkiego koszmaru rozpoczęłam lekturę i...czekała mnie bardzo miła niespodzianka!
"Tytan" jest powieścią dobrą. To tak na początek moich rozważań, gdyż chciałam, ażeby to konkretne zdanie w mojej, jak zwykle nieogarniętej recenzji, się pojawiło. Jest to swego rodzaju nowość, ponieważ mając do czynienia z rodzimą twórczością potrafiłam bez zastanowienia wyrecytować cały szereg wad danej lektury. W przypadku "Tytana" miała bym nie lada problem! I choć nie oznacza to, że książka jest idealna to z pewnością wyróżnia się na tle innych. Jest niezwykle mądra, można wyłapać wiele pięknych cytatów, a i jej przesłanie jest doprawdy zacne. Mimo, że akcja jest oderwana od naszej rzeczywistości, powieść Pana Kornela pokazuje życie ludzkie, trud podejmowania decyzji, a przede wszystkim miłość i ból po stracie najukochańszej osoby. Do tego intrygująca, wciągająca, momentami powalająca akcja i... mamy powieść idealną! Prawie. Bo czasami akcja za szybko szła do przodu. Przełomowe wydarzenia spadały na nas w jednym momencie, a nim zdążyłam się otrząsnąć już czytałam o następnych niespodziankach, przygotowanych przez autora. Na dłuższą metę było to dość męczące, bo musiałam wysilać moje szare komórki i zmuszać je do myślenia, tak ażeby nie pogubić się w tej poplątanej akcji i niczego nie przegapić. I tutaj nasuwa się taka mała rada- mniej nie znaczy gorzej, czasami wręcz przeciwnie.
Jeżeli chodzi o bohaterów to szału nie ma, cała powieść przeleciała tak szybko, że nawet nie zdążyłam się z nimi zintegrować. Główny bohater, Galandis, to postać którą polubiłam, lecz nie zagości on na długo w mojej pamięci. Piszę tę recenzję na 4 dni po tym jak skończyłam czytać książkę, a już nie pamiętam niektórych bohaterów i ich cech charakteru. A to oznacza tylko jedno- postaci występujące w książce są troszkę nijakie, kompletnie nie wyróżniają się na tle innych. Jednym słowem giną w tłumie, a po miesiącu pewnie nawet nie będę pamiętać ich imion. Postaci są zdecydowanie pięta achillesową tej książki, co nie zmienia faktu, że "Tytan" jest dobrą, mądrą lekturą na zimowy wieczór. Polecam każdemu, kto ma ochotę na szalony bieg dobrej akcji!
MOJA OCENA:
6/10
"A dopóki człowiek walczy, nie jest przegranym."
Wstępy pisze się niezwykle trudno. Wstępy bywają momentami bezcelowe,a mimo wszystko pojawiają się na moim blogu zawsze. Mają za zadanie wprowadzić w odpowiedni nastrój, zbudować atmosferę. Czy mi się to udaje? Różnie to bywa, nie mnie to oceniać. Lecz dzisiaj wstępu jako takiego nie będzie, bo chwilowo znudziły mi się moje...
2013-11-09
"Dla człowieka z młotkiem w ręce wszystko wygląda jak gwóźdź."
Listopad jest miesiącem zadumy i głębszej refleksji nad naszym życiem. Zwłaszcza dla nas, Polaków- rozpoczynamy go wizytą na cmentarzu, następnie świętujemy odzyskanie niepodległości. Przez cały ten okres 30. dni towarzyszy nam jakaś taka zaduma, podniosły charakter tych szaro-burych poranków i wieczorów. Bo miesiąc rozpoczyna się pesymistycznym akcentem, który jest obecny w naszym życiu nieustannie, lecz bardzo często o nim zapominamy. Śmierć. Śmierć. Śmierć. Wisi nad nami od chwili narodzin, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy. Myślimy, że jesteśmy panami tego świata, że wszystko dzieje się dla nas. Jesteśmy przekonani, że życie będzie trwać wiecznie. Na zawsze piękni i młodzi, pozytywni, zdrowi, pełni energii. A w ułamku sekundy wszystko się zmienia.
Życie Finley'a może nie jest idealne. Tak, tak mieszka w melinie o uroczej nazwie Bellmont, nie ma matki, jego dziadek nie ma nóg, a szkolni 'koledzy' nazywają go białym królikiem. Ale ma miłość, ściślej rzecz biorą to miłości dwie. Pierwszą z nich jest koszykówka, drugą Erin- jego dziewczyna, kobieta marzenie. Mają piękne plany na przyszłość: wyrwać się z toksycznego środowiska, grać i być. Uroczo, prawda? Niespodziewanie na ich drodze, niczym intruz z innej planety, pojawia się nowa osobistość. Gdybyście mieli już za sobą "Niezbędnik obserwatorów gwiazd" wiedzielibyście jak bardzo trafne są moje słowa...
"Pamiętaj, to dopiero początek, więc pod koniec zawsze masz szansę wygrać z talentem dzięki ciężkiej pracy..."
Niby wszyscy ludzie są równi. Każdy ma jakiś talent, który jest w stanie rozwinąć. Każdy jest w stanie osiągnąć coś wielkiego. Ale nie każdy coś wielkiego osiąga. Bo jak tak patrzę sobie na "Niezbędnik obserwatorów gwiazd", przypominam sobie akcję powieści i czytam krótką notkę o autorze to myślę sobie, że tej książki nie mógł napisać zwykły człowiek. Oficjalnie stwierdzam, że z dniem 11. listopada 2013r. Matthew Quick dołączył do mojej listy nadludzi. Ludzi wyjątkowych, którzy potrafią zrobić ze swoim życiem coś pożytecznego. Bo zaprawdę powiadam Wam, niczym ksiądz na niedzielnym kazaniu, trzeba mieć w sobie niezwykłą inteligencję, ponadprzeciętną pokorę i energię, żeby stworzyć coś tak niezwykłego. Na zaledwie 300. stronach poruszyć tyle ważnych problemów, lecz równocześnie nie zatracić się w tej powadze, podejść do swojego dzieła z dystansem, lekkim humorem, może nawet i ironią. Matthew Quick- nazwisko warte zapamiętania. Dokonał czegoś niezwykłego. Zachwycił całkowicie zwyczajną, choć wymagającą i do bólu dokładną polską recenzentkę. Tak, tak. Zakochałam się...
Zacznę od faktu, że ta powieść jest po prostu o życiu. Życiu, w którym jest miejsce na radość, lecz przeważają smutne chwile. Życiu niesprawiedliwym, bolesnym, z miłością lub bez, z tęsknotą, która doprowadza do szaleństwa. "Niezbędnik obserwatorów gwiazd" jest o wszystkim. Teraz wredna dusza śmieje się w duchu i myśli, że wpadłam we własne sidła zachwytu, bo skoro książka jest o wszystkim, to znaczy, że o niczym. Nie, nie! Ta książka jest po prostu o wszystkim, a przez wszystko definiuje po prostu życie. Bo nawet jeśli problemy przedstawione w książce osobiście nas nie dotykają to uwierzcie mi istnieją i dotykają wielu innych ludzi. Początkowo bałam się, że Matthew Quick sam zapląta się we wszystkie wątki, ale nie... doskonale kontrolował fabułę, co i rusz mnie zaskakiwał. Nie jestem w stanie policzyć, ile razy zbierałam swoją szczękę z podłogi.
Autor nie stara się wykreować postaci, można by rzec, że postacie tworzą się same. W dodatku są one niebywale dynamiczne, różnorodne i życiowe. Moim autorytetem okazała się być Erin- według mnie jest ideałem, lecz nie takim książkowym, bez problemów, postacią, która żyje tylko w chwili, kiedy czytamy daną powieść. Nie! Erin jest dla mnie życiowym ideałem. Pod żadnym pozorem nie zazdroszczę problemów, z jakimi przyszło jej się zmagać, lecz podziwiam ją za sposób, w jaki walczyła z nimi. Jest niezwykle odważną, oddaną, wierną nastolatką, która ma cel w życiu i będzie do niego dążyć, a przy tym patrzyć na dobro innych i starać się nie skrzywdzić ważnych jej ludzi. Również główny bohater, Finley, zasługiwał na uwagę. W moim mniemaniu był po prostu rozbrajająco uroczym chłopcem, wcale nie bad boy'em. Tworzyli z Erin piękną, niepowtarzalną parę. Ech, ślę wyrazy zazdrości...
Jak już możecie wywnioskować "Niezbędnik obserwatorów gwiazd" zrobił na mnie naprawdę kolosalne wrażenie. Wiem, że nie piszę o szczegółach, ale ciężko by było, bo zaraz wcisnęłabym tam jakiegoś spojlera, a nie chcę odbierać Wam radości płynącej z lektury tej fenomenalnej historii. Bo przeczytacie prawda? Musicie, kochani, musicie! Nowa powieść Quick'a to kawał niezwykle emocjonalnej literatury przez wielkie 'L'. Można się pośmiać i popłakać, narzekać i litować się nad losami bohaterów oraz cieszyć się razem z nimi. Książka do tańca i do różańca. Z całego serca polecam!
MOJA OCENA:
9/10
"Dla człowieka z młotkiem w ręce wszystko wygląda jak gwóźdź."
Listopad jest miesiącem zadumy i głębszej refleksji nad naszym życiem. Zwłaszcza dla nas, Polaków- rozpoczynamy go wizytą na cmentarzu, następnie świętujemy odzyskanie niepodległości. Przez cały ten okres 30. dni towarzyszy nam jakaś taka zaduma, podniosły charakter tych szaro-burych poranków i wieczorów. Bo...
Całe życie w czterech ścianach. Zamknięty, bez możliwości wyjścia na zewnątrz. Na takie prawdziwe zewnątrz- świeże powietrze, promienie słońca odbijające się od Twojej twarzy, deszcz spływający po Twoim ciele i poczucie błogości i wdzięczności za dar życia. Bo życie jest największym ze wszystkich darów, ściśle strzeżoną tajemnicą, prywatnością i czymś, co tworzy historię i czego nie można odebrać. Lecz według mnie życie samo w sobie jest niczym. Kiedy nie możemy dzielić się radością z innymi, biegać, śpiewać i tańczyć na świeżym powietrzu. I po prostu BYĆ- nie w znaczeniu zwykłego jestestwa, lecz życia jako szczęśliwy, nader wszystko, spełniony człowiek. Czy jest to możliwe, kiedy mieszka się na statku kosmicznym,a na dodatek, pomiędzy bliźniaczymi załogami trwa wojna?
Waverly- nastolatka, która nawet nie miała okazji żyć na naszej planecie Ziemia. Urodziła się i wychowała na statku kosmicznym Empireum, który ma za zadanie przetransportować wybrańców na Nową Ziemię, ażeby Ci stworzyli nową cywilizację. Taki los spotkał również Setha, Kierana i wielu, wielu innych. Lecz plan, który kiedyś stworzono teraz jest już do niczego, ponieważ... ponieważ, zrobiło się spore zamieszanie. Tak w dużym skrócie.
" Wojny nigdy nie kończą się szczęśliwie. Dla nikogo."
Nie od dziś wiadomo, że jestem książkoholiczką. Tutaj, w blogosferze, szaloną w dodatku. Nałogowo kupuję książki, zdobywam je na wszelkie możliwe sposoby. A jak powieść do mnie przyjdzie lecę biegiem na pocztę, żeby ją odebrać, coby moje nowe dziecko nie zemdlało z braku powietrza w kopercie. Nałogowo je oglądam i przeglądam, dotykam i wącham, chodzę do księgarni, żeby nacieszyć oczka tym pięknym widokiem- książki, książki wszędzie, poustawiane, niektóre wyeksponowane. Ach! Nie ma nic piękniejszego. A wreszcie nałogowe czytam- chyba nie ma dnia, żebym nie pochłonęła choć rozdziału i nawet jak dana powieść mi się nie podoba to i tak ją czytam i mimo wszystko mam z tego satysfakcje. Lecz w przypadku "Iskry" byłam świadkiem tego, że moja mania przybrała już naprawdę niebezpieczną postać. Mianowicie, ja się książki BAŁAM. Wiem, że 400. stronicowa cegiełka nic mi nie zrobi, ani nie zgwałci, ani nie porwie, tym bardziej nie okradnie. Lecz... lecz na widok książki czułam, poza radością- oczywiście, jakiś zalążek lęku i fobii. Bo przecież "Blask" kocham, uwielbiam i miłuję, więc chcę, ażeby i kontynuacja okazała się być równie świetna. Ale, nauczona bogatym doświadczeniem życiowym, wiem, że nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli, nie zawsze jest tak jak chcemy. I stąd to obawa. Czy dam radę skrytykować i zmieszać z błotem taką książkę, a równocześnie skazać na niepowodzenie kolejny tom i zapomnieć o mojej miłości do tejże serii? Na szczęście moje rozważania i dylematy okazały się niepotrzebne, bo... "Iskrę" pokochałam całym swoim sercem!
Zabrakło mi słów, chcę Wam powiedzieć tyle, że aż się zapowietrzyłam i nie mogę powiedzieć nic. Wdech, wydech... Już chyba lepiej. Postaram się przytrzymać emocje na wodzy, tak ażeby choć jeden akapit wyglądał sensownie, bo ten poprzedni jest totalną kpiną. Przechodząc do rzeczy to dawno żadna książka nie wywarła na mnie aż tak dużego wrażenia! "Iskrę" odebrałam niezwykle emocjonalnie, a plastyczny, lekki i jednocześnie piękny język, jakim posługuje się Ryan sprawił, że każdą scenę przeżywałam w inny sposób. Zdarzyło mi się zapłakać, czasami też pisnąć ze strachu i zmarszczyć twarz w geście obrzydzenia. Tak naprawdę, gdyby ktoś mnie obserwował nie musiałby patrzeć na treść, żeby widzieć po mojej twarzy w jakim momencie akcji jestem, o czym teraz czytam. Akcja obfituje w naprawdę fenomenalne, a co ważniejsze- nieprzewidywalne- wydarzenia! Nie można przewidzieć, co się stanie na kolejnej stronie, więc nie mówmy tu nawet o kolejnych rozdziałach, bo one były dla mnie kompletną tajemnicą, którą chciałam jak najszybciej odkryć. I odkrywałam. Rozdział po rozdziale wytrwale, z wielką przyjemnością, zaszczytem, dumą i radością zagłębiałam się w tą książkową rzeczywistość i pomagałam Waverly, współczułam Sethowi i rzucałam nożami w Kierana, którego nienawidziłam całym sercem. Lecz pod żadnym pozorem nie jest to wada. Wadą byłby to, że kocham każdego bohatera. Wtedy byłoby nudno. A tak, przynajmniej, jest różnorodnie...
Kocham tą autorkę, lecz równocześnie jej nienawidzę. Dlaczego? Bo mnie skrzywdziła i okropnie ukarała, choć nic złego nie zrobiłam, niczym nie zawiniłam, a jestem poszkodowana. Bo to trzeba nie mieć serca, żeby W TAKIM MOMENCIE kończyć tę powieść. Trzeba mieć naturę Hitlera, żeby tak uśmiercić czytelnika i skazać go na oczekiwanie! I choć Ryan uwielbiam i miłuję, za to, co stworzyła, to gdybym teraz, pod wpływem tak wielkich emocji, spotkała kobietę, to jak Boga kocham, przystawiłabym jej nóż do gardła, straszyła i wykrzykiwała, dopóki nie dowiedziałabym się, co działo się dalej. Polecam całym sercem!
MOJA OCENA:
10/10
Całe życie w czterech ścianach. Zamknięty, bez możliwości wyjścia na zewnątrz. Na takie prawdziwe zewnątrz- świeże powietrze, promienie słońca odbijające się od Twojej twarzy, deszcz spływający po Twoim ciele i poczucie błogości i wdzięczności za dar życia. Bo życie jest największym ze wszystkich darów, ściśle strzeżoną tajemnicą, prywatnością i czymś, co tworzy historię i...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Rosja. Dla nas, Polaków, wydaje się być diabelnym wrogiem. Od wieków była ona naszym największym rywalem, wreszcie, wraz z państwami ościennymi przywłaszczyła sobie nasz kraj. Po odzyskaniu niepodległości znowu na nas najechała. I tak, praktycznie do dzisiaj Rosja kręci się wokół nas niczym pies przy obficie zastawionym stole. Ot, taka mała lekcja historii. Lecz nie do tego zmierzam, nie o tym chcę Wam w tym wstępie opowiadać. Mimo, że nasz kraj jest prawie sąsiadem Rosji ich kultura znacznie różni się od naszej. Zwłaszcza dla mnie, mieszkanki zachodniego krańca Polski, Rosja jest krainą nie z tej ziemi. A co dopiero dla Anglików! Zupełnie inny język, kompletnie odmienne obyczaje i tradycje, widzimy także różnice w klimacie. Praktycznie rzecz biorąc kraje Europy zachodniej i Rosja to dwa różne światy. Niektórzy dzięki temu doceniają dobrobyt zachodu, innych ciągnie na wschód. W końcu w każdym z nas drzemie apetyt na podróże w nieznane…
Sophie straciła matkę, po parunastu latach z tego świata odszedł i ojciec. Dziewczynka nie miała żadnych innych krewnych, więc jej opiekunką została Rosemary. Oschła kobieta, która nie chciała mieć nic wspólnego z osieroconym dzieckiem. Sophie została wysłana do angielskiej szkoły dla dziewcząt z internatem, gdzie poznała swoje 2 przyjaciółki: modną i wyrafinowaną Delfinę oraz żądną wiedzy Mariannę. To właśnie z nimi trzynastolatka zamierza spędzić przerwę wielkanocną. W trakcie wiosennej przerwy uczennice szkoły wysyłane są na różne wycieczki i warsztaty edukacyjne. Starsze dziewczęta odwiedzają ciekawe miejsca, lecz dla młodszych nastolatek wyjazd oznacza tylko i wyłącznie nudę. Sophie marzy o wyjeździe do Rosji. Od małego jest zafascynowana tym krajem, chciałaby zobaczyć ulice zasypane śniegiem, ludzi ubranych w futra, posłuchać języka rosyjskiego. Za sprawą kobiety, która niespodziewanie zjawiła się w szkole dziewczynka wraz z przyjaciółkami wyrusza w wymarzoną podróż i… rozpoczyna niebezpieczną, pełną emocji przygodę swojego życia!
„- Nieważne jak świeci księżyc, nigdy nie będzie słońcem…”
Catrhyn Constable studiowała na uniwersytecie w Cambridge. Pracowała jako dziennikarka dla Vogue, Elle i The Sunday Times. Pisywała też dla innych magazynów, aż wreszcie postanowiła zostać autorką książek dla dzieci. „Wilcza księżniczka” jest jej debiutem powieściowym, świetnie przyjętym przez czytelników w Wielkiej Brytanii i ukazującym się w kilkunastu krajach świata. Cathryn mieszka w Londynie z mężem i trójką dzieci.
Ta recenzja będzie mocno chaotyczna. Trudno mi w miarę uporządkowany sposób napisać o książce, w której znalazłam tyle wad i która jednocześnie tak bardzo mi się spodobała. Początkiem moich rozważań ustanowię zalety „Wilczej księżniczki”. Mimo, że jest to baśniowa opowieść dla młodszych nastolatek pomysł autorki przypadł mi do gustu. Nie ma tu wampirów, wilkołaków ani żadnych innych istot paranormalnych. Na dobrą sprawę, wątek miłosny też jest słabo wyczuwalny. Zdziwiony? A jednak! Znaczna część powieści to niezwykłe tajemnice. Autorka w doskonały sposób buduje napięcie i kreuje intrygujące wydarzenia. Przy lekturze na pewno, drogi Czytelniku, nie będziesz znudzony. Wręcz przeciwnie! Ja „Wilczą księżniczkę” czytałam w dzień wigilii, a z racji tego, że kolacja odbywała się u mnie w domu co chwila odchodziłam od stołu, zaszywałam się w swoim pokoju i czytałam kolejny rozdział. Moje myśli wciąż krążyły dookoła Sophie i jej przyjaciółek, które właśnie odkrywały tajemnice rosyjskiego pałacu! Warto też wspomnieć o miejscu akcji. Jak już wspominałam we wstępie, Rosja jest krajem dość specyficznym, toteż obawiałam się, czy Brytyjka będzie potrafiła oddać klimat tej krainy. Moje obawy okazał się niesłuszne, gdyż Pani Cathryn zrobiła to perfekcyjnie. Wszystkie barwne, a przy tym krótkie opisy sprawiły, że czułam się, jakbym była w tej bajkowej scenerii i razem z dziewczynkami przeżywała to przygodę! Chylę czoła, zwłaszcza, że jest to debiut pisarski. Aż strach się bać, jak dobre będą kolejne książki spod pióra Constable!
Jeżeli chodzi o kreację bohaterów to tutaj również zostałam pozytywnie zaskoczona! Postacie były tyleż różnorodne, co nieprzewidywalne. Ciężko było się domyślić kto tak naprawdę jest dobry, a kto zły. Sophie, która w „Wilczej księżniczce” grała pierwsze skrzypce była nieśmiałą, pokrzywdzoną przez los dziewczynką. Żyła w cieniu swoich przyjaciółek, które miały charakterystyczny sposób bycia, toteż wyróżniały się z tłumu. A nasza bohaterka była szarą myszką. W miarę rozwoju akcji można było zauważyć jej metamorfozę, lecz do ostatniej kartki była delikatna, czuła, wrażliwa i … tak, tak- nieśmiała. Ja sama jestem przeciwieństwem dziewczyny, dlatego też momentami mnie denerwowała. Lecz teraz, patrząc na Sophie z perspektywy czasu, muszę przyznać, że miałam już do czynienia z gorszymi postaciami pierwszoplanowymi. Już wolę, żeby była szarą myszką, niż kochliwą małpą!
A teraz jestem zmuszona przejść do tej mniej przyjemnej części moich rozważań. Mimo, że powieść wspominam naprawdę miło to parę wad rzuciło mi się w oczy. Na pierwszy rzut oka widać tutaj podobieństwo do „Opowieści z Narni”. Nie, nie ma tu starej szafy, lecz jest zła księżniczka, która przypomina Białą Czarownicę i parę innych elementów powielanych z historii Lewis’a. Podobieństwo to w sumie mi nie przeszkadza, bo autorka zainspirowała się naprawdę piękną opowieścią. Aczkolwiek lepiej by było, gdyby historię stworzyła samodzielnie, a pomysły czerpała z własnej wyobraźni. Kolejnym mankamentem jest przewidywalność. Mimo, że autorka sprytnie buduje napięcie, akcja obfituje w wiele wydarzeń, to ja- detektyw zerowy już w połowie książki domyśliłam się zakończenia! Ech szkoda, wielka szkoda.
„Wilcza księżniczka” to dobry debiut. Największą zaletą jest miejsce akcji. Ta mroźna Rosja spod pióra Constable całkowicie zdobyła moje serce! Troszkę szkoda, że historia ta była tak przewidywalna, a przede wszystkim… nieprawdopodobna. Zdecydowanie za bardzo nieprawdopodobna. Bo wydarzenia, które rozegrały się w książce są po prostu bajkowe. I trzeba mieć umysł otwarty na cuda i dziwy, aby czerpać pełną radość z czytanej lektury. Ja jestem tym czytadłem naprawdę usatysfakcjonowana. Jest to lekka powieść, idealna na jeden, zimowy wieczór. Bardzo łatwa w odbiorze, przeniesie nas z powrotem do czasów dzieciństwa, kiedy wszystko wydawało się być realne, a każda z nas miała bajkowe marzenia. Mimo paru wad gorąco polecam!
MOJA OCENA:
7/10
Rosja. Dla nas, Polaków, wydaje się być diabelnym wrogiem. Od wieków była ona naszym największym rywalem, wreszcie, wraz z państwami ościennymi przywłaszczyła sobie nasz kraj. Po odzyskaniu niepodległości znowu na nas najechała. I tak, praktycznie do dzisiaj Rosja kręci się wokół nas niczym pies przy obficie zastawionym stole. Ot, taka mała lekcja historii. Lecz nie do tego...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to