-
ArtykułySiedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2
-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2021-11-06
2021-10-22
Nie potrafię wymienić nikogo, kto umiałby w popularyzację nauki lepiej niż Łukasz Lamża (a mamy, choćby w przestrzeni cyfrowej kilka naprawdę ciekawych postaci!)
Pomysł na książkę jest świeży: pogdybać o przyszłości, jednocześnie twardo podpierając się obecną wiedzą (książka była uaktualniana w zasadzie do samego końca, znajdują się w niej informacje jeszcze z lipca 2021). Przegląd współczesnych dokonań w różnych dziedzinach ma z jednej strony prognozować, jak daleko jest ta mityczna "przyszłość", z drugiej strony chyba chce przekonywać czytelnika, że przyszłość jest już teraz. Mnie przekonała.
Ale wszystko to dzieje się mimochodem, autor kilkakrotnie podkreśla, że nie skleja tutaj żadnej opowieści o rozwoju i przyszłości, a jedynie pokazuje tytułowe kropki - obecnie prowadzone badania, rozwijane technologie i to, co z nich wynika - których nie łączy w jedną całość. Buduje raczej coś w rodzaju piaskownicy dla czytelnika.
I to jest popularyzacja nauki w najlepszym wydaniu - świeża i atrakcyjna forma i temat, do tego lekkość i humor autora sprawiające, że ma się poczucie przyjemnej pogaduszki przy kawie. No i dbałość o konkrety i rzetelność - mimo lekkiej formy czytelnik ma pewność, że nie robi się z niego durnia, jak to się często w literaturze popularnonaukowej zdarza ("to jest galaktyka, wygląda jak wieeeelki kapelusz!"). Książka zachęca czytającego do ciągłej współpracy, do samodzielnego gdybania o tym, co z połączonych kropek zrodzić się może, do sprawdzania tego, o czym mówi, wyszukiwania w internecie i doczytywania (niemal 200 przypisów do zewnętrznych źródeł zajmuje dziesięć stron).
Dobra robota, dobry człowieku!
Nie potrafię wymienić nikogo, kto umiałby w popularyzację nauki lepiej niż Łukasz Lamża (a mamy, choćby w przestrzeni cyfrowej kilka naprawdę ciekawych postaci!)
Pomysł na książkę jest świeży: pogdybać o przyszłości, jednocześnie twardo podpierając się obecną wiedzą (książka była uaktualniana w zasadzie do samego końca, znajdują się w niej informacje jeszcze z lipca 2021)....
2017-08-07
U Czapskiego, w zbiorze "Tumult i Widma", w eseju "Cedr", znalazłem takie oto zdania:
„Gutenberg żelaznym językiem oblizał całą literaturę i zginęła w niej intymność rękopisu” – pisał Rozanow i cieszyłby się dzisiaj, bo tę intymność w literaturze odrodził jego przyjaciel Riemizow.
Zachęcony, z miejsca zamówiłem książeczkę. Przeczytawszy, stwierdzam krótko: Czapski (znów) miał rację. Litery Riemizowa układają się nie tyle w zdania, co w pieśń. Już samo obcowanie z tym tworzywem dostarcza wrażeń na tyle dobrych i cennych, żeby książkę móc z czystym sumieniem polecić.
Wincy tutaj, zapraszam: https://statekglupcow.wordpress.com/2017/08/08/litery-wyrwane-drukowi-riemizow-siostry-krzyzowe/
U Czapskiego, w zbiorze "Tumult i Widma", w eseju "Cedr", znalazłem takie oto zdania:
„Gutenberg żelaznym językiem oblizał całą literaturę i zginęła w niej intymność rękopisu” – pisał Rozanow i cieszyłby się dzisiaj, bo tę intymność w literaturze odrodził jego przyjaciel Riemizow.
Zachęcony, z miejsca zamówiłem książeczkę. Przeczytawszy, stwierdzam krótko: Czapski (znów)...
2019-01-18
Lem to jest mistrz. A Pamiętnik to jeden z lepszych dowodów na potwierdzenie tego twierdzenia. Czytałem po raz kolejny. O następnych powrotach już teraz myślę z radością.
________________________
facebook.com/statekglupcow/
Lem to jest mistrz. A Pamiętnik to jeden z lepszych dowodów na potwierdzenie tego twierdzenia. Czytałem po raz kolejny. O następnych powrotach już teraz myślę z radością.
________________________
facebook.com/statekglupcow/
2018-04-13
autopromocja: https://www.facebook.com/statekglupcow/
________________________________________________
scena z przeszłości
Kilka lat temu, jadąc do Krakowa, przez okno pociągu dostrzegłem Stado owiec. Siedziałem potem przez kilka chwil z nosem przyciśniętym do szyby i gapiłem się, jakbym zobaczył coś absolutnie niezwykłego. Nie wiem jak to się stało, ale jakimś cudem przez niemal trzydzieści lat swojego życia nie widziałem ani jednej owcy. To było przeżycie niemal magiczne!
moje spotkanie z Murakamim
To było w czasie, gdy jak najęty kursowałem między zachodem a południem, nigdzie na dobrą sprawę nie zapuszczając korzeni; przez okno pociągu widywałem wtedy owce, pagórki, cienie gór, tęsknoty wszystkie i inne rzeczy, których u siebie zobaczyć nie mogłem. W podróży sporo czytałem i zdarzyło się tak, że przeczytałem wówczas nową książkę Murakamiego – Bezbarwnego Tsukuru Tazakiego i Lata jego pielgrzymstwa. I było to dla mnie przeżycie tak silne i porywające, że w przeciągu tygodnia zorganizowałem sobie cała stertę książek: wszystko co Japończyk w swoim życiu napisał, i co zostało wydane nad Wisłą. Czytałem to przez kolejne miesiące, przeplatając od czasu do czasu czymś innym, ale tak czy inaczej, 2014 był u mnie rokiem Murakamiego.
Tylko kilka razy w życiu zostałem tak porwany. To byli Herbert z Miłoszem, to był Philip Dick, to był Molier obecnie chyba mam tak z Hrabalem. Tak mocne zafascynowanie czyimiś literami, przeżyłem zaledwie kilka razy, zatem każde z tych spotkań jest dla mnie bezcenne. Ale dlaczego, jak to się dzieje, że ktoś tak celnie trafia? Teraz, po czterech latach wróciłem do Przygody z owcą, powieści bardzo wczesnej, trzeciej w dorobku autora, w Polsce zaś przez wiele lat najstarszej dostępnej pozycji spod jego pióra (sytuację zmieniło dopiero scalone wydanie dwu pierwszych powiastek w 2014 albo 2015 roku, o ile mnie pamięć nie myli). Wróciłem i z zaskakującą jasnością dostrzegam, co uwiodło mnie w prozie Japończyka.
Cechą charakterystyczną dla snutych przez Murakamiego opowieści, jest pewne zderzenie. Z jednej strony jego bohaterowie wiodą życia aż do bólu zwykłe i szare. Wrażenie to podkreśla dodatkowo to, jak te życia są opisywane. Każdy bohater pali jakieś zwykłe papierosy, lubi jakąś whisky, słucha muzyki, którą i my znamy, chodzi do kina na filmy, o których słyszeliśmy. Nie ulega wątpliwości – to są zwykłe życia, które dzieją się tu i teraz (wrażenie to towarzyszy mi mimo różnic kulturowych). Ta twarda, surowa realność, zderza się jednak u Murakamiego ze światem szaleńczo surrealistycznym, nienaturalnym. Bohaterowie, w pewnym momencie swojego życia wkraczają w obszar, którym rządzą jakby inne prawa. Dzieją się tam rzeczy niewyjaśnione... i nikogo to nie dziwi. I tak na przykład w 1Q84 na niebie wiszą dwa księżyce, w Sputnik Sweetheart jedna z postaci dosłownie znika z powierzchni ziemi, a w Kafce nad morzem upośledzony staruszek rozmawia z kotami. Świat czasem działa w niezrozumiały dla nas sposób, zdaje się nam mówić japoński pisarz, i nie ma co robić wokół tego niepotrzebnego szumu. Tak już jest.
jeszcze jedna scena z przeszłości
Murakami wszedł we mnie jak nóż w masło. A to dlatego, że w pewnym momencie mojego życia, doświadczyłem tego, co opisałem powyżej. Między październikiem 2011 a lipcem 2012, świat działał w sposób, którego nie potrafię ani opisać ani wyjaśnić. Nie zdziwiłbym się, gdyby nad moją głową przez te miesiące wisiały dwa księżyce. Poważnie. Nie zdziwiłbym się. Może nawet tak było, ale nie przejmowałem się wówczas takimi sprawami.
Trzeba było wtedy wstawać, pracować, albo nie pracować, czytać kolejne książki, słuchać kolejnych zespołów... ale wszystko to robiłem jakby z konieczności, z powinności wynikających z bycia na tym świecie. Tak naprawdę ważna była tylko pewna obecność. Przez kolejne miesiące wszystko działo się jakby we śnie, świat działał w spowolnionym tempie, zdarzyło się kilka rzeczy, których nie rozumiałem, ale nie przeszkadzało mi to; mówiłem i słyszałem słowa tak celne, jak nigdy dotąd i nigdy później.
A potem wszystko znów zaczęło dziać się normalnie. Obecność w świecie, z aktywności pobocznej, znów stała się moim wiodącym zajęciem. A z dziwnego czasu nie pamiętam nic poza tą cichą obecnością i rzeczami z nią związanymi. Jak na ironię, Osobliwości, która wszystkie te wydarzenia spowodowała, niemalże nie pamiętam. W pamięci nie ma już ani twarzy, ani głosu. Nie zostały też żadne ślady, ani dowody na tamten czas; nie ma zdjęć, Osobliwość bała się aparatu, jakby obecność na fotografii, miała ujawnić jakąś jej dziwną, pozaświatową naturę. Świadkowie co prawda są, ale jest ich niewielu i boję się ich pytać, wzięliby mnie za dziwaka. Dostałem od niej książkę, ale nie nosi ona na sobie żadnych śladów, świadczących o jakiejkolwiek niezwykłości. Czasem siadam i zastanawiam się nad prawdziwością tamtego czasu. Jedynym co mnie w tym upewnia, jest dziura, którą w sobie noszę, którą poniosę aż do końca. Horyzont zdarzeń ma zadziwiająco precyzyjny kształt. To wszystko, co udało mi się wynieść poza granicę lipca 2012. I starczy mi tego, żeby cieszyć się i boleć (naprzemiennie) już do końca.
A potem, jakieś półtora roku później, trafiłem na Murakamiego, który opowiadał właśnie takie historie. Dosiadłem się więc do niego i słuchałem, dziwiąc się, jak prawdziwe wydawały mi się te wszystkie niestworzone opowieści. Miałem śmieszne wrażenie, że na całym świecie tylko my dwaj, połączeni jakimś dziwnym braterstwem, dobrze wiemy, że świat może od czasu do czasu znienacka wykoleić się ze swoich zasad i torów, oraz że nie ma w tym absolutnie nic dziwnego.
o Owcy
Za bibliografię Japończyka wziąłem się w kolejności chronologicznej. Dwie pierwsze powiastki wydano w Polsce, gdy przeczytałem już wszystkie inne, zatem zaczynać musiałem od Przygody z Owcą. I jest to moim zdaniem jedna z lepszych, jeśli nie najlepsza książka w dorobku autora. Zatem to do niej wracam w pierwszej kolejności.
Z wielkim zdziwieniem przyglądałem się kiedyś ocenom znajomych, którzy uważali książkę za dobrą, ale raczej przeciętnie dobrą, niż bardzo dobrą. Może to przez to, że sięgnęli najpierw po wyżej ocenione i częściej rekomendowane powieści, po Kronikę Ptaka Nakręcacza, Norwegian Wood, albo Kafkę nad morzem. Problem w tym, że to powieści znacznie późniejsze (poza Norwegian wood, również w miarę wczesnym), bardziej złożone i rozbudowane, przez co robiące większe wrażenie.
Ilekroć rozmawiam o Murakamim z kimś, kto jeszcze go nie czytał, gorąco zachęcam do poznawania jego książek zgodnie z kolejnością powstawania. Bogactwo późniejszych powieści, może rzeczywiście sprawić, że Owca będzie robić wrażenie ubogiej krewnej, surowej powiastki z prostą historyjką, przyjemnej, ale rozczarowującej. W ten sposób można ominąć jedną z najlepszych opowieści jakie Murakami ma w ogóle do opowiedzenia!
Motyw owcy, która przychodzi do pewnego człowieka i pyta się, czy może wejść do środka, a potem, wpuszczona, żyje w nim, tak długo jak jej się tylko spodoba... No i główny bohater wyrwany ze swojego nijakiego, średnio udanego życia, próbujący zrozumieć, co niezwykłego jest w tej owcy, o której nie wie nic, poza tym, że ktoś ważny i wpływowy bardzo chce ją znaleźć. I im bardziej się do niej zbliża, im więcej elementów prawdy do niego dociera, tym bardziej oddala się od świata i od rzeczywistości. Dosłownie i w przenośni – akcja ostatnich rozdziałów ciągnie nas w północne, nieprzystępne rejony wyspy Hokkaido, między góry, drzewa i tajemnice.
Ilość scen, które zapadają w pamięć, jest tak wielka, że wyliczanie ich nie ma najmniejszego sensu. Jest tu Dziewczyna z uszami (i każda, dosłownie każda rozmowa z nią jest świetna!), jest szofer, mający w zanadrzu numer telefonu do samego Pana Boga; jest Owczy profesor, przez całe życie tęskniący za owcą, którą w młodości spotkał; jest Człowiek-Owca, jakby żywcem wyrwany z filmu Lyncha; jest w końcu Szczur. O tym nic nie mówię. Rozmowa ze Szczurem, to jest najlepszy moment w całej bibliografii Murakamiego!
No i jest ta tytułowa owca. Czym, lub kim ona jest? Tego Murakami tłumaczyć nie zamierza. Sceny spotkań z owcą są u niego tak naturalne, jakby opowiadał o minięciu się z sąsiadem na klatce schodowej. Już z okładki macha do nas cytat, opisujący spotkanie ze zwierzęciem: „Człowiek budzi się rano i wie, że ma w sobie owcę. To bardzo naturalne uczucie.” Pogoń za owcą, okaże się pogonią za swoją przeszłością, być może jakimś krokiem naprzód, któż to wie. Z pewnością jest to czas wielkich zmian.
I te sceny, w których pojawiają się ludzie, których owca już zostawiła. Zdruzgotanych i na zawsze tęskniących. Każdy z nich mówi, że mówienie o tym nie jest łatwe, często nawet niemożliwe. Bycie „bezowczym” to jest coś, co niesie się ze sobą do końca. Idzie się, i ma się w sobie dziurę w przerażająco określonym kształcie. Wiem jak to jest i wiem, że chyba każdy wie, jak to jest.
Czy owca z powieści była dobra, czy zła? Czy Twoja owca, która zostawiła po sobie puste miejsce, była dobra, czy zła?
Wszyscy jesteśmy zdruzgotani i na zawsze tęskniący.
autopromocja: https://www.facebook.com/statekglupcow/
________________________________________________
scena z przeszłości
Kilka lat temu, jadąc do Krakowa, przez okno pociągu dostrzegłem Stado owiec. Siedziałem potem przez kilka chwil z nosem przyciśniętym do szyby i gapiłem się, jakbym zobaczył coś absolutnie niezwykłego. Nie wiem jak to się stało, ale jakimś cudem...
2012-09-11
Na początku lipca chwyciłem w ręce Lód, z wielką nadzieją, że zamarznę przez niego na letnie miesiące, których prawdę mówiąc nienawidzę. I udało się. Minęły dwa miesiące i sześć dni czytania Lodu i w końcu się roztopiłem.
Co tu dużo pisać - rzecz jest fenomenalna. Fenomenalna przez swoją złożoność - i nie chodzi tu wcale o długość i obszerność - nie chodzi o to, że jest tu aż 1045 stron - chodzi o to jak tych 1045 stron zostało zapełnionych. Akcja przeplata się tutaj na wielu płaszczyznach - całe rozdziały poświęcone polityce, układom sił Polska-Rosja, Rosja-Syberia, Rosja-Japonia, Polska-Japonia-Rosja, wszystkie możliwe warianty, wraz z frontami Syberia-Syberia - bo tam przecież nie jedna siła o władzę walczy. Płynnie przechodzi wszystko na płaszczyznę historyczną, o Piłsudskim, o dziejach Polski i Rosji... i dalej - filozofia lodowa - o istnieniu i nieistnieniu, o naturze przeszłości i przyszłości... Wątki religijne - sekty marcynowe, z odłamami tak licznymi, że chyba sam Marcyn by ich nie policzył. Oczekiwanie na Mesjasza, na apokalipsę, na zmartwychwstanie zmarłych... Koniec końców cała góra wątków ekonomicznych - starań o wpływy, o znajomości z tymi, z tamtymi, przez cały czas ktoś, gdzieś walczy. I w tym wszystkim młody Benedykt Gierosławski.
Nastrój? Zamarznięty dosłownie. Budowany misternie dziesiątkami rozważań, opowiadań, dialogów i monologów - to w nich najdobitniej odczuwamy zmrożony świat, opowieści o tym jak ktoś coś zdobył, jak stracił, jak stał się tym i tamtym, jak tego i tamtego spotkał... i cały czas Lód w tle. Lód też za oknami - świat zmrożony, a żywy Lód - Lute - Anioły Lodu, to się spod ziemi wymrażają, to ulice paraliżują, to się na budynki wspinają, to z powrotem pod ziemię wracają. Mrozem śmiertelnym całe miasta paraliżują. Sekciarzy lodu do siebie przyciągają - a oni całymi rodzinami na śmierć i zamarznięcie biegną. Zmrożona Warszawa. Ekspres Transsyberyjski. Irkuck. Drogi Mamutów... I w tym wszystkim coraz starszy Benedykt Gierosławski.
Bohaterowie, ci znaczniejsi, ci mniej ważni... wszyscy są niesamowici. "Hrabia Jerosławski" po drodze spotyka dziesiątki postaci. Jedne z nich zajmują go rozmową w pociągu, obnażając prawdziwe-wymyślone historie, inne pomagają w knuciu intryg, jeszcze inne w tym przeszkadzają. Mamy Pannę Jelenę Muklanowiczównę z milionem wymyślonych opowieści o sobie samej, z których jedna jest, albo i nie jest prawdziwa... Mamy Ziejcowa, postać pełną sprzeczności, strachu, nie wiadomo czy darzyć go sympatią czy nie... Mamy Doktora T. Postać od początku ekscentryczną i udziwniającą wszystko. Dalej w Irkucku kolejne zastępy postaci, wśród nowych, starzy znajomi z Ekspresu Transsyberyjskiego. Urzędnicy, przyjaźni mieszczanie, Pan Szczekielnikow (swoim wulgarnym jestestwem wnoszący wiele). Dziesiątki osób, a wśród nich, powoli zamarzający Benedykt Gierosławski.
A co w ogóle się w Lodzie dzieje? Benedykt wezwany przez Ministerium Zimy zostaje wysłany na Syberię - żeby ojca swojego spotkać - "Ojciec z Lutemi gada". Więc jedzie. Ekspres Transsyberyjski - niesamowity nastrój intryg i romansów - nie-romansów. Dalej Irkuck - wszystko zamarza. Układy, węszenie, śledzenie, praca, badania. Dalej Drogi Mamutów. Spotkanie Ojca... i co dalej i co dalej? Tego nie napiszę. Pogoń za Ojcem Mrozem jest fascynująca. Książka świetnie osadzona w jakuckich i tunguskich kulturach.
Niesamowita narracja - tak język jak i sama treść. Autor przestawia składnię dla swoich własnych potrzeb, porusza się między archaizmami i neologizmami na archaizmy stylizowanymi. Język na prawdę brzmi jakby książkę napisano sto lat temu. Narratorem jest sam bohater - i tutaj rzecz najlepsza - Benedykt nie wierzy w przeszłość, więc niejednokrotnie sam zniekształca to co działo się we wcześniejszych rozdziałach. Przecież przeszłości nie ma - mogło być tak, ale mogło być i inaczej.
Minusy? Niejednokrotnie zdarza się zwolnienie akcji na jakiś długi monolog, pozornie nie wnoszący niczego w ogólne wydarzenia. Czyta się go i czyta w nieskończoność. Spotkałem wiele osób, które to zniechęciło i przez to Lód odradzały. Warto się jednak przełamać. No i minus drugi. Filozofia. Owszem wszystko trzyma się kupy i jednocześnie możemy uznać to za plus jednak może znużyć, można w tym widzieć treść dla treści samej. Koniec końców to czy to plus czy minus zależy od odbiorcy.
Cóż. Książka, której minusy mogą być również plusami... koniec końców na prawdę monumentalne dzieło, powalające złożonością, mnogością postaci, wątków, płaszczyzn, na których się toczy. Niezapomniana przygoda, pochłaniająca w całości. Czasem zwalniająca (epizod w Irkucku) czasem tocząca się równomiernym tempem (ekspres), czasem galopująca na łeb na szyję - Poszukiwanie ojca na Drogach Mamutów.
Polecam zmierzenie się z nią, zatrzymuje na dłużej, później na długo pozostając w pamięci.
Zamarzło.
-----------------------------------------------------------
Po czterech latach i kolejnej lekturze dopisać mogę tylko: to książka mojego życia. Nie umiem myśleć o niej bez gęsiej skórki, wzruszenia i tęsknoty.
Na początku lipca chwyciłem w ręce Lód, z wielką nadzieją, że zamarznę przez niego na letnie miesiące, których prawdę mówiąc nienawidzę. I udało się. Minęły dwa miesiące i sześć dni czytania Lodu i w końcu się roztopiłem.
Co tu dużo pisać - rzecz jest fenomenalna. Fenomenalna przez swoją złożoność - i nie chodzi tu wcale o długość i obszerność - nie chodzi o to, że jest tu...
2015-05-20
"Pytając o bóstwo, pytamy o pochodzenie wszechświata i nas samych i o sens, o cel tego wszystkiego, co w świecie się dzieje i naszego własnego życia. (...) To nieprawda, że z tego pytania nie wynika groza."...
...pisze Zygmunt Kubiak, trafiając w samo sedno.
Z początku niepozornie, w pierwszych esejach, autor nachyla się nad starożytnością, nad człowiekiem antyku, walczącym i ginącym pod murami Troi. Ta złożona opowieść o człowieczeństwie, o tym skąd się ono bierze i jak się kończy, i tak już głęboka i poruszająca, w kolejnych tekstach zmierza w kierunku czegoś jeszcze większego i ważniejszego.
Trzy ostatnie eseje, orbitujące wkoło biblijnych realiów, wymykają się jakiejkolwiek ocenie. Mocując się z podstawowymi zagadnieniami - istnienie, jego cel i sens - autor oddaje tę wielką trwogę i grozę nieprzeniknionej tajemnicy! Ten przemożny ciężar wstrząsnął mną dogłębnie. I nie jest to wcale groza zła! Nie nie, ona wynika z podziwu, z zachwytu nierozwiązywalną tajemnicą, która mimo wszystko ciąży jak kamień i trzeba nam z nią żyć, autor rozumie to idealnie:
"Jakże często chciałoby się zapomnieć, przestać myśleć o tej tajemnicy."
Ale uciekać nie można, jako i Achilles nie ucieka, "chce aby jego istnienie miało w sobie jakąś własną piękność - skoro jest istnieniem rozgrywającym się wśród pustki."
"Pytając o bóstwo, pytamy o pochodzenie wszechświata i nas samych i o sens, o cel tego wszystkiego, co w świecie się dzieje i naszego własnego życia. (...) To nieprawda, że z tego pytania nie wynika groza."...
...pisze Zygmunt Kubiak, trafiając w samo sedno.
Z początku niepozornie, w pierwszych esejach, autor nachyla się nad starożytnością, nad człowiekiem antyku,...
2015-08-23
Sięgając po Cienioryt spodziewałem się rzeczy dobrej - wszak sięgałem po rekomendacji - po przeczytaniu jednak stwierdzam, że słowo "dobra" użyte w przypadku książki Krzysztofa Piskorskiego, to niemal potwarz!
Cienioryt porwał mnie i ani na chwilę nie puścił. To bowiem rzecz rzadko spotykana, by ktoś z takim kunsztem i polotem opowiadał! Wspaniałe postaci, niezwykły świat (zszyty nićmi z cienia), pełen blasku klimat, zdają się być jedynie tłem, dodatkiem do tego wielkiego święta opowiadania! Autorowi zdarza się nieraz zatrzymać wartką akcję i przez kolejnych kilka stron streszczać dawne dzieje miast i bohaterów - i, o dziwo, narracja wcale nie traci rytmu, czytelnik nie ziewa - wręcz przeciwnie! Z wypiekami na twarzy wsłuchuje się w pasjonującą gawędę i chłonie cały ten żywy świat. Innym razem niespodziewanym zwrotem akcji, każe to frustrować się, to cieszyć z nagłej niespodzianki.
Bez wdawania się w szczegóły, już dawno żadna historia tak mnie nie wciągnęła i nie zachwyciła, dawno takiej zręczności i zabawy przy snuciu opowieści nie widziałem! Widniejący na okładce napis, wszem wobec ogłaszający: "Nowa Gwiazda Polskiej Fantastyki" nie jest ANI TROCHĘ PRZESADZONY! Bierzcie zatem państwo w ciemno i czytejcie!
Sięgając po Cienioryt spodziewałem się rzeczy dobrej - wszak sięgałem po rekomendacji - po przeczytaniu jednak stwierdzam, że słowo "dobra" użyte w przypadku książki Krzysztofa Piskorskiego, to niemal potwarz!
Cienioryt porwał mnie i ani na chwilę nie puścił. To bowiem rzecz rzadko spotykana, by ktoś z takim kunsztem i polotem opowiadał! Wspaniałe postaci, niezwykły świat...
2016-08-14
Solaris jest najlepszą powieścią science-fiction w dziejach, wyrwało mi się, napisać musiałem już na samym wstępie, niejako psując pointę całej swojej dzisiejszej pisaniny. Cóż, czasem tak bywa. Solaris doskonale spełnia wszystkie wytyczne, jakie narzuca jej gatunek, niosąc ze sobą dużo, dużo więcej.
Po pierwsze – zabiera czytelnika w miejsca niebywałe, pokazuje mu rzeczy, które najpewniej nawet w snach by go nie nawiedziły. Solaris – planeta posiadająca jednego jedynie mieszkańca: olbrzymi, żyjący ocean – to najlepsze w historii gatunku podejście do tematu pierwszego kontaktu. Od napisania powieści mija już ponad pół wieku, a nadal nie wymyślono niczego, co mogłoby ów ocean, ową galaretę przebić. Za każdym razem, gdy czytamy o pełnym niezrozumienia spotkaniu, mamy do czynienia jedynie z dalekim echem Solaris. Lem, ukazując rozwój całej nauki, drwi sobie jedynie z człowieka jako takiego. Człowieka, który wszędzie pragnie szukać tego, co już zna. A gdy już odkrywa coś nowego i tak myśli o tym w kategorii podobieństw, do rzeczy które ogarnia zrozumieniem. Istna dyktatura antropomorfizmu! A tu nagle wielka bryła niezrozumienia, kiwająca palcem przed nosem zarozumiałego gatunku-odkrywcy. Całe dekady kolejnych prób nawiązania kontaktu, kolejnych badań, odkryć, całe tomy wypełnione kolejnymi tezami i hipotezami, kolejnymi próbami zrozumienia... Wszystko to dziecinada, gonienie własnego ogona, karnawał bezsilności! Mrówki próbujące nawiązać kontakt ze słoniem. I cała ta bezsilność, desperacja, niezrozumienie, a może ignorowanie, to obraz wręcz archetypiczny – odtąd, ilekroć ktoś będzie o braku porozumienia w kosmosie pisał, nie ucieknie porównaniom z Solaris Lema. A przecież pisać o tym trzeba, bo to science-fiction przecież, temat ten musi się powtarzać z większą, lub mniejszą częstotliwością. Echo Solaris wciąż brzmi głośno.
Po drugie – cała ta podróż, zakorzeniona jest w surowej i chłodnej narracji. Lem zapuszcza korzenie w ówczesny stan wiedzy, nadając swojej opowieści pozór prawdziwości. Cała ta naukowa otoczka, sterylne laboratoria zasłane sprzętem, biblioteka wypełniona tomami traktującymi o nieistniejącej nauce, racjonalność bohaterów, metodyczność z jaką postępują. Czytelnik, choć przecież wie, że jest to czyste gdybanie, fantazja z palca wyssana, ulega temu złudzeniu pewnej realności, przez które, nie mając wyboru, musi traktować Solaris z pełną powagą.
Po trzecie – historia. Kris Kelvin ląduje na planecie Solaris, dostaje się do stacji badawczej, którą zastaje w stanie cokolwiek zaniedbanym. Inni jej mieszkańcy zachowują się dziwnie, niepokojąco, wręcz szalenie, rzec można. Jaką tajemnicę kryją opuszczone, niemalże nawiedzone korytarze wielkiej stacji, zamieszkałej teraz jedynie przez trzy osoby? Trzech mężczyzn, obca planeta, ocean. Czy wszystkich ich czeka stopniowe pogrążanie się w obłędzie? A może niepokojące wypadki na stacji badawczej dzieją się naprawdę? Sen, obłęd, rzeczywistość, wszystkie splotą się w jedno.
Już te trzy czynniki, doskonale zrealizowane i nakreślone, wystarczyłyby, żeby wystawić Solaris ocenę najwyższą i wyznaczyć jej ważne miejsce w całym gatunku. A poza nimi jest jeszcze coś, coś czym Solaris wjechała we mnie niczym rozpędzona lokomotywa, druzgocąc mnie zupełnie, poruszając wielkie pokłady emocji, doprowadzając kilkakrotnie do łez. Po czwarte...
…Harey. Nic więcej o niej samej napisać nie mogę, żadnych szczegółów jej historii. Jest ona duszą tej opowieści, momentem, w którym autor dociera do czytelnika, sprawiając, że nie jest to już pisanina o jakimś planetarnym gigancie zawieszonym nie wiadomo gdzieś w kosmicznej pustce. Od tej chwili Solaris toczy się tu i teraz, angażuje wszystkie emocje czytelnika, nie zostawia na nim suchej nitki. Bo ja też mam swoją Harey, swój moment w przeszłości, który już na zawsze zaprzepaściłem, zrósł się, zastygł i poniosę go w takim, ułomnym, kalekim kształcie już do samego końca. Wszyscy mamy swoją Harey, prawda? A co, gdyby nagle wróciła? Gdzieś na granicy snu, jawy, szaleństwa. Co gdyby dano nam jeszcze jedną szansę? Bardziej byście tego, drodzy Państwo pragnęli, czy bali się tego? Czy do tej samej rzeki wejść można dwa razy? O, Heraklicie!, co byś ty o tym powiedział? A jeśli można by, a jeśli dałoby się tak wejść, to czy warto, czy warto wchodzić?
Solaris to jest gigant. Rozdzierający, poruszający, prowokujący. Jedna z najlepszych książek mojego życia, doskonała na każdej płaszczyźnie, od narracji, przez język, cały jej pomyślunek, aż po przeszywającą historię. Nie będę się nawet ośmieszał, pisząc, że polecam.
Autopromocja:
kotfranz.blogspot.com/
facebook.com/archiwumkotafranza
Solaris jest najlepszą powieścią science-fiction w dziejach, wyrwało mi się, napisać musiałem już na samym wstępie, niejako psując pointę całej swojej dzisiejszej pisaniny. Cóż, czasem tak bywa. Solaris doskonale spełnia wszystkie wytyczne, jakie narzuca jej gatunek, niosąc ze sobą dużo, dużo więcej.
Po pierwsze – zabiera czytelnika w miejsca niebywałe, pokazuje mu rzeczy,...
2016-06-23
Słowa Światłości – wziąłem i przeczytałem. W zasadzie natychmiast po skończeniu Drogi Królów. I nie – wcale nie było przymusu – Sanderson to musi być naprawdę miły człowiek. Pisze wielkie książki, które człowieka zjeść potrafią, a kończy je ładnie zamykając wszystkie wątki, tak, że czytelnik-nieborak, po skończeniu tomu drugiego (tak jak ja teraz) wcale nie siedzi i nie dusi się i z ciekawości – co dalej!? Co dalej!? – nie pęka. A to bardzo, bardzo dobrze, bo kiedy wyjdzie kolejny tom serii... nie wiadomo. Tak czy inaczej – po Słowa Światłości sięgałem bez tego niemiłego przymusu, gdzie autor zawiesza akcję w połowie i niemalże szantażem zmusza do sięgania po kolejne części. Nie, po Drodze Królów, konto było czyste, żadnych nierozwiązanych spraw, finał idealnie ułożony w punkt wyjścia dla kontynuacji. Jedynym przymusem, pod którym działa czytelnik jest jakość samej opowieści. Po kolejny tom sięga się odruchowo, bo po prostu chce się tego więcej i więcej!
Tak więc Shallan wraz z Jasnah wyrusza w podróż na Strzaskane Równiny, Kaladin z niewolnika zmienia się w dowódcę sporej liczby żołnierzy a Dalinar postanawia chwycić byka za rogi i porzuciwszy pozory zjednoczyć królestwo. Historie wszystkich bohaterów zaczynają się zazębiać, ich linie zbiegają się i łączą. Losy jednych są dopowiedzeniem przygód pozostałych – mniej więcej w połowie tomu trzy opowieści łączą się w jedną (wzbogacaną pobocznymi wątkami). Czyta się to niesamowicie – ogólny rozmiar całości oraz ilość otwartych wątków, sprawiają, że ostatnie pół tysiąca stron jest jedną wielką kulminacją (albo siecią kolejnych kulminacji). Utrzymanie takiego poziomu napięcia, na tak wielkiej połaci papieru, to już jest pisarstwo kaskaderskie! Mówię o dosłownie pół tysiącu stron, gdzie człowiek zapomina ugotować sobie obiad (burczy w brzuchu, ale jeszcze muszę doczytać!), pójście spać odkłada na coraz to późniejsze godziny (rano będzie ciężko, ale przecież nie bez przyczyny Bóg stworzył ekspres do kawy) i inne tym podobne niemiłosierne uczynki względem duszy i ciała. Przygoda idealna.
Pisząc o pierwszej części, zwróciłem uwagę na jej aspekt moralny – i tutaj trzeba o tym wspomnieć. O ile pierwsza część traktowała o bezwzględnym trwaniu przy ideałach, o tyle część druga poddaje ideały w wątpliwości. Słowa Światłości to czas wielkiej próby, wielkiego zwątpienia dla naszych bohaterów. Bo jak udźwignąć ciężar obowiązku gdy koliduje on z osobistymi przekonaniami, z zemstą, z ludzkim poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości... Jak wybierać? Jak wybierać? No i gubią się ci nasi bohaterowie, ponoszą tego konsekwencje, ale czy wrócą? Czy się podniosą? Łatwo bowiem bronić jakichś wyższych wartości przed tym co złe i nieprawe. Ale co, jeśli owo złe ma swoje racjonalne motywy, co jeśli ma rację...
Słowa Światłości to lektura obowiązkowa dla fanów wszelakiej fantastyki, a cała ta seria, Archiwum Burzowego Światła, to chyba najważniejszy cykl w całej współczesnej literaturze fantasy. Nie ma co prawda wielkiego serialu (mała złośliwość) ale ma treść, piękną, różnorodną i bogatą. Rzekłbym, że to lektura idealna, gdyby nie pewne zwolnienie w środku, gdyby nie pewne (niepotrzebne moim zdaniem, mierżące mnie) wątki. Ale o tym rozpisywał się nie będę, bo przy całościowym spojrzeniu, tych kilka rozdziałów blednie, blednie.
Bezecna autopromocja:
http://kotfranz.blogspot.com/
https://www.facebook.com/szaranagajjama/
Słowa Światłości – wziąłem i przeczytałem. W zasadzie natychmiast po skończeniu Drogi Królów. I nie – wcale nie było przymusu – Sanderson to musi być naprawdę miły człowiek. Pisze wielkie książki, które człowieka zjeść potrafią, a kończy je ładnie zamykając wszystkie wątki, tak, że czytelnik-nieborak, po skończeniu tomu drugiego (tak jak ja teraz) wcale nie siedzi i nie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-06-17
Po niespełna dwu latach wracam do Extensy Dukaja. Jak ją zapamiętałem? Była dla mnie Extensa przede wszystkim ekstraktem, wywarem z Dukaja – błyskotliwie i umiejętnie zamykała w sobie wszystko, co w twórczości pisarza spotkać możemy. Były tam zuchwałe filozoficzne wypady, gdybania o ludzkiej naturze, o naturze świata; było wykrzywione, z początku zupełnie niezrozumiałe uniwersum, w którym rządzą prawa zupełnie nieznane, w które zagubiony czytelnik wgryzać musi się o własnych siłach, bez żadnych podpowiedzi, zupełne zrozumienie całości zyskując nierzadko dopiero pod koniec lektury. Literatura nieprzyjazna, męcząca, wymagająca stałej uwagi, chwili na przemyślenie to tego, to owego... ale jakże piękna! Język, krwistość postaci, gęstość narracji i niesamowita aura tajemnicy, zagadkowości dukajowych światów. Tak właśnie Extensa zapisała się w mojej pamięci. Czytałem ją wtedy, w lipcu dwa lata temu, w pełnym słońcu, siedząc w pociągu do Krakowa (pierwsza połowa) i z Krakowa (druga połowa), słońce tamtych podróży na dobre wpisało się w moje o Extensie wspomnienia.
Teraz wracam. Wydawnictwo Literackie ruszyło ze świetną (moim zdaniem) serią ŚWIATY RÓWNOLEGŁE, dostępną w kioskach w bardzo dobrych cenach. Zjawi się tu cały Dukaj, sporo Lema, trochę Twardocha, Piskorskiego, Orbitowskiego... nic tylko sięgać i czytać! Zatem sięgnąłem i przeczytałem. I jak odczucia? Potwierdziło się moje założenie (do tej pory niesprawdzone), jakoby Dukaja winno się czytać dwa razy. Teraz, gdy od samego początku znam (i w większej części pamiętam) wszystkie mechanizmy rządzące światem przedstawionym, gdy nie muszę walczyć z kalamburem extensowego uniwersum... teraz z czystą przyjemnością mogę się rozsiąść, wziąć nóż i widelec i powoli żuć drobne kąski świetnej fabuły, dylematów bohatera, zauważać jego przemiany, wzruszyć się jego bezsilnością i zagubieniem...
Jest Extensa podzielona na sześć części (plus krótki prolog i epilog), każda z nich to kolejny etap życia bezimiennego bohatera. Najpierw przyglądamy mu się jako dziecku. Przygląda się magicznemu (przez pryzmat dzieciństwa) światu, obserwuje śmierć dziadka, otoczoną przez dziwne wydarzenia, które echem odbijać się będą przez rozdziały kolejne; których znaczenie zrozumiemy dopiero na stronach ostatnich. Dalej – widzimy już młodzieńca powoli wpisywanego przez ojca w świat dorosłych, sieć niezrozumiałych operacji i mechanizmów, powoli odnajdującego własne fascynacje. Pojawia się kobieta. W kolejnym rozdziale mamy już mężczyznę, ojca, nagle oszołomionego i przerażonego nowymi rolami. Wielki traktat o życiu człowieczym – puszczający oko k'młodzieńczej naiwności, dzielący nagłe przerażenie dorosłością i odpowiedzialnością, biorący głęboki wdech przed stabilizacją i stawieniem wszystkiemu temu czoła...
I wtedy pojawia się rozdział czwarty, a wraz z nim Extensa. Bohater przekracza pewną granicę i odtąd przestaje to już być opowieść o człowieczeństwie; a może o człowieczeństwie tym bardziej... Jak wyjaśnić Extensę? Wyzwanie karkołomne, być może niemożliwe w ramach tych kilku zdań, akapitów. Oto bohater znajduje się w dwu miejscach naraz – z jednej strony pozostaje człowiekiem, z drugiej unosi się gdzieś tam hen, hen w kosmosie, jako dziwna, na wpół organiczna sonda badająca kosmiczną pustkę... Brzmi dziwnie, ale to przecież Jacek Dukaj i jego pisanie... Obydwie rzeczywistości ulegają zupełnemu sprzężeniu, wzajemnie na siebie wpływają, a bohater, będąc już czymś więcej niż człowiekiem, nie jest w stanie utrzymać wszystkich elementów swojego życia i dalej przeżywa niepewności, utraty, cierpienie, ale też chwile ulgi, radości, uniesień...
Wielka opowieść o człowieczeństwie. Rozczulają momenty, w których bohater bierze na kolana córkę i razem czytają o gwiazdach, a potem w nie patrzą, aż razem nie usną. Poruszają, wręcz przeszywają i inne sceny, o których pisać tu nie mam prawa, za dużo bym zdradził. Tak czy inaczej brniemy z bohaterem przez kolejne rozdziały jego życia i patrzymy przerażeni, jak wiele dzieje się poza jego wolą, jak wiele zależy od rzeczy przypadkowych, od decyzji osób trzecich. Zachwycamy się momentami ciepła, błogiego spokoju, szalonej radości, odczuwamy niepokój w momentach gdy rzeczy pękają, smutek gdy się rozpadają... Czy nie przyglądamy się właśnie życiu? I zachwyty, niepokoje i smutki te tym bardziej są nam bliskie, bo przecież są nasze, bo przecież je współdzielimy, rozumiemy.
Czytajcie Państwo Extensę, powieść (minipowieść) niemal idealna!
Po wincy zapraszam w te miejsca:
facebook.com/szaranagajjama/
kotfranz.blogspot.com/
Po niespełna dwu latach wracam do Extensy Dukaja. Jak ją zapamiętałem? Była dla mnie Extensa przede wszystkim ekstraktem, wywarem z Dukaja – błyskotliwie i umiejętnie zamykała w sobie wszystko, co w twórczości pisarza spotkać możemy. Były tam zuchwałe filozoficzne wypady, gdybania o ludzkiej naturze, o naturze świata; było wykrzywione, z początku zupełnie niezrozumiałe...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-06-03
1857 – na światło dzienne wychodzi pierwsze wydanie Kwiatów Zła Baudelaire'a. Za obrazę moralności poecie wytoczony zostaje proces, w wyniku którego kilkanaście wierszy zostaje skonfiskowanych, a autor skazany na grzywnę. Cóż on tam nawypisywał? I czy teraz po prawie 160 latach to gorszące dzieło zachowało swoją siłę rażenia? Czy mieszkaniec XXI wieku, we wszelkim plugastwie i zgorszeniu zaprawiony nadal będzie pod wrażeniem?
Tak. Baudelaire'a czas się nie ima. Brudna, śmierdząca, organiczna Padlina wciąż wykrzywia twarz, zwłaszcza gdy pod koniec autor zwraca się do ukochanej „Taką będziesz kiedyś, o wdzięków królowo...” czyniąc z obrazu toczonej czerwiem zgnilizny wiersz miłosny! Ten kontrast, ten zgrzyt nie może przestać szokować! I dalej – wiersze o kobietach, będących zarazem źródłem piękna i wcieleniem demonów, nie tracą swojej śmiałości, pewnego obrazoburstwa. Tym bardziej z bluźnierczych i świętokradczych słów nie obeschły Litanie do Szatana, czy też Do Madonny.
I mnie to wszystko kupuje (choć nie ze wszystkim się identyfikuje). Baudelaire patrzy w otchłań, pisze o śmierci, o grobie, o niekończącym się mozole życia, wciąż idzie dalej i dalej, nie stawiając granic swojej wyobraźni i śmiałości. Kwiaty Zła niepokoją każą przyglądać się swojej śmiertelności, swoim relacjom z pięknem i światem (i doszukiwać się w nich Bóg wie czego). Brzydzą, zachwycają, wywołują rumieniec, gorszą ale przede wszystkim pociągają i stale widać w nich żywego Baudelaire'a z tym swoim zmąconym spojrzeniem (zdjęcia jego dziś studiowałem), którym raz prowokuje, raz onieśmiela jakąś dziwną zuchwałością a raz przeraża wielką pustką. Nic tylko czytać i się gorszyć i zachwycać!
1857 – na światło dzienne wychodzi pierwsze wydanie Kwiatów Zła Baudelaire'a. Za obrazę moralności poecie wytoczony zostaje proces, w wyniku którego kilkanaście wierszy zostaje skonfiskowanych, a autor skazany na grzywnę. Cóż on tam nawypisywał? I czy teraz po prawie 160 latach to gorszące dzieło zachowało swoją siłę rażenia? Czy mieszkaniec XXI wieku, we wszelkim...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-06-01
"jak strzała, która opiera się cięciwie,
aby spięta w odskoku być już czymś więcej niż sobą. NIE MA DLA NAS ZATRZYMANIA." (Pierwsza elegia, podkreślenie moje).
ILUMINACJA (piszącego) i KATHARSIS (czytelnika) od pierwszej do ostatniej linijki, POEZJA DOSKONAŁA.
Com napisał, napisałem!
PS - bonusowo zapraszam do jamy, Rilkego ostatnio u nas cała lawina!
https://www.facebook.com/szaranagajjama/photos/pcb.1632100727066142/1632100613732820/?type=3
"jak strzała, która opiera się cięciwie,
aby spięta w odskoku być już czymś więcej niż sobą. NIE MA DLA NAS ZATRZYMANIA." (Pierwsza elegia, podkreślenie moje).
ILUMINACJA (piszącego) i KATHARSIS (czytelnika) od pierwszej do ostatniej linijki, POEZJA DOSKONAŁA.
Com napisał, napisałem!
PS - bonusowo zapraszam do jamy, Rilkego ostatnio u nas cała...
2016-05-03
Tekst też tutaj: http://kotfranz.blogspot.com/2016/05/podroz-ponad-celem.html
Po dłuższej podróży docieram do ostatniej strony Drogi Królów Sandersona, olbrzyma chwalonego wszędzie i na wszystkie możliwe sposoby. I ja jestem zadowolony – trudno się wyłamywać.
Rzecz to przede wszystkim przeogromna i – co ciekawe, czego się obawiałem – nie rozmienia się na drobne. Nie śledzimy przygód dziesiątki bohaterów, nie musimy dzielić uwagi i pamięci tak, by jednocześnie obserwować kilka przeplatających się planów. To naprawdę świetne, bo ja już prawdę mówiąc nie mam ochoty na takie przeplatanki, a jeśli już, to muszą być one poprowadzone po mistrzowsku.
Cała Droga Królów toczy się na trzech planach. Dalinar Kholin i jego synowie, Shallan i jej mistrzyni Jasnah i Kaladin, przede wszystkim Kaladin. Opowieść o nim jest niesamowita i mimo pewnej prostoty to ona jest największym plusem książki. Angażuje całą uwagę, wszystkie emocje, każe z wypiekami na twarzy śledzić kolejne wątki, nienawidzić jednych, uwielbiać innych. Coś niesamowitego.
To jednocześnie największy, właściwie jedyny minus Drogi. Pozostałe opowieści, choć ciekawe i pełne żywych, cudownych i błyskotliwych postaci, bledną przy tej jednej. Opowieść o Dalinarze nabiera rumieńców mniej więcej od połowy, pod koniec porywa równie mocno jak opowieść Kaladina. Historia Shallan chwyciła mnie jednak za gardło dopiero w ostatnich swoich rozdziałach.
Przyglądamy się temu jak władza niszczy i podziwiamy tych, którzy stoją wyprostowani wśród upadających. Pełni wątpliwości, obaw i ograniczeń... ale gdy przychodzi co do czego, wybierają to, co dobre. Dla prostych zasad. Dlatego, że droga jest ważniejsza niż cel. I choć wszyscy wokół dziwią się temu, a wszystkie okoliczności zdają się przeszkadzać, to właśnie ta droga jest właściwa.
Mimo, że to w zasadzie prosta fantastyka, pokazuje nam rzeczy bardzo złożone, po prostu dobre. Robi to powoli, mozolnie, w słowie wykuwa pomniki bohaterów. Sanderson wraca do korzeni fantasy – maluje nam przed oczami to, co ważne. Przyjaźń, wierność, moralność. Mam nadzieję, że na nowo przeciera pewne szlaki w tym gatunku.
Czytając mamy poczucie, że bierzemy udział w czymś ogromnym, że w rękach trzymamy coś wielkiego. A po skończeniu, wiemy, że to zaledwie prolog, że cała opowieść dopiero ruszy przed siebie, że dotarliśmy do pewnego punktu wyjścia.
Rzecz tak wielka, hipnotyzująca i niesamowita w literaturze fantasy zdarza się nieczęsto, naprawdę nieczęsto. Czas pokarze, być może mamy do czynienia z jakimś kamieniem milowym w dziejach fantastyki – kamieniem, który mnie prywatnie podoba się znacznie bardziej, niż konkurencja (nie będę wymieniał), który być może wytyczy nowe kierunki.
Tekst też tutaj: http://kotfranz.blogspot.com/2016/05/podroz-ponad-celem.html
Po dłuższej podróży docieram do ostatniej strony Drogi Królów Sandersona, olbrzyma chwalonego wszędzie i na wszystkie możliwe sposoby. I ja jestem zadowolony – trudno się wyłamywać.
Rzecz to przede wszystkim przeogromna i – co ciekawe, czego się obawiałem – nie rozmienia się na drobne. Nie...
2015-11-29
W swoim "Świadectwie poezji", Czesław Miłosz pisze o Panu Tadeuszu takie oto słowa:
"...Pan Tadeusz Mickiewicza, poemat, w którym najzwyklejsze zdarzenia codziennego życia, ponieważ są opisywane jako dawno minione, przemieniają się w wątek baśni, a ból jest nieobecny, jako że dosięga on tylko nas, żywych, nie postacie przywołane we wszechprzebaczającym wspomnieniu."
I tak oto, wysługując się słowami Miłosza maluję swoje własne, Panem Tadeuszem wywołane wrażenia. Ta baśń i oderwanie od świata, to zawieszenie w błogiej sielance zachwycają!
Kolejne wrażenia, kolejny zachwyt - na całej długości poematu forma i treść niby biją się ze sobą - o to, która ma wieść prym. Pojedynek to tak wyrównany, że splatają się w jedno, doskonale ujęte tworzywo! Tu pozwalam sobie podkraść kolejne cudze słowa, tym razem cytując Rzecz Czarnoleską Juliana Tuwima:
"Z chaosu ład się tworzy, konieczność,
Jedyność chwili, gdy bezmiar tworzywa
Sam się układa w swoją ostateczność
I woła, jak się nazywa."
I niech mnie kule biją jeśli Mickiewicza w czasie pisania owa Rzecz Czarnoleska, nie nawiedziła, nie prześwietliła i nie wyzwoliła!
I wrażeń fala trzecia - tutaj słowa tylko moje - Polska tu jest, Polska! Ile zuchwałości i zwady i honorów urażonych i bronionych, ile zgody i sielanki i picia i bicia! Polowania, uczty, pojedynki, narady... i Zosia, najpiękniejsza chyba w świecie. Piękne to! Piękne wszystko. Wciąż aktualny portret Polaków.
Pan Tadeusz ciążył mi na sumieniu już od Liceum, kiedy to najzwyczajniej w świecie ominąłem go. Ale chyba i jemu i mnie dobrze to opóźnienie zrobiło. Przed kilkunastu laty pewnie bym się aż tak jak teraz nie zachwycał. Wszystko ma swój czas.
W swoim "Świadectwie poezji", Czesław Miłosz pisze o Panu Tadeuszu takie oto słowa:
"...Pan Tadeusz Mickiewicza, poemat, w którym najzwyklejsze zdarzenia codziennego życia, ponieważ są opisywane jako dawno minione, przemieniają się w wątek baśni, a ból jest nieobecny, jako że dosięga on tylko nas, żywych, nie postacie przywołane we wszechprzebaczającym wspomnieniu."
I tak...
2015-11-03
Twardoch w swoim dzienniku nie występuje w roli arbitra, nie robi z siebie autorytetu, nie chce wyjaśniać świata, oddzielać światła od ciemności, ani sądzić żywych i umarłych. Swojej wizji nie narzuca, bardziej chodzi mu o opis, obserwację, luźne skojarzenia, dopowiedzenia, dziwienie się. To bardzo miło z jego strony, że nie chce nikogo pouczać, po prostu opowiedzieć swoją poszarpaną (trochę o sobie, a trochę nie o sobie) opowieść o tym, i o tamtym.
Dzięki temu mamy do czynienia z nienarzucającym się, bezpretensjonalnym tekstem, miejscami jedynie przeintelektualizowanym (czasem mam wrażenie, jakby pan Szczepan miewał dwadzieścia lat więcej, niż ma w rzeczywistości), to jednak w niczym nie przeszkadza. On chyba po prostu już tak ma, właśnie tak pisze.
Te jego zachwyty, zdziwienia, niezrozumienia i wzruszenia chce się współdzielić, samemu wyciągając z nich wnioski, bo autor wyciąganie wniosków często po prostu omija, unika ocen.
Dużo tu widokówek z różnych, to dalszych to bliższych podróży, jest Spitsbergen, jest kolej transsyberyjska, jest Mongolia, jest Casablanca... ale są też miejsca bliższe - Berlin, Warszawa, Kraków, rodzinny Śląsk. Widokówki to chyba bardzo trafne słowo, pokazuje bowiem drobne migawki z tego co dzieje się wkoło - ludzi na ulicy, w barach, katedrach i swoje na nich reakcje.
Osobne słowo na migawki poświęcone synom i ojcostwie. Niesłychanie oszczędne, niby prywatne i rozczulające, pisarz nie wpuszcza nas jednak głęboko. Ślizga się po powierzchni, pozwalając ujrzeć dokładnie tyle ile uważa za stosowne. Zachwyt i zdziwienie dziecięctwem jako takim, udziela się także czytelnikowi.
I choć pisze o sobie, nie wylewa się, nie otwiera, nie ma tu żadnego emocjonalnego ekshibicjonizmu, jest chłodny dystans, jak krajobraz północy. Nie pozwala się spoufalać, za co mu chwała! Jakby przy okazji wszystkich tych pocztówek, powstaje ten "wielokrotny portret" ale ile w nim prawdy, ile maski, ile gry i pozy? To zupełnie nieważne, bo czyta się to rewelacyjnie, chciałem rozciągnąć to spotkanie na co najmniej tydzień... nie dało się. Dwa dni i po.
Dopisek: uwielbiam momenty, w których autor wspomina o muzyce. Zwłaszcza że w dziewięciu przypadkach na dziesięć, to muzyka również mnie bliska! Cudownie trafny opis występu Swans (s. 239-240), to chyba wisienka na tym torcie.
Twardoch w swoim dzienniku nie występuje w roli arbitra, nie robi z siebie autorytetu, nie chce wyjaśniać świata, oddzielać światła od ciemności, ani sądzić żywych i umarłych. Swojej wizji nie narzuca, bardziej chodzi mu o opis, obserwację, luźne skojarzenia, dopowiedzenia, dziwienie się. To bardzo miło z jego strony, że nie chce nikogo pouczać, po prostu opowiedzieć swoją...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09-03
Spotkanie z "Cieniorytem" Krzysztofa Piskorskiego, wywołało u mnie niemalże zachwyt, bez zwłoki sięgnąłem więc po jego wcześniejszą powieść - "Krawędź czasu". I cóż. Zachwyt nie słabnie, wręcz wzmaga się!
Uwaga ta sama, co ostatnio - piękny, dbały, pełen rozmachu język. Czytając mamy wrażenie że obcujemy z Literaturą, nie zaś z przygodowo-fantastycznym "czytadłem", mającym jedynie zabić czas.
O fabule nie pisnę ani słowa - historii tak zaskakującej, rozdzierającej (czytelnik patrzy na wydarzenia z szerszej, niedostępnej bohaterom perspektywy, przygląda się dramatom, których ci, jak na ironię pojąć nie mogą, choć te dotyczą ich osobiście) i wzruszającej (tak, trochę wstyd się przyznać, ale nawet bydlę mego pokroju wzruszyć się może) nie spotkałem dawno.
Nic więcej nie piszę, gdyż gdzieś po drodze - zdaje się - zgubiłem obiektywność i nic poza kolejnymi "ochami i achami" już nie wymyślę, a i tak o tym jak dobra to książka, najlepiej jest przekonać się osobiście. Zachęcam!
Spotkanie z "Cieniorytem" Krzysztofa Piskorskiego, wywołało u mnie niemalże zachwyt, bez zwłoki sięgnąłem więc po jego wcześniejszą powieść - "Krawędź czasu". I cóż. Zachwyt nie słabnie, wręcz wzmaga się!
Uwaga ta sama, co ostatnio - piękny, dbały, pełen rozmachu język. Czytając mamy wrażenie że obcujemy z Literaturą, nie zaś z przygodowo-fantastycznym "czytadłem", mającym...
2015-05-09
Opowieści o Pilocie Pirxie to zbiór opowiadań tak genialnych, błyskotliwych i pomysłowych, pełnych humoru, empatii, zwykłego ludzkiego ciepła i głębszej refleksji, że aż brak mi słów! Pirx, na przemian nieopierzony kadet, starszy już nawigator i doświadczony komandor (w zależności od opowiadania) wzbudził we mnie tyle do siebie sympatii, że na żadną obiektywną ocenę najzwyczajniej w świecie mnie nie stać, a całą swoją opinię na jego temat, postanawiam podsumować krótkim stwierdzeniem: DEJCIE MIE TEGO WINCYJ!
Opowieści o Pilocie Pirxie to zbiór opowiadań tak genialnych, błyskotliwych i pomysłowych, pełnych humoru, empatii, zwykłego ludzkiego ciepła i głębszej refleksji, że aż brak mi słów! Pirx, na przemian nieopierzony kadet, starszy już nawigator i doświadczony komandor (w zależności od opowiadania) wzbudził we mnie tyle do siebie sympatii, że na żadną obiektywną ocenę...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-04-23
Oko na niebie, to PIERWSZA WIELKA KSIĄŻKA w dorobku Dicka. Wydana w roku 1957, jako czwarta w jego bibliografii, spokojnie sięga poziomu sztandarowych pozycji, mających dopiero powstać, w ciągu kolejnych dekad drugiej połowy XX wieku. W mojej prywatnej ocenie, dopiero Trzy Stygmaty doganiają poziom Oka na niebie (OSIEM lat i około DZIESIĘCIU książek później)! To prawdziwa perła, błyszcząca pośród innych, i tak dobrych pozycji!
Nie będę pisał o czym jest ta książka - to istna kolejka górska, w której przyjdzie nam w zawrotnym tempie przemierzać zupełnie różne rzeczywistości, jedne zupełnie chore i przerażające, inne przesadnie wręcz uporządkowane, jeszcze inne podległe bezdusznym prawom. To świetna opowieść, stale zmieniająca barwę i ton, dynamikę i melodię, nie pozwalająca ani na chwilę spocząć w miejscu!
Świetna zabawa wymuszająca na nas jednak pewną refleksję - do jakiego stopnia jesteśmy w stanie zrozumieć drugiego człowieka, do jakiego stopnia możemy się z nim komunikować, i czy to w ogóle rzeczy możliwe?
Nie jestem w stanie wymienić żadnej słabej strony tak książki jak i tego, konkretnego jej wydania. Wizjonerstwo i wyobraźnia Dicka eksplodują tutaj w pełni, nie czekają na "złotą erę" jego twórczości - dekadę później.
Całości dopełnia zachwycająca oprawa graficzna, wyjątkowo udana nawet jak na tę serię (zawsze stojącą na niebotycznym poziomie). Wojciech Siudmak ze swoimi ilustracjami trafił w samo sedno Oka na niebie, swoim geniuszem wzbogacając i tak już genialne dzieło!
Oko na niebie, to PIERWSZA WIELKA KSIĄŻKA w dorobku Dicka. Wydana w roku 1957, jako czwarta w jego bibliografii, spokojnie sięga poziomu sztandarowych pozycji, mających dopiero powstać, w ciągu kolejnych dekad drugiej połowy XX wieku. W mojej prywatnej ocenie, dopiero Trzy Stygmaty doganiają poziom Oka na niebie (OSIEM lat i około DZIESIĘCIU książek później)! To prawdziwa...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-03-08
W KOŃCU I POCZĄTKU, maluje nam Wisława Szymborska świat na pół pęknięty i sprzeczny. Z jednej strony dostajemy POCZĄTEK - każda chwila trwa i jest ważna, i samo jej zaistnienie czyni z niej WYDARZENIE. Żyjąc, nawet o tym nie myśląc, odbijamy się w lustrach, zostawiamy swój dotyk i ślady na klamkach i dzwonkach do drzwi. Wszystko to idealnie wręcz trwałe.
Ale z drugiej strony jest KONIEC. Wszystko się rozpada i kruszeje, wszystko co mamy - dostaliśmy. A wszystko co dostaliśmy, oddać będziemy musieli. Jest kot, sam, zdezorientowany i bezsilny po odejściu człowieka. A życie to tylko podróż w którą się udaliśmy, podróż z której przyjdzie nam wrócić.
Tak więc babcia Wisława mówi nam - wszystko jest ważne, ale jednocześnie nic nie ma znaczenia. Starajcie się o wszystko, choć to wszystko i tak niewiele warte.
Wszystko i nic zapętla się tutaj, jak dwie strony monety, jak ten tytułowy początek z końcem. Koniec końców jednak, zdaje się, że poetka puszcza do nas oko - przez sam tytuł - nie naturalnie: początek i koniec, a odwrotnie, a na opak, do góry nogami: KONIEC I POCZĄTEK. Koniec i niby miało już nie być nic, a tutaj coś nowego, a tutaj początek. Nadzieja.
KONIEC I POCZĄTEK Wisławy Szymborskiej to pierwsza od dawien dawna poezja, którą ocenić potrafię. To ideał, którego od lat szukałem - codzienna, zwyczajna, lekce sobie formę ważąca. Jakby przyszła na kawę i ciastka i przy okazji świat wyjaśniła. Piękno!
W KOŃCU I POCZĄTKU, maluje nam Wisława Szymborska świat na pół pęknięty i sprzeczny. Z jednej strony dostajemy POCZĄTEK - każda chwila trwa i jest ważna, i samo jej zaistnienie czyni z niej WYDARZENIE. Żyjąc, nawet o tym nie myśląc, odbijamy się w lustrach, zostawiamy swój dotyk i ślady na klamkach i dzwonkach do drzwi. Wszystko to idealnie wręcz trwałe.
Ale z drugiej...
"Potem podniósł się z miejsca, pierdnął, podskoczył, gwizdnął i zawołał w głos radośnie: NIECH NAM ŻYJE PANTAGRUEL!"
Cytat i recenzja w jednym.
"Potem podniósł się z miejsca, pierdnął, podskoczył, gwizdnął i zawołał w głos radośnie: NIECH NAM ŻYJE PANTAGRUEL!"
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toCytat i recenzja w jednym.