-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać460 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2013-08-15
2014-01-06
2015-01-30
Mijają trzy lata od tragicznego wypadku, w którym Mia straciła rodziców i młodszego braciszka. Po wielu miesiącach rehabilitacji i układania życia na nowo bez najbliższych osób, Mia staje na własne nogi i podbija świat jako młoda wiolonczelistka – ale bez Adama. Tych dwoje, których kiedyś połączyło cudowne uczucie, żyje teraz na dwóch końcach Ameryki. Mia spełniła swoje marzenia związane ze szkołą Julliard i karierą wiolonczelistki, z kolei Adam prowadzi życie rockmana i lidera Shooting Star. Wydawać by się mogło, że tych dwoje już nigdy się nie spotkają, ale pewnego dnia los daje im kolejną szansę.
Po zakończeniu Zostań, jeśli kochasz sięgnięcie po kolejną część było po prostu obowiązkiem. Sama zastanawiałam się, co będzie dalej z Mią i z jej życiem, jak będzie ono teraz wyglądało i jak będzie trzymać się sama główna bohaterka. Zostań, jeśli kochasz przeczytałam na fali filmowego zamieszania i choć miło wspominam tę krótką powieść, miała ona kilka minusów. A co z Wróć, jeśli pamiętasz? Czy drugi tom okazał się lepszy od drugiego?
Niestety – nie. Nie chcę ostudzać Waszego entuzjazmu już na początku, ale kontynuacja wypadła całkiem słabo w porównaniu z pierwszą częścią. Przede wszystkim dopiero tutaj mogłam wyraźnie zauważyć, że Gayle Forman wcale nie pisze tak dobrze, jak wydawało mi się podczas czytania Zostań, jeśli kochasz, a przecież poprzedniczka w mojej ocenie miała przyzwoity poziom.
Poza tym w drugiej części wystąpiło połączenie, jakiego po prostu nie cierpię – narracja z punktu widzenia chłopaka pisana przez kobietę, w dodatku w pierwszej osobie. Po pierwsze: zdziwiło mnie to, że przez cały czas narratorem jest Adam. Nie wiem, czy uważać to za minus, czy nie, bo przez ten zabieg, przez brak Mii w roli narratorki, książka straciła swój klimat. Tym razem przyglądamy się głównie życiu Adama. Wróć, jeśli pamiętasz została całkowicie pozbawiona niesamowitego klimatu z Zostań, jeśli kochasz. Po drugie: pani Forman uwielbia kłaść nacisk na emocje, których… praktycznie w ogóle podczas czytania nie czułam. O ile w Zostań, jeśli kochasz faktycznie wzruszyłam się w paru momentach, tak w Wróć, jeśli pamiętasz każdy wybuch emocji bohaterów kwitowałam zdziwieniem. Oprócz tego gdy Adam rozpływał się nad Mią, opowiadał o tym, jak się rozstali, jak to wszystko przeżywał, to wychodził z tego taki okropny cukier. Wszędzie było słodko!
Sam Adam w tej części był postacią tak inną od swojego wcielenia z pierwszej części, że z trudem znosiłam jego obecność. Nie dlatego, że ma problemy z emocjami, jest nerwowy, na swój sposób dziwny, etc. (w drugim tomie znajdziecie mnóstwo powodów jego zmiany), tylko dlatego, że w ogóle nie przypomina tamtego chłopaka, w którym zakochała się Mia, a którego obdarzyłam sympatią. Na domiar złego to samo jest z Mią – tamta bohaterka gdzieś zniknęła, a zamiast niej pojawiła się inna, dziwniejsza Mia. Może wyglądało to tak przez kiepską narrację?
Tutaj, tak jak w poprzedniej części, co drugi rozdział cofamy się w czasie i zaglądamy do przeszłości Adama i Mii. Szczerze powiedziawszy, nie znalazłam tam nic ciekawego. O ile w przypadku Zostań, jeśli kochasz dodawało to powieści atrakcyjności, tak tutaj tylko wydłużało akcję. Powód rozstania Mii z Adamem też nie należał do szalenie interesujących. Był właściwie błahy i głupi, ale to pozostawiam Waszej ocenie.
Taki sam pozostaje tylko styl autorki, wciąż lekki, młodzieżowy, nieskomplikowany i przyjemny. Cała reszta niestety ulega pogorszeniu, z bohaterami, akcją, narracją i punktem kulminacyjnym na czele. Jestem niestety zawiedziona kontynuacją.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/02/168-wroc-jesli-pamietasz-gayle-forman.html
Mijają trzy lata od tragicznego wypadku, w którym Mia straciła rodziców i młodszego braciszka. Po wielu miesiącach rehabilitacji i układania życia na nowo bez najbliższych osób, Mia staje na własne nogi i podbija świat jako młoda wiolonczelistka – ale bez Adama. Tych dwoje, których kiedyś połączyło cudowne uczucie, żyje teraz na dwóch końcach Ameryki. Mia spełniła swoje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-08-28
2014-12-24
Życie dwudziestokilkuletniej Anne jest idealnie zaplanowane. Córce bogatych, lubianych w okolicy i szanowanych rodziców żyje się bardzo lekko. Wystawne przyjęcia i wieczory w drogich klubach to norma, a do tego czeka ją ślub z mężczyzną, którego zna od wielu lat. Ale Anne wcale nie chce kariery idealnej pani domu. Pragnie poznać smak prawdziwego życia z daleka od rodzinnego miasteczka, dlatego zgłasza się do oddziału pielęgniarek stacjonujących na Bora-Bora. Tam między nią a pewnym żołnierzem narodzi się niesamowite uczucie, ale czy ich związek ma szansę przetrwać, gdy piękna wyspa przestanie być rajem na Ziemi?
Potrzebowałam dobrej literatury kobiecej lub wciągającego romansu – coś na miarę twórczości Diane Chamberlain, Ka Hancock lub Cecelii Ahern. Potrzebowałam czegoś, co pozwoli mi na chwilę zniknąć i zająć się poważnymi decyzjami bohaterów książkowych, ich dylematami i wyborami. Wtedy natknęłam się na twórczość Sarah Jio, a po przeczytaniu opisów kilku jej książek postanowiłam po nie sięgnąć. Zainteresowały mnie dosyć wysokie oceny no i przede wszystkim pomysły na powieści. Wybór padł na Dom na plaży, który zebrał chyba najwyższe noty. Tylko czy historia Anne – według rekomendacji – faktycznie była piękna, wzruszająca, wyciskająca łzy i wciągająca?
I tutaj z ogromnym bólem serca muszę powiedzieć: nie. Dom na plaży wcale nie był piękny, wzruszający, wyciskający łzy i wciągający. Zapytacie pewnie, dlaczego? Co było nie tak w tej książce? Zacznijmy od początku.
Prolog był obiecujący. Co prawda pierwszoosobowa narracja w ogóle mi nie pasowała do tej powieści, nadawała sztuczności tekstowi, ale Sarah Jio ciekawie rozpoczęła powieść, a ja głęboko wierzyłam w to, że mnie porwie. I wtedy przyszedł czas na pierwszy rozdział i pierwsze zaskoczenie. Okazało się bowiem, że akcja Domu na plaży toczy się głównie podczas II wojny światowej, a ponieważ uwielbiam powieści osadzone w tamtych realiach, historia Anne natychmiast dostała ogromnego plusa. Ale to by było na tyle w kwestii plusów i niespodzianek.
Przez całą powieść denerwował mnie niedojrzały styl autorki, która pisała jak nastolatka rozpoczynająca przygodę z pisarstwem. Dialogi były ciągle przerywane opisami ruchu, myśli i emocji. Rzadko kiedy natrafiałam na przyjemną, płynną konwersację między bohaterami lub na przyjemne dialogi budujące napięcie i odpowiedzialne za emocje Czytelnika. I tutaj pojawia się kolejny minus, bo Sarah Jio uwielbia kłaść nacisk na emocje głównej bohaterki, co wcale nie sprawiało, że (w zależności od sytuacji) współczułam jej, cieszyłam się, byłam smutna, uśmiechnięta czy zdenerwowana. Przez to wydawało mi się, że Anne wcale nie ma ponad dwadzieścia lat. Wręcz przeciwnie – według mnie zachowywała się jak chichocząca nastolatka, która wybrała się w podróż z dala od domu, aby poczuć smak prawdziwego życia.
Bohaterowie również nie są mocną stroną Domu na plaży. Są papierowi, sztuczni, a niektórzy (jak obiekt westchnień Anne na Bora-Bora, czyli Westry) nadmiernie wyidealizowani. Nie czułam z nimi żadnej więzi. Śmiało mogę powiedzieć, że wielu z nich denerwowało mnie swoją sztucznością, głupotą i lekkomyślnością, a już zupełnie zaskakiwali mnie (rzecz jasna negatywnie) swoimi reakcjami nieadekwatnymi do sytuacji, w których się znajdowali. Czułam się, jakbym czytała marną młodzieżówkę z nastolatkami, które postanowiły udawać przesadnie dorosłych. To wcale dobrze nie brzmiało i wyglądało. Ponad to często nie zgadzałam się z postępowaniem Anne, która momentami zachowywała się naprawdę idiotycznie. Jedyną osobą, którą naprawdę polubiłam, był narzeczony Anne – Gerard.
W powieści czuć klimat lat czterdziestych dwudziestego wieku, ale nic wielkiego się nie dzieje. Myślałam, że skoro trwa II wojna światowa, to Sarah Jio zaprezentuje Czytelnikom coś więcej oprócz klimatu, lecz znów zawiodłam się na całej linii. Do tego dochodzi wszechobecna sztuczność oraz przesłodzone zakończenie i voilá – mamy zawiedzioną, zniesmaczoną czytelniczkę.
Z całego serca liczyłam na to, że Sarah Jio dołączy do grona moich trzech ulubionych autorek (z literatury kobiecej/obyczajowej), ale po tej powieści niestety tak nie będzie. Nie skreślam twórczości pani Jio i mam zamiar sięgnąć po kolejne jej powieści, bo chcę przekonać się, czy faktycznie nie pisze wystarczająco dobrze, czy też Dom na plaży po prostu troszkę jej nie wyszedł. Czy polecam? To zależy. Jeśli czekacie na historię trzymającą w napięciu, pełną wzruszeń i poważnych dylematów, Dom na plaży raczej nie spełni Waszych oczekiwań. Natomiast jeśli macie ochotę na lekką, niezobowiązującą powieść, ta będzie całkiem dobrym wyborem. A ja, no cóż, trochę się zawiodłam.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/01/162-dom-na-plazy-sarah-jio.html
Życie dwudziestokilkuletniej Anne jest idealnie zaplanowane. Córce bogatych, lubianych w okolicy i szanowanych rodziców żyje się bardzo lekko. Wystawne przyjęcia i wieczory w drogich klubach to norma, a do tego czeka ją ślub z mężczyzną, którego zna od wielu lat. Ale Anne wcale nie chce kariery idealnej pani domu. Pragnie poznać smak prawdziwego życia z daleka od rodzinnego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-17
Sutter Keely nie może narzekać na brak towarzystwa (zwłaszcza damskiego). Jest przystojny, pewny siebie, czarujący i zawsze w centrum uwagi. Kończy liceum, ale przyszłości nie wiąże ze studiami (w sumie składanie koszul w sklepie z męską odzieżą nie jest złym pomysłem). Żyje tym, co jest tu i teraz, wśród przyjaciół i zawsze z alkoholem pod ręką.
Po jednej z imprez Sutter budzi się na obcym trawniku w ubogiej części miasta i poznaje Aimee. Aimee to szara myszka, towarzyska porażka, dziewczyna zamknięta w świecie książek, koni i Kosmosu. Potrzebuje pomocy, więc bohaterski Sutterman postanawia wciągnąć ją do swojej rzeczywistości i pokazać prawdziwe życie. Wyjątkowość Aimee sprawia, że Sutter chce być bliżej niej. Pomaga jej, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, że jej świat bardzo łatwo można zniszczyć.
Tak właśnie zapowiadała się historia Suttera i Aimee. Romans czuć już na samym początku, a jeśli dodamy do tego rzeczywistość nastolatków w liceum, może wyjść ciekawe, wciągające i często zabawne połączenie. Miałam też wrażenie, że czeka mnie lekka, przyjemna przygoda, do której będę lubiła wracać w przerwie między kolejnymi książkami. Niestety, trochę się przeliczyłam, ponieważ Cudowne tu i teraz w wielu kwestiach bardzo mnie rozczarowało.
Zastanawia Was pewnie, co jest największym problemem powieści Tima Tharpa. Właściwie jest kilka „większych problemów”, ale zacznę od tego, który w czasie lektury irytował mnie najbardziej: główny bohater. Z opisu można wywnioskować, że Sutter to fajny gość, lubiany przez wszystkich i na pewno bardzo ciekawy. Wielkie było moje zdziwienie, gdy zamiast towarzyskiego i interesującego bohatera spotkałam płytką postać, która na siłę starała się być zabawna, której poczucie humoru było na przerażająco niskim poziomie i która była do bólu sztuczna. Może nie byłoby tak źle, gdyby nie fakt, że powieść pisana jest w pierwszej osobie, przez co Czytelnik przez 368 stron ma bezpośredni kontakt z głównym bohaterem i jego przemyśleniami. Sutter chciał być fajny, wyluzowany i obojętny na otaczającą go rzeczywistość, ale cóż… nie wyszlo. To wszystko było po prostu wymuszone. Poza tym zaskakujące było również to, że główny bohater przez prawie całą książkę nie rozstaje się z alkoholem – pije w biały dzień, na imprezach, przed jazdą samochodem, w trakcie jazdy samochodem, przed balem studniówkowym… Poważnie? Już pomijam fakt, że Sutter wypiera się, iż jest alkoholikiem, ale sam pomysł takiego przedstawienia „wyluzowania” bohatera był wyjątkowo głupi i słaby.
Z postacią głównego bohatera bezpośrednio wiąże się kolejny ogromny minus powieści: styl autora. Cały czas miałam nieodparte wrażenie, że Tim Tharp stara się pisać jak John Green – z wyjątkową lekkością i prostotą (co uważam za najlepszą i największą cechę twórczości Greena). Autor Cudownego tu i teraz również starał się pisać lekko, prosto, na luzie i bez zbędnych ulepszeń, ale tak jak w przypadku głównego bohatera, tak i teraz wszystko było wymuszone i sztuczne. Myślę, że styl Tima Tharpa w jakimś stopniu przyczynił się do takiego (moim zdaniem negatywnego) ukazania głównego bohatera i innych postaci. Nawet dyskusje, które miały być głębokie i mądre, wypadły trochę komicznie. Te dwa minusy stoją bardzo blisko siebie i bardzo mocno zaniżają końcową ocenę lektury.
Na domiar złego jest jeszcze trzeci minus: zakończenie. Z jednej strony ucieszył mnie fakt, że nie było ono szablonowe i przewidywalne, ale po dłuższym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że nie miało w ogóle sensu – tak jakby po tych wszystkich przeżyciach Sutter miał w nosie lekcje dane mu przez życie. Poza tym postawa głównego bohatera była bardzo nie fair wobec osób, które bardzo polubiłam w tej książce i które bez wątpienia przyczyniły się do poprawy charakteru Suttera.
Na szczęście nie z samych minusów złożona jest powieść Tima Tharpa. Elementem, który sprawiał, że czytanie było znośne, jest Aimee. Bardzo polubiłam tę bohaterkę za jej autentyczność i naturalność. W przeciwieństwie do Suttera Aimee nie była sztuczna i szablonowa, a (jak na szarą myszkę) bardzo interesująca i często zaskakująca. Zaciekawiły mnie jej zainteresowania, a sytuacja w domu dziewczyny często sprawiała, że najnormalniej w świecie współczułam jej. Aimee to w mojej opinii silna postać, kochana, a jednocześnie jest całkiem sporym plusem książki.
Oprócz tego do pozytywnych stron powieści śmiało mogę zaliczyć ciekawe przedstawienie prawdziwej, nastoletniej rzeczywistości. W przeciwieństwie do wielu młodzieżówek nastolatki to nie tylko grzeczne, ułożone dzieci nauczone na sprawdzian, które wieczorami po odrobieniu prac domowych lubią poczytać dobrą książkę. Nie, nie, nie. Tim Tharp temu zaprzecza i pokazuje, że młodzi ludzie w tym wieku lubią się zabawić. Jednocześnie bardzo fajnie ukazuje pierwsze poważne wybory, decydowanie o studiach i nieuchronne, trochę smutne rozproszenie się tych wszystkich ludzi po całym stanie, a nawet jeszcze dalej.
Wiązałam ogromne nadzieje z Cudowne tu i teraz – nie oczekiwałam wiele, ale byłam pewna, że przy tej książce oderwę się od rzeczywistości i powrócę do nastoletniego, książkowego świata. Niestety przez większość lektury wściekałam się na głównego bohatera i próbowałam przyzwyczaić się do stylu autora. Oprócz trzech dużych minusów znalazły się dwa plusy, które uratowały tę książkę, ale z przykrością stwierdzam, że Cudowne tu i teraz to powieść mocno przeciętna, jeśli nie słaba. Na temat historii Suttera są bardzo różne opinie. Podczas czytania spotykałam się z tymi bardzo dobrymi, jak i tymi oceniającymi powieść całkiem nisko. Myślę, że jest to jedna z tych książek, którą trzeba przeczytać samemu i ocenić według siebie, dlatego wcale nie odradzam Wam lektury Cudownego tu i teraz. Spróbujcie, przekonajcie się sami. Może Wy zakochacie się w tej historii?
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/05/181-cudowne-tu-i-teraz-tim-tharp.html
Sutter Keely nie może narzekać na brak towarzystwa (zwłaszcza damskiego). Jest przystojny, pewny siebie, czarujący i zawsze w centrum uwagi. Kończy liceum, ale przyszłości nie wiąże ze studiami (w sumie składanie koszul w sklepie z męską odzieżą nie jest złym pomysłem). Żyje tym, co jest tu i teraz, wśród przyjaciół i zawsze z alkoholem pod ręką.
Po jednej z imprez Sutter...
2015-06-28
Gdyby życie było sprawiedliwe, Jam dalej mieszkałaby w rodzinnym domu w New Jersey, umawiała się ze swoim uroczym chłopakiem z Wielkiej Brytanii Reeve’em Maxfieldem, całowała się z nim między regałami z książkami w bibliotece i cieszyła się każdą chwilą spędzoną w jego towarzystwie. Ale tak nie jest. Wbrew swojej woli zostaje wysłana do ośrodka terapeutycznego Wooden Barn w Vermoncie i tam przez najbliższy rok szkolny musi mieszkać wśród ludzi tak samo „nadwrażliwych” jak ona. Dostaje jednak od życia drugą szansę w postaci zajęć o specyficznej nazwie „Specjalne zagadnienia z literatury angielskiej” i dziwnego zadania od nauczycielki – prowadzenia pamiętnika. Okazuje się, że pisanie w pamiętniku otwiera nie tylko przed nią, ale i przed każdym uczniem chodzącym na te zajęcia nowy świat nazwany przez nich Belzharem. Tam Jam musi zmierzyć się z prawdą i zdecydować jak wiele jest w stanie poświęcić, by odzyskać to, co utraciła.
Pod kloszem ma w sobie coś takiego, co już na samym początku obiecuje niesamowitą przygodę. Wierzyłam i byłam pewna, że będzie to jedna z tych książek, po których człowiek chce żyć lepiej, zmienić coś w swoim życiu i w sobie, którą chce się przeczytać nie tylko raz, ale i drugi, trzeci lub czwarty. Z żalem muszę przyznać, że trochę się przeliczyłam i zawiodłam, co nie oznacza, że skreśliłam tę książkę z listy ciekawych, przyjemnych lektur.
Zasadniczym problemem Pod kloszem jest banalność. Trudno powiedzieć „prostota”, bo w końcu mamy do czynienia z powieścią młodzieżową, w której narratorką i główną bohaterką jest szesnastoletnia Jam, więc prostota jest tu mile widziana. Banalność tkwi w wykonaniu i w fabule. Jeśli czytacie tę recenzję, to z pewnością między innymi dlatego, że zaciekawił Was opis książki. Jest to duży plus, bo sama po zapoznaniu się z opisem wiedziałam, że tę książkę po prostu muszę przeczytać. Nie ukrywam, że czekałam na kawałek dobrej literatury – prostej, ale wciągającej i chwytającej za serce. Tymczasem mam wrażenie, że autorka zatrzymała się jedynie na ciekawym opisie, zupełnie pomijając wykonanie.
Akcja skupia się na perypetiach nastoletnich uczniów Wooden Barn, a szczególnie na piątce nastolatków chodzących na „Specjalne zagadnienia z literatury angielskiej”, wśród których jest Jam. W zamyśle autorki lekcje z panią Quenell miały być porywającym, najciekawszym i najważniejszym elementem powieści oraz życia głównej bohaterki, ale dyskusje uczniów dotyczące twórczości Sylvii Plath i postawa bohaterów Pod kloszem niestety nie uczyniły tego tak ważną częścią. Wszystko to było wymuszone i sztuczne – począwszy od tajemniczych lekcji na które chodzą tylko wybrani uczniowie (a nikt nie zna zasad wyboru uczestników), poprzez Belzhar, aż po tajne spotkania piątki uczniów w środku nocy. Dyskusje nie wnosiły nic nowego, nie były błyskotliwe, same zajęcia nie były oryginalne czy też przełomowe, a to wszystko mogłoby stanowić duży plus książki, gdyby autorka nie pozwoliła sobie na sztuczność i schematyczność.
Największy ból (tak, ból) spowodowały postacie. O ile Jam jeszcze jakoś wyróżnia się swoją osobowością, tak pozostali bohaterowie nie mieli tyle szczęścia. Są papierowi i szablonowi, bez żadnych charakterystycznych, ciekawych cech. Nie tylko kiepska kreacja bohaterów stała się niestety kolejnym minusem Pod kloszem, ponieważ dużą uwagę poświęciłam relacjom między postaciami. Sposób nawiązywania kontaktu, wchodzenia w związki i tworzenia przyjaźni również był strasznie sztuczny, dziwny i banalny. Jest to o tyle dziwne, że pierwszy raz za minus uważam nawiązywanie różnych relacji między postaciami, jakkolwiek dziwnie to brzmi.
Akcja mknie do przodu, stron ubywa, aż nadchodzi koniec i rozwiązanie wszystkich zagadek oraz tajemnic. Tego naprawdę nie mogłam się doczekać przez całą książkę. I wiecie co? Poczułam się mile zaskoczona przez autorkę, ale to zaskoczenie trwało przez chwilę, bo zaraz poczułam się nieładnie oszukana. Przez moment pomyślałam, że Meg Wolitzer stworzyła ciekawy obrót spraw i wprowadziła do książki całkiem dobry element zaskoczenia, ale zaraz po tym zrozumiałam, że to wcale nie było zaskakujące, tylko… głupiutkie. Zakończenie książki pozostawiło we mnie wiele sprzecznych odczuć i emocji. Za każdym razem, kiedy wspominam Pod kloszem, a szczególnie zakończenie, staram się z nimi zmierzyć i ciągle wygrywają inne – raz dobre, raz złe.
Za pewne tymi wszystkimi minusami zdążyłam chociaż trochę osłabić Was entuzjazm, ale na pocieszenie dodam, że Pod kloszem nie składa się z samych słabych stron. Ma plusy, a nawet dwa, z czego jeden mocno podniósł ocenę powieści. Pośród tej sztuczności i banalności całkiem dobrze wypadł styl i język. Nie był skomplikowany, wręcz przeciwnie – przyjemnie prosty i lekki, co pozwalało szybko czytać książkę. Jest dobrze dostosowany do młodych Czytelników, więc w tym wypadku autorka spisała się na medal.
Największym plusem Pod kloszem jest klimat. Książka nie jest tak dobra, jak myślałam (nie przeczę), nie popisała się oryginalnością i nieszablonowością, postacie czasami działały mi na nerwy, ale klimat przez większą część powieści nie pozwalał mi zwracać na nie uwagi. Klimat – czyli to, co cenię sobie szczególnie wysoko. Zakończenie było dziwne i trochę niesprawiedliwe, ale klimat często pozwala mi myśleć o tej powieści jako o książce ciekawej, przyjemnej, słodkiej i fajnej. Gdyby nie odpowiedni nastrój panujący na kartkach tej książki, oceniłabym ją niżej, dlatego uważam, że nawet dla samego klimatu warto ją przeczytać.
Nie ukrywam, że Pod kloszem mnie rozczarowała, ale nie było aż tak źle. W kluczowych elementach owszem, było słabo i banalnie, autorka często szła na łatwiznę, ale z jej powieścią miło spędziłam czas. Pomimo wszystkich minusów myślę, że drugiej takiej podróży już nie odbędę. Dlatego jeśli nie jesteście przekonani do tej książki zachęcam Was, abyście zaryzykowali i mimo to sięgnęli po Pod kloszem.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/07/187-pod-kloszem-meg-wolitzer.html
Gdyby życie było sprawiedliwe, Jam dalej mieszkałaby w rodzinnym domu w New Jersey, umawiała się ze swoim uroczym chłopakiem z Wielkiej Brytanii Reeve’em Maxfieldem, całowała się z nim między regałami z książkami w bibliotece i cieszyła się każdą chwilą spędzoną w jego towarzystwie. Ale tak nie jest. Wbrew swojej woli zostaje wysłana do ośrodka terapeutycznego Wooden Barn w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-30
Lea i Gabe, tak jak wielu innych studentów, zaczynają naukę na uniwersytecie. Oboje też zapisują się na te same zajęcia z kreatywnego pisania. Wkrótce odkrywają, że łączy ich jakaś więź i mają ze sobą dużo wspólnego, ale… nigdy ze sobą nie rozmawiali. Ich przyjaciele, znajomi z zajęć, a także ludzie, których na co dzień mijają w przerwie między zajęciami, chcą ich zeswatać i to właśnie z ich perspektywy opowiedziana jest historia Lei i Gabe’a. Oto czternaście spojrzeć na ich niesamowitą historię miłosną.
Zapowiedź Musimy coś zmienić na długo przed premierą kazała zwrócić na siebie uwagę. Okładka ma w sobie coś z Eleonory i Parka, a sama książka zapowiadała się na interesujący, ciekawy romans, biorąc pod uwagę fakt, że autorka zastosowała ciekawą taktykę, czyli opowiedzenie historii z punktu widzenia znajomych głównych bohaterów. Wszystko to złożone w całość przyciągało, kusiło, zachęcało, więc trudno było mi oprzeć się tej pozycji, a dodatkowo pozytywne recenzje innych Czytelników tworzyły wokół książki Sandy Hall poczucie wyższej konieczności przeczytania. Był to również moment, w którym chętnie czytałam młodzieżowe romanse. Do Musimy coś zmienić podeszłam bardzo optymistycznie, ale bardzo, bardzo szybko cały entuzjazm uleciał jak powietrze z przekłutego balonika.
Jeszcze przed przeczytaniem czułam od tej książki bijącą przyjemną prostotę, idealnie pasującą do romansu takiego jak ten. Po zaledwie kilku stronach okazało się, że Musimy coś zmienić nie ma w sobie nic z przyjemnej, lekkiej prostoty, a zamiast tego ma dużo irytującej banalności. W moim odczuciu historia Lei i Gabe’a została napisana bez żadnego polotu i emocji. Składała się głównie z opisów czynności i dialogów, co sprawiało, że wyobrażenie sobie bohaterów było trudne. Autorka praktycznie nie przyłożyła się do tego, aby zarysować w jakiś sposób bohaterów, ich cechy charakterystyczne (a jeśli już rozpisywała się o głównych bohaterach, to w kółko zwracała uwagę na te same cechy, co było po prostu nudne) i świat w którym żyją. Imiona postaci zlewały się w całość, a wszystko było takie… nijakie. Irytująco nijakie, proste i banalne. W niektórych książkach prostota jest bardzo mocną stroną i wpływa ona pozytywnie na całokształt, a tutaj z prostoty zrobiła się nijakość. Tyle w temacie.
Na domiar złego styl Sandy Hall również był zbyt prosty. Jak już wcześniej wspomniałam, cała książka składa się głównie z opisów czynności i dialogów. Autorka niespecjalnie wysiliła się, by zawrzeć w tej historii coś interesującego i przyciągającego. Pisała tak prosto i banalnie, że aż bolały mnie oczy, a kilka razy miałam ochotę odstawić książkę na bok i zająć się jakąś lepszą, ciekawszą lekturą. Dialogi były na marnym poziomie, rozmowy Gabe’a i Lei składały się głównie z krótkich, urywanych zdań, a ich ciągłe zakłopotanie wciąż trwające daleko za połową książki wydawało się okropnie sztuczne.
Najciekawszą stroną książki miało być podzielenie jej na czternaście różnych perspektyw. To też wypadło bardzo słabo. Kilkanaście perspektyw w połączeniu z papierowymi, nijakimi postaciami przyczyniło się do swego rodzaju chaosu w książce. Gdyby nie przypisy kto kim jest dla Gabe’a lub Lei, z pewnością zupełnie pogubiłabym się w książce. Autorka starała się być również zabawna, dlatego możemy spotkać się z perspektywą ławki lub wiewiórki, ale słaby styl i ogólna nijakość powieści, sprawiła, że było to dla mnie trochę żałosne. Poza tym cała historia bardzo się dłużyła. Swatanie trwało wieki, a głupota bohaterów czasami była naprawdę wielka.
Jedynym plusem powieści jest końcówka. Kiedy w końcu na jaw wychodzi „wielki sekret” Gabe’a (który takim „wielkim sekretem” wcale nie jest) i dzieje się to, co autorka zaplanowała na sam koniec, odczułam ogromną ulgę. Szkoda, że dopiero na ostatnich stronach.
Niestety w Musimy coś zmienić nie znalazłam nic ciekawego, słodkiego, kochanego i wartego polubienia. Nie była to dla mnie lektura wciągająca i taka, którą byłabym w stanie pozytywnie zapamiętać. Czytałam ją bardzo długo i z trudem, i nie sprawiła mi radości. Pomysł pisania z różnych perspektyw wydawał się ciekawy, ale w efekcie końcowym wypadł bardzo słabo, podobnie jak bohaterowie i styl autorki. Jeśli szukacie lekkiej, prostej powieści, to Musimy coś zmienić być może spełni Wasze oczekiwania, ale może okazać się też boleśnie nijaką książką.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/06/184-musimy-cos-zmienic-sandy-hall.html
Lea i Gabe, tak jak wielu innych studentów, zaczynają naukę na uniwersytecie. Oboje też zapisują się na te same zajęcia z kreatywnego pisania. Wkrótce odkrywają, że łączy ich jakaś więź i mają ze sobą dużo wspólnego, ale… nigdy ze sobą nie rozmawiali. Ich przyjaciele, znajomi z zajęć, a także ludzie, których na co dzień mijają w przerwie między zajęciami, chcą ich zeswatać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-15
Wyobraź sobie, że tracisz wszystko. Wypadek odbiera ci rodzinę, szczęście i powód do życia. Zostajesz tylko ze wspomnieniami i przeszłością.
Mia jest w stanie zawieszenia. Trwa walka o jej życie, a ona sama przechadza się po korytarzach szpitala i obserwuje poczynania jej znajomych i dziadków, którzy jako jedyna rodzina zostali przy niej. Jednocześnie wspomina swoje życie i na podstawie właśnie tych wspomnień musi zdecydować, czy obudzić się i zostać, czy też odejść na zawsze.
Zaskoczyła mnie objętość Zostań, jeśli kochasz. Nie jest to wielka lektura, tylko krótka, prawie dwustupięćdziesięciostronicowa książka w sam raz na jeden wieczór. I faktycznie okazała się książką na jeden dzień.
Przede wszystkim jeśli spodziewacie się łzawej, Bóg wie jak dobrej książki, która wstrząśnie Wami i pozostawi Was z kacem książkowym, to muszę wyprowadzić Was z błędu. Zostań, jeśli kochasz faktycznie w paru miejscach jest wzruszająca i ściskająca za gardło, ale nie wylejecie przy niej potoków łez. Pomimo, iż temat jest naprawdę trudny, całość jest bardzo lekka. Wprost nie mogłam się nadziwić z jakąś lekkością i prostotą Gayle Forman oddała wszystkie myśli, wspomnienia i życie Mii, które było piękne, bogate w mnóstwo wrażeń i tak… pięknie proste.
Nie spodziewajcie się też super świetnie wykreowanych bohaterów z powalającym wachlarzem charakterów. Konkretne postacie wyróżniają się swoimi indywidualnymi cechami, ale nie są to bohaterowie na miarę ludzi z krwi i kości, których często można spotkać w naprawdę dobrych książkach. Gayle Forman nie skupia się na detalach. Idzie do przodu, nakreśla wszystko słowami, a od czytelnika zależy, jak zobaczy świat Mii. Czasami tą przesadną prostotę odczuwałam jako minus książki, bo naprawdę chciałam poznać bohaterów, zakochać się w Adamie, zaprzyjaźnić z Mią i spędzić dużo czasu z rodzicami głównej bohaterki. O ile lekki styl i prosty język były plusem Zostań, jeśli kochasz, tak pozostałych kwestiach nie za bardzo mi to odpowiadało.
Poza tym nie spodziewajcie się niewiadomo jak dobrej fabuły. Właściwie ta książka jest bardzo przewidywalna i o dziwo nie uważam to za jej wadę.
Jedno jest pewne: ma piękny morał. Kochajmy i wybaczajmy, bo życie jest tak delikatne i kruche. „Spieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą”, jak to wyraził ks. Jan Twardowski. Właśnie to Gayle Froman pragnie przekazać czytelnikom.
Cała recenzja wraz z krótką opinią o filmie: http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/09/147-zostan-jesli-kochasz-gayle-forman.html
Wyobraź sobie, że tracisz wszystko. Wypadek odbiera ci rodzinę, szczęście i powód do życia. Zostajesz tylko ze wspomnieniami i przeszłością.
Mia jest w stanie zawieszenia. Trwa walka o jej życie, a ona sama przechadza się po korytarzach szpitala i obserwuje poczynania jej znajomych i dziadków, którzy jako jedyna rodzina zostali przy niej. Jednocześnie wspomina swoje życie...
2013-05-25
2013-07-08
2013-08-04
2013-09-26
Emmi i Leo są po trzydziestce. Ona ma cudownego męża i rodzinę, on zaś przeżywa zawody miłosne i nie potrafi odnaleźć „tej jedynej”. Świat obojga zmienia się wtedy, gdy Emmi myli adres mailowe i wiadomość wędruje do Leo. Dzieje się tak kilka razy. W końcu mężczyzna reaguje na cyklicznie wysyłane wiadomości od Emmi i w ten sposób dwa zupełnie inne wymiary wychodzą sobie naprzeciw. Znajomość rozkwita na dobre i po pewnym czasie żadne z nich nie potrafi wyobrazić sobie swojego życie bez wirtualnego przyjaciela. Kiedy maile stają się coraz bardziej intymne, a do rzeczywistości Emmi i Leo wkradają się drobne problemy wywołane ich rozmowami, oboje muszą zdecydować, czy nadszedł czas, aby zakończyć mailową przygodę.
Każdy z nas w swoim krótkim życiu przynajmniej raz odbył rozmowę z nieznajomym/nieznajomą poznanym/-ą w Internecie. Takie sytuacje w XXI wieku zdarzają się bardzo często, praktycznie codziennie. Dzięki dostępowi do najróżniejszych stron internetowych, portali lub forów możemy znaleźć ludzi podobnych do siebie, mających takie same zainteresowania bądź dzielących to samo zdanie. Tylko czy poprzez elektroniczną konwersację i monitor komputera można się zakochać?
Pomysł romansowania przez maile wydał mi się jednocześnie ciekawy i dziwny. Jak to miało wyglądać? Nie wyobrażałam sobie, aby bohaterowie mieli wyłącznie pisać do siebie wiadomości; bez żadnego spotkania, spojrzenia sobie w oczy i powiedzenia „Ty jesteś Leo”, „A ty jesteś Emmi”. Trochę dziwne, prawda? Zainteresowanie tą książką i zaciekawienie sytuacją Emmi i Leo sprawiły, ze zapomniałam o wszystkich sprzeciwach. Wiecie co? Dawno nie czytałam tak lekkiej, mądrej i zabawnej lektury.
Początek nie był obiecujący – to mogę przyznać bez bicia. Nudził mnie i nie porywał, przez co nie dawałam powieści pana Glattauera żadnych szans na zdobycie wysokiej oceny. W pewnym momencie chciałam przerwać lekturę i wziąć się za coś lepszego. Po kilku kolejnych rozmowach i długich mailach coś zaczęło się dziać: Leo zwracał się do Emmi jak do przyjaciela, Emmi zabawnie odpowiadała na wiadomości Leo, zaufali sobie, polubili się, opowiadali swoje historie, aż w końcu zaczęły się te maile, w których oboje dawali jasno do zrozumienia, że są w swoim typie i nie potrafią bez siebie żyć. Mniej więcej w ¼ książki suche wiadomości zamieniły się w przyjazne maile, które powoli zaczynały wciągać.
To, co było najbardziej niesamowite w powieści pana Glattauera, to ukazanie charakterów obu postaci. Z ręką na sercu przyznam, że nie spodziewałam się czegoś takiego! Okazuje się, że przez samo dobieranie słów czy też konstruowanie zdania można rozpoznać charakter drugiej osoby. Po kilkunastu mailach wiedziałam, że Leo, chociaż schowany pod maską spokoju i opanowania, jest mężczyzną pełnym życia, który słynął z wielu mądrych słów. Emmi podawała się za wzorową mężatkę i macochę, ale w rzeczywistości gdyby mogła wyciągnęłaby Leo z monitora. Często dawałam jej minusy za to, że po kłótniach z Leo odzywała się pierwsza, nawet jeśli jej znajomy porządnie zawinił. Mimo wszystko polubiłam ją za radość, ogromne pokłady pozytywnej energii i luźne nastawienie wobec Leo.
Chociaż powieść czyta się bardzo szybko i przyjemnie, nie brakuje momentów, w których trzeba skupić się na czytanych słowach. Niektóre mądrości Leo lub Emmi były bardzo złożone. Aby je zrozumieć i wziąć do serca musiałam niekiedy zwolnić z tempem czytania i przeczytać słowo po słowie, by wypowiedź nabrała sensu. Oprócz tego drobnego „ale” nic więcej nie przeszkadzało mi w „połykaniu” kolejnych stron. Humor dawał się we znaki, zaś w poważniejszych momentach idealnie dało się odczuć emocje bohaterów.
Zakończenie zrobiło na mnie duże wrażenie. Lekko schematyczny początek podsuwał mi pewne pomysły na zwieńczenie pierwszej części, tymczasem okazało się, że moje domysły nie miały nic wspólnego z końcem stworzonym przez autora. Czegoś takiego nie spodziewałam się. Zaskoczenie i szok – to właśnie czułam po zakończeniu przygody z N@pisz do mnie.
Podsumowując:
Jeśli chcecie miło i przyjemnie spędzić czas z lekką lekturą, to śmiało sięgajcie po historię Emmi i Leo. "N@pisz do mnie" będzie też świetnym wyborem dla tych, którzy lubią eksperymentować z literaturą i nie boją się urozmaiceń. A więc jak? Zdecydowaliście się już?
Emmi i Leo są po trzydziestce. Ona ma cudownego męża i rodzinę, on zaś przeżywa zawody miłosne i nie potrafi odnaleźć „tej jedynej”. Świat obojga zmienia się wtedy, gdy Emmi myli adres mailowe i wiadomość wędruje do Leo. Dzieje się tak kilka razy. W końcu mężczyzna reaguje na cyklicznie wysyłane wiadomości od Emmi i w ten sposób dwa zupełnie inne wymiary wychodzą sobie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-01-27
Catherine może odetchnąć. Właśnie kończy z toksyczną pracą w Edwards & White, wyjeżdża z Nowego Jorku do Paryża, gdzie czeka na nią ukochany Antoine, i zaczyna swoją pracę marzeń – jako prawnik w domu mody Diora. Ma wyśnione stanowisko, cudownego mężczyznę, przyjaciół, rodzinę zaraz obok siebie, Rikasha!, piękne mieszkanie z Antoine’em… Żyć, nie umierać!
Ale bajki też mają swoje zakończenie. Nic nie może wiecznie trwać. Nowa praca wcale nie jest tylko papierkową robotą, a czymś trochę… niebezpieczniejszym. Zamieszana w porachunki z fałszerzami Catherine wkrótce staje się ich celem. Telefoniczne i esemesowe pogróżki to dopiero początek. Na dodatek sprawy między nią a Antoine’em nie układają się najlepiej… Czyżby powrót do Paryża był błędem?
„Teraz rozumiem, czemu tak nalegała, żebym rozejrzała się za inną pracą, kiedy harowałam w Edwards & White. Wiedziała, że w głębi duszy nie jestem szczęśliwa, a moje serce jest gdzie indzie. Ponieważ sama tak długo tłumił swoje marzenia, bała się, żebym ja też nie cierpiała z powodu wyboru złej ścieżki kariery.
W końcu maman zawsze wie najlepiej.”
I nadeszła kontynuacja przygód Catherine! Po ciekawej pierwszej części wprost nie mogłam doczekać się kolejnego tomu. Nie trzeba było długo czekać, bo Kocham Paryż pojawiło się bardzo szybko i pozwoliło dalej kontynuować towarzyszenie Catherine w jej codziennych zmaganiach z światem biznesu. Drugi tom niósł ze sobą nowe sytuacje, nowych bohaterów i troski postaci, ale również pewne ryzyko, dosyć często zauważane przy seriach – czy druga część będzie lepsza? Gorzej jest, kiedy wcale nie pobija poziomu poprzedniej. Pierwszy tom zrobił na mnie całkiem dobre wrażenie, więc co mogę powiedzieć o drugim? A no, troszkę mogę.
To, co lubię w seriach, to ponowne wkraczanie do tego samego świata. Świat Catherine, chociaż inny przez zmianę miejsca zamieszkania i pracy, wciąż jest taki sam. Sama Catherine na całe szczęście nie zmieniła się na gorsze – wciąż pozostawała tą samą zabawną, ambitną prawniczką, która uwielbiała spełniać się zawodowo i pracować. Jej miłość do pracy trudno było zauważyć w Kocham Nowy Jork, ponieważ Edwards & White wcale nie dostarczało powodów do kochania. Za to teraz Catherine odkryła swój cel – a jest nim dom mody Dior.
Tak jak w poprzedniej części, tak i w tej można zauważyć, że pani Laflèche nie popisała się przy kreacji bohaterów. Postacie są troszkę… papierowe. Ale tylko troszkę! Problem polega na tym, że nie bardzo potrafiłam podzielać emocji bohaterów. Kilka razy było mi smutno z powodu sytuacji Catherine, zwłaszcza wtedy, kiedy wszystkie problemy spadły na nią prawdziwą lawiną, lecz oprócz tego… w ogóle. Postacie wciąż są tymi samymi, dobrze znanymi z Kocham Nowy Jork, ale bez żadnej iskry, która mogłaby je ożywić.
Na szczęście zaszła mała pozytywna zmiana w Catherine. Wcześniej istniała dla niej tylko praca, a całe swoje życie poświęciła na zdobycie zawodu i znalezienie odpowiedniego miejsca pracy. Tym razem jej postawa ulega zmianie. Chociaż odlazła swoją idealną pracę, zwalnia tempo i postanawia więcej czasu poświęcić ukochanemu, matce oraz swoim przyjemnościom. Ta rzecz bardzo spodobała mi się u Catherine. Czasami miałam wrażenie, że ona i Antoine, pod względem poświęcenia się dla pracy, zamienili się miejscami!
Zmienia się miejsce akcji, zmieniają się zwyczaje. Teraz jesteśmy w romantycznym Paryżu, w ojczyźnie Catherine Lambert i Antoine’a. Doprawdy, nie wiem jak autorka to robi, ale znów świetnie odzwierciedliła klimat miasta miłości. Przecież tak się nie da! Wcześniej naprawdę dobrze poradziła sobie z hałaśliwym Nowym Jorkiem, z kolei teraz naprawdę prostymi (wręcz banalnymi) słowami utworzyła niesamowity klimat Paryża. Czytając, miałam wrażenie, że już tam byłam. Z pewnością gdyby ktoś zapytał się mnie „Czy byłaś kiedyś w Paryżu?” odpowiedziałabym „Pewnie! Tam jest… Zaraz, zaraz, to była książka… Nie, nie byłam”. Podziwiam panią Laflèche za umiejętność tworzenia cudownej aury wokół powieści. Bez dwóch zdań jest to ogromny plus książki, który dodaje jej uroku.
Oprócz tego panią Laflèche podziwiam również za bardzo przyjemny styl i prosty język. Kocham Paryż czyta się bardzo, bardzo szybko. Jeśli chcecie przeczytać lekką, prostą lekturę na jeden wieczór, sięgnijcie po Kocham Nowy Jork i Kocham Paryż. Z pewnością spełnią Wasze wymagania. Pani Laflèche świetnie prezentuje swój dobry warsztat pisarski. Nie jest on perfekcyjny, celujący, czy bardzo dobry, lecz po prostu dobry. W sam raz dla niewymagających wiele czytelników lub dla tych, którzy chcą się odprężyć.
Drugiej części nie brakuje humoru. W pierwszej był, ale tutaj jest go zdecydowanie więcej. A to dzięki komu? Jeśli macie na myśli duet Rikasha i Catherine, to macie absolutną rację. Co jak co, ale tych dwoje są naprawdę świetni! Może i mają w sobie coś z schematyzmu, ale nie brakuje im poczucia humoru i zabawnego błysku w oku.
Jest całkiem sporo plusów, lecz są też minusy. W przypadku Kocham Paryż jest… jeden. Hm, tylko jeden, ale troszkę – a przynamniej tak mi się wydaje – ważny. O co chodzi?
Do Kocham Paryż nie mam wielu zastrzeżeń; było zabawnie, ciekawie, miejscami smutno, ale ogólnie rzecz biorąc pozytywnie. Tak jak w poprzedniej części, tak i tu autorka uczy, że granie nie fair i oszukiwanie dużo nie zdziałają, bo prawda i tak wyjdzie na jaw. Niestety w czasie czytania drugiej części miałam wrażenie, że Catherine żyła w swoim świecie, a ja w swoim. Co prawda niesamowity klimat Paryża często udzielał mi się w czytaniu, ale nie sprawiał, że żyłam powieścią. Pani Laflèche bardzo dobrze przybliżyła nam Paryż jako miasto, ale nie przybliżyła świata Catherine, jakby coś go blokowało… Lubicie to wrażenie w czasie czytania, kiedy zdajecie sobie sprawę, jesteście częścią świata książki, którą pochłaniacie? Cudowne, prawda? W przypadku Kocham Paryż niestety tak nie było. Wydawało mi się, że czytam Kocham Paryż przez szklaną taflę wody. Nie dochodziły do mnie żadne dźwięki ani emocje, a jedynie same obrazy, lekko zmarszczone szybkim tempem powieści. Trochę mi przykro z tego powodu. W przypadku Kocham Nowy Jork było trochę inaczej. Tak jakby autorka zrobiła niewidzialną barierę między światem Catherine a światem czytelników.
„Chociaż wszystkie kochamy modę, powinnyśmy też szukać lekarstwa na to ciągłe niezadowolenie. Poszukiwania mogą okazać się długie i żmudne, nagroda jest jedna bezcenna. Nazywa się samoakceptacja.”
Dodając dwa do dwóch – Kocham Paryż to lekka, przyjemna, pełna humoru lektura na zimne wieczory. Ot, ciekawa przygoda z moimi ukochanymi bohaterami! Polecam. Może nie jest to literatura wyciskająca łzy z oczu, dostarczająca całej gamy emocji i Bóg wie jeszcze jaka, ale świetnie spełni się w roli powieści na odprężenie. Kocham Paryż pozwala nam poczuć się Catherine – jak kobieta, która ma miliony możliwości, nie przejmuje się jutrem i żyje tym, co jest teraz. Miło było odwiedzić z nią tyle markowych sklepów i kupić tyle drogich rzeczy! Paryż to istny luksus!
„Niektórzy mówią, że jeśli życie podsuwa ci cytryny, to zrób z nich lemoniadę. Ja mówię: kiedy inni uważają, że to wszystko twoja wina, napij się wina.”
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/01/092-kocham-paryz-isabelle-lafleche.html
Catherine może odetchnąć. Właśnie kończy z toksyczną pracą w Edwards & White, wyjeżdża z Nowego Jorku do Paryża, gdzie czeka na nią ukochany Antoine, i zaczyna swoją pracę marzeń – jako prawnik w domu mody Diora. Ma wyśnione stanowisko, cudownego mężczyznę, przyjaciół, rodzinę zaraz obok siebie, Rikasha!, piękne mieszkanie z Antoine’em… Żyć, nie umierać!
Ale bajki też mają...
2014-03-10
Poznajcie nowy świat – świat zdominowany przez cudowne urządzenie jakim jest Wally. Wally to całe internetowe życie – gry, aplikacje, lustrzane odbicie właściciela w postaci ruchomego awatara, prawdziwa, elektroniczna inteligencja i przekleństwo Bena Stillera.
Chociaż nazywa się jak słynny komik, jego życie wcale nie jest zabawne. Sukces Wally’ego, którego sam stworzył, przypomina mu o całej przeszłości: o zaginięciu swojej ukochanej przed dziesięciu laty, o utracie posady w potężnym SkyComie, o utracie przyjaciela i o samej wizji potężnego Wally’ego, który miał być ułatwieniem w życiu, a nie jego władcą. W końcu demony przeszłości dają o sobie znać. Ben postanawia uciszyć je raz na zawsze.
Po ujrzeniu okładki i przeczytaniu opisu nie mogłam uwierzyć, że autorem tej książki może być Polak. Raczej nie zaczytuję się w lekturach rodaków, co nie zmienia to faktu, że po nie sięgam. Tym razem przeczytanie Easylog stało się dla mnie swego rodzaju obowiązkiem i wyzwaniem. Dzierżący władzę wśród elektronicznych urządzeń Wally i mroczna przeszłość jego twórcy? Jestem na tak!
Pierwszym zaskoczeniem było miejsce akcji i sam wstęp. Autor postanowił osadzić akcję w Ameryce Północnej (nie trudno się domyślić, że chodzi o USA), co, szczerze powiedziawszy, nie tylko zapulsowało w mojej ocenie, ale również dodało atrakcyjności na samym początku. Zupełnie nie wiem czemu, ale nie lubię polskich imion i miejscowości w książkach, zdecydowanie lepiej odbieram książkę, kiedy akcja toczy się poza granicami naszego kraju, a bohaterowie mają zagraniczne imiona. Luźny, lekki i przyjemny wstęp sprawił, że pierwszą moją myślą było „Naprawdę pisze to Polak?”. W swoim krótkim życiu zraziłam się do polskiej twórczości, więc nie spodziewałam się, że przyjemny styl, lekki, prosty język i dobry, luźny wstęp w wykonaniu rodaka zrobią na mnie takie wrażenie. Początek świetnie spełnił swoją rolę. Zaciekawiona przeszłam dalej.
Bohaterowie Easylog to dojrzali, niekiedy starsi ludzie. Sam Ben Stiller… wydawał mi się postacią bardzo impulsywną, działającą pod wpływem chwili i robiącą wszystko po swojemu. Nie zawsze wychodziło mu to na dobre. Czasami wydawał mi się trochę za słaby jak na zaistniałą sytuację. Pozostali bohaterowie mieli w sobie coś z klasycznego, amerykańskiego obrazka – oszałamiająca prawniczka, mistrz cichego zabijania (o dziwo mający sumienie), szef ogromnej korporacji z mroczną przeszłością, gangster and gangsterami, słodka, niewinna, ale groźna dziewczyna również z nieciekawą historią, dociekliwy dziennikarz, szukający okazji do reportażu oraz główny bohater, wmieszany we wszystkie te intrygi. Znacie to? Nie mówię, że działa to niekorzystnie na powieść – co to, to nie. Ta klasyczna, amerykańska „sielanka na wysokim poziomie” w wykonaniu Mariusza Zielke wypadła naprawdę ciekawie. Żałuję tylko tego, że Ben często zawodził mnie swoim zachowaniem. Jego ciągłe załamki i skłonności do histeryzowania nie pasowały do wszystkich tych postaci. Odznaczał się od pozostałych, ale nie w pozytywnym słowa znaczeniu.
Tak jak wspomniałam wcześniej, autor prowadzi czytelnika bardzo lekkim, przyjemnym stylem i prostym językiem. Jedyną rzeczą, która nie pasowała mi do tej książki, była narracja. Pierwsza osoba moim zdaniem w ogóle nie pasowała ani do historii, ani do samego Bena Stillera – wręcz potęgowała jego nagminne histeryzowanie i załamywania. Ponad to w moim odczuciu zatrzymywała interesującą, szybko gnającą do przodu akcję, która miałaby większe znaczenie i rolę, gdyby całość występowała w trzeciej osobie, a było jej tam naprawdę dużo.
Nie zapominajmy, że jest to thriller – ogólnie rzecz biorąc powieść sensacyjna. Oprócz akcji występują też zagadki, z którymi musi zmierzyć się Ben. Poszukiwanie prawdy nie jest łatwe, zwłaszcza wtedy, kiedy autor ciągle wodzi czytelnika i zapędza go w kozi róg. Może ujmę to tak: domyślałam się kto jest sprawcą wszystkich przykrości Bena, ale wiele razy traciłam wiarę w swoje przekonania. Ponad to koniec okazał się zaskakujący. O ile przewidziałam winnego, tak nie spodziewałam się czegoś takiego. W tym wypadku autor naprawdę mnie zaskoczył i należą mu się za to słowa uznania.
Easylog czyta się szybko, przyjemnie i z rosnącą ciekawością. Mariusz Zielke zrobił kawał dobrej, pełnej zwrotów akcji, kłamstw i rozrywki roboty. Przy Easylog trudno będzie się Wam nudzić. Liczne powiązania bohaterów z Polską nie pozwalają zapomnieć, że autorem tej dobrej lektury jest Polak. Czy polecam? Oczywiście! Pozwólcie dodać swojej biblioteczce trochę powera i sięgnijcie po Easylog. Mam nadzieję, że Wam również przypadnie do gustu!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/03/100-easylog-mariusz-zielke.html
Poznajcie nowy świat – świat zdominowany przez cudowne urządzenie jakim jest Wally. Wally to całe internetowe życie – gry, aplikacje, lustrzane odbicie właściciela w postaci ruchomego awatara, prawdziwa, elektroniczna inteligencja i przekleństwo Bena Stillera.
Chociaż nazywa się jak słynny komik, jego życie wcale nie jest zabawne. Sukces Wally’ego, którego sam stworzył,...
2014-03-11
Sara to zwykła nastolatka z dobrego domu. Ma dobre oceny, swoje przyjaciółki i świetne relacje z rodzicami. Jak każda nastolatka marzy o miłości i akceptacji. Jej marzenia zostają spełnione, kiedy poznaje Daniela. Ale zaraz po tym zaczynają dziać się dziwne rzeczy. W drodze do babci w autobusie ginie jej torebka. Pewien starszy pan wyciąga pomocną dłoń i zaprasza do siebie dziewczynę. Sara poznaje całą jego rodzinę – są to ludzie żyjący według określonych zasad. Z początku dobre relacje zamieniają się w strach, a strach przyciąga złe demony.
Pod skrzydłem anioła została mi polecona. Nieczęsto sięgam po powieści rodaków. Osiemdziesiąt pięć procent mojej biblioteczki to książki zagranicznych pisarzy. Mimo przyzwyczajenia do amerykańskiej, brytyjskiej, niemieckiej i szwedzkiej literatury kolejny raz pomyślałam „Czemu nie?” i skusiłam się na opowieść Sary. Mimo kilku pochwał Pod skrzydłem anioła okazała się najzwyklejszą stratą czasu.
Ta recenzja nie będzie długa, bo niespecjalnie jest co oceniać. Powiedzieć na dzieło Pani Babińskiej „książka” to za dużo. Pod skrzydłem anioła to raczej opowiadanie. Ale od początku: po rozpakowaniu paczki natychmiast ogarnęło mnie ogromne zdziwienie. Liczyłam na to, że Pod skrzydłem anioła będzie średniej grubości lekturą. Tymczasem okazało się, że to tylko krótkie opowiadanko liczące sobie jedynie sto czterdzieści stron. Okej, może być. Komu w drogę, temu trampki.
Początek był nawet ciekawy. Ot, zwykły (według bohaterki) urodzinowy dzień. Szesnaście lat na karku, piękna pogoda i przyjęcie w domu. Zapowiadało się całkiem przyjemnie, dopóki na drodze nie stanął obiekt westchnień i nie pojawiły się pierwsze „anielskie sprawy”. Wcześniej wspomniany Daniel to bardzo, bardzo kiepska kopia aroganckich przystojniaków z paranormalnych romansów, czy też raczej prekursorów tego typu chłopców z pierwszych, najstarszych PR. Sami wiecie, niesamowite spojrzenie, idealna sylwetka, wszędzie mięśnie, samotny, jego uśmiech jest cudowny i w dodatku jest przeznaczony dla niej! Oczywiście o wszystkich anielskich interesach Sara dowiaduje się z Internetu. Od tego momentu posypały się same minusy.
Im dalej w las, tym gorzej. W kilku słowach: schemat z domieszką idiotyzmu głównej bohaterki, ogromną papierowością i głupotą postaci drugoplanowych (kochanej młodzieży), wielkich „dramatów” oraz naciąganą akcją. Nic, ale to nic w tej książce nie było oryginalne, począwszy od pomysłu, poprzez akcję i styl autorki, aż do samego zakończenia, kiedy to heroizm Sary sięga granic, a wszystko kończy się wielki happy end. Sara to osoba, której najchętniej wydłubałabym oczy. Denerwowała mnie swoją nieprzeciętną głupotą. Pytam się Was: kto normalny uwierzyłby ludziom żyjącym w jakiejś wyjątkowo śmiesznej a jednocześnie groźnej sekcie i zostałby u nich na noc? Gdyby chociaż język i styl były w miarę dobre, to ocena Pod skrzydłem anioła może mogłaby ulec zmianie na lepsze. Ale oczywiście nie, bo nawet styl był zły. Cała książka to zlepek schematycznych zagadnień.
Chciałabym napisać coś mądrego, sklecić porządną recenzję z konstruktywną krytyką, ale kiedy myślę o Pod skrzydłem anioła to ręce mi opadają. Ja osobiście nie polecam. Tylko się zawiedziecie. Jeśli macie ochotę, sięgnijcie i przekonajcie się sami. Może Wy znajdziecie w tej opowieści coś pozytywnego.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/03/tytu-pod-skrzydem-anioa-tytu-oryginalny.html
Sara to zwykła nastolatka z dobrego domu. Ma dobre oceny, swoje przyjaciółki i świetne relacje z rodzicami. Jak każda nastolatka marzy o miłości i akceptacji. Jej marzenia zostają spełnione, kiedy poznaje Daniela. Ale zaraz po tym zaczynają dziać się dziwne rzeczy. W drodze do babci w autobusie ginie jej torebka. Pewien starszy pan wyciąga pomocną dłoń i zaprasza do siebie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-02
Alain Bonnard całe swoje dzieciństwo spędził w starym kinie wujka, oglądając równie stare filmy i marząc o tym, aby te wszystkie niesamowite historie kiedyś przydarzyły się i jemu. Nie spodziewał się, że życie da mu malutkie, studyjne kino po wujku i możliwość przyciągania do niego widzów, którzy chcą obejrzeć prawdziwy, piękny film. Nie spodziewał się również, że w jego świecie pojawi ta jedyna.
Historia Alaina Bonnarda mogłaby być inspiracją dla niejednego reżysera. Miłość, wielka szansa, niespodziewane zniknięcie, setki tajemnic i jeszcze więcej pytań. Nagle skromny mężczyzna, romantyk jakich mało, staje się głównym bohaterem miłosnej gry.
Żałuję, że w opisie powieści z tyłu egzemplarza jest powiedziane aż za dużo – specjalnie na początku tej recenzji okroiłam opis, aby Was odrobinę zaciekawić. Jeśli mi się to udało, jestem niezmiernie ucieszona. Sięgając po Wieczorem w Paryżu nie czytajcie notki z tyłu, bo dowiedziecie się stanowczo za dużo i nie będzie żadnego pozytywnego zaskoczenia. Połowa z tych informacji mogłaby być spokojnie usunięta z opisu. Gdyby tak było, moje zdziwienie przy czytaniu powieści pana Barreau byłoby o wiele większe, niż w rzeczywistości. Mimo to książka interesuje, więc dlatego po nią sięgnęłam. Otworzyłam, przeczytałam, skończyłam i… mogę o niej powiedzieć wiele pozytywnych rzeczy. Taka miłość może się zdarzyć tylko w Paryżu!
Trzeba przyznać, że autor miał świetny pomysł na książkę. Możecie pewnie pomyśleć, że będzie to kolejna, tandetna, niemożliwa miłosna historyjka, napisana przez zakochanego pisarza i wyrwana z ekranu kina, która nigdy nie ma prawa się zdarzyć. Nic bardziej mylnego (proszę tylko skreślić „tandetna”, bo tak nie można jej nazwać!). Wieczorem w Paryżu na nowo pozwoliła mi myśleć o tym, że istnieje prawdziwa, idealna, jedyna w swoim rodzaju miłość między dwójką zakochanych, taka od pierwszego wejrzenia, z motylkami w brzuchu i bijącymi serduszkami zamiast oczu (może ktoś zakochał się zaraz po ujrzeniu wybranka/wybranki swojego serca, ale ja nie za bardzo wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, dlatego dla mnie ta powieść była magiczna!). Wieczorem w Paryżu to dowód na to, że kiedy do naszego życia wkracza miłość, wszystko wywraca się do góry nogami. A najlepszym przykładem jest Alain.
Do Alaina nie mam prawa się przyczepić. Już na początku go polubiłam. Skromny, cichy romantyk ze swoimi pasjami, siłą do prowadzenia malutkiego kina i wielkim pragnieniem, aby się zakochać. Czasami tylko miałam wrażenie, że jego uczucie do wybranki było niekiedy takie… obsesyjne. Pewnie większość dziewcząt chciałaby mieć obok siebie kogoś takiego, jak Alain – chłopaka, którzy przemierzy cały Paryż, aby odnaleźć swoją miłość. Że też chłopak miał tyle cierpliwości… Ogólnie bohaterowie są całkiem przyjemni. Niekiedy ich charaktery zakrawają o schemat, ale autor ratował to prostą, pierwszoosobową narracją, bardzo przyjemnym stylem i prościutkim językiem. Solène była prawdziwą, francuską gwiazdą, Allan Wood wykapanym, amerykańskim reżyserem, a Robert tą pewniejszą siebie, zabawniejszą i „mądrzejszą” częścią męskiego, przyjacielskiego duetu (chociaż czasami miałam go dość). Wszystko w porządku, elegancko, bez problemów, ale bez iskierki życia. Czasami mam wrażenie, że postaci w książkach same się kształtują i żyją własnym życiem – tutaj niestety tak nie było. Alain, Solène, Allan, Robert i tajemnicza miłość Alaina byli napędzani tylko i wyłącznie siłą słów autora.
Musze przyznać, że pan Barreau jest bardzo sprytny. Wodzi czytelnika za nos, podsuwa mu fałszywe tropy, pokazuje wielką, świecącą strzałką kierunek, w którym powinno pójść śledztwo, a tymczasem okazuje się, że to tylko jedna, ogromna zmyłka. Nie muszę chyba mówić, że dałam się na to nabrać. Po kilku rozdziałach pomyślałam „Rany, naprawdę? Czy pan Nicolas nie mógł zdobyć się na coś bardziej oryginalnego?”. Zdążyłam powiedzieć przyjaciółce, jak to rozgryzłam autora i wiem co szykuje, a tego samego dnia, wieczorem, kiedy czytałam Wieczorem w Paryżu i byłam pewna swojej racji okazywało się, że jestem naprawdę kiepskim detektywem (nie, no nie, oficjalnie porzucam zawód książkowego detektywa!). Zwracam honor autorowi!
Z akcją pan Barreau – że tak powiem – się nie cacka. Są same konkrety, ciągle coś się dzieje, żadnego owijania w bawełnę, jak akcja to akcja i kropka. No i jest. Nie będziecie nudzić się przy Wieczorem w Paryżu, bo ciągle coś się dzieje. To wpadnie nowa poszlaka, to kolejne informację, to znowu jakaś plotka… Takie drobne rzeczy napędzają akcję.
Jedyne, co naprawdę przeszkadzało mi w całej książce, to przeskoki w czasie. Autor starał się napisać Wieczorem w Paryżu na kształt opowiastki głównego bohatera, historyjki opowiadanej przez niego samego, lub wspomnienia z przeszłości, ale… niezbyt mu się to udało. Wyprzedzanie wydarzeń na dłuższą metę i powracanie do przeszłości stało się uciążliwe i przyczyniało się do mojej dezorientacji w całej historii.
Czy polecam? Oczywiście! Dawno nie przeczytałam tak magicznej, bajeczniej i niesamowitej historii o prawdziwej miłości, napisanej tak lekkim i przyjemnym piórem. W tle Paryż, malutkie, stare kino, francuskie mosty, kawiarenki, a w centrum cudownego miasta dwoje zakochanych szukających siebie nawzajem. Ja osobiście jestem zachwycona. Długo i mile będę wspominać Wieczorem w Paryżu!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/04/106-wieczorem-w-paryzu-nicolas-barreau.html
Alain Bonnard całe swoje dzieciństwo spędził w starym kinie wujka, oglądając równie stare filmy i marząc o tym, aby te wszystkie niesamowite historie kiedyś przydarzyły się i jemu. Nie spodziewał się, że życie da mu malutkie, studyjne kino po wujku i możliwość przyciągania do niego widzów, którzy chcą obejrzeć prawdziwy, piękny film. Nie spodziewał się również, że w jego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-12
Camryn nie czuje się dobrze w swoim życiu. Jej osobiste dramaty, tragedie i zawody, ciągłe wymagania, oczekiwania i naciski ze strony rodziny oraz przyjaciół sprawiają, że pewnego dnia po prostu pakuje plecak, wychodzi z domu, kupuje bilet autobusowy i jedzie przed siebie. Nie ma konkretnych celów; chce tylko zacząć żyć. I udaje się jej. Nowe życie rozpoczyna wraz z poznaniem podróżnika takiego jak ona – Andrew. To on nauczy Cam jak całkowicie być sobą.
Bajka dobrze nam znana: dziewczyna z niezbyt kolorową przeszłością, po przejściach, nagle się buntuje i rozpoczyna nowy rozdział w swoim życiu. W międzyczasie poznaje jakiegoś super chłoptasia, który jej w tym pomaga. Wielka miłość i te sprawy. Znane? Raczej tak.
Możecie pewnie pomyśleć, że po takim dosyć pesymistycznym wstępie w mojej ocenie książka wypadła słabo, ale… (lubię mieć jakieś „ale”) wcale tak nie było. Na krawędzi nigdy to bardzo dobry przykład na to, że książka pisana z sercem może namieszać w życiu każdego Czytelnika i zmusić go do myślenia.
Nawet jeśli ma kilka minusów.
Jeszcze przed przetłumaczeniem Na krawędzi nigdy była dla mnie pozycją do zdobycia i przeczytania, czyli tzw. totalny must have. Nie muszę chyba mówić o okładce, która czaruje i szepcze „Weź mnie! Na co czekasz?”. Dobra, wzięłam ją, zaczęłam czytać i… na samym początku wcale nie było tak kolorowo. Nie chcę jednak nadać tej recenzji negatywnego akcentu (samej książce również, bo na to nie zasługuje!), dlatego zacznę od pozytywnych stron.
Przede wszystkim spodobała mi się metamorfoza Camryn, która była naprawdę duża. Co jak co, ale uwielbiam obserwować zmiany w bohaterach, jak stają się lepsi, silniejsi, odważniejsi, kiedy odnajdują swoją drogę, spokój i harmonię w życiu lub – tak jak Camryn – stają się sobą. Jej prawdziwa twarz podobała mi się zdecydowanie bardziej niż ta, którą pokazywała na samym początku. Szczerze powiedziawszy… cholernie mnie denerwowała. Mimo wszystko wolę patrzeć na nią jak na tą prawdziwą Camryn, nową i odmienioną. Polubiłam również Andrew. Właściwie to jestem pomiędzy „polubiłam” a „pokochałam”, bo „polubić” to za słabo, zaś „pokochać” to za mocno. Zauroczyłam się nim, to najlepsze stwierdzenie. Miał fajny charakter, taki, jaki najbardziej lubię u chłopców. Trochę arogancki, żartowniś, zadatki na buntownika, jednocześnie opiekuńczy towarzysz, no i przede wszystkim przyszła metamorfoza Camryn. Z mojej strony, tak na marginesie, dochodzi jeszcze świetny gust muzyczny i miłość do starych samochodów.
Reszta bohaterów nie wypadła najlepiej. Autorka nie skupiła się na postaciach drugoplanowych. Najbardziej działała mi na nerwy przyjaciółka Natalie, czyli typowa rozchichotana psiapsiółka głównej bohaterki. Kreacja Camryn i Andrew jest jak najbardziej dobra, ale zbyt duży nacisk na głównych bohaterów odbija się na papierowych charakterach pozostałych postaci.
Sam pomysł na wielką podróż bez planów był trafiony. Lubię podobne akcje, więc z przyjemnością śledziłam losy tej dwójki i dopingowałam im wtedy, kiedy była taka potrzeba. Ogólnie rzecz biorąc autorka miała kilka ciekawych chwytów. Pośród wszystkich, które przyciągały mnie do Na krawędzi nigdy był pobyt w Nowym Orleanie. Nie mogę zapomnieć o muzyce! Przez karty książki przewija się kilka starych utworów, które po odsłuchaniu zaraz po skończeniu lektury stały się najlepszym muzycznym podkładem do historii Andrew i Camryn. Za ścieżkę dźwiękową (zwłaszcza za klasyczny rock) daję potężnego plusa.
Ciekawe, czy zaskoczę Was, jeśli powiem, że z plusów wymieniłam wszystkie. No, dobra, zostawiłam jeszcze jednego, na sam koniec. Teraz pasowałoby powiedzieć co nie co o minusach, bo troszkę ich było. Na pierwszy strzał pójdzie postać Natalie, która non stop działała mi na nerwy, nawet jeśli nie było jej przez pół książki. Uch, nie znoszę takich bohaterów. Rozumiem, że pani Redemerski przyjaźń dziewcząt chciała stworzyć na zasadzie przeciwieństw (podobnie mam w realnym życiu, moja przyjaciółka i ja to dwa zupełnie inne charaktery), ale kiepsko jej to wyszło. Zamiast dwóch różnych natur powstała piszcząca, zboczona Natalie i wiecznie smutna, rozsądna Camryn (rzecz jasna ta „smutna” zamienia się później w „pełna energii”, a „rozsądna” w „prawdziwa, naturalna”). Zaraz po Natalie denerwowały mnie przekleństwa. Nie mam nic przeciwko niecenzuralnym słowom w książkach, ale tylko wtedy, kiedy sytuacja aż prosi się o użycie wulgaryzmu. W przypadku Na krawędzi nigdy takich sytuacji było niewiele, zaś kiedy w scenie pełnej napięcia odczuwałam chęć siarczystego *****, tego nie było. Przeklinanie podczas seksu też nie było… (szukam słowa) ciekawe. Uważałam je za absolutnie niepotrzebne. Gdyby autorka pozbyła się przynajmniej połowy przekleństw, język stałby się od razu przyjemniejszy. Ostatnim minusem było zachowanie bohaterów wobec miłości. No kurczę, czegoś takiego już po prostu nie ścierpię! Rozumiem, że ludzie przeżywają tysiące dramatów związanych z miłością, tracą bliskich, rozchodzą się po wielu latach bycia razem (wymyślcie inną, dowolną sytuację), ale czemu człowiek ma od razu spisywać miłość na straty i wybierać życie w samotności, nawet jeśli nie podoba mu się ono wcale? Jeśli jestem w kimś zakochana, ten ktoś we mnie i nic nie stoi nam na przeszkodzie, to czemu mam sobie odmówić tej przyjemności? Błagam, teksty w stylu „Nie zakocham się w nim, bo nie chcę być znowu zraniona” przeszły już do historii… W tak młodym wieku trzeba chwytać życie rękami, bo na starość nie będzie się miało nic. Amen!
W mojej ocenie Na krawędzi nigdy nie jest przebojem roku, czy też – jak głosi rekomendacja na okładce – „Najpiękniejszą historią romantyczną”. Jest zwykłą, przyjemnie, lekko i swobodnie napisaną powieścią o prawdziwym uczuciu. Ale jest jeszcze jedna rzecz – wcześniej wspomniany, zostawiony na sam koniec plus – która na pewno nie pozwoli mi zapomnieć o tej książce i która miała wpływ na cenę końcową. Otóż…
Zawsze sobie wyobrażałam, że, tak jak Camryn, wsiadam do starego samochodu i jadę przez pół Ameryki u boku osoby, którą kocham. Jadę, poznaję świat, wystawiam dłonie za okno, podziwiam amerykańską naturę i chwytam życie pełnymi garściami. Dzięki tej lekturze moje marzenie po części się spełniło. Jechałam razem z Camryn, razem z nią zakochiwałam się w Andrew (chociaż ja nazwałam to zauroczeniem), w jego muzyce, charakterze i przyzwyczajeniach… Przeżywałam niesamowitą przygodę, śpiewając razem z nimi i patrząc jak rozwija się między nimi prawdziwa miłość. Oprócz tego dostałam ważne, nawet bardzo ważne lekcje: nigdy nie mów „nie”, zawsze walcz do końca, walcz o swoje marzenia, życie, bądź sobą i korzystaj z życia, bo jest takie krótkie, a przecież musimy jeszcze tyle zobaczyć… I najważniejsze: idź za głosem serca. Jeśli wszyscy mówią ci, abyś skręcił w prawo, a ty chcesz lewo – skręć w lewo. I nie bój się uczucia. Wystarczy zaufać osobie, którą kochasz, a cały świat już należy do ciebie.
Warto sięgnąć po tę powieść. Nie jest może objawieniem roku, ale umie chwycić za serce i na chwilę zatrzymać jego akcję. Nieskromnie przyznam się, że kilka razy udało mi się rozszyfrować autorkę i jej gierki. Prawie dałam się złapać, ale ostatecznie myślałam „Nie, no nie, tak na pewno nie jest – czuję to!”. Nie zmienia to faktu, że plany pani Redemerski na zdobycie Czytelnika były naprawdę dobre. Żałuję tylko, że to, co na końcu wbija Czytelnika w ziemię, zostało tak słabo rozwinięte. Pani Redemerski wie jak zaskoczyć i udaje jej się to, nawet bardzo dobrze, lecz szkoda, że nie poświęciła temu więcej stron i słów. Wzrastające napięcie, niepewność, oczekiwanie, strach i wielka burza emocji mogłyby sprawić, że książka zyskałaby jeszcze więcej na swojej wartości. Niestety autorka tej szansy nie wykorzystała.
Jak sami widzicie Na krawędzi nigdy ma kilka minusów. Nie są one rażące, chociaż dla wrażliwego na tych punktach Czytelnikowi mogą być trochę odpychające. Serce nie pozwala mi wystawić niskiej oceny. Po tej przygodzie, którą przeżyłam, po tych kilku godzinach czytania bez przerwy (za to kocham soboty), po tylu uśmiechach, ochach, achach nie mogę tej powieści ocenić nisko. Camryn i Andrew nauczyli mnie bardzo dużo. Najlepiej przyswoiłam sobie naukę, aby być sobą i kierować się swoim sercem. Dlatego kieruję się głosem serca i daję 8/10. Mało tego – chcę już kolejną część! Jestem ciekawa co tym razem wymyśli autorka. Po tej powieści kac książkowy jest dosyć spory i zaspokoić go może tylko następna część.
A Wam, moi drodzy, polecam Na krawędzi nigdy. Mam nadzieję, że Wam też przypadnie do gustu. Dawno żadna książka nie wciągnęła mnie tak, jak uczyniła to ta mała, niedobra, niegrzeczna historia Camryn i Andrew. Jak widzicie, książka napisana z sercem, nawet jeśli niedoskonała, może namieszać w życiu każdego Czytelnika.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/04/108-na-krawedzi-nigdy-ja-redemerski.html
Camryn nie czuje się dobrze w swoim życiu. Jej osobiste dramaty, tragedie i zawody, ciągłe wymagania, oczekiwania i naciski ze strony rodziny oraz przyjaciół sprawiają, że pewnego dnia po prostu pakuje plecak, wychodzi z domu, kupuje bilet autobusowy i jedzie przed siebie. Nie ma konkretnych celów; chce tylko zacząć żyć. I udaje się jej. Nowe życie rozpoczyna wraz z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Zjadacz Świata wciąż grasuje po Efemerze. Nic nie jest w stanie go powstrzymać. Sprawiedliwość serca uczyniona przez wyklętą Gloriannę Belladonnę pomogła, ale go nie zatrzymała. Wściekłość Zjadacza rośnie, a wraz z nim rośnie również pragnienie zemsty na Gloriannie i chęć zajęcia całej Efemery. Glorianna musi poradzić sobie sama. Tylko ona może powstrzymać szerzone przez Zjadacza zło. Może liczyć na wsparcie rodziny, lecz tylko ona może go pokonać.
W tym samym czasie do świata Michaela wdzierają się zupełnie nowe, obce nuty. Brzmią jak obietnica. Młody wędrowiec czuje, że powinien za nimi podążać i znaleźć drogę prowadzącą go do niej – do kobiety, którą ma przed oczami, ale której nie zna. Jego muzyka może pomóc jej zniszczyć Zjadacza.
Anne Bishop znam z kilku jej cudownych dzieł, takich jak Głos, Sebastian i Pisane szkarłatem. Autorka udowodniła, że jest naprawdę dobrą pisarką, a jej wyobraźnia nie ma granic. Jak więc po tak dobrych lekturach mogłabym porzucić losy Sebastiana, Lynnei, Glorianny i Lee, nie sięgając po drugą część Efemery? Od książek Anne Bishop trudno się uwolnić – Pisane szkarłatem i Sebastian są tego idealnym przykładem, a kontynuacja Efemery czyli Belladonna dowodem.
„Nadzieja serca leży w belladonnie. Nie musimy rozumieć, co to znaczy. Musimy tylko wierzyć, że to nas ocali.”
W drugiej części losów ogromnej Efemery dzieje się trochę więcej. Zachodzą pewne zmiany i dochodzą nowe rzeczy. Tym razem nie idziemy przez Efemerę z Sebastianem w roli przewodnika, lecz z samą niebezpieczną, Mroczną i Mądrą Glorianną Belladonną, którą mieliśmy okazję poznać w pierwszym tomie. Jej historia jest tragiczna i smutna, ale świetnie pokazuje, że pomimo tylu przeciwności losu, nienawiści ludzi i poważnego problemu w postaci nieakceptacji jej mocy przez środowisko, dziewczyna potrafi sobie poradzić. Mało tego – staje się jedyną szansą Efemery na pokonanie Zjadacza Świata, choć niektórzy ludzie wciąż jej nie ufają.
Glorianna jest dla mnie bardzo ciekawą postacią. Polubiłam jej charakter. Ta inteligentna trzydziestojednolatka to kobieta z pazurem i swoim „charakterkiem”. Jest typem kobiety, która zna swoją wartość, swoje możliwości i nie daje sobą pomiatać, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę ze swoich słabych stron. Zakochałam się w jej relacji z Michaelem (da się zakochać w relacji? No cóż, jestem dowodem na to, że można!). O tak, ta dwójka była naprawdę cudowna! Michael sam w sobie jest bardzo interesującą postacią. Spodziewałam się kogoś pewnego siebie, poważnego, doświadczonego i dostojnego, a tymczasem… okazał się zupełnym przeciwieństwem! Ten wolno żyjący mężczyzna już jako nastolatek wędrował po świecie i widział dużo, ale kiedy wkracza do rzeczywistości Glorianny czuje się taki… zagubiony. To właśnie jego ludzkie błędy i przyznawanie się do nich skradły moje serce. Co ja mówię! On cały skradł moje serce (o nie, nie oddam go Gloriannie. Co to, to nie!).
O kreację pozostałych bohaterów nie musimy się martwić. Pojawiają się ci znani nam z poprzedniej części (jak Sebastian, Lynnea, Lee, Yoshani i wielu innych) oraz całkiem nowi. Myślę, że przybliżanie Wam ich imion i roli nie ma teraz sensu. Pragnę jedynie uwzględnić, że mistrzyni tego gatunku świetnie poradziła sobie z ich charakterami. Nie są to puste postacie, bez grama życia czy też (o zgrozo!) schematyczne. Zacznijmy od tego, że cała Efemera (a przynajmniej dwa pierwsze tomy) nie mają w sobie nic ze schematu. Obrazą Anne Bishop byłoby powiedzenie, że Sebastian i Belladona są szablonowi. Dodając dwa do dwóch wychodzi na to, że postacie pani Bishop również nie mają w sobie grama szablonowości, co z resztą potwierdzam w tej recenzji.
„I jeśli zadowolisz się czymś, do czego łatwo sięgnąć, zamiast wybrać to, czego naprawdę pragniesz, możesz nigdy nie odkryć nadziei, która żyje w twoim sercu.”
Na samym początku wspomniałam, że w Belladonnie więcej się dzieje. O tak, prawda, święta prawda. O ile Sebastiana uważałam za ciekawą książkę, tak tutaj pomysł goni pomysł, jedno wydarzenie następuje po drugim, elementy układanki szybko wskakują na swoje miejsca, a wszystko to na tle ogromnej Efemery. W recenzji Sebastiana napisałam, że w obliczu wyobraźni pani Bishop moja wyobraźnia zaczęła trochę szwankować, przez co Efemera w mojej głowie wyglądała jak wielkie, zimne, puste miejsce (ale nie tyczyło się to wiecznie żywego Gniazda Rozpusty). Tutaj sytuacja troszkę się zmienia. Ta część, która była dla mnie nieprzyjemna dalej nią pozostała, ale państwo Michaela widziałam jako gamę barw, ludzi i miejsc, chociaż ojczyzna muzyka wcale nie słynęła z dobroci. Nie zmienia to faktu, że ta cząstka Efemery była bardzo interesująca. Chyba dokładnie o ten efekt chodziło autorce – chciała stworzyć żywe miejsce, pełne aktywności i kolorów, które byłoby przykrywą prawdziwej natury mieszkańców. No, no, pani Bishop znów pokazała że jest świetnym strategiem.
Ucieszyłam się, że w tej części autorka skupi się na Gloriannie. W pierwszym tomie przywiązałam się do niej, ale nie liczyłam na to, że stanie się główną bohaterką kontynuacji. A tu takie miłe zaskoczenie! Oprócz tego Glorianna przecież nie jest sama, bo dzięki muzyce jej serca dociera do niej Michael. Po trochę nieprawdziwych rekomendacjach Sebastiana, jakoby pierwszy tom Efemery miał być „Erotyczny, zmysłowy i romantyczny” uspokoiłam się i pozwoliłam, aby autorka znów przeniosła mnie do swojego świata (chociaż zależy to też od Waszej definicji słowa „erotyczny” – dla niektórych są to po prostu brzydkie myśli, a dla innych gorące sceny łóżkowe, a tych szczególnie nie trawię w książkach). Moje przypuszczenia się potwierdziły. Belladonna wciąga, zapewnia długą zabawę, nie pozwala wyjść ze swojego świata i dostarcza wielu emocji. Ponad to mamy niesamowitą przyjaźń, jedyną w swoim rodzaju miłość, kochającą rodzinę (jak dobrze było ujrzeć ich w komplecie!), czyhające niebezpieczeństwa i mnóstwo, mnóstwo przygód.
Styl pani Bishop to bajka. Jest naprawdę bardzo dobry. Autorka lubi wnikać w emocje bohaterów i ich myśli, lecz oprócz tego spotkacie też niesamowicie mądre i zabawne dialogi. Tak jak w przypadku Sebastiana, tak i tutaj trzeba skupić się na tekście, aby go zrozumieć – zwłaszcza wtedy, kiedy wgłębiamy się w naturę Efemery. Hm, co mogę o niej powiedzieć? Jest bardzo złożona. W pewnym momencie odebrałam to za drobny minus Belladonny. Podziwiam panią Bishop za misternie utkany świat i za to, że tak nad nim panowała (prądy mocy, Mrok i Światło, sprawiedliwość serca i wiele, wiele innych), ale po jakimś czasie te wszystkie duchowe i sercowe sprawy zlewają się w całość. Nie jest to odpychające, ale trochę niezrozumiałe i niekiedy nudne (zwłaszcza kiedy pani Bishop-Najlepszy-Strateg układa z bohaterami plan zniszczenia Zjadacza Świata). Nie bierzcie tego za powód do powiedzenia książce „nie”, bo jest za mały i (szczerze powiedziawszy) nie zmienia magicznej postaci Belladonny.
„Musisz się wyrwać na kilka dni. Rozumiem to. Czasami trzeba spojrzeć na gwiazdy z innego miejsca, żeby opatrzyć zranione serce.”
Cóż jeszcze mogę dodać? Chyba nic. To co powinno zostać uwzględnione przedstawiłam, teraz Wasza kolej. Mam nadzieję, że choć trochę Was przekonałam. Jeśli nie sięgnęliście jeszcze po Sebastianie, to śmiało, nie wahajcie się! Ale jeśli Sebastian Was nie zachwycił i zastanawiacie się nad Belladonną, to z ręką na sercu mogę Was zapewnić, że drugi tom jest znacznie lepszy. Teraz Wasza kolej.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/01/090-belladonna-anne-bishop.html
Zjadacz Świata wciąż grasuje po Efemerze. Nic nie jest w stanie go powstrzymać. Sprawiedliwość serca uczyniona przez wyklętą Gloriannę Belladonnę pomogła, ale go nie zatrzymała. Wściekłość Zjadacza rośnie, a wraz z nim rośnie również pragnienie zemsty na Gloriannie i chęć zajęcia całej Efemery. Glorianna musi poradzić sobie sama. Tylko ona może powstrzymać szerzone przez...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to