-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2017-04-18
2017-04-05
Czechowicz debiutuje, jest rok 1927, jest Kamień, w środku jest trzynaście wierszy.
Każdy z nich to próba opisu – próba opisu świata, próba opisu siebie i zrozumienia swojego w tym świecie miejsca, już w pierwszej Inwokacji pisze poeta: „liczę 22 piętra / liczę 22 lata / jest nas dwudziestu dwóch”. Jest to jednak zadanie trudne (Jak napisał Miłosz: „Ponieważ istnieć na ziemi to już za dużo na jakiekolwiek nazwanie”) co dość szybko wypływa na powierzchnię: Kamień jest tomikiem ciągłych przemian, a wszystkie obserwacje przynoszą proste wnioski: nie ma jako takiego zrozumienia, wymyka się ono w toku ciągłych przemieszczeń.
Jest to natomiast tomik doskonale umiejscowiony w czasie, dzieje się TU i TERAZ (przy czym pamiętać musimy, że „tu i teraz” dwudziestoczteroletniego Józefa Czechowicza, nie równa się naszemu, dwudziestopierwszowiecznemu „tu i teraz”), przepełniony jest obserwacją otaczającego poetę świata. W pędzie wsiada autor w samochód i mknie przez miasto, a potem z miasta wyjeżdża i wbija się tą bryłą białą w złote pola i przejazd jego wszystko wykrzywia, zaburza... przemienia. W knajpie odwiedzamy nocne miasto, miejsce kolejnych (a jakże) metamorfoz, łaskawie zakończonych światłem nadchodzącego dnia. Tutaj buczą silniki, gwarem napełniają się fabryki a Czechowicz krąży między nimi, zafascynowany maszynami i coraz większym pędem świata, znajduje w tym wszystkim przestrzeń do zdziwień i zachwytów. Odkrywa, że choć świat jest bardziej poukładany, a nasza wiedza o nim usystematyzowana, nie jesteśmy wcale bliżsi poznania i zrozumienia. Nic się nie zmieniło.
Kulminacyjnym dla mnie momentem jest wiersz PRZEMIANY, istny gigant, towarzyszący mi już od dawna przez wykonanie Grechuty, Budzyńskiego i Turnaua, z każdym przesłuchaniem / odczytem mocniejszy, silniejszy, jeszcze bardziej druzgocący. Opis niezwykłego, panicznego wręcz zagubienia. Oto człowiek początku XX wieku, jakże pięknie wdrożony we wszystkie te mechanizmy, jakże przez nie broniony, jak doskonale znajdujący się w świecie (jesteś system mechanicznie doskonały), nagle gubi rytm, wypada z tego obiegu i uczyć musi się świata poza nim (linie proste falują – zamiast kwadratów romby). Otwierają się Oczy Niebieskie, okazuje się, że pewien porządek, w którym żyjemy, myślimy, rozumiemy, się nie sprawdza. Czy nie jest to jakaś przestroga, jakieś pokiwanie palcem, groźba dla nas, tak wygodnie wpasowanych w świat?
W Przemianach osiąga Czechowicz szczyt. To jest czysta poezja! To jest to jasnowidzenie, o którym pisał Rimbaud, to jest ten głos niewiadomy, bezosobowy, o którym pisał Miłosz, to jest Czarodziejska godzina z wiersza Przerwy-Tetmajera! Czechowicz, debiutując, daje nam bardzo dobry tomik, a to jest jego najjaśniejszy punkt, nieprzyzwoicie wręcz dobry, zjawiskowy.
Skąd wszystkie te zdziwienia, skąd baczne przyglądanie się stałej zmienności świata, skąd wszystkie te przemyślenia? Z głodu, tak se myślę, z wielkiego głodu poznania i pojęcia. Najlepiej wyrażają go ostatnie wersy, wciśnięte nam przed oczy wielkimi literami: „WIECZNOŚCI CHCĘ / BEZ DNA / BEZ DNA".
Dobry jest ten debiutujący Czechowicz, sprawdźcie koniecznie. Miewa kilka momentów, przy których nieco zwolniłem, większość tomiku to jednak rwący i porywający pęd, w którym od czasu do czasu trafić da się na takie wiry, że aż strach!
________________________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow
Czechowicz debiutuje, jest rok 1927, jest Kamień, w środku jest trzynaście wierszy.
Każdy z nich to próba opisu – próba opisu świata, próba opisu siebie i zrozumienia swojego w tym świecie miejsca, już w pierwszej Inwokacji pisze poeta: „liczę 22 piętra / liczę 22 lata / jest nas dwudziestu dwóch”. Jest to jednak zadanie trudne (Jak napisał Miłosz: „Ponieważ istnieć na...
2017-08-07
U Czapskiego, w zbiorze "Tumult i Widma", w eseju "Cedr", znalazłem takie oto zdania:
„Gutenberg żelaznym językiem oblizał całą literaturę i zginęła w niej intymność rękopisu” – pisał Rozanow i cieszyłby się dzisiaj, bo tę intymność w literaturze odrodził jego przyjaciel Riemizow.
Zachęcony, z miejsca zamówiłem książeczkę. Przeczytawszy, stwierdzam krótko: Czapski (znów) miał rację. Litery Riemizowa układają się nie tyle w zdania, co w pieśń. Już samo obcowanie z tym tworzywem dostarcza wrażeń na tyle dobrych i cennych, żeby książkę móc z czystym sumieniem polecić.
Wincy tutaj, zapraszam: https://statekglupcow.wordpress.com/2017/08/08/litery-wyrwane-drukowi-riemizow-siostry-krzyzowe/
U Czapskiego, w zbiorze "Tumult i Widma", w eseju "Cedr", znalazłem takie oto zdania:
„Gutenberg żelaznym językiem oblizał całą literaturę i zginęła w niej intymność rękopisu” – pisał Rozanow i cieszyłby się dzisiaj, bo tę intymność w literaturze odrodził jego przyjaciel Riemizow.
Zachęcony, z miejsca zamówiłem książeczkę. Przeczytawszy, stwierdzam krótko: Czapski (znów)...
2017-10-17
2017-12-27
Wszystko zostało już napisane – wie o tym każdy, kto cokolwiek kiedykolwiek napisał, choćby i list miłosny, jedną z pierwszych odbitek na jaką się łapiemy, głęboko wierząc w jedyność i niepowtarzalność naszych uczuć. Książka Gombrowicza jest rozpaczliwym szarpaniem się z tą prawdą. Jest wypowiedzeniem jej wojny. Każdy jej element – język, forma, treść, bohaterowie, wszystko to zdaje się szamotać, wyrywać wszystkiemu, co już było. Udało się, zdaje się, udało się. Każda nowość jest poniekąd gwałtem i szarpaniną, zjawiskiem rzadko spotykanym.
A ja? Ile ról pisanych nie dla mnie już odegrałem? Ja w szkole, szczęśliwy z dyplomem i książką; i zaraz: ja w szkole, przerażony, stojący na bramce, grający w grę której nigdy nie rozumiałem, którą za to zawsze nienawidziłem. Ja, darowujący gwiazdę swojej pierwszej miłości (to był Aldebaran). Ja zaskoczony pierwszym zdanym egzaminem (do którego się nie uczyłem. To było zgubne zaskoczenie). Ja rozczarowany pierwszą pracą. Ja nieprzytomny ze szczęścia, tańczący z miłością życia na pustym cmentarzu. Ja w moim pierwszym pociągu do Krakowa. Ja, po raz pierwszy czytający Ferdydurke i teraz, piszący te słowa, które przecież także już były, już wszystkie były!
Czy to wszystko moje i pierwsze? Czy to ja? Nihil sub sole novum, powiada Kohelet. To wyrwanie się Gombrowicza, udane wyrwanie się odwiecznemu wyrokowi jednakowości, daje nadzieję, prawda?
____________________________________________
tekst wyszedł dość chaotycznie, wrzucam więc ostatnią jego część, resztę znaleźć można tutaj: https://statekglupcow.wordpress.com/2017/12/30/gggggggfggg-gombrowicz-ferdydurke/
___________________________________
autopromocja: facebook.com/statekglupcow/
Wszystko zostało już napisane – wie o tym każdy, kto cokolwiek kiedykolwiek napisał, choćby i list miłosny, jedną z pierwszych odbitek na jaką się łapiemy, głęboko wierząc w jedyność i niepowtarzalność naszych uczuć. Książka Gombrowicza jest rozpaczliwym szarpaniem się z tą prawdą. Jest wypowiedzeniem jej wojny. Każdy jej element – język, forma, treść, bohaterowie, wszystko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-12-19
Części mają skłonność do całości, każda część zmierza do całości po kryjomu, dąży do zaokrąglenia, poszukuje dopełnienia, doprasza się reszty na obraz i podobieństwo swoje.
Gombrowicz, Ferdydurke.
a.
Jest taki moment w mojej młodości, w którym najmocniej chyba jak dotąd poczułem się uczestnikiem dziejów. Działo się to niemal dekadę temu. Z kolegami, przyszli historycy, dostaliśmy wówczas zadanie: przepisać pewien szesnastowieczny rękopis. Każdy z nas otrzymał skany kilkunastu stron i musiał jakoś sobie z nimi poradzić. To było wejście w zupełnie obcy świat. Przemierzanie kolejnych stron, linijek, słów, próby zrozumienia. Próby ciężkie i wymagające, pełne błądzenia. Jednak coś tam było, coś znajomego, coś wołało.
b.
Córka Łupieżcy Dukaja. Opowieść o Zuzannie Klajn i jej spotkaniu z dawno zapomnianą przeszłością zostawmy jej samej, niech zostanie na papierze. Wszystko tutaj, również opowieść bohaterki, stoi w cieniu Miasta. A czym jest to Miasto? Właśnie. W tym cały ambaras. Nie wiadomo. Dukaj pomyślał sobie taki konstrukt, czy też twór, który przemierza wszechświat, kopiuje zorganizowane w przestrzeni formy materii (urbanistykę) i płynie dalej. Zupełnie obce i zupełnie znane jednocześnie.
Miasto – okręt z milionem kotwic ciśniętych w czarną noc wszechświata. Idziesz ulicą, skręcasz w prawo i nagle znajdujesz się w innej dzielnicy, w wycinku pochodzącym z drugiego końca wszechświata. Nad głową masz trzy księżyce i obce niebo, wkoło zaś budynki jak z kubistycznych płócien. Tak to wygląda, spacer po tym Mieście. Proszę sobie wyobrazić, dobrze?
Dostałem tutaj to, czego zawsze oczekuję od wszelakiej maści fantastyk: zetknięcia ze światem niestworzonym, zaskakującym na każdym kolejnym kroku. Spotkanie z tajemnicą – po to czyta się takie rzeczy! Sześć lat temu, przy pierwszej lekturze książki uznałem, że to rzecz doskonała. Dziś na kilka rzeczy kręcę nosem, ale sam koncept Miasta czyni z Córki książkę nadal ocierającą się o doskonałość (przynajmniej w warstwie fantastycznej).
c.
Ale całej tej eksploracji towarzyszy głębsza myśl, coś więcej niż stałe zaskakiwanie niestworzonymi krajobrazami i wydumanymi konceptami. Miasto okazuje się być wielkim skansenem. Świadectwem miliardów lat kolejnych historii niezliczonej liczby cywilizacji. Człowiek wkraczać musi w nie z pokorą – nie jest tu pierwszy. Byli inni. Nie jesteśmy zatem aż tak wyjątkowi.
Na tej scenie, raz na jakiś czas zjawiają się kolejni aktorzy przekonani o swej wyjątkowości. Koniec końców jednak natrafiają na ślady swych poprzedników. Na ich architekturę, na ich myśli i – z przerażeniem odkrywają: nihil novi!
d.
To jest opowieść też o nas. Bliźniacze przerażenie i zachwyt (na raz) czułem ślęcząc przed dziesięciu laty nad starym rękopisem wyrwanym z innego, zupełnie obcego świata. Ktoś już był na tej scenie. Ktoś jadł z mojej miseczki.
A ten człowiek, ten z którego pismem musiałem się zmagać, on także patrzył w przeszłość i zdruzgotany odkrywał, że ktoś już tu był. Cały świat, którego niby nie rozumie, ale tak naprawdę rozumie doskonale. Koniec końców każda opowieść mówi o miłości i śmierci. Opowieść ciąży ku opowieści, myśl ku myśli, prawda ku prawdzie.
e.
Ale zejdźmy jeszcze niżej, albo raczej bliżej, należałoby napisać. Staję przed lustrem i patrzę i widzę w sobie ślady mojego ojca. Nie jestem pierwszy. Ktoś już tutaj był. Da Gamma, Magellan, Kolumb, On. Odkryto już Amerykę, okrążono Ziemię, zdobyto kobietę, wydeptano ścieżki. Patrzę w lustro i myślę sobie: przecież pamiętam Ojca mającego tyle lat, co ja teraz. On sam rośnie we mnie, napisze Herbert i doda jeszcze jemy nasze klęski / wybuchamy śmiechem / gdy mówią jak mało trzeba / aby się pojednać. Idziemy tymi samymi ścieżkami, powoli, dzień po dniu, coraz więcej w nas z braci. Życie ku życiu, prawda ku prawdzie.
To odarcie z wyjątkowości, choć druzgocące (bolesne jest wyjście z centrum świata, choćby tylko tego własnego), jest także w pewien sposób kojące. Przypomina o wspaniałej rzeczy: nie idziemy sami. Nie idziemy sami. Opowieść ku opowieści.
Części mają skłonność do całości, każda część zmierza do całości po kryjomu, dąży do zaokrąglenia, poszukuje dopełnienia, doprasza się reszty na obraz i podobieństwo swoje.
Gombrowicz, Ferdydurke.
a.
Jest taki moment w mojej młodości, w którym najmocniej chyba jak dotąd poczułem się uczestnikiem dziejów. Działo się to niemal dekadę temu. Z kolegami, przyszli historycy,...
2017-12-16
2017-12-15
autopromocja: www.facebook.com/statekglupcow/
__________________________________________________
O długiej drodze, jaką przebył Molier od swojej młodości, aż do bram Paryża, napisaliśmy i naczytaliśmy się już dosyć, już wystarczy. W końcu jednak nastąpił ten moment i ten obcy i zagadkowy przybysz z prowincji w końcu wkroczył w podwoje wielkiego świata.
Jak to było? Był rok 1658. W trakcie wędrówek po całej Francji, wraz ze swoją trupą, trafił Molier do Rounen, w pobliże stolicy. I tak jak w przeszłości artystom udawało się znaleźć mniej lub bardziej znacznych protektorów, tak udało się i wtedy – grupa trafia pod skrzydła królewskiego brata. Stąd droga na szczyt była już prosta (ale czy łatwa?) – już w listopadzie tego samego roku, miał miejsce występ przed samym królem i jego dworem. Wystawiono jakąś tragedię, która, podobno, nie udała się najlepiej. Po niej jednak następuje moment przełomowy. Molier prosi władcę o możliwość przedstawienia jednej z własnych fars. Odegranie Doktora Zakochanego (sztuki dzisiaj niestety nieznanej) stanie się jednym z ważniejszych momentów w jego życiu.
Król spada z tronu (ze śmiechu i nie dosłownie, rzecz jasna – tak sobie to tylko wyobrażam), a młody komediopisarz łapie samego Boga za nogi. Staje się królewskim ulubieńcem, szturmem zdobywa najważniejsze sceny świata, zaprowadza na nich nowe porządki. Paryż jest oniemiały, Wartogłów i Zwady miłosne podbijają stolicę. Z okolicznych miejscowości ciągną „pielgrzymki”, bo nie znać Moliera, tego zuchwałego dzikusa, to jest nietakt i gafa! A jeśli w XVII wieku zdobyłeś Paryż, to tak naprawdę zdobyłeś cały świat.
Ale ta wielka radość dla Króla i Moliera i tłumów widzów, na salonach przyjęta zostaje jako trzęsienie ziemi. Królewski pupil zjawia się znikąd, lekce sobie waży panujące w stolicy porządki i ustanawia własne. Trudno sobie wyobrazić jakie zamieszanie zapanowało wśród paryskich elit!
W swoim wstępie do Pociesznych Wykwintniś, Boy w świetny (jak to Boy) sposób kreśli krajobrazy i mapy życia francuskich salonów połowy XVII wieku. Egzaltowane kluby kulturalne, zamknięte spotkania, otaczanie się wpływowymi postaciami i stopniowe, stopniowe odcinanie się od świata. Opisany zostaje salon margrabiny de Rembouillet i podobne, naśladujące go. Były to grupy na tyle elitarne i ociekające swego rodzaju snobizmem, że w ich członków, poznawałeś po zniekształconej, sztucznie uszlachetnianej mowie. Jak w ich oczach wyglądać musiał prowincjonalny komediant, tanią farsą zdobywający sobie królewskie uznanie!
Molier nie zamierzał się nikomu kłaniać, wchodzić w zawiłe gry i zakładać maskę, by zdobyć uznanie w wysokich sferach. On wypowiedział im otwartą wojnę. Od tego momentu, walka z zakłamaniem, nieszczerością i obłudą stanie się jego nadrzędną misją. A jako, że próżno szukać szpady ostrzejszej niż śmiech, właśnie śmiechem wyprowadzał zabójcze (bo do dziś aktualne!) ataki.
Na pierwszy ogień idą owe wielkie salony, wysokie sfery, jaśnie panie i jaśnie panowie. Sztukmistrz z prowincji nie bierze jeńców – do wyśmiania owych najwyższych, niemalże niebieskich kręgów paryskich elit (a raczej całej zgrai naśladowczyń, za wszelką cenę podążających za modą, co podkreślone zostaje we wstępie autora), zbroi się Molier w sposób prawdziwie przewrotny! Otóż Pocieszne Wykwintnisie, mające godzić w sztucznie napompowane sfery miłośniczek najwyższej kultury, przybierają formę zwykłej farsy, zaczerpniętej wprost z pogranicza francuskiej i włoskiej prowincji, z samego serca ludowości! Pisane prozą, zamknięte w jednym akcie, już przez samą swą formę są policzkiem wymierzonym najwyższym w Paryżu! Molier nie zapisał jeszcze żadnego słowa, a sama forma, którą sobie pomyślał, była już mistrzostwem zuchwalstwa! Co za hultaj!
Ale sceny rozwijają się, słowa już płyną, postaci przemierzają wzdłuż i wszerz scenę, a Molierowe zuchwalstwo rośnie z każdym wypowiedzianym zdaniem! Oto dwie przybyłe ze wsi panienki, za wszelką cenę chcą się dostać na salony. Głupim gąskom woda sodowa udeża do głowy i już po kilku dniach widzą w sobie jaśnie panie, klejnoty w koronie paryskich elit. Autor wyśmiewa tu nie tylko same elity, ale i powszechną modę na upodabnianie się do nich. Robi to nie tylko samymi postaciami, ale także językiem, jaki wkłada w ich usta – ten ma być otwartą parodią udziwnionego bełkotu powstającego w owych klubach wysokiej kultury. Widz siedział, słuchał i wiedział, że to jest mowa o niczym.
W ludowej farsie dość powszechnym zabiegiem było dobieranie imion bohaterów tak, by były jednocześnie imionami grających je aktorów. Boy tłumaczy, że Magdusia i Kasia, dwie próżne gąski z farsy Moliera, dziedziczące imiona po Magdalenie Bejart i Katarzynie de Brie, wskutek dziwnego zbiegu okoliczności (tak?) były również imionami dwu znacznych figur w salonie pałacu Rambouillet.
Ale wróćmy do samej treści, bo ta okazuje się być klejnotem całej tej farsy. Dwie panienki, aspirujące do rangi jaśnie pań, wyśmiewają i obrażają dwu zalotników, którzy postanawiają się zemścić. Wyślą do nich swoje sługi – w tym zaprawionego w wysokim mniemaniu o sobie i w gadulstwie Maskaryla. Ten odegra przed panienkami rolę jaśniepana, bywalca salonów, wielkiego artysty, na co dziewczęta zareagują z największym zachwytem, chichocząc i z wielkimi oczami przyjmując każdą, nawet największą głupotę, jaką przebrany za pana sługa wypowie. Wszystkie te dyrdymały, język, jakim zostaną wypowiedziane, napuszone pozy, snobizm i pozorna elitarność, wszystko to obnaża płytkość całej tej mody, naiwność podążających za nią tłumów...
W końcu przychodzi finał. Maski spadają a Molier wyciąga swoją najostrzejszą, obok gromkiego śmiechu, broń: prawdę. Kulminacją nie jest tu wcale głupota i naiwność – ta przychodzi dopiero z ich obnażeniem, z pokazaniem ich prawdziwego oblicza im samym! Wszyscy, wszyscy są bezbronni wobec nagiej i ostrej prawdy. Wybuchy śmiechu, rumieńce wstydu, zawiść i złość. Wszystko jest widoczne jak na dłoni. Tak na scenie, jak i na widowni. Prawda Moliera przekracza linię scenicznych desek, wchodzi w świat rzeczywisty. Obnaża, demaskuje, uderza... naprawia?
Cios został zadany, wojna wypowiedziana. Kolejne lata przyniosą następne, coraz cięższe potyczki, z których nie uda się ujść bez ran. Wykwintnisie i ich salony nie zapomną Molierowi ani słowa, a on, jak na jednego z największych hultajów literatury przystało, ciosy będzie wyprowadzał coraz celniejsze, coraz boleśniejsze! Wszystko przed nami!
autopromocja: www.facebook.com/statekglupcow/
__________________________________________________
O długiej drodze, jaką przebył Molier od swojej młodości, aż do bram Paryża, napisaliśmy i naczytaliśmy się już dosyć, już wystarczy. W końcu jednak nastąpił ten moment i ten obcy i zagadkowy przybysz z prowincji w końcu wkroczył w podwoje wielkiego świata.
Jak to było? Był...
2017-12-01
Ilekroć Neil deGrasse Tyson na kartach książki wylicza sto miliardów galaktyk, a w każdej z nich po sto miliardów gwiazd, moje skojarzenia biegną do stu atletów, z których każdy zjada sto kotletów. To z kolei każe wyobrażać sobie wszechświat, jako wielką, toczącą się przed siebie lokomotywę. Dobrze być na pokładzie.
Tyson jest obecnie jednym z najsłynniejszych popularyzatorów nauki jako takiej (z szczególnym uwzględnieniem astrofizyki właśnie). Patrząc na niego, widzę jednocześnie naukowca, internetowego celebrytę, postać przewijającą się w setkach materiałów różnej jakości: od programów popularnonaukowych, po dziesiątki wątpliwej jakości memów, zalewających różnorakie portale… Jak poradzi sobie na polu książkowym?
Główny zamysł książki: zwięzłe przekazanie garści informacji z bardzo rozległej dziedziny w możliwie przystępny sposób, zostało w stu procentach wypełnione. W charakterze pobudzającej ciekawość miniaturki, książka jest wręcz wyśmienita. Ale jak wypadnie, gdy spojrzymy na jej inne walory? Tutaj odczucia mam już mieszane.
Jest pewien humanistyczny, poetycki, rzec można, pierwiastek w Astrofizyce. Wyraża się to głównie w tematyce i rozkładzie kolejnych rozdziałów. Na Ziemi jako i w niebie, to przebicie się przez epoki odkryć i myśli. Opis tego, jak człowiek przechodzi od pełnego fascynacji patrzenia w niebo, w stopniowe rozumienie rządzących nim mechanizmów, jak w końcu staje się niebieskim podróżnikiem… Piękny jest zachwyt z jakim Tyson stwierdza jednakowość praw dla całego wszechświata, zaiste, jako w niebie tak i na Ziemi!
Kolejne działy są niezwykle różnorodne. Odwrócenie perspektywy w tekście o egzoplanetach, zabawne rozdziały – wyliczanki, dotyczące Układu Słonecznego i różnych pierwiastków, stale towarzyszą nam przyjemne zmiany tempa. Książka nie toczy się ociężale, co wielu mogłoby kojarzyć się z naukami ścisłymi; opowieść Tysona to raczej pełen podskoków, wesoły marsz przez ogrom kosmosu!
Pora na owe wspomniane wcześniej mieszane odczucia. Jeśli w momencie chwytania książki w mniejszym lub większym stopniu siedzi się z nosem w gwiazdach, istnieje spore prawdopodobieństwo, że nie znajdzie się w niej nic nowego. Jest to zatem raczej Astrofizyka dla laika. Jeśli czyjaś wiedza o wszechświecie kończy się na wyliczeniu wszystkich ośmiu planet i Plutona (w czym nie ma niczego złego), książka Tysona może rzeczywiście spowodować prawdziwy wybuch ciekawości i fascynacji. Dla osób z tematem obeznanych, będzie to „jedynie” ciekawe i zręczne usystematyzowanie znanych faktów.
Po drugie. Humor. Rzeczy, które sprawdzają się wyśmienicie w charakterze internetowego memu i żarty brzmiące zabawnie w popularnonaukowym programie telewizyjnym, niekoniecznie muszą zachować wszystkie swoje walory przy zmianie nośnika. Okazuje się, że przeskakując na papier gubią większość z nich. Uwagi autora, owszem, bywają zabawne, ale zazwyczaj ograniczają się do dziwnych porównań z rzeczywistością.
Poza tym Tyson zdecydowanie przesadza z tą formą. Ja naprawdę jestem sobie w stanie wyobrazić płaski dysk galaktyki bez pisania o naleśniku, również Saturn, spłaszczony na biegunach nie wymaga porównania do hamburgera. Ja wiem, że to jest BESTSELLER NR 1 W USA (książka oznajmia to już na okładce, nad tytułem), ale bez przesady. Nasza wyobraźnia spokojnie jest w stanie podnieść pewne wizualizacje bez kulinarnych porównań! Astrofizyka dla wygłodniałych?
Szkoda, wielka szkoda, że ta całkiem rzetelna (choć w większości podstawowa) treść, przedstawiona w naprawdę niezwykłym i ciekawym rytmie, w dodatku pełna głębszych wyobrażeń i myśli, tonie w tej formie, która (wraz z postępem lektury) bardziej i bardziej przypomina popularnonaukowe show, z wymienianiem coraz to nowych ciekawostek i prostych porównań.
O tym, że książkę rejestruję jako zjawisko dodatnie, ostatecznie przesądza rozdział ostatni i zawarta w nim świetna, głęboka myśl. Nagły humanizm i empatia między skróconymi wykładami astrofizyki. Twarde stąpanie po ziemi, czy chodzenie z głową w chmurach?
Kiedy przystaję i rozmyślam nad naszym rozszerzającym się wszechświatem, jego gnającymi byłe dalej od siebie galaktykami zanurzonymi w rozciągającej się bez końca, czterowymiarowej tkance czasu i przestrzeni, czasami zapominam, że po tej Ziemi chodzą niezliczeni ludzie, głodni i bez dachu nad głową, i że wśród nich jest nieproporcjonalnie dużo dzieci.
Astrofizyka dla… Zamykając ten potok
Ilekroć Neil deGrasse Tyson na kartach książki wylicza sto miliardów galaktyk, a w każdej z nich po sto miliardów gwiazd, moje skojarzenia biegną do stu atletów, z których każdy zjada sto kotletów. To z kolei każe wyobrażać sobie wszechświat, jako wielką, toczącą się przed siebie lokomotywę. Dobrze być na pokładzie.
Tyson jest obecnie jednym z najsłynniejszych...
2011-10
Zdecydowanie jedna z najlepszych części Opowieści z Narnii (obok trzeciej i czwartej). Przede wszystkim niesamowita atmosfera - dużo słońca, dużo galopu, jeszcze więcej pięknego orientalizmu (ach! Loreena McKennit była cudownym tłem), trochę strachu przy grobowcach na pustyni, świetny klimat wielkiego miasta; do tego niekonwencjonalni bohaterowie... z lekko odwróconymi rolami.
Na początku nieco obawiałem się piątej części, gdy dowiedziałem się, że łamie ona pewien schemat - tym razem jest to czysto narnijska opowieść - żadne dziecko nie przenosi się tam z naszego świata. No ale! Wszystkie obawy dość szybko się rozwiały, bo czyta się to dość wartko, dosłownie galopem, aż chciałoby się zwolnić i nacieszyć atmosferą wspaniałego Taszbaanu, wędrówką przez pustynię, nocą przy grobowcach. Wszystko przeszło zdecydowanie zbyt szybko. Nie wiem. To chyba moja ulubiona część Narnii, choć największy sentyment i tak mam do pierwszej... choć tam dopiero wszystko się rozkręca - tutaj galopuje już pełną parą.
Polecam wszystkim, bez względu na wiek oczywiście!
Zdecydowanie jedna z najlepszych części Opowieści z Narnii (obok trzeciej i czwartej). Przede wszystkim niesamowita atmosfera - dużo słońca, dużo galopu, jeszcze więcej pięknego orientalizmu (ach! Loreena McKennit była cudownym tłem), trochę strachu przy grobowcach na pustyni, świetny klimat wielkiego miasta; do tego niekonwencjonalni bohaterowie... z lekko odwróconymi...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-11-10
na zgliszczach
Szczęśliwie, nowe wydanie Skrzydeł nocy, wyposażone zostało w przedmowę autora, spisaną w roku 2001, to jest trzydzieści trzy lata po powstaniu opowiadania, które wkrótce miało rozwinąć się do rozmiarów pełnej powieści. Silverberg nakreśla tam przytłaczający krajobraz roku 1968; tego, jak wyglądało wówczas jego życie osobiste, tego, w jakich warunkach książka powstała.
W początkach roku 1968 spotkało Roberta Silverberga nie lada nieszczęście: spłonął mu dom. Kolejne akapity wstępu, pokazują, jakim szokiem i katastrofą okazała się dla niego ta strata. Szybkie szukanie zastępczego mieszkania, utrata rękopisów i cennych materiałów, dorywcze zdobywanie funduszy, no i Skrzydła nocy. Wszystko to odbywa się jakby w biegu, w wielkim pośpiechu, pod wielką presją
"Jako pierwsze po pożarze – zacząłem je pisać po mniej więcej dziesięciu dniach i, choć nie całkiem przytomny, ukończyłem pięć dni później – powstało długie opowiadanie, liczące sobie 19000 słów „Skrzydła nocy”."
Niepodobna, by tekst powstający pod wpływem tak wielkich emocji i stresu, nie nosił w sobie żadnych ich znamion. Tytułowe opowiadanie (pierwsza z trzech części składających się na całość powieści) przedstawia świat jakiego nie znamy. Minęły kolejne epoki, ludzkość sięgnęła gwiazd, wzleciała wysoko… i jak Ikar, runęła do morza. Świat Skrzydeł nocy, choć nosi wiele świadectw postępu, przepełniony jest duchem ciemnych wieków. Piesze pielgrzymki, podział na kasty, feudalne stosunki między poszczególnymi grupami, i wielkie zabytki, echa dawnej wielkości, w których cieniu bohaterowie wydają się być śmiesznie mali…
Ale to dopiero zapowiedź prawdziwej ruiny, która zawisła nad tym światem. Cała ludzkość od wieków wstrzymuje oddech, w oczekiwaniu na zapowiedzianą inwazję i podbój. Jeśli na ścianie pojawia się strzelba, musi paść strzał, prawda? Zatem i tutaj jesteśmy świadkami najazdu. Wszystko dzieje się nagle, kilka godzin i o świecie, który znają od zawsze, bohaterowie mogą mówić już jedynie w czasie przeszłym. Wraz z autorem przeżywają utratę.
baśń
Przy odpowiednim dystansie i oderwaniu od rzeczywistości, każda opowieść zaczyna przybierać cechy baśni, podania, mitu, obrasta w alegorie. Czy dawno, dawno temu, różni się aż tak bardzo od: w dalekiej, dalekiej przyszłości? Nie bardzo.
Książka Silverberga umieszczona jest w tak odległej przyszłości, że z naszym światem nie ma już żadnej styczności. Minęły dziesiątki tysiącleci, ludzkość przeszła wielkie zmiany, Ziemia się zmieniła, próżno szukać tutaj jakichkolwiek znajomych rzeczy. Poza zniekształconymi nazwami starych miast, nie znajdziemy niczego.
Bohaterowie, na pierwszy rzut oka zdają się doskonale wpisywać w baśniowe kanony: bezimienny Strażnik, zwiewna Lataczka (niby wróżka) i Odmieniec, groźny, mądry, dobry (?)… Każdy stanowi tu zbiór pewnych cech i dopiero po pewnym czasie, spędzonym w towarzystwie starego Strażnika postaci te przestają być figurami, stają się pełnoprawnymi charakterami.
Książkę przepełnia niesłychany nastrój, spowija ją welon pewnej alegorii, pewnej magii. Być może to ten dystans, odległość i zupełna nierealność całej scenerii. A może to ruiny starego świata, wśród których bohaterowie muszą poprowadzić swoją nową, dziwnie małą historię? Nie wiem. Wiem natomiast, że Skrzydła nocy ma w sobie coś co sprawia, że już po kilku stronach mamy poczucie spotkania z czymś więcej niż kolejne, szablonowe science fiction. Posiadając cechy baśni, spełnia role baśni, jest polem pewnej przemiany, pewnego oczyszczenia.
oczyszczenie
To jest opowieść o drodze. Zaczyna się sceną wejścia do wielkiego miasta Roum. Miasto przyjmuje bohaterów łaskawie w objęcia swoich murów tylko po to, by wkrótce wypluć ich (tym razem Strażnikowi towarzyszy już ktoś inny) na kolejną wędrówkę. Po dotarciu do kolejnego celu, miasta Perris i przeżyciu w nim kilku miesięcy, bohater, wraz z nowym towarzyszem, znów wypchnięty zostaje w drogę, tym razem do Jourslemy. Droga do Jerozolimy, pielgrzymka, to czas największych zmian.
Droga jest tutaj miejscem, gdzie prześwietlane są dusze kolejnych bohaterów. Jedni przechodzą zmiany, inni zatwardziale tkwią w swoich błędach. Odarcie z godności i trudy wędrówki, są tutaj katalizatorem. Pod jego wpływem na powierzchnię wypływa prawda. Jednych wynosząca do góry, innych gubiąca.
Czy jest to zatem książka o oczyszczeniu, a raczej o kolejnych oczyszczeniach? O ukazywaniu prawdziwej twarzy, odkrywaniu jej w sobie? Tak. I dziwić może postać starego Strażnika, który zdaje się trwać niezmiennie w tym, czym jest. Czy to mądrość płynąca bezpośrednio z przeżytych lat, czy też jakaś niezwykła pokora brzmiąca w bohaterze pozwalają mu być cichym i cierpliwym towarzyszem coraz to nowych postaci?
Ale to także powieść o przemianie i uzdrowieniu ludzkości. Epoki pychy i okrucieństwa, epoki upadku, w końcu epoka pokuty. Skala dziesiątek tysiącleci pozwala na patrzenie w szerokiej perspektywie, na przyglądanie się nie tylko poszczególnym bohaterom, ale i namiętnościom napędzającym nas wszystkich.
Czytając tę książkę, zwłaszcza docierając do jej końca, trzeba pamiętać, gdzie się zaczynało. O tym, że ta droga zaczyna na zgliszczach – ruinach podbitego świata w książce, i ruinach w życiu osobistym jej autora. Kolejne części, dopisywane w następnych miesiącach (całość zamknięto jeszcze w tym samym roku), zdają się być coraz jaśniejsze, coraz spokojniejsze. I tak, jak Strażnik z pierwszej strony spoglądał w gwiazdy z niepokojem i lękiem, tak ten z ostatniej, widzi w nich jasną i dobrą przyszłość. To zatem także opowieść o przemianie autora, i kto wie, może również o naszych małych przemianach?
____________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow
na zgliszczach
Szczęśliwie, nowe wydanie Skrzydeł nocy, wyposażone zostało w przedmowę autora, spisaną w roku 2001, to jest trzydzieści trzy lata po powstaniu opowiadania, które wkrótce miało rozwinąć się do rozmiarów pełnej powieści. Silverberg nakreśla tam przytłaczający krajobraz roku 1968; tego, jak wyglądało wówczas jego życie osobiste, tego, w jakich warunkach...
2011-09
Powrót do Narnii, tym razem na sam początek. Lew, Czarownica i stara szafa, dla wielu z nas, ludzi z dzieciństwem wypadającym na lata 80 i 90 minionego wieku, jest rzeczą znacznie większą niż kolejna, z listy lektur czytanych w przeszłości. Zetknięcie z wyobraźnią Lewisa, było jednym z pierwszych tak ważnych dla naszej wyobraźni spotkań.
W mojej pamięci, obok Niekończącej się opowieści, albo Labiryntu (ze wspaniałym udziałem Davida Bowie), serialowa adaptacja Opowieści z Narnii produkcji BBC, jest jedną z fundamentalnych treści, kreślących granice magii dzieciństwa. Serial w pełni aktorski, pełen wspaniałych (choć dziś nieco już śmiesznych) strojów i rekwizytów, jakiejś dziwnej teatralności i umowności, zawładnął moją wyobraźnią, na stałe wykuł sobie miejsce w pamięci.
Po jakimś czasie, gdy stan dziecięcy miałem już za sobą, wciąż jednak dorosłym nie będąc, przeczytałem całą Narnię. Jakim zaskoczeniem było odkrycie, że cała ta magia, o której myślałem, że została gdzieś tam, hen, daleko za mną, jest nadal obecna! Mało tego – jej strumień, lejący się z lektury, był wielokrotnie obfitszy niż zapamiętałem! W międzyczasie Narnia z papieru i małego ekranu, przeniosła się do kin, stając się po raz kolejny ważnym wydarzeniem dla kultury masowej. To bardzo dobrze, kolejne pokolenie zostało porwane na tamtą stronę szafy! (Ekranizacje stanęły w miejscu po trzeciej części, dowiedziałem się jednak, że w przyszłym roku ruszają zdjęcia do Srebrnego krzesła – minęła dekada, zatem film, a wraz z nim ciekawość i fascynacja jego światem, trafi do kolejnego pokolenia!).
I ja, na fali filmowej popularności, wróciłem przed kilku laty do Narnii. Choć magia nie zniknęła, kolejne podejście sprawiło, że dostrzegłem pewne niedociągnięcia, zwłaszcza w późniejszych tomach, choć i część pierwsza nie była od nich wolna. Miałem wówczas wrażenie wielkiej skrótowości, z jaką pisał Lewis, kładł główny nacisk na sceny symboliczne i alegoryczne, wszystkie pozostałe miały służyć doprowadzaniu do nich. Nie zmniejszyło to w żadnym stopniu moich zachwytów, po prostu uznałem, że tworzywo nie idzie w parze z zachwycającą treścią.
Jak Lew, Czarownica i stara szafa wybrzmiewa w 2017 roku, podczas naszego trzeciego książkowego spotkania? Fantastycznie!
Lewis umieszcza swoją powieść w realiach doprawdy ponurych: jest wojna, trwają bombardowania. Dla bezpieczeństwa, pewne rodzeństwo zostaje wysłane na wieś, do pewnej starej posiadłości. I pobyt ten nosi niby wszystkie znamiona wakacji, w tle jednak huczy zły i ponury świat, nawet zabawy odbywają się pod pewną presją. Wielki, tajemniczy dom, również wtrąca w tę ponurość swoje trzy grosze. To właśnie w nim, w jednym z jego najnudniejszych pomieszczeń stoi pewna stara szafa… Lewis sprawia, że jego bohaterowie jednym krokiem pokonują odległość między tym ponurym światem, a najbardziej fantastycznym miejscem, jakie można by sobie wyobrazić. Największą magię umieszcza tuż za progiem codzienności, tuż za drzwiami starej szafy.
To, co mnie ostatnio raziło, tym razem okazało się wielkim plusem. Narnia to jest mistrzostwo świata w kategorii nielania wody. Gdy powracam do czytanych wcześniej książek i oglądanych już filmów, w zasadzie każdorazowo natrafiam na momenty dłużyzn, które najchętniej bym omijał, na których często się nudzę. Lew, Czarownica i stara szafa to jest historia opowiedziana jednym tchem, bez zbędnych scen, czy opisów. Jakże wspaniale brzmią w niej echa starego opowiadania, w którym baśnie, przechodząc z ust do ust wciąż żyły, zawierały tylko to, co konieczne. Narnia jest swego rodzaju odrodzeniem baśni. Żywym i świeżym do dziś.
To jest magia. Lewis potrzebuje zaledwie kilku stron dla rozpisania czwórki postaci, umieszczenia ich w ciemnych realiach i otwarcia przed nimi zupełnie nowego świata w najmniej spodziewanym miejscu. I żaden z tych elementów nie jest potraktowany pobieżnie. Bomby huczą gdzieś w oddali, ciemne korytarze z jednej strony fascynują, z drugiej nudzą, dzieci to wyraźnie nakreślone charaktery (autorowi starcza kilka gestów, wymiana zdań, kłamstwo, płacz… i czwórka bohaterów już żyje), a sama Narnia, już w pierwszej scenie nie pozostawia wątpliwości: to jest prawdziwa baśń.
Nie da się patrzeć na tę opowieść, nie dostrzegając jej elementów symbolicznych i alegorycznych, i dalej: patrząc na nie, nie można nie dojrzeć nawiązań do chrześcijaństwa. Lew…, poza tym, że jest opowieścią o walce dobra ze złem, o tęsknocie i wyczekiwaniu na słońce, na dobro i ciepło, jest też dość dosłownie nakreśloną opowieścią o zbawieniu (nie będę wymieniał konkretnych scen, kto czytał, ten wie, że niektórych rzeczy nie da się zinterpretować bez zahaczania o chrześcijaństwo i teologię). Ten ukryty, przemycany alegoryczny ładunek, jest istotą każdej baśni, nic więc dziwnego, że i tutaj autor pędzi co sił, by wziąć się za to, co najważniejsze.
Trzecie przejście przez szafę uznaję za najlepsze do tej pory. Może to wiek, ale w końcu doceniłem zwięzłość, pewną konsekwencję, z jaką Lewis śpiewa swoją opowieść. Opowiada tę baśń, a my, słuchający, dobrze wiemy, że nie kłamie; dobrze wyczuwamy kryjącą się między słowami magię i tajemnicę. Wciskamy nos w sprawy tego świata ze zwykłej ciekawości, z której zrodzić może się chyba tylko oczarowanie i zachwyt, bo świat za drzwiami starej szafy, to miejsce do którego wszyscy chyba, bardziej lub mniej świadomie, tęsknimy.
___________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Powrót do Narnii, tym razem na sam początek. Lew, Czarownica i stara szafa, dla wielu z nas, ludzi z dzieciństwem wypadającym na lata 80 i 90 minionego wieku, jest rzeczą znacznie większą niż kolejna, z listy lektur czytanych w przeszłości. Zetknięcie z wyobraźnią Lewisa, było jednym z pierwszych tak ważnych dla naszej wyobraźni spotkań.
W mojej pamięci, obok Niekończącej...
2017-10-23
Znów Bruegel. Tym razem Wieża Babel. Koloseum dumnie wbite w niebo. Ciemne chmury rozbijają się o jego kształt, ludzie jak mrówki krążą po kolejnych kondygnacjach, spirala cegieł i mięśni, którą gigant sięgnie jeszcze wyżej. W dole zatłoczony port, praca trwa w najlepsze. Bruegel nie miał wątpliwości: nigdzie nie poszliśmy, nadal jesteśmy na wieży. Dick zdaje się, sądził podobnie i często do tej niewiary w dialog powracał.
Najbardziej jaskrawe przykłady to spisane w połowie lat pięćdziesiątych Oko na niebie, jedna z pierwszych powieści Dicka, w której autor mocno uderzył w fantastyczne tony, przenosząc grupę bohaterów do kolejnych wizji rzeczywistości, kreowanych przez następujące po sobie wyobrażenia każdego z nich. Okazuje się, że codzienność jednych, dla innych jest koszmarem. Niemożność dialogu jest także motywem przewodnim Klanów Księżyca Alfy, dość prostej powiastki wydanej w pierwszej połowie lat sześćdziesiątych. To jest stale powtarzający się u Dicka motyw. Nawet jeśli nie odgrywa przewodniej roli, to przecież często jesteśmy świadkami tego, jak ambicje, duma albo emocje biorą górę w podejmowanych decyzjach, wpływając na interakcje między bohaterami. Dick i jego postaci nigdy nie zeszli z Wieży Babel. Bohaterowie niby się rozumieją, ale pragnienia, gniew i emocje, sprawiają, że mówią tak naprawdę innymi językami. Ale czy rzeczywiście chodzi tylko o te czynniki? Ta niezgodność wynika u Dicka raczej z pewnej właściwości rzeczywistości: tego, że daje się poznawać jedynie subiektywnie, z osobna. Pisarz wątpi nie tylko w dialog, ale i w samą możliwość jego zaistnienia.
W tym punkcie przejść można do Labiryntu Śmierci, nowo wydanego przez Rebis, kolejnego powtórzenia owego refrenu. Na tle wcześniejszych tytułów, ten rysuje się wyjątkowo ponuro i ciężko. Książka powstaje w okresie niesłychanej formy autora – dość powiedzieć, że jej bezpośrednimi sąsiadami są Czy androidy marzą o elektrycznych owcach z jednej i Ubik z drugiej strony. Powieści legendarne, stale wpływające na kształt science fiction jako takiego. Samemu Labiryntowi nie udało się osiągnąć ani poziomu, ani popularności swoich kuzynek; Dick nie zawsze był doskonałym pisarzem, mamy jednak to szczęście, że dość często okazywał się być autorem bardzo dobrym. Tak jak tutaj.
Książka maluje przed nami tajemniczą scenerię: grupa ludzi ląduje w eksperymentalnej kolonii, gdzie bohaterowie mają podjąć zlecone im odgórnie zadanie. W wyniku usterki wytyczne nie docierają do grupy nowych kolonistów. Wszystko zaczyna komplikować się, gdy próby nawiązania jakiejkolwiek łączności i wezwania pomocy okazują się bezowocne; całość zaczyna przypominać szczelnie zamkniętą klatkę, bez możliwości wycofania się. Sytuacja staje się jeszcze bardziej napięta, gdy kolejni uczestnicy eksperymentu zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach.
Przywodzi mi na myśl motyw statku głupców. Wśród bohaterów znajdą się reprezentanci niemal wszystkich grup społecznych: ludzie młodzi, ludzie starzy, rozsądni i głupi, porywczy i spokojni… Każdy tutaj myśli, że dzierży ster, a Bogiem a prawdą, wszyscy dryfują w kierunku, na który tylko pozornie mają wpływ.
Cała ta poplątana historia, choć jej opis może sprawiać wrażenie opowieści czysto sensacyjnej, maluje się w typowo Dickowych odcieniach. Rzeczywistość w której znajdują się bohaterowie, dość szybko zaczyna przypominać mistyfikację: krążące pod nogami żuki, wyposażone są w filmujące ludzi kamerki; elementy krajobrazu okazują się być rozmywającą tuż przed nosem projekcją…
Koniec końców tak bohaterom, jak i czytelnikowi, towarzyszy mętlik w głowie. Czy dziwne wydarzenia, z którymi spotykają się bohaterowie są kwestią działania jakiejś nadnaturalnej, boskiej albo szatańskiej siły? A może są oni infiltrowani przez wojsko w jakimś dziwnym eksperymencie? Całkiem możliwe jest też, że przez izolację i wewnętrzne napięcia tracą zmysły i popadają w paranoję, w pewnym momencie okaże się bowiem, że sami są dla siebie jednym z większych zagrożeń.
Okazuje się, że jakkolwiek niesprzyjające byłyby warunki zewnętrzne, najwięcej napięć i tak zachodzi w tarciach międzyludzkich. Dick upycha grupę obcych, nieznających się ludzi w szczelnej, zacieśniającej się przestrzeni i każe im żyć razem. W krótkiej przedmowie, autor wspomina o nacisku, jaki położył na subiektywne patrzenie na rzeczywistość. I faktycznie, narracja zmienia się, przeskakuje z bohatera, na bohatera, ukazując, jak różne światy widzą kolejne postaci. Czy dialog jest możliwy? Czy czternaście osób, żyjących obok siebie, może żyć razem? Może żyć ze sobą? Dick zdaje się powtarzać dobrze już znane obrazy.
Skojarzenie z wieżą Babel wydaje mi się trafne także przez miejsce religii w świecie Labiryntu. Biblijna wieża miała być symbolem pychy, próbą sięgnięcia Boga, wkroczenia w boską rzeczywistość. Człowiek chciał dzielić świat z Bogiem, za co spotkała go kara. Tutaj dostajemy przewrotne odwrócenie tego obrazu. To Bóg dzieli świat z człowiekiem: schodzi na dół i żyją na równi. W swoich Manifestacjach kroczy ulicami miast, uzdrawia, podnosi na duchu. Chyba i tutaj można doszukiwać się źródła zgubnych tonów Labiryntu. To jest świat, z którego znikł podział na sacrum i profanum, dosłowność wyparła wiarę, a boskość stała się elementem rzeczywistym, stąpającym po ziemi, a zatem przyziemnym.
Cały Labirynt śmierci to jest cholernie trafna obserwacja. Czy my przypadkiem wciąż nie tkwimy na Wieży Babel? Ta celność nie dotyczy jedynie Ameryki późnych lat sześćdziesiątych – czy nie wydaje się wybrzmiewać z jakąś ponurością także tu i teraz? Pogubienie granicy między sacrum a profanum chyba także brzmi dziś wyjątkowo znajomo. Może stąd cały ten mrok szczelnie wypełniający książkę. Dobrze go znamy.
______________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Znów Bruegel. Tym razem Wieża Babel. Koloseum dumnie wbite w niebo. Ciemne chmury rozbijają się o jego kształt, ludzie jak mrówki krążą po kolejnych kondygnacjach, spirala cegieł i mięśni, którą gigant sięgnie jeszcze wyżej. W dole zatłoczony port, praca trwa w najlepsze. Bruegel nie miał wątpliwości: nigdzie nie poszliśmy, nadal jesteśmy na wieży. Dick zdaje się, sądził...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-10-19
(Tekst traktuje o dwu wczesnych, jednoaktowych farsach Moliera: Zazdrości Kocmołucha i o Latającym Lekarzu, którego na LC nie ma, a mnie dodawać się nie chce, więc bęc, tekst podwójny!)
W ręce wpadły mi dwa tytuły, małe, jednoaktowe komedyjki pisane w czasie tułaczego, cygańskiego epizodu w życiu Moliera. Do Moliera stawiającego fundamenty pod nowoczesną komedię jest jeszcze daleko, autor tkwi głęboko w realiach francuskiej prowincji, dopiero wprawia się w pisanie. Przyjrzyjmy się bliżej jego literom z tego okresu, jakże one ciekawe!
Francuska farsa z XVII wieku, z mocnymi włoskimi wpływami (szeroko rozpisuje się o tym Boy we wstępie) charakteryzuje się między innymi tym, że przedstawia raczej maski, nie ludzi. Bohaterowie to pewne archetypy: naiwny głupiec, prosty (acz rezolutny) hultaj, zdradzany mąż, zdradzająca żona… Dla przykładu tytułowy Kocmołuch (z Zazdrości Kocmołucha) nie ma nawet imienia, określa go deprymujący przydomek. Bywalec karczmy, człowiek śmiały, kłótliwy, mocny w gębie, zuchwalec. Archetypiczny.
Jak łatwo się domyślić cechy i zamiłowania Kocmołucha nie czynią zeń wymarzonego małżonka, zatem jego żona, pani Aniela, bez większych skrupułów pozwala sobie na szukanie rozrywek i czułości w innych niż domowe, kątach. Nieszczęsny tytułowy bohater postanawia szukać rady. A któż miałby udzielać lepszych rad, jeśli nie doktor, mąż uczony i mądry?
I od spotkania doktora, rozpoczyna się kaskada żartów. Po pierwsze obśmiana zostaje wyniosłość mędrca. Żartem jest już sam sposób mówienia – bogaty i zdobny, barokowy, rzec można. Wiele mądrych słów, jak niestety wiemy, nie zawsze jest oznaką mądrości! Toteż gadanina panadoktorska to raczej bełkotliwe lanie wody, pełne łacińskich wtrąceń, brzmiące może i sensownie, sensu jednak pozbawione. Dodatkowy komizm wypływa z tego, że bohater wychwala i przypisuje sobie cnoty, którym niemal natychmiast przeczy w swoim zachowaniu. Kocmołuch, zniechęcony doktorską gadaniną, najzwyczajniej w świecie,przewraca oczami i pozwala wygadać się gadule. Podobne sceny zdarzą się jeszcze kilkakrotnie, absurdem będzie moment gdy mędrzec nie dopuści swoich rozmówców do głosu, ponieważ zajęty będzie wygłaszaniem pochwały… małomówności!
Na myśl automatycznie przychodzi mi Graham Chapman, który trzy stulecia i kilka dekad później, w jednym z odcinków Latającego Cyrku Monty Pythona wcieli się w figurę „wszechwiedzącego” angielskiego konserwatysty, który za punkt honoru obiera sobie niedopuszczanie innych do głosu i nudne gadanie, prowadzące do toczenia piany z ust i utraty przytomności (upadek nie przerywa gadaniny!). Z resztą scena z Monty Pythona zostanie tutaj odmalowana niemal dosłownie: w jednej ze scen Kocmołuch przewróci doktora, zwiąże go i na sznurze wywlecze za scenę, nie przerywając mu przy tym wygłaszania kolejnych farmazonów!
A czy i znacznie wcześniej nie znajdziemy rzeczy podobnych? Czy Arystofanes w swoich Chmurach, gdy wyśmiewał nadętych filozofów, nie uderzał w te same tony? Ależ oczywiście, że tak! Pełna przepychu, chodząca z wysoko zadartą głową mądrość (a zwłaszcza pseudo-mądrość), chyba zawsze będzie wzbudzać przynajmniej wesołość.
Prawdziwe napady śmiechy wywołał u mnie jednak Sganarel, bohater drugiej komedii, po którą sięgnąłem, Latającego Lekarza. To prosty człowiek, służący pewnego pana, który otrzymuje misję wcielenia się w doktora. Okazuje się, że niemal nic nie różni kocmouchowego doktora z postacią Sganarela. Ten wciela się z pełnym zaangażowaniem w swoją rolę: „Niech pana już głowa nie boli; ręczę, że potrafię wyprawić boskie stworzenie na tamten świat nie gorzej od najtęższego lekarza w mieście.” To jest piękne!
Rola zostaje rzecz jasna odegrana dobrze, zbyt dobrze, jak się okazuje. Napotkany później bez przebrania służący, jest zmuszony wymyślać historię o bracie bliźniaku, słynnym lekarzu. Molier brnie w tę komiczną sytuację niemalże bez opamiętania, wymuszając na biednym bohaterze dosłowne rozdwojenie się na scenie!
Morału ani w jednej, ani w drugiej komedii nie ma, bo i być nie może. W oczy bije ich prostota. Boy wspomina o zwyczaju kopiowania, powtarzania znanych już opowieści. O tym jak farsowe motywy, wraz z gotowymi scenariuszami, krążyły w teatralnym światku siedemnastowiecznej Francji. Postaci to proste figury: Kocmołuch nie jest nikim innym, jak zdradzaną ochlejmordą, Aniela to jedynie znudzona, szukająca przygody kobieta, doktor, zadufany w sobie, oderwany od świata dudek, Sganarel jest pomysłowym i rezolutnym nicponiem. To gotowe maski, zaludniające gotowe historie, czekające jedynie na włożenie słów w usta. Nie możemy wymagać od nich niczego więcej, jak możliwie zabawnego odegrania swojej farsy. A to, w wykonaniu Moliera, jest mistrzostwem! Jakże wielkie jest jego pole rażenia! Latający Lekarz to kpina z lekarskiego fachu, ostra i celna, i ile w niej smaku, zwłaszcza w porównaniu z pewnym, święcącym ostatnio sukcesy w kinach filmem. Szpada zdrowego, czystego i szczerego śmiechu przebija „konkurencję” z dystansu kilku wieków!
Molier, któremu już niebawem przyjdzie oddzielić światło od ciemności, jeśli o komedię idzie, w Zazdrości Kocmołucha i Latającym Lekarzu tkwi jeszcze głęboko w prostej, ludowej, niemal średniowiecznej formie. Ale jak on tę formę wykorzystuje! Jak ostre kpiny wpisuje w usta swoich bohaterów! Mimo schematyczności fabuł i całej tej sztuczności figur, obie sztuki nawet przez moment nie nudzą! Parskałem śmiechem, ba!, śmiałem się w głos co chwila. „Komizm musi być szczery” napisze Boy w którymś ze wstępów. Komizm Moliera żyje do dzisiaj. Nawet w tych pierwszych próbach, przed wejściem w jasny blask wielkiego Paryża.
___________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
(Tekst traktuje o dwu wczesnych, jednoaktowych farsach Moliera: Zazdrości Kocmołucha i o Latającym Lekarzu, którego na LC nie ma, a mnie dodawać się nie chce, więc bęc, tekst podwójny!)
W ręce wpadły mi dwa tytuły, małe, jednoaktowe komedyjki pisane w czasie tułaczego, cygańskiego epizodu w życiu Moliera. Do Moliera stawiającego fundamenty pod nowoczesną komedię jest...
2011-11
Kocham Narnię, kojarzy mi się z najcieplejszymi wspomnieniami z dzieciństwa, i koniec końców każda część jest magiczna i każdą część uwielbiam. Ale siostrzeńca czarodzieja uwielbiam najmniej spośród wszystkich narnijskich opowieści.
Mój główny zarzut to brak jakiejś jednolitej atmosfery, akcja przenosi się z miejsca na miejsce, aż do odwiedzenia umierającego świata Charnu wszystko jest piękne (w zasadzie aż do opuszczenia tego świata), wspaniały nastrój, pełen tajemnicy, jakiegoś mroku... do tego momentu czytałem jednym tchem. No cóż. Późniejszy powrót do Londynu chowa gdzieś ten magiczny nastrój, cały mrok ucieka, na rzecz groteskowych wyczynów Jadis na dorożce. No i później Narnia i jej początek. Tu już w ogóle nie ma mowy o jakichś tajemniczych i nastrojowych wydarzeniach. Wszystko ustępuje radosnemu stwarzaniu nowego świata, trochę to zbyt cukierkowe, zbyt obrazowe i co prawda wszystko się zaczyna, ale dzieje się tak na prawdę niewiele... Nie wiem może Lewisowi zaczęło brakować pomysłów, a może zapędził się w pułapkę - wszak część opisująca stworzenie świata, koniec końców musiała być jednym wielkim opisem.
Nie narzekam jakoś bardzo oczywiście - książka sama w sobie nie jest słaba, ale zawiodłem się na niej nieco, gdy ostatnio ją czytałem kilka lat temu, zapamiętałem ją jako najmroczniejszą i najbardziej tajemniczą spośród całej serii... Troszkę się zawiodłem, zwłaszcza po piątej części, która po pierwsze posiadała niesamowity klimat, a po drugie była jedną wielką przygodą - przebiegniętą wręcz galopem! Tutaj klimat jakoś się rozwiał, no a cała przygoda zacinała się w kilku miejscach - przy przeskakiwaniu z jednej rzeczywistości w drugą.
Mimo wszystko oczywiście polecam! Co Narnia to Narnia, a w tej części dowiadujemy się wszystkich rzeczy, co, skąd i jak się wzięło - czyli sama tematyka czyni ją z góry ciekawą. Sam fakt, że to jedna z Narnijskich Opowieści, czyni ją odgórnie wartą uwagi.
Kocham Narnię, kojarzy mi się z najcieplejszymi wspomnieniami z dzieciństwa, i koniec końców każda część jest magiczna i każdą część uwielbiam. Ale siostrzeńca czarodzieja uwielbiam najmniej spośród wszystkich narnijskich opowieści.
Mój główny zarzut to brak jakiejś jednolitej atmosfery, akcja przenosi się z miejsca na miejsce, aż do odwiedzenia umierającego świata Charnu...
2017-10-14
Ciemna toń z zarania dziejów. Świetność mykeńska i minojska toną w zalewie Ludów Morza. Złoto, bogate pałace, labirynt i Minotaur zostają zalane, na kolejne wieki spoczną na dnie, pod grubą warstwą czarnej kipieli. W starożytnych dziejach basenu Morza Śródziemnego, następuje okres ciemnych wieków. Zniknęły cywilizacje, pismo, pamięć.
Ten utopiony świat dociera do nas w postaci głuchych ech. Fundamenty, na których powstała grecka kultura, odszyfrowywać musimy z późniejszych mitów, legend, historii wielokrotnie zniekształcanych. Jak wielkim skarbem jest zatem postać Homera, ten jasny punkt tkwiący pośród czarnych fal, bezpośredni korespondent z czasów, do których nie mamy żadnego dostępu? Tego przecenić się nie da. Tam zaczyna się Grecja, tam zaczyna się Europa.
Homer, wyciągnięty z głębokiej niepamięci, nieobeschły jeszcze z gęstej ciemności, jest nam przewodnikiem w świecie zupełnie zapomnianym. Prowadzi tam, gdzie ukorzenia się nasza kultura. Jakim szokiem jest odkrycie, że bynajmniej nie jest to świat obcy i niezrozumiały! To świat oparty na tych samych namiętnościach, emocjach i racjach, którymi kierujemy się do dzisiaj. Duma, przyjaźń, wierność i namiętność towarzyszą nadal nam towarzyszą i mają te same, co u Homera oblicza.
Bo i Troja trwa do dzisiaj. Wielka wojna, wielkie oblężenie, nie chcą wypuścić nas z szachu. Czy nie tak właśnie wyglądają ludzkie dzieje? Historia dobrze zna cień trojańskich murów. Kto w niej gra białymi figurami? Nikt, Homer dobrze o tym wie. Nie wytycza linii między tym, co dobre, a tym, co złe. Wie, jak za namiętności i honor niewielu, płacić musi wielu. A to przecież ludzkie gry i każdy z nas w nie gra.
Czy również to boże igrzysko stale nam nie towarzyszy? Losy bohaterów Homera, to widowisko obserwowane przez znudzone bóstwa, to tu, to tam ingerujące w przebieg wydarzeń. Raz pcha je ku temu igraszka, raz emocje. Aktorzy, występujący na pierwszym planie muszą być stale gotowi na nagłe odmiany losu, na uśmiech, albo gniewny grymas jakiejś niewidzialnej siły, której do końca nie pojmują. I nasza historia pełna jest takich podmuchów, nagłych natchnień, niespodziewanych idei, charyzmatycznych postaci, w ciągu dekady mogących wywrócić losy narodów na nice.
Ale czy Troja nie trwa także w każdym z nas? Czy nasze życia nie są poddawane wszystkim tym podmuchom, którym powolni muszą być i Hektor z Achillesem? Przecież dobrze znamy ten cień, przeciągające się w nieskończoność oczekiwanie na ulgę, na koniec oblężenia, wolność od tej, albo innej słabości, zdobycie tego, albo tamtego celu.
Chwytając za Iliadę, liczyłem na spotkanie z niezrozumiałym światem dawno wybrzmiałych, Innych Pieśni (jak u Dukaja). Tymczasem opowieść o gniewie Achillesa, o śmierci Partokla, o walce o ciało przyjaciela… one nie mają w sobie nic obcego. Priam zmierzający pod opiekuńczym skrzydłem Hermesa po ciało swego syna do namiotu Achilla to obraz rozdzierający i bliski. To nie są Inne Pieśni.
Czy to Homer zaklął w nas Troję? A może to my sami nigdy nie odeszliśmy od jej murów? I czy starczy nam jeszcze drewna na nowego Konia?
____________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Ciemna toń z zarania dziejów. Świetność mykeńska i minojska toną w zalewie Ludów Morza. Złoto, bogate pałace, labirynt i Minotaur zostają zalane, na kolejne wieki spoczną na dnie, pod grubą warstwą czarnej kipieli. W starożytnych dziejach basenu Morza Śródziemnego, następuje okres ciemnych wieków. Zniknęły cywilizacje, pismo, pamięć.
Ten utopiony świat dociera do nas w...
2017-10-03
Jest rok 1659. Kamera, z lotu ptaka, pokazuje Paryż – miasto wspinające się na szczyt, stolicę świata, mającą tkwić przez kolejne wieki w samym jego centrum. Jeśli nie było cię w Paryżu, to nie byłeś nigdzie, a jeśli twojej pisaniny nie czyta się tutaj i jeśli Paryż nie słyszał twojej muzyki, to tak, jakbyś nic nie stworzył. Szczyt.
I tutaj, w tym pępku świata, zjawia się i swoje Pocieszne Wykwintnisie prezentuje niejaki Molier, człowiek nieokrzesany, ostatnią dekadę strawił podobno na włóczeniu się z jakąś wędrowną trupą aktorską. I czegóż on tutaj szuka? Przyglądają mu się najwyższe kręgi, najznamienitsi aktorzy, najmożniejsi panowie i ich damy, sam król się przygląda. Pogarda miesza się z ciekawością – cóż to przywiózł ze sobą, ten wędrowny cygan?
A Molier, choć jeszcze młody, jest już mądry i zna, co porażka i zna, co Paryż. Był już tutaj, był na szczycie i Boga za nogi chwycił. No bo znajdą się trafniejsze słowa na człowieka, który mając ledwie dwadzieścia lat ucieka z ukochaną, trafia do Paryża i zakłada swój teatr? Nie da się. Jak bolesnym musiał być upadek z wysoka, możemy się tylko domyślać. Ile różnic jest między dwudziestoletnim Molierem uchodzącym z Paryża, a Molierem trzydziestosiedmioletnim do Paryża powracającym? Stoi tam, wróciwszy z tułaczki i ma przed sobą albo upadek albo chwałę. I dobrze o tym wie.
O wszystkim decyduje Król. Ludwik XIV jest zachwycony powiewem świeżości, który wnosi z sobą tajemniczy komediant. Król jest młody, król chce ostrej, przekraczającej granice rozrywki! I któż mu ją da, jeśli nie ów człowiek, nasiąkły ludową prostotą i bezpośredniością? Tylko on! Paryż mówił o Molierze. Zaraz będzie o nim huczał!
Jaką drzazgą w oku paryskiej elity musiał stać się były wyrzutek, do niedawna śpiący jeszcze pod gołym niebem i w stodołach, teraz pupil i ulubieniec króla! W kolejnych swoich komediach bez pardonu punktuje całą elitę, w którą wkroczył, wyśmiewa fałszywość, wyśmiewa obłudę, wyśmiewa naiwność, słowem, wszystkie bolączki wielkich salonów siedemnastego wieku! Mija pół dekady i autor Skąpca jest już najbardziej uwielbianą i znienawidzoną zarazem postacią we francuskiej stolicy! Dzielnie znosi razy zadawane mu przez adwersarzy, którzy nie przebierają w środkach: rozgłaszają paskudne plotki o jego małżeństwie, piszą świętokradczą książkę i przypisują mu jej autorstwo, biskup Paryża twierdzi, że bez stosu się nie obejdzie…
I w takiej właśnie scenerii pojawia się Świętoszek. Najcięższy cios, jaki Molier zadaje paryskim elitom. Demaskuje obłudę, wyśmiewa postawę w tamtych czasach cokolwiek powszechną: przykrywanie moralnej zgnilizny religijnymi pozorami. Burza, jaka rozpętuje się nad jego głową, przerośnie wszystko, czego doświadczył w ostatnich latach. Poruszył temat religijności, z góry zatem został okrzyknięty bluźniercą, świętokradcą, łajdakiem. Świętoszek znika ze scen, objęty zakazem wystawiania. Molier szarpie się wściekle, w afekcie powstaje Don Juan, sztuka wyśmiewająca uwodzicieli, w której jednak również zakamuflowana zostaje krytyka religijnej obłudy. W międzyczasie trwają zmagania o Tartufe’a, który pojawia się w kilku zmienionych, cenzurowanych i poprawianych wersjach, napotykając kolejne trudności. Mocne słowa napisze sam autor we wstępie o tym, przez co przechodzić musi jego dzieło, w porównaniu z inną, również kontrowersyjną, równolegle wystawianą sztuką:
"W tydzień po zakazie grania tejże wystawiono przed zebranym dworem sztukę Scaramusz pustelnikiem. Wychodząc, król odezwał się do księcia, o którym wspomniałem: „Rad bym bardzo wiedzieć, czemu ludzie, którzy się tak bardzo gorszą komedią Moliera, nie mówią ani słowa na Scarumusza?”. Na co ów książę odpowiedział: „Przyczyna w tym, że Scaramusz szydzi z nieba i religii, o co ci panowie niewiele się troszczą, podczas gdy sztuka Moliera maluje ich samych — i tego nie mogą ścierpieć”."
Zaglądając do Świętoszka, w kształcie, w jakim przetrwał do dziś, doskonale dostrzegamy ślady tej walki, rany i blizny. Całość otwiera długa przedmowa, w której autor odpiera kierowane w jego stronę zarzuty, jednocześnie zapewniając o pełnym uszanowaniu dla religii i Kościoła. Dalej, wydanie, którem czytał, wyposażone jest w trzy pisma kierowane bezpośrednio do króla, w których Molier stara się przekonać go do udzielenia mu wsparcia.
W samej treści, dostrzec możemy także nienaturalne kwestie, wkładane w usta bohaterów, zdaje się, jedynie w celu przekonania widza o pozytywnym stosunku autora do religii jako takiej. Kilka żartów (być może z tego samego powodu) ma stępione klingi. Całość zamyka się w atmosferze raczej tragicznej, humoru dopatrywać możemy się głównie w przejaskrawieniu, jakim w oczy rażą nas na przemian: obłuda, krótkowzroczność i naiwność bohaterów.
Świętoszek wykracza poza szczelne ramy dzieła literackiego. Jest to świadectwo jednej z największych potyczek w dziejach literatury, walki szczerej, ostrej i przenikliwej prawdy, z tym, co zepsute, obłudne i fałszywe. Walki którą odbyć musiał ten człowiek, który wiedział zarówno jak to jest być na szczycie i jak to jest być na dnie. Wyszedł z tego pojedynku obronną ręką, ale nie bez ran i skaleczeń. Molier posttartufowy jest bardziej ostrożny. Błyszczy nadal humorem, wręcz nim lśni, na celownik bierze jednak bardziej bezpieczne cele, staje się ogólny, jego sztuki krytykują raczej ogólne postawy, niż konkretne osoby.
Tak czy inaczej, mimo odniesionych szkód, Molier pozostaje jedną z najjaśniejszych postaci w dziejach teatru i literatury w ogóle. Sam zaś Świętoszek jest wielki nie tylko w przejrzystości swej formy, w czystości z jaką przekazuje myśl, celności z jaką punktuje wyśmiewane zjawisko, ale także w tej poszerzonej perspektywie, w której widzimy człowieka walczącego o prawdę. Być może to jest jedyna warta uwagi walka w literaturze… I widzimy jego zwycięstwo. Ostateczne i trwające do dzisiaj. Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.
__________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Jest rok 1659. Kamera, z lotu ptaka, pokazuje Paryż – miasto wspinające się na szczyt, stolicę świata, mającą tkwić przez kolejne wieki w samym jego centrum. Jeśli nie było cię w Paryżu, to nie byłeś nigdzie, a jeśli twojej pisaniny nie czyta się tutaj i jeśli Paryż nie słyszał twojej muzyki, to tak, jakbyś nic nie stworzył. Szczyt.
I tutaj, w tym pępku świata, zjawia się...
2017-09-25
"Zagadnienia sensu życia nie da się oddzielić od zagadnienia sensu wszechświata. Człowiek jest produktem kosmicznej ewolucji i jego sensowność nierozdzielnie splata się z sensownością kosmosu."
W tych słowach, otwierając czwartą część Sensu życia i sensu wszechświata, ksiądz Michał Heller przechodzi do meritum swojej książki. Do punktu, w którym, w końcu wybrzmiewają tytułowe zagadnienia, prowadzą długie i kręte drogi (na tyle długie, że stanowią lwią część całej treści) trzech poprzednich części, przygotowujących grunt pod zajęcie się właściwym tematem.
We wstępie ksiądz Heller napisze, że fundamentem powstania książki były notatki przygotowane do serii wykładów, jej kulminacją zaś, jest część dopisana niejako osobno, zbierająca zagadnienia poprzednich rozdziałów. Zabierając się do lektury, należy mieć te uwagi w pamięci, tak, by nie odczuć znużenia długim kluczeniem.
Część pierwsza opowiada o różnicach w tym, jak na świat patrzą współczesne nauki empiryczne, a jak spoglądają nań filozofia i teologia, jest tu mowa o pewnym dwugłosie, dziedzinach pozornie z sobą sprzecznych. Ale przecież obie pozycje patrzą na tę samą rzeczywistość, na ten sam wszechświat. Wszechświat, który – co zaskakujące – daje się poznawać. Próba określenia podstawowych cech rzeczywistości, staje się punktem wyjścia do myśli o tym, jak owe założenia odbijają się w ujęciu chrześcijańskiej teologii.
W drugiej części czytamy o pewnej niemożności w opisie nie tylko absolutu, jakim zajmuje się teologia ale i kolejnych obszarów, w które wkracza współczesna fizyka. Wobec jednej i drugiej strefy nasz język i logika pozostają bezsilne. Dwie dziedziny wykraczające poza granice pojmowania, bądź wymagające radykalnego owych granic przekraczania, są w pewien sposób ze sobą związane i współczesna teologia, dostrzegając to, dąży do uwzględniania w swojej myśli dynamicznie rozwijającego się ogólnego stanu wiedzy. Brak równowagi między tymi dziedzinami – tak w doktrynach teologicznych, jak i w nauczaniu duszpasterskim – prowadzić może do groźnych rozdźwięków. Czy bowiem można jednocześnie uznawać dwie, sprzeczne z sobą nauki? Rozwiązaniem okazuje się wykazanie braku sprzeczności.
Problem ten szczególnie donośnie wybrzmiewa, gdy mowa o teorii ewolucji. Jak się okazuje, współczesna teologia nie ma z uznaniem tejże żadnych problemów, również oficjalne stanowisko Kościoła Katolickiego nie stwierdza w niej elementów sprzecznych z jego nauczaniem. Problem to o tyle ważki, że prowadzi do licznych sporów w niektórych środowiskach (po obu stronach „barykady”), spowalniając zbliżanie się do siebie dwu spojrzeń na świat. Heller poświęca współbrzmieniu teologii i ewolucji cały rozdział, wyjaśniając w nim rozwiązania szczególnie złożonych współbrzmień.
I właśnie ewolucja staje się punktem wyjścia do zapytania o sens. Sens człowieka i sens wszechświata. W skali mikro i makro. Wróćmy na chwilę do cytatu, od którego zacząłem. Fakt, że wszechświat podlega ewolucji i że życie, świadomość i człowiek, są kolejnymi krokami i elementami tych uniwersalnych przemian, łączy życie człowieka i istnienie wszechświata jednym, wspólnym mianownikiem.
W poszukiwaniu śladów sensu (oraz znaczenia: co to właściwie znaczy sens?), jak asy z rękawa wyciąga ksiądz Heller kolejne zagadnienia, którymi zajmował się już we wcześniejszych częściach i rozdziałach. To spora przeprawa przez logikę, fizykę, filozofię i teologię, zbiegająca się finalnie w punkcie, do którego chyba żadna z tych dziedzin nie dotarłaby w pojedynkę. Rozmyślania o sensie, tak osobowym, jak i uniwersalnym, toczyć muszą się bowiem jednocześnie w sąsiedztwie tych dziedzin, w strefach ich wpływów, jednak w pewnym sensie poza ich granicami. Najlepszą stroną książki Hellera jest właśnie wskazanie tego punktu, zdziwienie, że świat daje się badać i że w badaniach tych rezonują tak odmienne dziedziny. To badanie, ciekawość i dążenie do prawdy wynikają z tego sensu, który autor we wszechświecie widzi. Są jednak nie tylko jego owocem, ale i wyrazem.
__________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
"Zagadnienia sensu życia nie da się oddzielić od zagadnienia sensu wszechświata. Człowiek jest produktem kosmicznej ewolucji i jego sensowność nierozdzielnie splata się z sensownością kosmosu."
W tych słowach, otwierając czwartą część Sensu życia i sensu wszechświata, ksiądz Michał Heller przechodzi do meritum swojej książki. Do punktu, w którym, w końcu wybrzmiewają...
2017-09-23
Podczas wymieniania książek będących dla mnie tak zwanymi kamieniami milowymi, bez większego zastanawiania, niemal natychmiast przywołuję Nieśmiertelność Andrzeja Szczeklika. Spotkanie ze słynnym lekarzem kazało mi przed kilku laty na nowo zdefiniować swój humanizm (tak by nie zwalniał ze znajomości dziedzin ścisłych, a raczej do niej zobowiązywał).
Bo ten piękny humanizm Szczeklika opierał się przede wszystkim na ogromnej, imponującej wiedzy. Wiedzy, która wypływała z wielkiej ciekawości, z głodu poznania i rozlewała się po licznych i szerokich dziedzinach. We wszystkich trzech książkach „humanistyczno-eseistycznych”, które autor przed śmiercią zdążył napisać, przewija się ten głód zrozumienia – istota humanizmu.
(...)
I jest u Szczeklika, jak zwykle zresztą, pewna niezwykła poetyka. Zachwycająca gracja, z którą przemierzamy, wiedzeni przez niego, świat greckich mitów. W towarzystwie faunów, nimf i herosów wkraczamy między płótna i pędzle kolejnych malarzy, wzdłuż pięciolinii biegniemy z wielkimi kompozytorami, w końcu, znienacka, zdziwieni odkrywamy, że finałem tej podróży jest medycyna i ciało… z kryjącą się podobno gdzieś w środku duszą, Kore.
___________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
___________________________________
reszta tekstu:
https://statekglupcow.wordpress.com/2017/09/23/o-duszy-humanizmie-leczeniu-kore-andrzej-szczeklik/
Podczas wymieniania książek będących dla mnie tak zwanymi kamieniami milowymi, bez większego zastanawiania, niemal natychmiast przywołuję Nieśmiertelność Andrzeja Szczeklika. Spotkanie ze słynnym lekarzem kazało mi przed kilku laty na nowo zdefiniować swój humanizm (tak by nie zwalniał ze znajomości dziedzin ścisłych, a raczej do niej zobowiązywał).
Bo ten piękny humanizm...
2017-09-18
Ojciec Goriot to rzecz o dwu zagadnieniach: to galeria postaci i galeria rozczarowań (rozczarowań owych postaci, nie czytelniczych!).
Wielki i piękny Paryż pierwszej połowy XIX wieku mieści w sobie dwa, zupełnie obce i wrogie sobie światy. Jest miejscem rosnących kontrastów społecznych. Żyć w Paryżu znaczyć może równie dobrze: wieść żywot półboski jak i psi żywot. To samo miejsce, ten sam czas, dwa różne światy. Jeden od drugiego oddalony o długość kilku ulic i chodników. Przejść sobie ot tak, z jednego miejsca w drugie, jest jednak rzeczą niełatwą.
Cała opowieść zaczyna się w tym pierwszym, niskim świecie, w ubogiej oberży wdowy Vauquer, w której pokoje wynajmuje i stołuje się pewna gromada. Lokal to raczej obskurny, toteż i jego mieszkańców zaliczyć w poczet wysokich klas się nie da. Jest tu młoda panna bez posagu, jest student medycyny, jest podejrzany awanturnik, jest wreszcie tytułowy starzec, z tajemnicami tak w przeszłości, jak i w teraźniejszości.
Na Paryż patrzymy jednak z perspektywy młodego człowieka, ubogiego studenta prawa, Eugeniusza de Rastignaca. Umiejscowienie go w centrum narracji, czyni Ojca Goriot opowieścią o próbach przebicia pewnej niewidzialnej granicy, próbach dostania się do wysokiego, niedostępnego świata paryskiej elity. Stąd, z ubogiego przybytku pani Vauquer, widok roztaczający się na francuską stolicę, jest doprawdy beznadziejny, zwłaszcza dla kogoś, komu serce i ambicje, bez względu na cenę, nakazują dostać się na same szczyty.
Z samego dna na sam wierzchołek, daleka droga i nawet największe kroki nie czynią celu bliższym. Natkniemy się po drodze na wyśmienitą scenę, w której ubogi student wyżebrze u swej rodziny astronomiczną dlań kwotę półtora tysiąca franków. Wzbogacony o tak wielką fortunę, patrzy w górę bez kompleksów, wie, że świat stoi przed nim otworem, że nic już go nie powstrzyma. Ale oto zjawia się Vautrin, awanturnik i łotr (postać przy tym niezwykle ciekawa i budząca sympatię, przynajmniej u piszącego te słowa), człowiek bądź co bądź mądry i znający życie. Zjawia się i oznajmia młodemu Eugeniuszowi, że bez miliona, jest nikim. Uświadamia mu, że jedna suknia kobiety, do której wzdycha, warta jest wielokrotność jego fortuny. Ze swoim półtora tysiącem franków, jest młodzik zaledwie kroplą, w tym morzu bogactwa, jakim jest Paryż.
Czy da się zatem przekroczyć ową niewidzialną granicę? Czy da się wedrzeć, dowolnymi sposobami: słowem, siłą, gwałtem, wpływami, w świat, do którego się nie przynależy? Okazuje się, że da się. Wszystko to za sprawą kilku czynników: pokrewieństwa, szczęścia, oraz tajemnic, krytych przez jednego z mieszkańców przybytku wdowy Vauquer. W szczegóły, bez zdradzania sporej części opowieści, wdać się nie da, trzeba zatem, nakreśliwszy tę myśl, porzucić ją. Tak czy inaczej, Eugeniusz trafia wreszcie w ów jasny, skrzący się brylantami i szczęściem świat.
I w tym momencie, pytanie JAK się tam dostać?, zastąpione zostaje innym: CZY WARTO wchodzić w to towarzystwo? Balzac, mistrzowsko malując kolejne postaci (kilka z nich przerysowując), dokonuje jednocześnie krytyki współczesnego sobie społeczeństwa. Z jednej strony nieugaszone pragnienie wyjścia z niskiego stanu, choćby i po trupach, choćby kradnąc, choćby oszukując… Z drugiej zaś zepsucie i próżność owej wysokiej i jasnej elity, mającej przecież żyć w istnym raju na ziemi!
W to imadło stanów ciska Balzac swojego młodego, naiwnego bohatera. Czy serce studenta będzie na tyle silne, by w drodze na szczyt zachować sumienie? I czy będąc już na szczycie, okaże się na tyle odporne, by nie przesiąknąć tamtejszym zepsuciem?
Na tym poprzestanę. Opisywanie losów samego Ojca Goriota zbyt wiele zdradzałoby z przebiegu całej powieści. Trzeba zmilczeć o rzeczach ponurych, o samotności, odrzuceniu i zapomnieniu, o poświęceniu nie spotykającym najmniejszej choćby wdzięczności. Wszystko to nierozerwalnie wiązać się będzie z losami owego starca, będącego kluczem łączącym dwa światy.
Pisanie o Vautrinie, który być może najbardziej godny jest tutaj opisu, zepsułoby z kolei czytającym te słowa, możliwość osobistego poznania go. Napiszę tylko, jak, ustami jednego z bohaterów, opisał go Balzac: „Powiadają, że wszyscy ludzie z rudymi włosami, muszą być albo dobrzy, albo źli”. Wspaniałe! Błyskotliwa humoro-rama! O, i tego tutaj nie brakuje!
Na koniec kilka słów nieprzemilczanych o tym, co najlepsze: jest coś niezwykłego w przytłaczającej ciszy ostatnich scen Goriota. To jeden z tych momentów, gdzie literatura wspina się na tę niebotyczną wysokość i mówi już tylko czystą prawdę. W prostych scenach, w kilku barwach, w milczeniu bohaterów, w ich zwieszonych głowach. Ojciec Goriot wybrzmiewa niemalże hucząc w tej ciszy.
_________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Ojciec Goriot to rzecz o dwu zagadnieniach: to galeria postaci i galeria rozczarowań (rozczarowań owych postaci, nie czytelniczych!).
Wielki i piękny Paryż pierwszej połowy XIX wieku mieści w sobie dwa, zupełnie obce i wrogie sobie światy. Jest miejscem rosnących kontrastów społecznych. Żyć w Paryżu znaczyć może równie dobrze: wieść żywot półboski jak i psi żywot. To samo...
Ciąg dalszy zmagań z Czechowiczem. Narzuciłem sobie pewną konsekwencję i po pierwszym tomie, sięgam po tom drugi, Dzień jak co dzień, zbierający w sobie wiersze z lat 1927, 1928 i 1929, o czym autor informuje nas już pod tytułem. Chciałem te dwa tomiki, oddalone od siebie o trzy lata, przedzielić lekturą jakiejś inszej poezji, tak, by Czechowicz młodszy nie nałożył się na Czechowicza o trzy lata starszego, wyszło jednak na to, że po Dzień jak co dzień sięgam zaraz po Kamieniu. Tak bywa.
Taka ciągłość domaga się wytyczenia pewnej linii między punktem A a punktem B. Dokąd wędrował poeta przez trzy kolejne lata pisania? Jak daleko drugi tomik upada od debiutu? W jakim kierunku płynął ten strumień? Co łączy a co dzieli oba tytuły? Popatrzmy.
Absolutna, wszechogarniająca zmienność i niepewność, życie jako wytrącenie z torów i bezwładne opadanie – takim powidokiem zapisał się w moich oczach Kamień. Nie wiem czy tomik rzeczywiście o tym wszystkim traktował (do tego trzeba by znaleźć odpowiedź na owo sakramentalne pytanie: cóż autor miał na myśli?), wiem tylko tyle co mignęło mi przed oczami. I ów chaos, pewnego rodzaju przerażenie pomieszane z zachwytem, wydaje mi się być punktem wyjścia do jakichkolwiek prób ogarnięcia wzrokiem Dzień jak co dzień, tomiku w którym wręcz huczy nostalgia i tęsknota (z resztą, czy może być coś bardziej nostalgicznego, niż poezja dedykowana matce?). Chodźcie, zobaczmy jak tomik się zaczyna:
wiatraki kołyszą horyzont
chaty pachną stepem
to dwa pierwsze wersy wiersza daleko, zaraz po nim następuje na wsi, utwór znany już z debiutanckiego zbioru. Rzut oka na pierwsze jego wersy:
siano pachnie snem
siano pachniało w dawnych snach
popołudnia wiejskie grzeją żytem
słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach
życie pola złotolite
Taką scenerię roztacza przed nami Czechowicz w kolejnych wierszach drugiego tomiku. I nie jest to wcale, jak zdawać by się mogło, krajobraz sielankowy. Dużo w nim wspomnień, tęsknoty i niepokoju. Mam nieodparte wrażenie, jakby Czechowicz nie tyle opisywał mijane krajobrazy (opisów tutaj mnóstwo) co aktywnie wzbogacał je swoimi wspomnieniami, tworząc obraz miejsc których już nie ma, albo takich, które lada moment zostaną zdmuchnięte, znikną. Bo już w daleko pojawia się pociąg, który ze sobą zabiera. W Świecie wszystko płynie i się zmienia, w dzisiaj verdun przeszłość nakłada się na teraźniejszość, w zaułku otwiera autor drzwi, za którymi huczące „nazewnątrz” nie ma wstępu…
Czy to zatem taka sama refleksja nad nieubłaganym przemijaniem, nie litującym się nad niczym i nikim, jaką spotkałem już w Kamieniu? Czyżbyśmy dostali wiersze odgrzewane? Nie, wcale nie. Dzień jak co dzień, owszem, jest owocem Kamienia, jest jakby jego konsekwencją. Postawa którą w tomiku widzimy to bunt przeciwko rozpędzonemu biegowi świata (o którym traktował debiut). Ten – owszem, pędzi na złamanie karku – ale Czechowicz siada i udaje, że jego to nie dotyczy. Na współczesne krajobrazy nakłada grubą warstwę wspomnień, świat staje się miejscem utęsknionym, wyidealizowanym, takim jakim chciałby go widzieć Piękny Meteor.
To, co zrobił Czechowicz z opisywanym światem, żywo przywodzi mi na myśl karkołomne salto Mickiewicza w Panu Tadeuszu. Sam trafnie tego nie ujmę, są na szczęście słowa Miłosza z jego Świadectwa Poezji: „…Pan Tadeusz Mickiewicza, poemat, w którym najzwyklejsze zdarzenia codziennego życia, ponieważ są opisywane jako dawno minione, przemieniają się w wątek baśni, a ból jest nieobecny, jako że dosięga on tylko nas, żywych, nie postacie przywołane we wszechprzebaczającym wspomnieniu.” Właśnie. Wszech-wspomnienie, ku któremu chciałoby się uciec: oto czym jest Dzień jak co dzień. Jak dobitnie to pragnienie brodzenia w bezpiecznej pamięci wybrzmiewa w zamykającej tomik codzie!
Piękny Meteor nie zapomina jednak, że spadł na zupełnie inną planetę. Do sielanki daleko – huk przemijania, odchodzenia, zmian i wojny stale pobrzmiewa w tle tego wielkiego wspomnienia. Trochę fatalistyczny ten brak pełnej zgody na tu i teraz, chęć powrotów, zagrzebania głowy w piasku. Ale jakże to ludzkie, jakże to nasze! Z resztą Czechowicz się tej chęci nie poddaje, mimo wszystko, mimo całego tego oglądania się za siebie, wsiada w ten pociąg, co już w pierwszym wierszu odjeżdża.
____________________________________________________
https://www.facebook.com/statekglupcow/
Ciąg dalszy zmagań z Czechowiczem. Narzuciłem sobie pewną konsekwencję i po pierwszym tomie, sięgam po tom drugi, Dzień jak co dzień, zbierający w sobie wiersze z lat 1927, 1928 i 1929, o czym autor informuje nas już pod tytułem. Chciałem te dwa tomiki, oddalone od siebie o trzy lata, przedzielić lekturą jakiejś inszej poezji, tak, by Czechowicz młodszy nie nałożył się na...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to