-
Artykuły
Siedem książek na siedem dni, czyli książki tego tygodnia pod patronatem LubimyczytaćLubimyCzytać2 -
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać468
Biblioteczka
2018-10-12
2018-04-12
CZECHOW PO NOCY
Przedmioty żyją. Rzecz wszystka wędruje. Wszystko płynie, mawiano już w Helladzie. Nadaremnie szukamy w nich ratunku i punktów odniesienia – to jest złudzenie.
Biorę do ręki babciny wałek, ale to nie jest wałek babciny, bo nie tylko babcia, ale i prababcia i podobno praprababcia także nim wałkowała, i – kto wie – może jakiego chłopa po głowie tłukła. I myślę sobie, wałek leży, stały i nieruchomy i tylko my się przy nim zmieniamy, kolejne warty na posterunku. Ale przecież on w tym swoim bezruchu, przemierza na wskroś moją rodzinę. Przechodzi z ręki do ręki i choć z jedną pamięcią, to ciągle inny, bo ciągle w ruchu.
Wszystkie przedmioty i wszystkie rzeczy idą stale do przodu. I tak, jak nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, tak dwa razy nie odwiedza się tego samego pokoju. Wracam z pracy siadam na krześle i łokcie opieram o stół, tak jak zawsze. Ale coś jest nie tak. Blat jest o milimetr za nisko. Gdy ja pracowałem, nastąpił tutaj jakiś przypływ i odpływ, tak, że gdy wróciłem, cały pokój, poddany jakimś dziwnym prądom, czeka na mnie przemeblowany i inny. Rozglądam się zatem i chociaż wszystko gra, to mam nieodparte uczucie, że owo milimetrowe przesunięcie dotyczy wszystkiego, co tu znajduję.
Jak w Pięknej i Bestii, gdzie cała domowa menażeria ożywa, gdy tylko wzrok się odwraca. Andersen kilka baśni napisał o tajemnym życiu zabawek, kwiatów, przedmiotów. Potem Pixar nagrał swoje Toy Story. Na końcu zaś ja zasiadłem do stołu o milimetr przesuniętego w pokoju przesuniętym o milimetr i stanąłem w jednym rzędzie z Bestią, Andersenem i ludźmi z Pixara.
Żeby zobaczyć ruch rzeczy, trzeba by patrzeć z lotu ptaka. Rozrysować dokładną mapę, naznaczyć kolejne pozycje i odnotowywać wszystkie ich zmiany, nawet najmniejsze.
Cały problem w tym śledzeniu, polega na tym, że wszystkie przedmioty doskonale wyczuwają obserwację. Uporczywe wpatrywanie się w nie, jest więc przejawem naiwności. Każda rzecz jest jednak doskonałym pasażerem i oportunistą. Każdy jeden przedmiot może nam uciec sprzed nosa, wykorzystując do tego wiatr, kota, mogącego zrzucić z parapetu, lub innego człowieka, który, jako nieświadomy nosiciel, weźmie taki na przykład długopis, wsadzi w kieszeń i odłoży w innym miejscu. Wszystko płynie.
Czechow też o tym pisze. Jego przedmiot krąży z rąk do rąk, wykorzystując ludzki wstyd, charaktery i dobre chęci. Chciałbym prześledzić całą tę akcję z lotu ptaka, całą drogę sprośnej figurki... Czasu jednak nie stanie. Pora już ruszać do łóżka, swoją drogą przesuniętego o milimetr.
____________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
CZECHOW PO NOCY
Przedmioty żyją. Rzecz wszystka wędruje. Wszystko płynie, mawiano już w Helladzie. Nadaremnie szukamy w nich ratunku i punktów odniesienia – to jest złudzenie.
Biorę do ręki babciny wałek, ale to nie jest wałek babciny, bo nie tylko babcia, ale i prababcia i podobno praprababcia także nim wałkowała, i – kto wie – może jakiego chłopa po głowie tłukła. I...
2018-04-02
CZECHOW PO NOCY
Najważniejszą cechą wymaganą w podglądaczo-zbereźniczym rzemiośle, jest spryt. To rzecz absolutnie nieodzowna! W każdej bowiem chwili trzeba liczyć się z możliwością zostania przyłapanym. Ważne jest zatem, by na zawołanie potrafić odwrócić kota ogonem, co jest trudne, zwłaszcza, że kot nie zawsze jest pod ręką (należy też pamiętać, że kot odwrócony ogonem jest nieelegancki), tak by móc wyjść z twarzą z każdego hultajstwa.
Sztukę taką maluje nam Czechow w swoim Dyrektorze pod kanapą. W krótkim opowiadanku, gwiazda przedstawienia, podczas przerwy na zmianę stroju, odkrywa dobiegające spod kanapy, niepokojące odgłosy. Okazuje się, że ich źródłem jest postać nie byle jaka: podglądacz to dyrektor teatru.
I tu ruszają tryby wielkiej machiny sprytu! Sprytu, jak się okazuje, niemałego, bowiem opowieść o groźnym drabie przeszukującym okolicę w poszukiwaniu nieboraka jest na tyle przekonująca, że panna Matwiejewna daje się na nią nabrać. Wszak damska garderoba to schronienie cokolwiek pierwszorzędne! W końcu cóż za bydle bez czci i honoru byłoby zdolne do wdarcia się do niej!?
Kot zostaje tutaj odwrócony jeszcze raz, czy dwa, zaskakująca to ilość zwrotów jak na rozmiar opowiadanka. To zabawna historia, z dwoma wyraźnymi (jednym zuchwałym, drugim naiwnym) charakterami, wspomnianymi zwrotami i piękną lekcją wykręcania się z wszelakich łajdactw. Przed snem jeszcze raz, dla utrwalenia i nauki, przeczytam. Dobranoc.
______________________________________
wincy szubrawstw tutaj:
https://www.facebook.com/statekglupcow
CZECHOW PO NOCY
Najważniejszą cechą wymaganą w podglądaczo-zbereźniczym rzemiośle, jest spryt. To rzecz absolutnie nieodzowna! W każdej bowiem chwili trzeba liczyć się z możliwością zostania przyłapanym. Ważne jest zatem, by na zawołanie potrafić odwrócić kota ogonem, co jest trudne, zwłaszcza, że kot nie zawsze jest pod ręką (należy też pamiętać, że kot odwrócony ogonem...
2018-03-31
CZECHOW PO NOCY
Dramat Czechowa to dramat na kilku poziomach. Zaczyna się od tego, że w biurze Pawła Wasilicza, który, zdaje się jest jakimś znanym literatem, zjawia się niejaka pani Muraszkina, która także do miana literatki dopiero aspiruje. Przychodzi zatem po pomoc i po poradę. Bo ona napisała dramat i chciałaby znać jego zdanie na ten temat. Próby wykręcenia się pozostają bezowocne i zaczyna się drugi już dramat w tym krótkim opowiadaniu: odczyt.
Otóż odczyt owego dzieła, z którym po radę przychodzi pani jeszcze-nie-literatka, to katorga jakich mało. Z perspektywy uwikłanego w całą sytuację nieszczęśnika („Paweł Wasilicz był w gruncie rzeczy ciapą i nie umiał odmawiać”), owo pół godziny, na które się zgodził ciągnie się i ciągnie niemiłosiernie. Całe dekady przed ogłoszeniem Ogólnej Teorii Względności mamy zatem w literaturze rosyjskiej mały traktat o zniekształconym przepływie czasu. Toż to rarytas!
Tak więc siedzi biedaczyna i słucha i z nadzieją wita scenę dwunastą, ale to nadzieja fałszywa, scen bowiem w samym pierwszym akcie jest aż szesnaście. A aktów jest pięć. Dramat ów jest nie tylko długi, ale także absolutnie byle jaki i nieciekawy. Łzawy, przerysowany, naciągany, jak żyć!? Cała sytuacja zamienia się w jakiś nadprzyrodzony koszmar, jak w Odciskach Świetlickiego...
Chyba wszyscy znamy podobne sytuacje. Pierwszy przykład: nagle napotkany znajomy z podstawówki, niewidziany przez dwadzieścia lat (a jak już widziany, to omijany), który nagle chce się dowiedzieć „co nowego”. Cóż za wspaniały sposób na strawienie dwugodzinnej podróży. I przez dwie godziny dowiadujemy się, że dzieciaki z przedszkola grypę jelitową przyniosły, że opony na wiosnę trzeba kupić, że reprezentacja to, albo tamto... oraz prawdę najważniejszą, z którą zgodzi się każdy, wisienkę na torcie, tuż przed rozstaniem: „no, tak to już jest”. Tak, takie sytuacje z pewnością winny nosić miano dramatu (gwoli ścisłości: wcale nie twierdzę, że każde spotkanie starego znajomego to dramat!)
Kończąc, muszę jeszcze tylko wspomnieć, że opowiadanie ma fantastyczny finał! Wszystkie te rosnące naprężenia w końcu kumulują się i wybuchają i naprawdę warto to przeczytać samemu, więc o zakończeniu milczę i odsyłam na Wolne Lektury, gdzie opowiadanie można znaleźć. Dobranoc!
___________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
CZECHOW PO NOCY
Dramat Czechowa to dramat na kilku poziomach. Zaczyna się od tego, że w biurze Pawła Wasilicza, który, zdaje się jest jakimś znanym literatem, zjawia się niejaka pani Muraszkina, która także do miana literatki dopiero aspiruje. Przychodzi zatem po pomoc i po poradę. Bo ona napisała dramat i chciałaby znać jego zdanie na ten temat. Próby wykręcenia się...
2018-03-30
CZECHOW PO NOCY
Czechow po raz kolejny bierze na celownik kobiety i ich przywary, po raz kolejny udowadnia, że przy zaistnieniu odpowiednich cyrkumstancji, nie ma w świecie groźniejszej bestyi od rozgadanej damy!
Nie będę rzecz jasna ryzykował stwierdzenia, że to święta prawda, ograniczę się jedynie do lakonicznego zaznaczenia, że autor przy całym swoim przerysowaniu jest celnym obserwatorem życia jako takiego.
Właśnie! Przerysowanie! Jakże on rozkosznie, jak zabawnie, jak celnie przerysowuje! Każda, lub niemal każda z jego postaci to istna karykatura. Ta wyrazistość jest być może wymuszona przez krótką formę opowiadania, a raczej opowiadanka, no bo przecież rozpisanie charakteru, nakreślenie rysów twarzy, tak by postać była wyraźna, mocna i jasna, zajmuje dużo czasu i miejsca.
Czechow bierze pędzel i jak Van Gogh nakłada na płótno niemiłosiernie grube plamy farby i udaje mu się to mistrzowsko, w końcu każda z jego postaci, mimo że przebywamy z nimi zaledwie kilkanaście akapitów, jest charakterystyczna i mocna. Czytelnik się z tych postaci śmieje, czytelnik się na te postaci wścieka, czytelnik jest wobec nich bezsilny! Postaci Czechowa, choć mocno przerysowane, sprawiają wrażenie żywych. Ja to czytam i ja mu wierzę, wiem, że chłop nie kłamie!
A ta rozgadana Natalia Michajłowna! Święty Józefie! Przez pół opowiadania trzymałem się za głowę, dzieląc los męża, nieboraka. I cudowna jest ta historia wymykająca się między słowami, której co prawda wprost nie usłyszymy, której jednak możemy się domyślać.
Milczenie jest złotem, dobrej nocy!
__________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
CZECHOW PO NOCY
Czechow po raz kolejny bierze na celownik kobiety i ich przywary, po raz kolejny udowadnia, że przy zaistnieniu odpowiednich cyrkumstancji, nie ma w świecie groźniejszej bestyi od rozgadanej damy!
Nie będę rzecz jasna ryzykował stwierdzenia, że to święta prawda, ograniczę się jedynie do lakonicznego zaznaczenia, że autor przy całym swoim przerysowaniu jest...
2018-03-28
CZECHOW PO NOCY
Po nocy. Straszy mnie Czechow po nocy. W swoich Damach obnaża dwie przerażające prawdy (odkrywając przy tym dwie, Północną i Południową, Ameryki). Po pierwsze: światem rządzą kobiety. Po wtóre: świat nie jest sprawiedliwy.
Czechow znowu sięga nisko, znów zajmują go sprawy codzienne, małe kariery, małe przysługi i małe niegodziwości małych ludzi. Wszystko dzieje się w atmosferze jakiejś rosyjskiej małomiasteczkowości, przeszytej układami; wszystkim rządzą równania charakterów, a z równaniami sprawy nie zawsze są oczywiste.
Przypominam starą zasadę o kolejności działań, o tym, że mnożenie jest zawsze przed dodawaniem, a rzeczy wzięte w nawias, dzieją się w nawiasie; należy pamiętać, że zasady te obowiązują nie tylko w matematyce. I tak, idąc w świat ze swoimi małymi sprawami, chcąc dodać dwa do dwu, możemy się boleśnie przekonać, że ktoś w tym samym równaniu chce mnożyć, dzielić, potęgować i cichcem odejmować coś w nawiasie. Zostaje się wtedy ze swoją dwójką, którą z litości zwiemy teraz nie mierną, a dopuszczającą i siedzi się, nie wiedząc co począć.
Taka matematyka dotyczy chyba wszystkich ludzkich gier i jest to bardzo uciążliwe, zwłaszcza, gdy jest się humanistą. Pięknie rozpisał Czechow w tych kilkunastu akapitach równania charakterów, układów i nacisków. Najbardziej nieprzewidywalnym elementem (niewiadomą w równaniu?) są tutaj te tytułowe damy, to one każą brać wszystko w nawias, to one wywracają wszystko do góry nogami, tak, że oczywiste równania przynoszą odwrócone wyniki. Oj już my dobrze znamy te damy i te ich nawiasy, po których wszystko wywrócone na nice i nic tylko usiąść z jakimś kalkulatorem i próbować zrozumieć: co się właściwie stało.
Tu miał być ostatni akapit, potwierdzający (albo raczej: powtarzający) tezę z pierwszego, ale nie będzie go. Dobranoc.
______________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
CZECHOW PO NOCY
Po nocy. Straszy mnie Czechow po nocy. W swoich Damach obnaża dwie przerażające prawdy (odkrywając przy tym dwie, Północną i Południową, Ameryki). Po pierwsze: światem rządzą kobiety. Po wtóre: świat nie jest sprawiedliwy.
Czechow znowu sięga nisko, znów zajmują go sprawy codzienne, małe kariery, małe przysługi i małe niegodziwości małych ludzi. Wszystko...
2018-03-27
CZECHOW PO NOCY
Córa Albionu, szanowna pani Guwernantka, Angielka, ucząca dzieci rosyjskiego jegomościa angielskiej mowy. Bo przecież kończy się XIX wiek i trzeba być wielkim, trzeba być światowym! Ale jednocześnie trzeba brać kije i „jak hultaj jakiś, jak kajdaniarz” siedzieć z kijem nad wodą i w tę wodę patrzyć.
Przy tej scenie, wraz z trzecim bohaterem, marszałkiem powiatowym, zastajemy tę dwójkę. Oboje są amatorami wędkarstwa i to chyba jedyna łącząca ich rzecz. Opowiadanko Czechowa przybiera niemal groteskową formę, przedstawiając to starcie się dwu światów. Ona – oziębła, podniosła i rzekomo nic nie rozumiejąca; on zaś, warchoł i gbur, lżący ją na całej długości krótkiego tekstu. Wyśmiewa wszystko, od nosa, przez sylwetkę, aż po winę największą: angielskość! Kulminacją jest rozebranie się przy niej i wyławianie haczyka z wody w adamowym stroju.
Czechow z jednej strony grubą krechą atramentu wyśmiewa i krytykuje postawę wysokich warstw rosyjskiego społeczeństwa, które chcą jednocześnie być światowe i czuć do świata pogardę i wyższość. Zjeść ciastko i mieć ciastko. Z drugiej strony obrywa się samej guwernantce, przerysowanej i wyniosłej, na obelgi i potwarze reagującej jedynie pełną pogardy miną.
I jest w tej scenie rodzajowej coś, co mnie mimo wszystko rozczula, ta niemożność dialogu, to przekonanie o własnej wyższości i trwanie w tym, choćby ceną za zwycięstwo było z jednej strony pokazanie dupska, z drugiej zaś, znoszenie tego widoku. Tu jest front, tutaj nie ma kompromisów i ustępstw! I zwycięstwo obu staje się jedynie niesatysfakcjonującym remisem. Na wódkę nie ma co iść, przecież lada moment ryba może złapać!
I to jest nie tylko wojna między Rosjanami a Angielkami w XIX wieku! To jest wojna między kobietami a mężczyznami, to jest wojna między mną, a Tobą, to jest wojna między każdą dwójką ludzi. Wieczne trwanie w tych błogosławionych remisach. Dobranoc.
__________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow
CZECHOW PO NOCY
Córa Albionu, szanowna pani Guwernantka, Angielka, ucząca dzieci rosyjskiego jegomościa angielskiej mowy. Bo przecież kończy się XIX wiek i trzeba być wielkim, trzeba być światowym! Ale jednocześnie trzeba brać kije i „jak hultaj jakiś, jak kajdaniarz” siedzieć z kijem nad wodą i w tę wodę patrzyć.
Przy tej scenie, wraz z trzecim bohaterem, marszałkiem...
2018-03-27
CZECHOW PO NOCY
Proście a będzie wam dane, kołaczącemu zaś otworzą, powiada Ewangelia, a skoro Ewangelia tak powiada, to Czechow, jako człek przyzwoity nie może powiadać inaczej. Zatem proście, a dostaniecie.
Pisze o tym Czechow w kolejnej miniaturze po którą sięgam, w Bezbronnej Istocie (jako nie-analfabeta czuję się zobowiązany do czytania alfabetycznego) i ta piękna ewangeliczna prawda zostaje tutaj w cudnie przewrotny sposób wywrócona do góry nogami – karty w ręce trzyma nie ten, który daje, a ten który prosi.
No bo proszę sobie wyobrazić taką sytuację: biedny nieborak, niejaki pan Kistunow, urzędnik bankowy, po zdrowotnych problemach i nocy nieprzespanej stawia się w pracy w banku, co za złoty człowiek! Stawia się więc i dzień zaczyna od rozmowy z petentką, która z jakichś, sobie tylko znanych powodów, domaga się od niego, aby ten dał jej dwadzieścia cztery ruble trzydzieści sześć kopiejek, które należą się jej mężowi, których jej mąż od kogoś nie dostał. Problem w tym, że to nie bank, a kto inny za tym deficytem stoi, ta jednak stwierdza, że szukała już wszędzie, więc może tutaj się uda, może tutaj dostanie.
Kistunow tłumaczy najpierw cierpliwie, potem mniej cierpliwie, później już tylko cierpiętniczo, że nic nie nie może w tej sprawie poradzić. Później oddaje ją w ręce kolegów, którzy przez kolejne godziny kontynuują bezowocne tłumaczenia. I kobiecina ta, pani Szczukina, istota biedna i bezbronna, o czym wielokrotnie przypomina, trzyma cały bank w szachu, z tak wielkim okrucieństwem, że z pewnością pracujący tam nieszczęśnicy z większą radością powitaliby choćby i zuchwały napad...
I tak sobie myślę, tak sobie myślę o tej Szczukinie poza kadrem, poza ramą obrazu. Jak zawzięcie szła do tego banku pod szarym rosyjskim niebem, w scenie, której autor nie przedstawił. I wcześniej. Ile podobnych tortur wcześniej przeprowadzała. I czy rzeczywiście jej tych dwudziestu czterech rubli trzydziestu sześciu kopiejek brakowało; a może wcale nie, może codziennie udawała się w inne miejsce i opowiadała tę swoją dwudziestoczterorublową trzydziestosześciokopiejkową historię, odnosząc kolejne tryumfy... Oto gwałtownicy zdobywają Królestwo Niebieskie! Czy mówiła prawdę i czy w swoim okrucieństwie była uczciwa? Myślę, myślę o jej wcześniejszej i dalszej historii.
Ten tekst także piszę po nocy, więc i dziś pozwolę sobie na urwanie myśli w połowie: powiem „dobranoc” i chwilę jeszcze przed snem pomyślę sobie, o tym jak Szczukina odchodzi w ciemność ze swoją historią, której w całości nigdy nie poznam. A wraz z nią idą wszyscy mijani przeze mnie proszący o złotówkę na bułkę, albo w przypływie szczerości na wino, albo na dzieci chore, a z nimi idą ich historie których już nie poznam i moja naiwność, którą z kolei znam aż za dobrze.
__________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow
CZECHOW PO NOCY
Proście a będzie wam dane, kołaczącemu zaś otworzą, powiada Ewangelia, a skoro Ewangelia tak powiada, to Czechow, jako człek przyzwoity nie może powiadać inaczej. Zatem proście, a dostaniecie.
Pisze o tym Czechow w kolejnej miniaturze po którą sięgam, w Bezbronnej Istocie (jako nie-analfabeta czuję się zobowiązany do czytania alfabetycznego) i ta piękna...
2018-03-26
Od jakiegoś czasu kilku znajomych powtarzało mi: nie wygłupiaj się, czytaj Czechowa! Najpierw był to Wojtek, potem Marcin, potem ktoś jeszcze, ale nie pamiętam kto, bo jest już późno, gdy piszę te słowa i takich rzeczy wymagać ode mnie nie można.
W międzyczasie przez pomyłkę zjadłem dwa tomiki Czechowicza, ale potem okazało się, że to ktoś inny, więc to chyba się nie liczy (ale co się naczytałem, to moje).
Tak czy inaczej, dziś czytałem Hrabala i ten Hrabal dość jasno w jednym z opowiadań powiada, że nie ma się co wygłupiać, że Czechowa czytać trzeba. Nie miałem więc wyjścia. Zdobyłem na Wolnych Lekturach kilka jego opowiadań i wziąłem się za lekturę, oto wnioski z pierwszego.
Późna pora usprawiedliwia przesadnie duże słowa, więc napiszę tak: „Aptekarzowa to jest traktat o samotności, o tym, że żyjemy nie ze sobą ale obok siebie”. Napiszę tak i zaraz wybuchnę śmiechem, bo to chyba taki trochę banał a ja trochę niepotrzebnie powtarzam go już któryś raz z rzędu. Ale cóż na to poradzić?
Wybucham śmiechem, także przez to, że opowiastka Czechowa to jest rzecz cokolwiek zabawna. Pan Aptekarz (jedyna szczęśliwa postać na tych kilku stronach), śpi spokojnie i błogo śni sobie jakieś piękne sceny. A Pani Aptekarzowa nie śpi. Nie śpi i płacze, albowiem jest nieszczęśliwa. Ale oto Pan Doktór w parze z Panem Oficerem – także szukający szczęścia po nocy. Szczęście chwilowo znajdują robiąc nocne zakupy – pastylki, wino i rumieniec Pani Aptekarzowej potrafią zdziałać cuda.
Ale zaraz przyjdzie im pójść dalej, bo to nie wypada po nocy wysiadywać w aptekach. A gdy jeden z nich ośmielony chyba księżycem, postanowi wrócić i podnieść poprzeczkę relacji z Panią Aptekarzową, srodze się zawiedzie, gdyż spotka Pana Aptekarza.
I wszyscy wrócą do swoich ról. Jeden do słodkich snów, drugi w rozczarowanie, trzecia do gorzkich łez, księżyc zaś potoczy się dalej w stronę kolejnego dnia.
Pisanie późno w nocy daje ten przywilej, że od spójnego zakończenia można się wykpić najzwyczajniej w świecie pisząc: dobranoc! Tak też uczynię, dając sobie spokój z edycją tekstu (niech wszelakie buble, niespójności i błędy staną się pięknym środkiem stylistycznym!), nawet tego nie wyjustuję (kto bogatemu zabroni!?). Dobranoc, idę między gorzkie tęsknoty a błogie sny!
Od jakiegoś czasu kilku znajomych powtarzało mi: nie wygłupiaj się, czytaj Czechowa! Najpierw był to Wojtek, potem Marcin, potem ktoś jeszcze, ale nie pamiętam kto, bo jest już późno, gdy piszę te słowa i takich rzeczy wymagać ode mnie nie można.
W międzyczasie przez pomyłkę zjadłem dwa tomiki Czechowicza, ale potem okazało się, że to ktoś inny, więc to chyba się nie...
2018-04-29
To jest taki trochę Leśmian, który ściągnął buty, podciągnął spodnie i po kostki, po kolana brodzi w nocy. Jestem pod wielkim, wielkim wrażeniem, w sumie to tyle. Mocno polecam!
dopisek (24.08.2020)
Po dwu i pół roku wracam całościowo do Sebyły. W międzyczasie czytałem go urywkami. Teraz, po powrocie stwierdzam, że pierwsza część wierszy budzi we mnie mniejszy zachwyt niż wcześniej, za to ta druga dosłownie mnie taranuje. Czytać, czytać, czytać!
To jest taki trochę Leśmian, który ściągnął buty, podciągnął spodnie i po kostki, po kolana brodzi w nocy. Jestem pod wielkim, wielkim wrażeniem, w sumie to tyle. Mocno polecam!
dopisek (24.08.2020)
Po dwu i pół roku wracam całościowo do Sebyły. W międzyczasie czytałem go urywkami. Teraz, po powrocie stwierdzam, że pierwsza część wierszy budzi we mnie mniejszy zachwyt niż...
2017-08-07
U Czapskiego, w zbiorze "Tumult i Widma", w eseju "Cedr", znalazłem takie oto zdania:
„Gutenberg żelaznym językiem oblizał całą literaturę i zginęła w niej intymność rękopisu” – pisał Rozanow i cieszyłby się dzisiaj, bo tę intymność w literaturze odrodził jego przyjaciel Riemizow.
Zachęcony, z miejsca zamówiłem książeczkę. Przeczytawszy, stwierdzam krótko: Czapski (znów) miał rację. Litery Riemizowa układają się nie tyle w zdania, co w pieśń. Już samo obcowanie z tym tworzywem dostarcza wrażeń na tyle dobrych i cennych, żeby książkę móc z czystym sumieniem polecić.
Wincy tutaj, zapraszam: https://statekglupcow.wordpress.com/2017/08/08/litery-wyrwane-drukowi-riemizow-siostry-krzyzowe/
U Czapskiego, w zbiorze "Tumult i Widma", w eseju "Cedr", znalazłem takie oto zdania:
„Gutenberg żelaznym językiem oblizał całą literaturę i zginęła w niej intymność rękopisu” – pisał Rozanow i cieszyłby się dzisiaj, bo tę intymność w literaturze odrodził jego przyjaciel Riemizow.
Zachęcony, z miejsca zamówiłem książeczkę. Przeczytawszy, stwierdzam krótko: Czapski (znów)...
2018-12-05
Czytałem i bawiłem się wcale dobrze. Mocno polecam, mocno zachęcam. Głównie przez wzgląd na oryginalną mieszankę SF, thrillera politycznego, dramatu, powieści detektywistycznej i horroru. Intensywnie, ciekawie, godnie.
Czytałem i bawiłem się wcale dobrze. Mocno polecam, mocno zachęcam. Głównie przez wzgląd na oryginalną mieszankę SF, thrillera politycznego, dramatu, powieści detektywistycznej i horroru. Intensywnie, ciekawie, godnie.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-12-30
Każda kolejna powieść Wattsa to jest wydarzenie. Każdorazowo to samo zdziwienie: to nie jest najlepsza literatura, za to z pewnością jedno z najlepszych, pisanych obecnie sf. Czyta się zawsze z niekłamanym zadowoleniem i zaskoczeniem płynącymi głównie z odwagi z jaką autor wyobraża sobie pewne rzeczy i z dokładności z jaką o nich pisze. Za dobre.
__________________________
facebook.com/statekglupcow/
Każda kolejna powieść Wattsa to jest wydarzenie. Każdorazowo to samo zdziwienie: to nie jest najlepsza literatura, za to z pewnością jedno z najlepszych, pisanych obecnie sf. Czyta się zawsze z niekłamanym zadowoleniem i zaskoczeniem płynącymi głównie z odwagi z jaką autor wyobraża sobie pewne rzeczy i z dokładności z jaką o nich pisze. Za...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-11-08
Odkąd jest myślenie i odkąd jest mówienie, człowiek, nieborak skazany jest na nazywanie i opisy. Jest ten dziwny moment w Księdze Rodzaju, w którym Stwórca stwierdza, że to Adam nazwie wszystko, co żyje. Widać rzecz to ważna. Nazywanie, z kolei, wymusza konieczność rozumienia, dociekania, wchodzenia w relację z tym, co potrafimy nazwać, jest początkiem tajemnicy, za którą gonimy. Wróciłem na chwilę do jednego z ulubionych esejów Zygmunta Kubiaka; z tekstu, poświęconego Leśmianowi, wynotowuję takie oto zdania, dotyczące przekonań niektórych ludów pierwotnych: „…jakieś magiczne pojmowanie funkcji słowa. (…) W owej naiwnej wierze ukryte jest przekonanie, że nazwa nie jest czymś arbitralnie nadanym, że jest w jakiś istotny, nieprzypadkowy sposób związana z rzeczą, którą oznacza.” Nazwa jest zatem tajemnicą, a nazwanie zaproszeniem do podążania za tą tajemnicą. I to wcale nie nazywający jest tym, który zaprasza. Cały ambaras w tym, że świat, w którym żyjemy, daje się rozumieć, wchodzi w dialog, we współpracę z tymi, którzy go nazywają. Ciągnie nas za język. Wodzi za nos.
Porzucam Leśmiana i Kubiaka, tekst ten ma bowiem dotyczyć Hellera, księdza Hellera i jego nowej, wstrząśniętej, niemieszanej książki. Książka nosi tytuł Ważniejsze niż Wszechświat i kręci się wokół tych pytań, które nazwany już i opisany świat na nas wymusza. Gromko będzie tutaj dźwięczeć pewna konieczna interdyscyplinarność – swoją drogą sprawia ona że Michał Heller, ze swoją wiedzą w dziedzinie fizyki, filozofii i teologii, jest człowiekiem na właściwym miejscu, jeśli chodzi o wprowadzanie w podobne gdybania. O ile nauka doskonale radzi sobie z nazywaniem, systematyzowaniem i opisywaniem świata, w którym jesteśmy przytomni, miewa problemy w rozumieniu go, to jest już absolutnie bezsilna, jeśli chodzi o tę relację, w którą wchodzimy z rzeczami, które już nazwaliśmy i zrozumieliśmy. Jak pisałem we wstępie – wszechświat wymusza na nas zadawanie pewnych pytań, meta-pytań, wykraczających poza namacalne doświadczenie.
Zaczyna się więc od zdziwienia podstawowego: dlaczego wszechświat daje się rozumieć? Dlaczego jest racjonalny (nawet jeśli komuś może wydawać się inaczej)? Zdziwienie podstawowe, bo to ono umożliwia wszystkie kolejne zdziwienia. Dziwić można się tylko tajemnicy, a tajemnica jest ciekawa tylko wówczas, jeśli na jej końcu znajduje się sens i zrozumienie. Dziwić można się tylko czemuś, co da się zrozumieć. Istnienie jako takie, dowodzi ksiądz Heller, jest z natury racjonalne, jest zatem tajemnicą, pociąga, bo podskórnie wyczuwamy i krok po kroku odkrywamy jej zasady i wyczuwamy stojący za nimi sens. Odwracając kota ogonem: czy zrozumiałość świata, nie czyni koniecznością zaistnienia kogoś, kto ten świat będzie mógł nazwać, a potem zrozumieć, kogoś, kogo da się pociągnąć za język, sprowokować do nazywania, szukania i dialogu? Tak zaczyna się książka, wokół podobnych, leibnizowskich gdybań będzie się obracać.
Powtarza się słowo „gdybania” – celnie oddaje ono charakter tej książki – to nie jest jeden, spójny, podzielony na działy tekst. To kilka odrębnych esejów, będących zbiorami pewnych myśli, próbą ich uporządkowania i ten brak rytmu i pewnego ciągu, w który wpaść mógłby czytający, mocno razi w oczy. Rozmawiałem o książce z Marcinem i ten mówi mi, że przerwał w połowie. Że całe to porządkowanie, to w dużej mierze powtórzenia, rzeczy, które już się słyszało, jeśli śledzi się hellerowe wykłady i wydawnictwa. I tak – to jest poniekąd racja, bo przecież przy mówieniu o pewnych zagadnieniach, ciężko nie zahaczyć o te metanaukowe rejony, o te pytania, o których pisałem wcześniej. Zazwyczaj pojawiają się one jedynie na marginesie, tutaj przejęły kontrolę nad całym wydawnictwem. To w końcu próbą oddzielenia ziaren od piasku i ustawienia ich w możliwie spójnej wizji. I mimo całej prowizoryczności, do której autor przyznaje się już we wstępie, są to próby jeżeli nie udane, to z pewnością ciekawe, a zatem warte uwagi.
Sam też przeżywałem pewien moment zwątpienia w trakcie lektury – rozdział poświęcony logice Boga. Tekst mocno naukowy, co, wespół z brakami w moim wykształceniu, uczyniło go niemal nieczytelnym. I gdy miałem już pisać do Marcina, że i ja sobie odpuszczam, trafiłem na świetny tekst – „Usprawiedliwienie historii wszechświata?”. Mały opis – echo dziesiątek innych, tłumaczących początek wszystkiego – staje się szybko pretekstem do rozmyślań o determinizmie, oraz obecności dobra i zła w historii kosmosu. Moment, w którym ksiądz profesor mówi o chwili utraty niewinności przez wszechświat, wplatając przy tym ludzką moralność w ciąg wydarzeń, czyniących kosmos-porządek, jest porywający!
I ten ton, to błyskotliwe przedstawianie rzeczy, które słyszałem już nie raz, w tym albo innym wykładzie, czytałem w tej albo innej książce, trwa do samego końca i do samego końca zaskakuje. Cztery ostatnie fragmenty, których treści i tematyki zdradzał nie będę (ponad połowa książki), mimo pewnego nieuporządkowania i wrażenia skakania od myśli do myśli (to swoją drogą świetny krajobraz myślenia, szybkiego, zatrzymującego się na konieczny moment przy danym zagadnieniu i już po chwili pędzącego ku kolejnemu skojarzeniu), absolutnie zaskakuje! Ten bałagan sprawia wrażenie spotkania z żywą myślą. Pogoń może męczyć, ale w ten dialog warto wchodzić.
A więc kończę na dialogu. Tak jak zacząłem, krąg się zamyka. W międzyczasie, między pierwszą a ostatnią stroną, przebrnąłem przez wiele pytań i tutaj też zamknięta pętla – pozostaję z tymi pytaniami. Ostatni, bardzo poetycki esej, właśnie tak się kończy, wielkim wielokropkiem, powitaniem kolejnego dnia, łykiem kawy i wyruszeniem w drogę. Jeśli chodzi o odpowiedzi, to punkt wyjścia jest oburzająco podobny do początku – wciąż ich nie ma. Ale mimo wszystko ta książka mówi dużo. Mówi przede wszystkim, że świat jest tajemnicą. Że bycie jest tajemnicą. Czas, Bóg, Ziemia, ale i małe rzeczy – ta kawa, ta droga do pracy i rzeczy mijane, wszystko to jest tajemnica. A tajemnice mają odpowiedzi i w końcu dadzą się zrozumieć. Gdzieś, kiedyś.
_______________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Odkąd jest myślenie i odkąd jest mówienie, człowiek, nieborak skazany jest na nazywanie i opisy. Jest ten dziwny moment w Księdze Rodzaju, w którym Stwórca stwierdza, że to Adam nazwie wszystko, co żyje. Widać rzecz to ważna. Nazywanie, z kolei, wymusza konieczność rozumienia, dociekania, wchodzenia w relację z tym, co potrafimy nazwać, jest początkiem tajemnicy, za którą...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-10-15
Przed lekturą - uwaga - liczne szczegóły, dotyczące treści książki, pojawiają się w tekście!
Tęsknota za przeszłością, utkwienie w niej wzroku i uporczywe wypatrywanie jakiegoś złotego wieku, jakiegoś antyku, to chyba rzecz która najmocniej pochłania mnie w lekturach tego roku. Hrabal i jego wspomnienia o mieszkaniu z Vladimirkiem, a potem o poznaniu małżonki i tak dalej… Po nim Makuszyński i pełna humoru i melancholii opowieść o mieszkaniu z Szymonem Chrząszczem. I wreszcie Schulz ze światem dziecięcych wspomnień w Sklepach Cynamonowych. A teraz znów powrót do Hrabala, koło się zamyka.
W kolejnej książce – Postrzyżynach – czeski pisarz wraca do swego rodzinnego Nymburka, zaś jej bohaterami czyni swoich rodziców w ich młodości. Zatem kolejny powrót do przeszłości, do sielankowej opowieści o życiu małego miasteczka i o wyjątkowych charakterach je wypełniających. Każda anegdota przybiera tutaj obraz małej, miejscowej legendy, którą całe miasteczko mogło żyć całymi latami, z każdym kolejnym powtórzeniem dodając kolejne, zmyślone elementy. I to naprawdę niesłychanie zabawne przeżycie, to brnięcie przez kolejne opowiastki składające się na pełną niezwykłości codzienność.
Jest tu opowieść o pastuszku zaplątanym w linę ciągnioną za samolotem, który przelatuje nad połową wsi i w końcu ląduje w lipach pod kościołem, gdzie wita go tłum bab, twierdzących, że to dzieciątko Jezus przyleciało je pobłogosławić. Jest opowieść o wspinaniu się na komin i o tym jak zabawa ta postawiła w gotowości miejscowych strażaków i w ogóle całe miasteczko. Jest przepiękna (i przerażająco naturalistyczna!) opowieść o świniobiciu; jest historia człowieka wystrzeliwanego w cyrku z armaty i o tym, jak pewnego razu poleciał za daleko.
Rzeczy zwykłe i niezwykłe mieszają się tutaj. Hrabal będzie nam opowiadał jak jego ojciec jeździł motorem do Pragi i jakie prezenty przywoził małżonce, jak ta wstawała późno w noc i obżerała się świeżo smażonymi kotletami i jak gorszyło to ojca. Pojawi się Pepi – brat ojca, nieprzebrany magazyn żartów i anegdot… wszystko to naprawdę brzmi jak przechowane głęboko w pamięci opowieści rodziców o ich młodzieńczych wygłupach, ale i sprawach poważnych, jak echa łapane w dzieciństwie na uliczkach i pielęgnowane przez wszystkie późniejsze lata.
Na pierwszym planie stoi tu jednak pani matka – Maryśka, posiadaczka najpiękniejszych, najbujniejszych i najdłuższych włosów w okolicy, może nawet w całej historii Nymburka. I ta wspaniała aureola włosów przewija się przez cały czas – jak peleryna powiewa przy wspinaczce na komin, przy jeździe rowerem przez miasto (jest to widok na tyle cudowny, że inni rowerzyści zawracają się, by móc podziwiać ją jeszcze raz!), podczas rozczesywania, podczas kąpieli. Złote włosy plączą się tu wszędzie, jak jakiś cudowny artefakt, jak skrzydła u aniołów i aureole nad głowami świętych. Wypełniają całą tę złotą przeszłość, nadają jej barwę i piękno.
Włosy bohaterki wyrażają coś jeszcze. Otóż tak, jak ta jej fryzura przerasta ją swym ogromem i wspaniałością, tak samo przerasta ją jej usposobienie. To kobieta gwałtowna i nieokrzesana, pełna energii, siły, krzyku i pewnej, wyjątkowo niefrasobliwej wesołości. W zestawieniu z równie nieokrzesanym, kłótliwym i gadatliwym szwagrem, staną się dla całej okolicy wydarzeniem cokolwiek ciekawym, dla brata i męża zaś – człowieka wielce pruderyjnego i przyzwoitego – powodem do trosk i wstydu. Nieokiełznana i wspaniała, bohaterka nie mieści się w spokojnej roli małżonki kierownika browaru, nie mieści się we własnym domu, jej przejazdy na rowerze nadają rytm życiu całego miasteczka. Te jej włosy sprawiają, że ona już teraz, w czasie obecnym żyje w złotym wieku, który dla nas pojawia się zazwyczaj dopiero w przeszłości, gdy miniemy teraźniejszość i czas zrobi już swoją robotę.
I te włosy robią tutaj, jeśli mogę się tak wyrazić, całą robotę, napełniają nowym sensem całe zakończenie. Wspólną cechą książek, o których pisałem we wstępie, jest to tkwienie w przeszłości, tęsknota, melancholia, uśmiech do wspomnień. W swoich Postrzyżynach Harbal idzie jednak krok dalej: wychodzi z tej zamkniętej strefy, z przeszłości, dobrze wiedząc, że żyć można tylko w chwili obecnej.
W ostatnim rozdziale Maryśka wsiada na rower i jedzie do fryzjera, pana Bodzia Czerwonki, by, zasiadłszy na fotelu, oznajmić stanowczo: ścinamy! I jest potem ta scena tytułowych postrzyżyn, pozbycia się tego, co stanowiło o jej tożsamości, po to, by pod spodem znaleźć w końcu prawdziwą siebie – „nie mogłam wyjść ze zdumienia, bo pan Bodzio tym swoim strzyżeniem wydobył ze mnie moją duszę”. Postrzyżyny były przecież u Słowian aktem inicjacji, wyjścia z dzieciństwa. Przeszłość i tę tęsknotę za złotym wiekiem, trzeba puścić, żeby móc żyć, żeby stać się sobą.
Jakże podobnie napisze w swoich Siostrach Krzyżowych wspaniały Riemizow, powtarzając jak refreny:
Jeden musi zdradzić, żeby przez zdradę duszę swoją odczopować i sobą się stać w świecie, inny musi zabić, ażeby przez zabójstwo swoje duszę swoją odczopować i tak czy owak sobą stać się na śmierć idąc, on zaś pewnikiem musiał asygnację wypisać nie tej osobie, której należało, iżby duszę swoją odczopować i stać się w świecie – i to już nie jako taki-siaki Marakulin, ale Piotr Aleksandrowicz Marakulin!
Tutaj trzeba było ściąć włosy. U Hrabala te postrzyżyny są właśnie pożegnaniem przeszłości, wejściem w teraźniejszość. Miasto, po scenie u fryzjera, traci swój oniryczny nastrój, staje się obecne, teraźniejsze, przestaje być miastem z miejskiej legendy, ze wspomnienia. Odtąd trzeba będzie żyć w jasnym i huczącym „teraz”. Trochę jak z odkręceniem kółek pomocniczych od dziecięcego rowerka.
I jak piękna jest ta scena, w której małżonek, spostrzegłszy ostrzyżoną żonę, mimo całe swoje przywiązanie do przyzwoitości, wymierza jej publicznie lanie na prawie goły tyłek i wesoło krzyczy: Tak moja panno, zaczniemy nowe życie!
__________________________
facebook.com/statekglupcow
https://statekglupcow.pl/
Przed lekturą - uwaga - liczne szczegóły, dotyczące treści książki, pojawiają się w tekście!
Tęsknota za przeszłością, utkwienie w niej wzroku i uporczywe wypatrywanie jakiegoś złotego wieku, jakiegoś antyku, to chyba rzecz która najmocniej pochłania mnie w lekturach tego roku. Hrabal i jego wspomnienia o mieszkaniu z Vladimirkiem, a potem o poznaniu małżonki i tak dalej…...
2018-09-24
Podczas ostatniej wizyty we Wrocławiu widziałem się z Utracjuszem i gdy książkowa dyskusja o tym, co aktualnie czytamy, czym gardzimy a co uwielbiamy wybuchła na dobre, powiada mój rozmówca: „Wariacje pocztowe Brandysa, to jedna z lepszych książek jakie czytałem!”. A jako, że to jegomość szalenie powściągliwy i ostrożny w wydawaniu podobnych, otwarcie superlatywnych opinii, od razu po powrocie do domu przeczesałem internet i książkę zamówiłem.
Książka Brandysa jest w swojej formie tworem cokolwiek egzotycznym, to powieść epistolarna – narracja odbywa się tutaj na kartach kolejnych listów. Autor maluje rozciągającą się na przestrzeni trzech wieków korespondencję ojców i synów, epizodyczne, fragmentaryczne losy kolejnych pokoleń rodziny Zabierskich. List ojca do syna, odpowiedź i przeskok do kolejnego pokolenia, oto rytm Wariacji.
Specyficzne tworzywo jakim jest list, oraz zażyłość relacji między synami a ojcami, sprawiają, że snutym opowieściom towarzyszy szczególna intymność, bliskość, poufałość, czasem czułość. To szalenie osobiste momenty wyznawanych prawd, zapewnień o tęsknocie, ale czasem także wylewane po wielu latach żale, chwile wielkich szczerości i pretensji; rany są tu zasklepiane i zadawane, tutaj nikt nie pośredniczy, cała powieść to bezpośrednie spotkania, odbywające się na zapisanych atramentem kartach. I kolejne opowieści śledzi się z niekłamaną ciekawością, w końcu wtykanie nosa w cudze sprawy leży w naszej naturze, prawda? A Brandysowi udało się uchwycić ten szczególny rodzaj intymności, towarzyszący odwlekanym nieraz na dekady wyznaniom między ludźmi sobie najbliższymi.
Jako czytelnicy, wiemy co prawda tylko tyle, ile powiedzą nam bohaterowie, ale przecież ich życia odbijają się echem w kolejnych pokoleniach, w kolejnych listach, które, nieraz, jedną małą wzmianką rzucają nowe światło na znane nam już wydarzenia. I tak pojawiają się opowieści-łgarstwa, demaskowane przez kolejne pokolenia. Między tymi zamkniętymi całościami tętni życie, którego czytelnik dostrzec nie może, musi zdawać się na to, co opowiadają kolejne postaci. Niejednokrotnie będziemy tutaj świadkami spowiedzi z całego życia, wyznawania wielkich prawd, ale i prób wybielenia się, tłumaczenia kolejnych błędów, plotek, kompromitacji. A ile w tym szczerości, a ile obłudy? Każdy czytelnik musi rozstrzygnąć we własnym śledztwie.
Na kolejnych stronach dźwięczy nigdzie nie wypowiedziane echo przemijania. Tego, jak znikamy. To, co kluczowe w jednym pokoleniu, w drugim jest powtarzane jako rodzinna anegdota, w trzecim jest już zniekształconym mitem, czwarte pokolenie nie pamięta już nic. Ma swoje, nowe, najważniejsze sprawy, z których zostanie tyle samo, co z tych poprzednich. I zażyłość i czułość między kolejnymi spoiwami tego łańcucha, jakkolwiek prawdziwe i silne by nie były, nie są w stanie niczego ocalić. I Brandys wcale się o tym nie rozpisuje, nie gdyba, nie prowadzi dysputy o przemijaniu – on maluje tutaj surowy portret znikania, pokazuje nam to jak na dłoni z chirurgiczną precyzją! Jak los pojedynczego człowieka tonie w losach rodziny, te z kolei giną w dziejach jako takich.
Już posiadając wszystkie wymienione dotąd elementy, książka Brandysa byłaby dziełem wyjątkowo ciekawym i wartym uwagi, ale do wymienionych dotąd mocnych stron, dodać trzeba jeszcze jedną i to najważniejszą - niesamowitą wyobraźnię i humor autora. Kiedy brałem książkę do ręki, nie miałem prawa spodziewać się ogromu fanaberii, które w niej znalazłem! Czegóż bo można spodziewać się po korespondencji ojców i synów? A znajdziemy tu tajne bractwa, zoofilię, autokanibalizm, pojedynki, morderstwa, podejrzane sekty... Mnóstwo tutaj absurdalnych zdarzeń, mnóstwo nagłego, ostrego humoru, celującego w polskie wady i przywary w zadufanie, w nadmierną pewność siebie, w ludzkie ułomności i krętactwa; mnóstwo dziwactw, a wszystko to przeplecione burzliwym nurtem polskich dziejów i osobną, choć nierozerwalnie z nim złączoną historią rodziny Zabierskich.
Dostajemy zatem powieść epistolarną o mocnych elementach awanturniczych i przygodowych, ze sporą domieszką powieści historycznej i rodzinnej sagi, tonącą w humorze, pełną przerysowanych i zaskakujących wydarzeń. To jest rzecz absolutnie wyjątkowa i egzotyczna, zaskakująca i porywająca, napisana z wielką świadomością i smakiem. Jeśli ktoś szuka jakiegoś powiewu świeżości w swoim czytelniczym życiu, nie powinien się dwa razy zastanawiać, tylko w te pędy gonić do biblioteki, albo na zakupy!
_____________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Podczas ostatniej wizyty we Wrocławiu widziałem się z Utracjuszem i gdy książkowa dyskusja o tym, co aktualnie czytamy, czym gardzimy a co uwielbiamy wybuchła na dobre, powiada mój rozmówca: „Wariacje pocztowe Brandysa, to jedna z lepszych książek jakie czytałem!”. A jako, że to jegomość szalenie powściągliwy i ostrożny w wydawaniu podobnych, otwarcie superlatywnych opinii,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-09-08
2018-08-14
pierwsza warstwa: skóra
Pierwszy rozdział Pierwszego człowieka to ogromnie intensywna i mocna scena. Nagły, przedwczesny poród pod pochmurnym niebem Algierii, młody mężczyzna szukający pomocy w obcym miasteczku i narodziny chłopca.
A później, po przewróceniu strony i przejściu w kolejny rozdział, spotykamy tego samego chłopca, mającego już czterdzieści lat. Wszystkie wydarzenia pierwszych stron to jedynie niewiele znacząca przeszłość, której rzecz jasna nie zatrzymał w pamięci. Ojciec zginął na wojnie, gdy Jacques miał zaledwie rok, zatem ojca nie znał nigdy. I w żaden sposób mu to nie doskwierało, przynajmniej do tej pory. Odwiedziny grobu ojca, zdarzenie doskonale obojętne, staje się nagle momentem zwrotnym, gdy bohater dostrzega datę urodzin i śmierci wyryte na nagrobku: „Nagła myśl, która przyszła mu do głowy, była wstrząsem. On miał czterdzieści lat. Spoczywający pod tą płytą mężczyzna, jego ojciec, był od niego młodszy.”
Szok, którego doznaje bohater, staje się pretekstem dla wszczęcia poszukiwań, próby odnalezienia fragmentów rozbitej przeszłości. W kolejnych rozdziałach, czas teraźniejszy nieustannie przeplatany jest z minionymi wydarzeniami; dorosły mężczyzna szuka ojca i przy okazji siebie samego odwiedzając kolejne miejsca i ludzi; jednocześnie w szeregu retrospekcji (lwia część książki), młody chłopiec przeżywa swoje dzieciństwo, pierwsze przygody, cierpienia i rozczarowania, kolejne inicjacje, przekracza kolejne granice.
I już na tym poziomie ta cokolwiek surowa, choć sentymentalna podróż do rozgrzanej afrykańskim słońcem i afrykańską nędzą krainy dzieciństwa, jest lekturą wyjątkowo dobrą. Świadomość odległej, oglądanej we wspomnieniu przeszłości, miesza się tu z niezwykłą, namacalną, wręcz organiczną bliskością wszystkich wydarzeń. Wszystko ma tu fakturę, zapach, brzmienie.
druga warstwa: mięśnie
I ta sentymentalna opowieść o dojrzewaniu, przeplatana z szukaniem jakiejś tożsamości, już sama w sobie jest książką cokolwiek dobrą. Należy ją jednak czytać, mając świadomość, że to fabularyzowana opowieść autobiograficzna. Świadomość prawdziwości większości wydarzeń, zwielokrotnia ciężar książki.
Falujące od upału niebo, nędzne życie w małym mieszkanku, wyścigi na plażę, bójki, zmagania z piętrzącymi się wymaganiami, wszystko to jest tak bliskie i namacalne, bo to prawdziwy, nie zmyślony świat. Tutejsze postaci żyją. Ile prawdy, ile tętniącej krwi jest w postaci surowej babki, ile cudownej łagodności i bólu w opisach zawsze cichej i dobrej matki, ile zadziorności i szaleństwa w nieokrzesanym wuju!
I jak głęboka i autentyczna jest postać tego chłopca, który co prawda na brak ojca nigdy się nie uskarżał, stale jednak potrzebował takiego, albo innego potwierdzenia i akceptacji. Najpierw u przyjaciół i kolegów na podwórku, później w trakcie polowań i pracy u wuja Ernesta. Malec wszędzie szuka potwierdzenia tego, że jest kimś, jakiegoś ratunku, przed tłamszącą czarną chmurą: babką.
W końcu postać nauczyciela, pana Bernarda, weterana Pierwszej Wojny Światowej, który z wielkim sercem pomaga dzieciom swoich kolegów, którzy z frontu nie wrócili. Do książki dołączone są też dwa listy. Pierwszy z nich pisze dorosły już, uhonorowany Noblem Albert Camus. Pisze go właśnie do swojego nauczyciela, Germaina Louisa. „Bez Pana, bez tej serdecznej dłoni, którą wyciągnął Pan do biednego dziecka, którym byłem, bez Pańskiego nauczania i Pańskiego przykładu, to wszystko by się nie wydarzyło.”
trzecia warstwa: kości
Jest jeszcze trzecia warstwa. Książka została wydana ponad trzydzieści lat po śmierci autora. Ten nigdy jej nie skończył. W jego torbie znaleziono rękopis z niedokończoną powieścią.
Zdania piane odręcznie, zdobione skreśleniami, notatkami, sugestiami, kilka nieczytelnych słów i ten nagły koniec. Wszystko to zostało uwzględnione podczas wydawania książki. Uwagi na marginesach i przekreślenia, o wszystkim dowiemy się z przypisów. Wszystko to sprawia, że ma się wrażenie obcowania z surowym językiem, literackim tworzywem, niezastygłym jeszcze żywiołem. Często przypis zadaje pytanie – czy powinienem ten wątek rozwinąć? Czy trzeba coś skreślić? Czy dodać jakiś opis?
czwarta warstwa: duch
Książka urywa się nagle. Ta wyprawa do przeszłości, traktat o braku korzeni, o pustce, którą trzeba jakoś wypełnić. W ostatnim akapicie czytamy:
...bo urodził się na świecie bez przodków i bez pamięci, w świecie, gdzie unicestwienie tych, którzy żyli tu przed nim, było całkowite (…) czuł dzisiaj, że życie, młodość, istoty wymykają mu się i nie może już ich zatrzymać, i pozostaje mu tylko ślepa nadzieja, że owa ciemna siła, która przez tyle lat trzymała go przy życiu, syciła bez umiaru i wspierała w najtrudniejszych okolicznościach, z tą samą niewyczerpaną szczodrością, z jaką zawsze dawała mu powody do życia, da mu również powody, by się zestarzeć i umrzeć bez buntu.
Jak wyglądał moment, w którym Camus pisał te słowa? Może wyskrobał je na kartce w pośpiechu, schował do torby, po czym wsiadł w auto i chwilę później zginął? Wolę myśleć, że pisał te słowa w spokoju, przed położeniem się spać, że noc była cicha i spokojna i naprawdę kojąca. Wolę myśleć, że tak. Ten, który urodził się w świecie bez przodków, znalazł siłę i nadzieję i ulgę.
A potem, jak już pisałem, wsiadł w samochód i umarł. Książka, którą pisał, książka o jego własnym życiu została znienacka urwana. Tak samo jak życie, które opisywała. Zupełnie tak, jakby to nie Camus, ale ktoś inny postawił tutaj kropkę. Po odłożeniu książki i przetrawieniu jej, myślę sobie, że ona urywa się w doskonałym momencie. Że nie mogła być już lepsza i pełniejsza.
___________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow
pierwsza warstwa: skóra
Pierwszy rozdział Pierwszego człowieka to ogromnie intensywna i mocna scena. Nagły, przedwczesny poród pod pochmurnym niebem Algierii, młody mężczyzna szukający pomocy w obcym miasteczku i narodziny chłopca.
A później, po przewróceniu strony i przejściu w kolejny rozdział, spotykamy tego samego chłopca, mającego już czterdzieści lat. Wszystkie...
2018-08-01
Książka dostępna w kilku formatach na stronie: http://chestertonpolska.org/biblioteka/
Myślałem ostatnio o Mout Everest. O tym, jak mieszkający tam od wieków, czy też tysiącleci ludzie patrzeli na ten szczyt, tajemniczy i groźny jak mieszkanie bogów, jak żyli w jego cieniu, jak wołali go po imieniu, które sami sobie wymyślili (a może góra sama im je zdradziła). I pomyślałem o tym, jak zjawił się tam biały człowiek, ze swoją mentalnością zdobywcy i odkrywcy, jak wspiął się na wielką górę i jak nadał jej nowe imię. Słońce zachodzi teraz wszędzie, w tym sensie, że cywilizacja Zachodu rozlała się nad całym światem. Najwyższa góra świata musi więc nosić zachodnie imię.
Były to w pewnym sensie myśli poboczne, towarzyszące lekturze Nowego Jeruzalem Chestertona. Dał mi się on do tej pory poznać jako człowiek prawdziwie śmiały i zuchwały, nieśpiesznie, jednak z pewną twardością snujący, niby gawędę, swoje rozdmuchane na wzór obłoku myśli. Skojarzenie z zuchwałym podbojem nowych ziem przyszło do mnie prawem kontrastu, książka jest bowiem zapisem przemyśleń towarzyszących odwiedzinom Ziemi Świętej. I autor zaskakuje mnie wielką pokorą, towarzyszącą mu w kolejnych miejscach. Podstawą, na której Chesterton oparł Nowe Jeruzalem jest przejmujące i druzgocące poczucie bycia obcym.
Poczucie to jednak daje przeświadczenie, że wszystko jest we właściwym miejscu. Będąc obcym w obcym miejscu, żeby móc zrozumieć je jako takie, trzeba zachować tego rodzaju pokorę cichego obserwatora, człowieka, który zjawił się tutaj nie po to, żeby zamknąć nowe miejsce w karby swoich myśli i wyobrażeń, ale po to, żeby ujrzeć samego siebie w tym nowym świetle, którego nie zna. Bycie obcym wśród obcych! Oto skarb, któryśmy zgubili!
Cały rozdział poświęcony jest temu, że wyobrażenia o nieznanym zawsze konstruujemy ze znanych nam obrazów, dźwięków i myśli. Potem czeka nas – w zależności od oczekiwań – albo rozczarowanie albo zdziwienie. Ta prosta postawa obcego daje Chestertonowi niezwykłą czystość myśli, gdy zabiera się on za pisanie o rzeczach prawdziwie obcych. Swego rodzaju kulturowa empatia to konieczne narzędzie, jeśli chcemy myśleć o innych cywilizacjach i o przeszłości. Trzeba zostawić nasze buty i naszą miarę i dopiero wtedy badać to, co obce. Tymczasem człowiek współczesny, mimo całej swojej racjonalności, którą tak często się chwali, patrzy w przeszłość właśnie przez pryzmat swojej wiedzy. Od człowieka średniowiecznego wymaga znajomości tych samych oczywistych prawd, które sam zna. Oczekiwania te rodzą oczywiste rozczarowanie, toteż człowiek współczesny patrzy w przeszłość z politowaniem – wpada w wieczystą pułapkę idei bycia nowoczesnym (tak jak wpadali wszyscy nasi przodkowie).
Wyprawa do Palestyny, to dla Chestertona okazja do przyjrzenia się korzeniom zachodniej cywilizacji, ale także, jako, że jest to miejsce tarć między kulturami, próba zrozumienia islamu i judaizmu. Trudno mi otrząsnąć się z wrażenia pewnej poetyckości tej opowieści. Oto pustynny krajobraz staje się pretekstem do szukania w nim podobieństw z muzułmańską i żydowską duszą, poszarpane, spalone słońcem skały przywołują Ewangelię z porażającą dosłownością, a gorący wiatr znad pustyni przejmuje strachem przed tym, co znajduje się po jej drugiej stronie. I w końcu Jerozolima. Nie może się ukryć miasto będące na górze!
Lektura, z początku niespieszna, przypominająca raczej spisany obłok myśli, z czasem staje się coraz bardziej wartka, myśli coraz dociekliwsze i ostrzejsze, aż w końcu, w rozdziałach poświęconych krucjatom, cywilizacji średniowiecza i obcości, staje się wręcz przeszywająca w swojej odwadze. Poraża mnie najbardziej to, jak Chesterton wywiódł z tej wielkiej opowieści o przeszłości i obcości wnioski na temat tego, co jest tutaj i teraz, gdy pisze o obecnej cywilizacji zachodniej.
Jego świadomość otaczającego go świata, mimo że pisał Jeruzalem na początku minionego wieku, wydaje się być ostrzejsza niż pogląd obecnego człowieka. W kilka lat po ogłoszeniu Ogólnej Teorii Względności, Chesterton doskonale rozumiał ciężar z jakim kładzie się ona na naszym rozumieniu świata i reagował na to w jedyny trzeźwy wówczas sposób, przerażeniem: My na zachodzie naprawdę „podążyliśmy po ścieżkach rozumu tak daleko, jak się tylko dało”, i oto rozum nasz przywiódł nas w rewiry, które wszyscy prawie racjonaliści uznaliby za irracjonalny koszmar. Tymczasem współczesny człowiek, gotów śmiertelnie obrazić się, jeśli zarzuci mu się brak racjonalizmu, przyjmuje dorobek Einsteina bez sprzeciwów ale i bez większego zrozumienia, interesuje go jedynie to, czy we względnym wszechświecie respektowane są jego prawa.
Gorące słońce nad Jerozolimą obnaża jeszcze więcej kontrastów, które już wtedy wydawały się ostre; teraz spotęgowały się zapewne jeszcze bardziej. Wielka tymczasowość, przykładanie nadmiernej uwagi do spraw śmiesznie małych, egocentryzm, każący nam myśleć o sobie z uwielbieniem, jakbyśmy już dotarli na szczyt cywilizacji. Słońce świecące nad miastem, które nie może się ukryć wszystko obnaża, patrzący zaś i piszący ma na tyle pokory i siły, żeby donieść nam o tym wszystkim. Może i my coś dojrzymy.
Czy człowiek współczesny się zgubił? Chyba tak, problem z nim polega na tym, że przypomina jednak raczej podróżnika, który nie pamięta nawet gdzie idzie i aby sobie przypomnieć, musi wrócić tam, skąd wyruszył. Żyjemy dzisiaj w mieście na górze pod słońcem zachodu i choć nie mamy problemu z tym, żeby się zgubić, z pewnością nie możemy się ukryć.
__________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Książka dostępna w kilku formatach na stronie: http://chestertonpolska.org/biblioteka/
Myślałem ostatnio o Mout Everest. O tym, jak mieszkający tam od wieków, czy też tysiącleci ludzie patrzeli na ten szczyt, tajemniczy i groźny jak mieszkanie bogów, jak żyli w jego cieniu, jak wołali go po imieniu, które sami sobie wymyślili (a może góra sama im je zdradziła). I...
Na Perły i Wieprze trafiłem zupełnym przypadkiem: wpadłem do jakiejś bookcrossingowej budki, myląc ją niefortunnie z publiczną toaletą. Zbawiennie, widok ustawionych na półkach książek zahamował kolejne pomyłki. Żeby wyjść z całego ambarasu z twarzą, postanowiłem dla niepoznaki chwycić pierwszą z brzegu książkę, że niby po to tu przyszedłem i czem prędzej oddalić się w poszukiwaniu ratunku.
Po tygodniu, zdziwiony, znalazłem w torbie małą, różową książeczkę z nazwiskiem i portretem Kornela Makuszyńskiego na okładce. Zamiast tracić czas na łatanie dziur w pamięci, postanowiłem zapoznać się z jej treścią i, jak stałem, padłem, powalony nieprzebranym ładunkiem błyskotliwości i humoru, wręcz wylewających się spomiędzy kolejnych stron!
Książka podzielona jest na dwie części, gromadzące w sumie cztery opowiadania. Pierwsza część, o perłach, mieści tylko jeden tekst, krótkie opowiadanko historia sznura pereł, rzecz rozkosznie zabawną, opowieść o szczęśliwym znalazcy wielkiego majątku, o jego małżeństwie, planach na przyszłość i ich realizacji. Rzecz niezwykle zabawna, zamknięta zaskakującym finałem, więcej o niej napisać się nie
Na Perły i Wieprze trafiłem zupełnym przypadkiem: wpadłem do jakiejś bookcrossingowej budki, myląc ją niefortunnie z publiczną toaletą. Zbawiennie, widok ustawionych na półkach książek zahamował kolejne pomyłki. Żeby wyjść z całego ambarasu z twarzą, postanowiłem dla niepoznaki chwycić pierwszą z brzegu książkę, że niby po to tu przyszedłem i czem prędzej oddalić się w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Z jakichś przyczyn ciągnie mnie każda lektura będąca ucieczką, szczególnie zaś ucieczką w przeszłość, byle przeszłość niezbyt daleką, byle namacalną. Na tyle bliską by wszystko pamiętać i na tyle daleką, by pamięć zdeformowała świat, którego już nie będzie (choć podobno wszystko, co było, znów będzie). Z tych przyczyn z zachwytem czytałem Hrabala wspominającego wspólne mieszkanie z Vladimirem. Przez to do łez śmiechu i łez smutku przywiódł mnie Makuszyński, piszący o młodości Szymona Chrząszcza. I teraz, z tych samych przyczyn, jak zahipnotyzowany czytam Schulza.
Punktem wyjścia każdego z opowiadań w Sklepach Cynamonowych jest odrealnienie świata, przeniesienie go w sferę mitu, baśni, legendy. Miasto staje się tutaj miejscem cudownym i niecodziennym nie za sprawą jakichś nadprzyrodzonych wydarzeń – na palecie autora wszystkie kolory są rażąco prawdziwe. Akcja zawsze dzieje się albo latem, albo zimą, miejska przestrzeń zakrzywiana jest przez nieznośny upał, przez kryształowy mróz, przez wielki wiatr, w końcu także przez siebie samą. Opowieści toczą się daleko, a raczej dawno, są zalane ciepłą żywicą wzmocnionych ale i powyginanych przez czas wspomnień.
Wszystko jest tu namacalne i cielesne, w kolejnych opowiadaniach zderzają się dziecięca niewinność ze światem brudnym i skażonym. Już w pierwszym Sierpniu autor wiedzie nas przez zalane złotym żarem miasto, obraz wyrwany ze snu. Wszystko budzi tu nostalgię, na wszystko patrzą niewinne oczy dziecka. W finalnej zaś scenie oczy te patrzą na rozbierane zdjęcia, pokazywane przez starszego kuzyna – hultaja.
Z kolei zaraz po tytułowym opowiadaniu, będącym połączeniem odległego wspomnienia, sennego majaku i zmyślonych opowieści, w których młody chłopiec przemierza miasto w zimową noc, a miasto wygina się, zmienia kształty i zasady, wybucha jakąś nagłą, grudniową wiosną, a ciemne ulice znienacka stają się bezpieczne i przytulne jak matczyne ramiona… Zaraz po tym, w kolejnym opowiadaniu trafia czytelnik na Ulicę Krokodyli, gdzie wszystko jest zepsute i wykrzywione, każdy subiekt to oszust, a każda kobieta – kokota. Są w Sklepach Cynamonowych czarne punkty – dopisuję Wichurę, w której nawałnica zyskuje nadprzyrodzony ogrom, zamienia się w powódź czystej, budzącej grozę czerni.
Lubię myśleć, że Hrabal, Makuszyński, teraz Schulz, oraz wielu, wielu innych wcześniej i później – tęsknili za tym, za czym i ja tęsknię i że podobne życia ich spotykały. Bo i ja, gdy miałem lat może osiem, może dziesięć, odwiedziłem starszego kuzyna, żeby trochę pograć w gry na jego komputerze i wiedziony jakąś dziwną nicią Ariadny trafiłem do folderu ze zdjęciami, których do końca wtedy nie rozumiałem. A gdy przychodziło lato, to ruszaliśmy z kolegami nad staw i skracaliśmy sobie drogę idąc przez wysoką kukurydzę, jednorazowymi korytarzami, którymi nikt poza nami nigdy nie chodził. Otwierały się tuż prze nami, i tuż za nami na zawsze zamykały. Gdzie wtedy krążyliśmy – to wie już chyba tylko stare, dobre słońce. A gdy nocą jeździłem autem, wszystkie kształty majaczące na horyzoncie, drzewa, krzaki i budynki, były dla mnie mitycznymi kolosami i golemami. Nie sposób opisać jak bardzo się ich bałem.
I jakże chciałoby się przenieść ten ciężar złota, tę złotą erę, ten antyk dzieciństwa na teraz, tak by trwała również dziś. Ale antyk nigdy nie nastanie dzisiaj, na zawsze pozostanie we wczoraj. Czasem wystarczy rok, czasem miesiąc, czasem dzień. Wystarczy, że pomyślę o lecie, o tym, że całe spędziłem czytając pod rozłożystym orzechem, a już w moim wspomnieniu wszystkie te sceny zdają się tkwić w bursztynie, wyglądają, jakby malował je Klimt. Albo przedwczorajsza droga do pracy w kłębach deszczu skręcanych wiatrem tak bardzo, że dziś wydają się być jakimś nadprzyrodzonym zjawiskiem… Dziewczyna spotykana pięć lat temu, wydaje się być jakąś Heleną, dla której przez dziesięć lat oblegałbym dowolne miasto i słał strzały w jego mieszkańców…
I wszystko to, cały ten antyczny bursztyn, cały ten mit, nigdy nie wychodzi z wczoraj, nigdy nie wchodzi w dziś, choć zawsze jest blisko, tuż, tuż.
___________________________________
po wincy miodu:
https://www.facebook.com/statekglupcow/
https://statekglupcow.pl/
Z jakichś przyczyn ciągnie mnie każda lektura będąca ucieczką, szczególnie zaś ucieczką w przeszłość, byle przeszłość niezbyt daleką, byle namacalną. Na tyle bliską by wszystko pamiętać i na tyle daleką, by pamięć zdeformowała świat, którego już nie będzie (choć podobno wszystko, co było, znów będzie). Z tych przyczyn z zachwytem czytałem Hrabala wspominającego wspólne...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to