-
ArtykułyKalendarz wydarzeń literackich: czerwiec 2024Konrad Wrzesiński2
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na czerwiec 2024Anna Sierant1140
-
ArtykułyCzytamy w długi weekend. 31 maja 2024LubimyCzytać366
-
ArtykułyLubisz czytać? A ile wiesz o literackich nagrodach? [QUIZ]Konrad Wrzesiński21
Biblioteczka
2016-06
2016-06-16
2015-10-22
Pięć lat temu Wren została trzy razy postrzelona w klatkę piersiową. Po 178 minutach wróciła. Jako restart jest lepsza, szybsza i mocniejsza, odważniejsza, posiada zdolności samoleczenia, a ze względu na czas, w którym była martwa, jest niemal pozbawiona emocji. Przede wszystkim nie jest sama, bo takich jak ona – młodych ludzi, który powrócili do życia – jest więcej. Wren 178 jest najbardziej martwym restartem w Republice Teksasu, dlatego idealnie sprawuje się jako żołnierz Korporacji Odnowy i Rozwoju Populacji. Dzięki wszystkim umiejętnościom zostaje trenerem nowych restartów, ale jej ostatni nowicjusz okazuje się najsłabszym, bo Callum 22 jest praktycznie człowiekiem. Jego nieposłuszność może doprowadzić do poważnych kłopotów.
Czytając opis tej powieści nie mogłam doczekać się poznania całej historii. Intrygował mnie świat, który autorka zarysowała w opisie, zastanawiałam się też dlaczego Wren została postrzelona (zamordowana jako dwunastolatka), jak objawia się jej wyjątkowość, jak wygląda jej rzeczywistość… było tyle czynników wzbudzających ogromną ciekawość, że nie pozostało mi nic innego, jak zacząć czytać Restart. Niestety zawiodłam się już na początku, a koniec wszystkich zawodów nastał wraz z końcem lektury.
Historia rozpoczyna się dynamiczną akcją, ale przywitał mnie kiepski styl autorki, który już na początku zapowiadał, że będzie to pełna emocji historyjka dla nastolatek. Właśnie ten charakterystyczny dla młodzieżowych autorek nacisk na emocje bohaterki sprawił, że Restart stracił w mojej ocenie całkiem sporo już na pierwszych stronach, bo – uwierzcie – nie chciałam czytać kolejnej romantycznej historii o walecznej, heroicznej dziewczynie, która mimo swego ostrego charakterku i totalnej oziębłości zakochuje się w chłopaku. Wren ponoć miała być twarda, wyłączona z wszelkim emocji i tego właśnie oczekiwałam. Ale nie dostałam.
Z każdą kolejną stroną mimo wszystko bardziej zagłębiałam się w świat stworzony przez autorkę, lecz wciąż nie poznałam odpowiedzi na najważniejsze pytania. Naprawdę chciałam wiedzieć, jak doszło do tragedii, która spotkała Wren, co dzieje się z dorosłymi restartami, jak to wszystko funkcjonuje, ale… niewiele się dowiedziałam. Jeśli już autorka podawała jakieś informacje o Wren, to wplatała je między bezsensowne dialogi i nie przykładała wagi do przekazania ich. Przez to Wren i każdy inny bohater wydawał mi się sztuczny, papierowy i schematyczny. Właściwie żadna postać Restartu nie była ani ciekawa, ani oryginalna.
Na słabą ocenę Restartu wpłynął przesłodzony wątek miłosny, który z odważnej i pozbawionej uczuć Wren zrobił chodzący, rozmarzony, wzdychający kisiel. Callum co prawda jest uroczy i nie mam nic przeciwko jego obecności w książce (i w życiu Wren), ale to, jak autorka zmieniła Wren pod jego wpływem już nie podobało mi się tak bardzo – nie dlatego, że nie lubię wątków miłosnych (uwielbiam je, ale nie we wszystkich książkach i z umiarem), ale dlatego, że większość fabuły zaczęła obracać się wokół tego jedynego tematu, czyli uczucia tych dwojga, zapominając o najważniejszych elementach.
Akcja książki w pewnym momencie zaczyna kuleć. O ile w pierwszej części jest jako tako wartka i trochę wciągająca, tak w drugiej części ustępuje wzdychaniu do Calluma i wewnętrznej walce bohaterki (która słabo wypadła) i sprawiało to, że często zmuszałam się do czytania.
Wszystko to składa się na główny problem Restartu, który polega na niewykorzystaniu świetnego pomysłu. Motyw z restartami, którzy w swoje imię mają wpisany czas bycia martwym był strzałem w dziesiątkę. Równie dobrze autorka wymyśliła sobie uczynienie ich żołnierzami KROP-u i miała dobry pomysł na świat przedstawiony. Wszystko jednak zepchnęła na drugi plan, kiedy do powieści doszedł Callum, a wraz z nim wątek miłosny. Poza tym przerażała mnie ogromna ilość naprawdę głupiutkich błędów w druku, które są ważne, biorąc pod uwagę pierwszoosobową narrację. Często natykałam się na męskie formy czasownika wtedy, kiedy mówiła Wren, zamiast na żeńskie.
Oczywiście są też plusy Restartu, jednak bardzo małe w porównaniu do wszystkich minusów, które wyłapałam podczas czytania. Restart czyta się naprawdę szybko. Jest to lekka, krótka młodzieżówka, niestety bez żadnych wartości odżywczych dla umysłu. Jeśli macie ochotę na lekką książkę na jeden wieczór, Restart będzie dobrym wyborem. Poza tym pierwsza część powieści w porównaniu do drugiej była ciekawa, więc za nią też muszę dać plusa.
Reasumując, Restart uważam za pozycję bardzo przeciętną. Nie porwała mnie, nie wciągnęła do swojego świata, a zamiast tego okazała się do bólu szablonowa. Papierowe postacie, schematyczna akcja i niedopracowanie wielu elementów nie plasują Restartu w grupie dobrych, przyjemnych książek, a co dopiero w grupie ulubionych. Czasu spędzonego z Restartem nie uważam za zmarnowany, ale powieść nie zachwyciła mnie i nie wiem, czy sięgnę po kontynuację.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/10/202-restart-amy-tintera.html
Pięć lat temu Wren została trzy razy postrzelona w klatkę piersiową. Po 178 minutach wróciła. Jako restart jest lepsza, szybsza i mocniejsza, odważniejsza, posiada zdolności samoleczenia, a ze względu na czas, w którym była martwa, jest niemal pozbawiona emocji. Przede wszystkim nie jest sama, bo takich jak ona – młodych ludzi, który powrócili do życia – jest więcej. Wren...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07-31
Emma jest wzorową uczennicą z tysiącem różnych pasji. To bardzo utalentowana, wysportowana i porządna dziewczyna, z której powinni być dumni wujek i ciotka. Ale wcale tak nie jest. Ludzie, którzy powinni się nią opiekować, są dla nastoletniej Emmy powodem jej największego koszmaru. Na przemocy psychicznej wszystko się nie końcu, a właściwie dopiero zaczyna. W gruncie rzeczy dla Emmy wyzwiska są niczym w porównaniu do brutalnych, mocnych uderzeń. Każdy siniak i każdą ranę nauczyła się ukrywać pod długimi rękawami. W przerwie między starciami z wujostwem spędza czas na intensywnej nauce i odliczaniu dni do opuszczenia liceum – wszystko po to, aby wyrwać się z domu. Wtedy też na jej drodze staje ktoś, kto odkryje wszystkie sekrety Emmy i pokaże jej, że zasługuje na lepsze życie.
Wysokie oceny pierwszego tomu trylogii Oddechy na początku naprawdę mnie ucieszyły, bo ochoty na przeczytanie tej powieści nabrałam zaraz po ujrzeniu zapowiedzi, długi czas przed premierą. Potem jednak rosnąca średnia wzbudziła we mnie pewne podejrzenia co do genialności książki, a w międzyczasie w morzu pozytywnych recenzji oraz głośnych „ochów” i „achów” natrafiłam na dosłownie parę negatywnych opinii, które wzbudziły czujność. Ta z kolei została uśpiona po przeczytaniu Co, jeśli tej samej autorki. Powieść o wkraczaniu w dorosłość i przyjaźni zrobiła na mnie ogromne wrażenie, dlatego zaczynając przygodę z Powód by oddychać byłam trochę spokojniejsza. Mimo to do lektury podeszłam ostrożnie. I dobrze, bo gdybym czekała na sukces na miarę Co, jeśli, pierwszej części Oddechów dałabym jeszcze niższą ocenę.
Trudno mi opisać idiotyzm tej książki, na który składa się mnóstwo różnych elementów. Trudno mi zrozumieć, co w tej książce jest takiego cudownego i wzruszającego, bo nic takiego tam nie znalazłam. Zamiast tego spotkałam się z masą niedopracowanych i głupich rzeczy, które doprowadzały mnie podczas czytania do nerwicy. Ale może po kolei.
Chyba największą pomyłką w całej książce jest główna bohaterka oraz ogólna kreacja postaci. Emma – a właściwie Emily – to postać tak głupiutka, nieodpowiedzialna, niemyśląca i sztuczna, że na samą myśl o jej znaczącej roli w powieści mam ochotę uderzyć głową w ścianę. Z opisu dowiadujemy się, że jej relacja z wujostwem ma się bardzo źle. Świadczą o tym nie tylko wyzwiska i ciągłe robienie wyrzutów sumienia, ale także rękoczyny. Oprócz Emmy w domu jest jeszcze dwójka małych dzieci, córka i syn wujostwa. Emma dobrze wie, jak wygląda sytuacja w domu i nie chce, aby Leyla oraz Jack cierpieli. Przez kogo? Carol, która znęca się nad Emmą, a za chwilę swoje frustracje może przenieść na własne dzieci? Przez George’a, który nic nie dostrzega? Nie, moi drodzy, przez samą Emmę. Ta głupiutka bohaterka zamiast zwrócić się do kogoś o pomoc postanawia milczeć i udawać, że wszystko jest w porządku, a nowy siniak to wynik przypadkowego uderzenia się. Ewentualnie upadku ze schodów, jeśli bohaterska Emma ląduje w szpitalu. A wiecie, dlaczego nikomu nie mówi o sytuacji w domu? Bo nie chce, żeby dzieci były nieszczęśliwe, gdy zostaną odebrane rodzicom. To nic, że pierwszą ofiarą Carol jest właśnie Emma. To nic, że niedługo kolejny cios kijem bejsbolowym może otrzymać Jack. To nic, że następnym razem Leyla może zostać popchnięta na szybę. Aż w końcu to nic, że dzieci i tak wiedzą, co matka wyczynia, gdyż same to widziały.
Emma ma również przyjaciółkę Sarę, a przez całą powieść zaleca się do niej nowy chłopak w szkole – Evan. Sara wie, jak wygląda sytuacja w domu Emmy, ale dziewczyna nie zdradza Sarze żadnych szczegółów, a jedynie często kłamie. Evan – tak samo jak na początku Sara – próbuje wydostać od Emmy prawdę, ale kiedy ta nie zdradza nic więcej i każe nie rozdmuchiwać tematu pod pretekstem „Leyla i Jack muszą mieć rodziców i szczęśliwe dzieciństwo”, oboje milkną, zezwalając tym na rozwijanie się koszmaru Emmy. Tak, moi drodzy, to są jej prawdziwi przyjaciele! Och, zapomniałam, czasami próbują pomóc, przemycając ją jakimś cudem na imprezy, zapraszając na wycieczki, a wszystko tak, aby Carol się nie dowiedziała.
Postacie są papierowe i beznadziejne, bez życia i cech charakterystycznych. Dochodzi do tego ich sztuczność i brak logicznego myślenia. Ośli upór głównej bohaterki wiele razy doprowadza do niebezpiecznych sytuacji, które często kończą się poważnymi obrażeniami, a nawet wizytami w szpitalu. Ale milczcie wszyscy, ani słowa, bo liczy się dobro małych dzieci. Phi, „dobro”.
Autorkę należy pochwalić za to, że poruszyła ważny temat przemocy domowej. Na tym moje pochwały się kończą. Tym sposobem przechodzę do kolejnego minusa powieści, czyli akcji. Akcja bowiem składa się ciągle z tego samego – napady furii Carol, impreza lub wycieczka, chwila spokoju i szczęścia, cisza przed burzą i kolejne starcie z Carol. I tak w kółko przez pięćset stron. Tak, moi drodzy, na tym opiera się cała akcja powieści. Zwykle wycofana z towarzystwa Emma nagle pojawia się na prawie każdej imprezie. Odpycha Evana, który chce stać się dla niej ostoją, w myśl jej drugiego życiowego hasła „Nie dopuszczać do siebie nikogo”, bo… bo tak. Ta sama Emma po odepchnięciu Evana zaczyna chodzić z Drew, tak niezobowiązująco, na luzie. A najciekawsze w tym wszystkim jest to, że tak naprawdę nie wiemy dlaczego Carol wyżywa się na Emmie. To ciekawiło mnie najbardziej i liczyłam, że się to wyjaśni. Na tych blisko pięciuset stronach autorka co rusz sobie zaprzecza. Tematyką powieści zwróciła uwagę na poważny problem, ale naszpikowała go nieistotnymi scenami, głupotami i absurdem, po czym wszystko rozciągnęła na tyle stron. Połowę z tego śmiało można było sobie odpuścić i nie czytać.
Przyczepię się też do wątku miłosnego, który kuleje i utyka, a to za sprawą beznadziejnej zabawy w „Kochasz mnie, ja ciebie też, ale nie mogę z tobą być”. Zabawa w kotka i myszkę trwała prawie do samego końca, co niezwykle mnie irytowało. Po dwustu stronach miałam dość czytania o tym, jaki to Evan jest idealny i perfekcyjny, ale Emma nie może nim być, chociaż on chce jej pomóc (tutaj bohaterka kieruje się zasadą szczęścia Leyli i Jacka i tym sposobem odrzuca pomocną dłoń Evana). Miałam ochotę rzucić książką albo kazać bohaterce wziąć się w garść. Tego typu podchody jedynie zaniżyły ocenę książki i doprowadzały mnie do kolejnej nerwicy.
Na sam koniec (nareszcie, prawda?) muszę napisać kilka słów o warsztacie pisarskim autorki. Styl w ogóle mi się nie podobał. Jak na taką książkę był zbyt poetycki i wyniosły, a wszechobecna hiperbola nie tylko nie pasowała do młodzieżowej powieści, ale utrudniała zrozumienie tekstu. Głównie chodzi o to, że pani Donovan w dziesięciu długich, pełnych metafor zdaniach opisuje ból po uderzeniu łyżką, wszystko dodatkowo wyolbrzymiając.
Zakończenie zmusza zainteresowanych do sięgnięcia po kolejną część. Ja podziękuję.
Powód by oddychać nie wniosła do mojego życia nic nowego. Nie rozumiem fenomenu tej książki i chyba nie chcę rozumieć. Jak dla mnie Powód by oddychać to książka, która nie ma żadnych wartości odżywczych. Jest to też jednocześnie powieść o tym, jak nie postępować, kiedy w domu dochodzi do aktów przemocy. Zachowanie Emmy wcale nie było bohaterskie, tylko nieodpowiedzialne i lekkomyślne. Przez to nie polubiłam się z główną bohaterką. „Emocjonująca” końcówka to chwyt autorki, aby przeczytać kolejny tom. Myślę, że Powód by oddychać była dla mnie wystarczającą stratą czasu i nerwów, dlatego kontynuację tej serii pozostawię w spokoju. Pocieszam się jedynie faktem, że Co, jeśli to zdecydowanie dojrzalsza i lepsza książka tej autorki, dlatego po spotkaniu z pierwszą częścią Oddechów nie spisuję twórczości pani Donovan na straty. Chociaż po przeczytaniu pierwszego tomu Oddechów miałam na to ogromną ochotę.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/08/191-powod-by-oddychac-rebecca-donovan.html
Emma jest wzorową uczennicą z tysiącem różnych pasji. To bardzo utalentowana, wysportowana i porządna dziewczyna, z której powinni być dumni wujek i ciotka. Ale wcale tak nie jest. Ludzie, którzy powinni się nią opiekować, są dla nastoletniej Emmy powodem jej największego koszmaru. Na przemocy psychicznej wszystko się nie końcu, a właściwie dopiero zaczyna. W gruncie rzeczy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-30
Lea i Gabe, tak jak wielu innych studentów, zaczynają naukę na uniwersytecie. Oboje też zapisują się na te same zajęcia z kreatywnego pisania. Wkrótce odkrywają, że łączy ich jakaś więź i mają ze sobą dużo wspólnego, ale… nigdy ze sobą nie rozmawiali. Ich przyjaciele, znajomi z zajęć, a także ludzie, których na co dzień mijają w przerwie między zajęciami, chcą ich zeswatać i to właśnie z ich perspektywy opowiedziana jest historia Lei i Gabe’a. Oto czternaście spojrzeć na ich niesamowitą historię miłosną.
Zapowiedź Musimy coś zmienić na długo przed premierą kazała zwrócić na siebie uwagę. Okładka ma w sobie coś z Eleonory i Parka, a sama książka zapowiadała się na interesujący, ciekawy romans, biorąc pod uwagę fakt, że autorka zastosowała ciekawą taktykę, czyli opowiedzenie historii z punktu widzenia znajomych głównych bohaterów. Wszystko to złożone w całość przyciągało, kusiło, zachęcało, więc trudno było mi oprzeć się tej pozycji, a dodatkowo pozytywne recenzje innych Czytelników tworzyły wokół książki Sandy Hall poczucie wyższej konieczności przeczytania. Był to również moment, w którym chętnie czytałam młodzieżowe romanse. Do Musimy coś zmienić podeszłam bardzo optymistycznie, ale bardzo, bardzo szybko cały entuzjazm uleciał jak powietrze z przekłutego balonika.
Jeszcze przed przeczytaniem czułam od tej książki bijącą przyjemną prostotę, idealnie pasującą do romansu takiego jak ten. Po zaledwie kilku stronach okazało się, że Musimy coś zmienić nie ma w sobie nic z przyjemnej, lekkiej prostoty, a zamiast tego ma dużo irytującej banalności. W moim odczuciu historia Lei i Gabe’a została napisana bez żadnego polotu i emocji. Składała się głównie z opisów czynności i dialogów, co sprawiało, że wyobrażenie sobie bohaterów było trudne. Autorka praktycznie nie przyłożyła się do tego, aby zarysować w jakiś sposób bohaterów, ich cechy charakterystyczne (a jeśli już rozpisywała się o głównych bohaterach, to w kółko zwracała uwagę na te same cechy, co było po prostu nudne) i świat w którym żyją. Imiona postaci zlewały się w całość, a wszystko było takie… nijakie. Irytująco nijakie, proste i banalne. W niektórych książkach prostota jest bardzo mocną stroną i wpływa ona pozytywnie na całokształt, a tutaj z prostoty zrobiła się nijakość. Tyle w temacie.
Na domiar złego styl Sandy Hall również był zbyt prosty. Jak już wcześniej wspomniałam, cała książka składa się głównie z opisów czynności i dialogów. Autorka niespecjalnie wysiliła się, by zawrzeć w tej historii coś interesującego i przyciągającego. Pisała tak prosto i banalnie, że aż bolały mnie oczy, a kilka razy miałam ochotę odstawić książkę na bok i zająć się jakąś lepszą, ciekawszą lekturą. Dialogi były na marnym poziomie, rozmowy Gabe’a i Lei składały się głównie z krótkich, urywanych zdań, a ich ciągłe zakłopotanie wciąż trwające daleko za połową książki wydawało się okropnie sztuczne.
Najciekawszą stroną książki miało być podzielenie jej na czternaście różnych perspektyw. To też wypadło bardzo słabo. Kilkanaście perspektyw w połączeniu z papierowymi, nijakimi postaciami przyczyniło się do swego rodzaju chaosu w książce. Gdyby nie przypisy kto kim jest dla Gabe’a lub Lei, z pewnością zupełnie pogubiłabym się w książce. Autorka starała się być również zabawna, dlatego możemy spotkać się z perspektywą ławki lub wiewiórki, ale słaby styl i ogólna nijakość powieści, sprawiła, że było to dla mnie trochę żałosne. Poza tym cała historia bardzo się dłużyła. Swatanie trwało wieki, a głupota bohaterów czasami była naprawdę wielka.
Jedynym plusem powieści jest końcówka. Kiedy w końcu na jaw wychodzi „wielki sekret” Gabe’a (który takim „wielkim sekretem” wcale nie jest) i dzieje się to, co autorka zaplanowała na sam koniec, odczułam ogromną ulgę. Szkoda, że dopiero na ostatnich stronach.
Niestety w Musimy coś zmienić nie znalazłam nic ciekawego, słodkiego, kochanego i wartego polubienia. Nie była to dla mnie lektura wciągająca i taka, którą byłabym w stanie pozytywnie zapamiętać. Czytałam ją bardzo długo i z trudem, i nie sprawiła mi radości. Pomysł pisania z różnych perspektyw wydawał się ciekawy, ale w efekcie końcowym wypadł bardzo słabo, podobnie jak bohaterowie i styl autorki. Jeśli szukacie lekkiej, prostej powieści, to Musimy coś zmienić być może spełni Wasze oczekiwania, ale może okazać się też boleśnie nijaką książką.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/06/184-musimy-cos-zmienic-sandy-hall.html
Lea i Gabe, tak jak wielu innych studentów, zaczynają naukę na uniwersytecie. Oboje też zapisują się na te same zajęcia z kreatywnego pisania. Wkrótce odkrywają, że łączy ich jakaś więź i mają ze sobą dużo wspólnego, ale… nigdy ze sobą nie rozmawiali. Ich przyjaciele, znajomi z zajęć, a także ludzie, których na co dzień mijają w przerwie między zajęciami, chcą ich zeswatać...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-02
Osiemnastoletnia Tessa Young ma ułożone życie i wie, co chce osiągnąć. Zaczyna właśnie studia w Waszyngtonie, a co za tym idzie – rozpoczyna życie z dala od rodzinnego domu. Ma kochającego, rok młodszego od siebie chłopaka Noah, zaborczą matkę i życiowy cel w postaci pracy w wydawnictwie. Nie wie jednak, że podczas studiów jej życie zmieni się nie do poznania, a wszystko przez pewnego niebezpiecznego chłopaka. Hardin jest dla Tessy zagadką i niebezpieczeństwem, ale też szansą na poznanie smaku życia.
Pierwsze, co pomyślałam po ujrzeniu zapowiedzi "After. Płomień pod moją skórą", to że będzie to powieść z gatunku paranormalnego romansu. Jakże się myliłam. Po przeczytaniu fragmentu na stronie Book Geek przekonałam się, że jest to kolejna powieść z modnego od pewnego czasu nurtu NA. Okładka mnie nie powaliła, bo gdy patrzę na nią, czuję się, jakbym przyglądała się kiepskiej reklamie kiepskiego filmu. Mnóstwo napisów, żarówiasty róż, wielka czcionka… Czy to możliwe, że "After…" jeszcze przed oficjalnym zaznajomieniem się z treścią zrobiła na mnie negatywne wrażenie? Tak. A im dalej w las, tym gorzej.
Właściwie nie wiem, dlaczego sięgnęłam po powieść Anny Todd. Może to ta okładko-reklama krzycząca, że "After…" jest sensacją serwisu Wattpad sprawiła, że postanowiłam przekonać się, o co chodzi z tą książką. Cóż, "After…" faktycznie jest sensacją, ale sensacją pośród najgorszych książek jakie kiedykolwiek przeczytałam, a problem tej książki tkwi we wszystkim.
Główna bohaterka to osoba, która wszystko ma zaplanowane co do minuty. Pilna uczennica, cudowna dziewczyna, idealna córeczka, która słucha matki na każdym kroku, a w jej życiu wieje nudą i monotonią. Do tego jest sztywna, papierowa i pusta. To taka typowa, nieśmiała, szara bohaterka, która przechodzi „wielką” metamorfozę pod wpływem jakiegoś faceta. Zaprzecza sobie samej na każdym kroku, coś w stylu „Nie mogę się z nim zadawać, on jest nieuprzejmy” a po chwili „Czuję do niego przyciąganie, jest mi źle, kiedy się z nim nie widzę”. Uwielbia też wykazywać się upartością i lekkomyślnością, nie reagując na przykład na zakaz wstępu na imprezę. Rzecz jasna wynikają z tego później same nieprzyjemności.
Hardin to postać, która ma zawrócić w głowach Czytelnikom (no, raczej Czytelniczkom). Niegrzeczny, mroczny, zadziorny, arogancki, ale w towarzystwie ukochanej zamienia się w potulnego baranka, który kocha całym swoim mrocznym sercem. Nie muszę chyba dodawać, że tak jak Tessa jest papierowy i pusty, a o ile Tessa w mojej ocenie jest sztywna, tak Hardin jest sztuczny. W jego zachowaniu można dostrzec też błyskawiczne zmiany na stroju. Naprawdę, ten facet jest tak dziwny, tak sztuczny i głupi, że to aż śmieszne. W jednej chwili potrafi być przemiłym gościem, a w kolejnym zdaniu (lub nawet jeszcze w tym samym!) wpada w furię i roztrzaskuje na ścianie lampkę nocną. Choroba psychiczna? Zachwianie emocjonalne? Hardin?
Każda z postaci "After. Płomień pod moją skórą" jest szablonowa – począwszy od Tessy, poprzez Hardina, Noah, Steph, Zeda, a kończąc na „surowej” matce głównej bohaterki. Najchętniej zafundowałabym Tessie i Hardinowi kilka wizyt u psychiatry, bo to, co oboje wyczyniają na stronach książki zakrawa na groteskę lub poważne problemy z głową.
Akcja również nie należy do najlepszych. Składa się z kilkudziesięciu różnych sytuacji, non stop powtarzanych, które mają ukazać dziwną relację Hardina i Tessy. Tak naprawdę akcja nie ma w ogóle sensu. Jesteśmy świadkami kilku imprez, wykładów na uniwersytecie, rodzinnych spotkań w posiadłości ojca Hardina, scen zazdrości i gorących chwil między Hardinem i Tessą. Wszystko to mocno sklejone cukrem, sztucznością, idiotyzmem i słabym stylem autorki. Tak właśnie prezentuje się akcja "After. Płomień pod moją skórą".
Z kolei sceny seksu to nic innego jak stale odgrzewany kotlet – niedobry, twardy, spieczony kotlet, który ma dość bycia odgrzewanym na patelni. Wszystko odbywa się na tej samej zasadzie: najpierw kłótnie, wrzaski, wyzwiska i łzy, potem wybuch namiętności, aż w końcu hop do łóżka i wszystko jest okej. Słodkie słówka szeptane w czasie cielesnych zabaw, nagła łagodność (lub czasami wręcz przeciwnie – brutalność!) Hardina i uległość Tessy sprawiały tylko, że wszystko było jeszcze bardziej głupie, przesłodzone, mdlące i śmieszne. Seks był dosłownie wszędzie i nie ograniczał się do sypialni, a bohaterom nie przeszkadzało chociażby to, że znajdują się w biurze Tessy. To tylko potęgowało idiotyzm "After. Płomień pod moją skórą".
Wisienką na torcie beznadziejności jest styl autorki, który odzwierciedla treść. Jest bardzo prosty, wręcz zbyt prosty, nie ma w sobie niczego charakterystycznego. Śmiało mogę powiedzieć, że autorka pisze jak dziewczynka, która dopiero uczy się pisać. Szału nie ma.
Jedynym pozytywnym akcentem w "After. Płomień pod moją skórą" jest końcówka. Ten element jako jedyny spośród dziesiątek innych zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Jeden jedyny.
Idiotyzmu "After…" nie da się opisać w jednej recenzji. Mogłabym wymieniać poszczególne sytuacje i każde komentować, utwierdzając się tym w przekonaniu, że "After. Płomień pod moją skórą" to lektura bez jakichkolwiek morałów i wartości. Jeśli więc myśleliście, że ta książka będzie jednym z lepszych romansów, jesteście w błędzie. Dla fanów trylogii E.L. James "After…" będzie świetną książką, ale ja osobiście w trakcie czytania miałam ochotę wywalić ją przez okno.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/02/169-after-pomien-pod-moja-skora-anna.html
Osiemnastoletnia Tessa Young ma ułożone życie i wie, co chce osiągnąć. Zaczyna właśnie studia w Waszyngtonie, a co za tym idzie – rozpoczyna życie z dala od rodzinnego domu. Ma kochającego, rok młodszego od siebie chłopaka Noah, zaborczą matkę i życiowy cel w postaci pracy w wydawnictwie. Nie wie jednak, że podczas studiów jej życie zmieni się nie do poznania, a wszystko...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-01
2014-03-11
Sara to zwykła nastolatka z dobrego domu. Ma dobre oceny, swoje przyjaciółki i świetne relacje z rodzicami. Jak każda nastolatka marzy o miłości i akceptacji. Jej marzenia zostają spełnione, kiedy poznaje Daniela. Ale zaraz po tym zaczynają dziać się dziwne rzeczy. W drodze do babci w autobusie ginie jej torebka. Pewien starszy pan wyciąga pomocną dłoń i zaprasza do siebie dziewczynę. Sara poznaje całą jego rodzinę – są to ludzie żyjący według określonych zasad. Z początku dobre relacje zamieniają się w strach, a strach przyciąga złe demony.
Pod skrzydłem anioła została mi polecona. Nieczęsto sięgam po powieści rodaków. Osiemdziesiąt pięć procent mojej biblioteczki to książki zagranicznych pisarzy. Mimo przyzwyczajenia do amerykańskiej, brytyjskiej, niemieckiej i szwedzkiej literatury kolejny raz pomyślałam „Czemu nie?” i skusiłam się na opowieść Sary. Mimo kilku pochwał Pod skrzydłem anioła okazała się najzwyklejszą stratą czasu.
Ta recenzja nie będzie długa, bo niespecjalnie jest co oceniać. Powiedzieć na dzieło Pani Babińskiej „książka” to za dużo. Pod skrzydłem anioła to raczej opowiadanie. Ale od początku: po rozpakowaniu paczki natychmiast ogarnęło mnie ogromne zdziwienie. Liczyłam na to, że Pod skrzydłem anioła będzie średniej grubości lekturą. Tymczasem okazało się, że to tylko krótkie opowiadanko liczące sobie jedynie sto czterdzieści stron. Okej, może być. Komu w drogę, temu trampki.
Początek był nawet ciekawy. Ot, zwykły (według bohaterki) urodzinowy dzień. Szesnaście lat na karku, piękna pogoda i przyjęcie w domu. Zapowiadało się całkiem przyjemnie, dopóki na drodze nie stanął obiekt westchnień i nie pojawiły się pierwsze „anielskie sprawy”. Wcześniej wspomniany Daniel to bardzo, bardzo kiepska kopia aroganckich przystojniaków z paranormalnych romansów, czy też raczej prekursorów tego typu chłopców z pierwszych, najstarszych PR. Sami wiecie, niesamowite spojrzenie, idealna sylwetka, wszędzie mięśnie, samotny, jego uśmiech jest cudowny i w dodatku jest przeznaczony dla niej! Oczywiście o wszystkich anielskich interesach Sara dowiaduje się z Internetu. Od tego momentu posypały się same minusy.
Im dalej w las, tym gorzej. W kilku słowach: schemat z domieszką idiotyzmu głównej bohaterki, ogromną papierowością i głupotą postaci drugoplanowych (kochanej młodzieży), wielkich „dramatów” oraz naciąganą akcją. Nic, ale to nic w tej książce nie było oryginalne, począwszy od pomysłu, poprzez akcję i styl autorki, aż do samego zakończenia, kiedy to heroizm Sary sięga granic, a wszystko kończy się wielki happy end. Sara to osoba, której najchętniej wydłubałabym oczy. Denerwowała mnie swoją nieprzeciętną głupotą. Pytam się Was: kto normalny uwierzyłby ludziom żyjącym w jakiejś wyjątkowo śmiesznej a jednocześnie groźnej sekcie i zostałby u nich na noc? Gdyby chociaż język i styl były w miarę dobre, to ocena Pod skrzydłem anioła może mogłaby ulec zmianie na lepsze. Ale oczywiście nie, bo nawet styl był zły. Cała książka to zlepek schematycznych zagadnień.
Chciałabym napisać coś mądrego, sklecić porządną recenzję z konstruktywną krytyką, ale kiedy myślę o Pod skrzydłem anioła to ręce mi opadają. Ja osobiście nie polecam. Tylko się zawiedziecie. Jeśli macie ochotę, sięgnijcie i przekonajcie się sami. Może Wy znajdziecie w tej opowieści coś pozytywnego.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/03/tytu-pod-skrzydem-anioa-tytu-oryginalny.html
Sara to zwykła nastolatka z dobrego domu. Ma dobre oceny, swoje przyjaciółki i świetne relacje z rodzicami. Jak każda nastolatka marzy o miłości i akceptacji. Jej marzenia zostają spełnione, kiedy poznaje Daniela. Ale zaraz po tym zaczynają dziać się dziwne rzeczy. W drodze do babci w autobusie ginie jej torebka. Pewien starszy pan wyciąga pomocną dłoń i zaprasza do siebie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09-28
Trzy siostry, trzy różne historie, trzy różne światy. Zuzanna, Zofia i Gabriela.
Zuzanna w młodości była szalenie zakochana w Robercie. Był to związek idealny i, wydawać by się mogło, nie do zniszczenia. Ale jeden błąd, jedna zła decyzja sprawiają, że to, co łączyło Zuzannę i Roberta, obraca się w pył. Czy po wielu latach milczenia tych dwoje będzie w stanie zamienić ze sobą kilka słów? Czy Zuzanna wybaczy Robertowi?
Okładka jest czarująca i to ona najbardziej mnie porwała. Później przeczytałam opis i on również mnie zainteresował, a tytuł pierwszej części historii trzech sióstr pięknie pasował do całości. Poza tym nazwisko Pani Agnieszki jest mi znane (dzięki powieści Obrońca nocy), dlatego nie mogłam sobie odmówić tej książki i musiałam po nią sięgnąć. Twórczości rodaków nie darzę wielką sympatią, ale coraz częściej staram się po nią sięgać i odnajdywać dobre strony. Czy Szukaj mnie wśród lawendy pomogła zmienić moje nastawienie?
Na początku było ciekawie. Spowiła mnie nutka tajemniczości i zapowiadany w opisie chorwacki klimat. Już przed przeczytaniem pierwszej strony zastanawiałam się, co mogło poróżnić Roberta i Zuzannę. Ale to tylko tyle plusów w kwestii początku Szukaj mnie wśród lawendy. Już na starcie Zuzanna zaczęła mnie denerwować swoim zachowaniem. Wszystko, było strasznie sztuczne – począwszy od charakteru głównej bohaterki, poprzez jej sytuację, pracowników firmy, aż po dialogi i opisy. Miałam wrażenie, że jest to książka napisana bez żadnego życia, iskry lub weny twórczej – w ogóle mnie nie wciągała i właściwie było mi obojętne, czy odłożę ją teraz, czy przeczytam jeszcze jeden rozdział. Oprócz suchych dialogów, marnych opisów i bezpośredniej charakterystyki postaci nie było tu nic, co przykułoby moja uwagę. A szkoda, bo Szukaj mnie wśród lawendy zapowiadała się bardzo ciekawie.
Sama Zuzanna to postać… niby władcza, groźna i surowa, a jednak nijaka. Właściwie każda postać jest nijaka w tej książce. Gdybym miała wymienić cechy charakterystyczne bohaterów, obawiam się, że nie znalazłabym nic konkretnego. Oprócz cech narzuconych przez autorkę nie czułam, aby te postaci miały jakiekolwiek życie i własny charakter. Zuzannie chodziło o seks, Robert udawał macho, cudownego, wymarzonego faceta, który jest w stanie zrozumieć swoją kobietę zawsze i wszędzie, ale na każdym kroku denerwował mnie tymi swoimi maślanymi oczkami i „Zrozumiem, jeśli…”, „Masz prawo być zła…” itd.
A ta cała sprawa która poróżniła Zuzkę i Roberta… co prawda była całkiem sporą rzeczą, ale zupełnie nie rozumiałam zachowania głównej bohaterki i jej postępowania w tej sytuacji. Uch, to wszystko nie miało sensu. Nie chcę spoilerować treści, ale tylko cudem powstrzymuję się przed wylaniem na klawiaturę komputera swojej irytacji i zdradzenia finału tego wątku.
Nie uważam, że ta książka jest pomyłką i nie powinna mieć swojego miejsca na rynku wydawniczym. Po prostu mam wrażenie, że była pisana na czas, byle jak, pod wpływem impulsu. Nie ma w niej żadnej iskry, która wciągałaby mnie z każdą przeczytaną stroną, a kiedy ją skończyłam, powiedziałam tylko „Uff, w końcu”. Bardzo mi przykro z tego powodu, bo wiązałam z tą powieścią ogromne nadzieje. Myślałam, że wciągnie mnie tak jak Obrońca nocy, a tymczasem stała się tylko krótką przygodą na jeden dzień, która niezbyt utkwiła mi w pamięci.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/10/150-przedpremierowo-szukaj-mnie-wsrod.html
Trzy siostry, trzy różne historie, trzy różne światy. Zuzanna, Zofia i Gabriela.
Zuzanna w młodości była szalenie zakochana w Robercie. Był to związek idealny i, wydawać by się mogło, nie do zniszczenia. Ale jeden błąd, jedna zła decyzja sprawiają, że to, co łączyło Zuzannę i Roberta, obraca się w pył. Czy po wielu latach milczenia tych dwoje będzie w stanie zamienić ze...
2014-09-14
Marzenia nastoletniej Tavii wkrótce mają się spełnić, ale los chce inaczej. W katastrofie lotniczej traci rodziców, a jako jedyny pasażer na pokładzie uchodzi z życiem. Musi zacząć nowe życie u boku dalekich krewnych, chodzić na psychoterapię, znosić rehabilitację i codziennie odpowiadać sobie na pytanie, dlaczego ocalała. Pocieszenie przynosi piękne, stare miasto i pewien chłopak Benson, w którym podkochuje się Tavia. Jednak życie Tavii skrywa kolejne rewelacje. Świat chyli się ku upadkowi, czas nieubłagalnie biegnie, a jedyną możliwością ocalenia go jest połączenie się z pewnym chłopakiem z wizji i odkrycie swojej przeszłości – nawet jeśli oznacza to porzucenie Bensona.
Aprilynne Pike znam z serii Skrzydła, która nie tak dawno temu mnie zafascynowała. Nie była super-hiper rewelacyjna, ale przywiązałam się do niej i z niemałym smutkiem musiałam się pożegnać. Informacja o kolejnej powieści pani Pike obudziła moją ciekawość i choć Ocalona nie była priorytetem na mojej czytelniczej liście, z wielką chęcią chciałam się z nią zapoznać. Na wstępie mogę powiedzieć, że osoby o słabych nerwach i wrażliwym czujniku na bezsensowne, nastolatkowe zapychacze powinny ominąć tę powieść szerokim łukiem. Bardzo szerokim.
Wszystko kuleje, jęczy, skrzypi i ledwo brnie do przodu. Schemat ściga się ze schematem w zwolnionym tempie, pędzą niczym żółwie w wyścigu na głupszy pomysł głównej bohaterki i boleśniej szablonową fabułę. Wszystko to na tle bajkowego miasteczka z okresu wojny domowej, przerysowane, wyolbrzymione, koloryzowane i idiotyczne, opisane w setkach niepotrzebnych, zapychających zdań, które na dłuższą metę nie mają żadnego sensu. Dodajmy do tego heroiczną, nieustraszoną, głupiutką, lekkomyślną bohaterkę, dla której ważniejsze jest całowanie się z chłopakiem niż kwestia życia i śmierci. Obowiązkowo musi pojawić się Ten Drugi o tajemniczym spojrzeniu, umięśniony, wysoki, mroczny i fascynujący – może być trochę podobny do Tego Pierwszego, ale nie za bardzo, żeby ich odróżnić. Przede wszystkim musi być dylemat i trójkącik miłosny, wielkie rozterki sercowe oraz bezgraniczna miłość ze strony obu chłopców. Niebezpieczniej zrobi się wówczas, gdy dodamy super ważną, ogromną organizację, która steruje całym światem od początku jego istnienia i oczywiście ma jakiś interes do głównej bohaterki, ale jeszcze lepiej będzie wtedy, gdy o bohaterkę zaczną walczyć nie jedna, a dwie super ważne, ogromne organizacje! A pośród tego chaosu nasza heroiczna dziewczynka musi podjąć kilka wyjątkowo idiotycznych decyzji.
Uff, dobrze, teraz całkowity spokój.
Wiecie, lubię raz na jakiś czas przeczytać relaksującą, niezobowiązującą lekturę; taką, która oderwie mnie od rzeczywistości. Myślałam, że Ocalona pomoże mi powrócić do czasów, kiedy jako dwunastolatka namiętnie połykałam kolejne paranormalne romanse i zachwycałam się nimi do granic możliwości. Myślałam, że dzięki niej pomyślę sobie „Stare, dobre czasy”. I naprawdę nie czepiałabym się tej banalności w książce, gdyby to wszystko nie było pisane na siłę, bez żadnego pomysłu, beznadziejne schematyczne i przerysowane. Nie wiem, czy mi uwierzycie, ale już na czternastej stronie (!) wiedziałam, co łączy Tavię z tajemniczym gościem z wizji. A wszystko zapowiadało się naprawdę ciekawie…
Na obronę Ocalonej mogę dodać, że czyta się ją błyskawicznie – tak jak na paranormalną młodzieżówkę przystało. Przy większej ilości wolnego czasu góra kilka godzin i książka przeczytana. Ponad to pierwsza część zakończyła się bardzo ciekawie i właśnie punkt kulminacyjny – jako jedyny element – sprawił, że sięgnę po kolejny tom.
Jest mi przykro, że książka okazała się tak wielkim zawodem. Trzymając ją w rękach czułam dużą przygodę i moc wrażeń, ale mój czytelniczy radar tym razem mnie oszukał. Jeśli chcecie przeczytać coś „odmóżdżającego” – Ocalona będzie dobrym wyborem. Jeśli natomiast nie chcecie śledzić poczynań lekkomyślnej, odważnej i głupiutkiej bohaterki, nie polecam Wam tej lektury. W tym wypadku może ona wywołać u Was falę niekontrolowanej złości (co chyba po mnie widać).
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/09/146-ocalona-aprilynne-pike.html
Marzenia nastoletniej Tavii wkrótce mają się spełnić, ale los chce inaczej. W katastrofie lotniczej traci rodziców, a jako jedyny pasażer na pokładzie uchodzi z życiem. Musi zacząć nowe życie u boku dalekich krewnych, chodzić na psychoterapię, znosić rehabilitację i codziennie odpowiadać sobie na pytanie, dlaczego ocalała. Pocieszenie przynosi piękne, stare miasto i pewien...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-07-05
Lech Wałęsa to bez wątpienia jedna z najważniejszych postaci walki z komunizmem. Ten prosty człowiek, elektryk i mąż przyczynił się do odzyskania wolności, zagrzewając do działania wszystkich Polaków. Wanda Milewska w swojej książce Prześladowałam Lecha Wałęsę i nie żałuję przedstawia dwie wizyty prezydenta w Gorzowie Wielkopolskim – dwa ogromne wydarzenia, które były bardzo ważne dla mieszkańców.
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to tytuł. Jest trochę dziwny, lekko prowokujący i na swój sposób ciekawy. Może właśnie dlatego zainteresowałam się tą pozycją. Chwilę później z opisu dowiedziałam się, że autorka opowiada o dwóch wizytach Lecha Wałęsy w Gorzowie Wielkopolskim. Od razu narodziła się myśl „O co w tym wszystkim chodzi?”. Tytuł trochę nie zgadzał mi się z opisem, ale jak mogę oceniać, skoro jeszcze nie przeczytałam książki? Kiedy w końcu zapoznałam się z treścią, bez wahania stwierdziłam, że Prześladowałam Lecha Wałęsę i nie żałuję jest swego rodzaju… literacką pomyłką.
Zapytacie pewnie: dlaczego? Ponieważ ta cała książka jest śmieszną próbą złożenia hołdu Wałęsie. Wiele razy w czasie czytania miałam wrażenie, że to uwielbienie autorki dla Lecha Wałęsy zamienia się w (zabrzmi to trochę ostro, ale taka jest prawda) fanatyzm. Potęgował to tytuł, który z każdą przeczytaną stroną dodawał książce minusów, a treść nie próżnowała i też robiła swoje.
Przede wszystkim jest to książka napisana subiektywnie. Nie znajdziecie tu żadnych relacji opozycji, które dodałby książce i wspomnieniom realności. Jest przesłodzona miłymi wyrażeniami o wizytach Wałęsy, okrzykami typu „Lech Wałęsa! Lech Wałęsa!”, pochwałami postawy Wałęsy, itp. Nie ukrywam, że bardzo mi to przeszkadzało. Myślałam, że autorka, jako doświadczona dziennikarka, zachowa obiektywną postawę, pozwoli wypowiedzieć się obu stronom, a swoją dziwną fascynację postawą Wałęsy zachowa dla siebie. Właśnie ona (ta dziwna fascynacja) wylewała się pomiędzy stron książki pani Milewskiej, koloryzowała ją i sprawiała, że dalsze czytanie jej książki stało się przykrym przymusem. Zaraz na początku, za wstępem, autorka niezbyt pozytywnie wyraża się o publikacji Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka, mówiąc „Dziś odzywają się głosy wrogie, chcące zburzyć ład, do którego dochodziło się w ciężkim trudzie. Dziś krytykuje się ludzi, którzy w tamtym okresie nadstawiali karku za innych. Dobitnym tego przykładem jest publikacja Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii, w której dawny przywódca >Solidarności< został oskarżony o rzekomą współpracę z SB.”. Mówi jeszcze o jej reakcji na tę publikację, czyli o wysłaniu maila z protestem do prezesa IPN-u. To wszystko wydało mi się bardzo śmieszne. Osobiście nic nie mam do książki pana Cenckiewicza i pana Gontatrczyka, ale taka subiektywna postawa autorki od razu mi się nie spodobała, a potwierdzenie tejże postawy można zaobserwować na dalszych stronach Prześladowałam Lecha Wałęsę i nie żałuję. Czy tak powinna wyglądać książka napisana przez autorkę mającą jakieś doświadczenie w dziennikarstwie?
Dalej nie jest lepiej. Autorka pisze o takich wydarzeniach, jak imieniny Lecha Wałęsy, dziesięciolecie Carrefoura (?), imieniny u Wałęsów, jubileuszu 25-lecia przyznania Nagrody Nobla, itp. Wszystko to jest otoczone marnej jakości zdjęciami, często niewyraźnymi i zrobionymi w ostatniej chwili. Zupełnie mi się to nie podobało. Do tego wszystkiego dochodzi okładka z biało-czerwonymi tulipanami nazwanymi imieniem i nazwiskiem prezydenta Wałęsy.
Nie mam nic do Lecha Wałęsy. Uważam, że w czasie walki o wolność zrobił to, co było słuszne i dobre, o czym powinniśmy zawsze pamiętać i pielęgnować to, lecz ta pozycja wydaje mi się totalną pomyłką. Tak jakby była to laurka dla prezydenta od wiernej fanki. Nie podoba mi się to w ogóle. Zero obiektywnej postawy, suche fakty, dziwna fascynacja i brak opinii opozycji – to wszystko sprawiło, że Prześladowałam Lecha Wałęsę i nie żałuję stało się literacką pomyłką.
Lech Wałęsa to bez wątpienia jedna z najważniejszych postaci walki z komunizmem. Ten prosty człowiek, elektryk i mąż przyczynił się do odzyskania wolności, zagrzewając do działania wszystkich Polaków. Wanda Milewska w swojej książce Prześladowałam Lecha Wałęsę i nie żałuję przedstawia dwie wizyty prezydenta w Gorzowie Wielkopolskim – dwa ogromne wydarzenia, które były...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-20
Violet wie, że to, co robi jej matka, jest okrutne, wstrętne i straszne. Ale tak to jest, kiedy nie jest się urodzonym w bogatej rodzinie, nie ma się majątku i żadnych wizji na przyszłość, a to szczególnie przeszkadza matce Violet. Dlatego zaczyna oszukiwać. Udaje, że potrafi rozmawiać z duchami, że jest medium i jest w stanie pomóc zrozpaczonym żałobnikom w pogodzeniu się ze śmiercią bliskich osób.
Violet nie wierzy w duchy, ale… duchy wierzą w nią. Dziewczyna wcale nie chce tego daru, tym bardziej, że nie potrafi nad nim zapanować. Niestety duchy tak łatwo jej nie opuszczą, w szczególności jeden, który domaga się odkrycia prawdy. Wszyscy myślą, że jego śmierć była zwykłym wypadkiem.
Alyxandrę Harvey znam z Kronik rodu Drake’ów. Trzy części, które przeczytałam, wywarły na mnie dobre wrażenie i zapisały się w pamięci, chociaż nie były powalające. Do tej pory mam z nimi same miłe wspomnienia. Sięgnięcie po Córkę medium było po części obowiązkiem. Byłam ciekawa, jak Alyxandra Harvey poradzi sobie w innej tematyce, bo teraz postanowiła przenieść się do świata duchów. Niestety, nie wszystko poszło dobrze i czas spędzony przy Córce medium uważam za stracony.
Zacznę od tego, że książka została bardzo słabo napisana. Często miałam wrażenie, że tworzyła ją nastolatka z kiepskim warsztatem pisarskim, która zadarcie nosa przez bohaterkę do góry uważa za niesamowicie wielki przejaw dum, siły i determinacji (uprzednio bohaterka musi porządnie zastanowić się, czy wykonać ten gest), dlatego jeśli Colin, Elizabeth lub Xavier widzieli, że Violet zadziera nos do góry, oznaczało to, że są w poważnych tarapatach, a cięta riposta dziewczyny na zawsze zmieni ich życie. I to chyba normalnie, że kamienie w domu błyszczą jak perły, prawda?
Wyolbrzymienie, przesada i nacisk na nieważne dla treści rzeczy to cechy zarówno kiepskich paranormalnych romansów, jak i samej Córki medium, która po prostu została źle napisana. Autorka nie skupia się na zagadce śmierci Roweny, a jedynie na marnych opisach nijakiej akcji i otoczenia. Wszystko to nie wywołuje w czytelniku żadnych emocji. Ponad to autorka nie zostawia żadnego pola do popisu dla wyobraźni czytających. Wszystko opisuje dokładnie – rękawiczki z perełkami na nadgarstkach, kolory sukien, wystrój wnętrz… Na dłuższą metę jest to bardzo, bardzo nudne. Rzecz jasna trzeba czytelnikowi zaznaczyć kształt pomieszczenia lub podsunąć jakieś obrazy, ale nie tak dokładnie. Gdyby jeszcze było to jakoś ciekawie napisane, to pół biedy, nie zwracałabym na to uwagi, ale zdania wciśnięte byle jak między wypowiedzi w pewnym momencie zaczęły mnie denerwować.
Sama Violet to ten tym bohaterki, której humor zmienia się x-razy na minutę. Raz jest skromna i cichutka, za chwilę twarda i uparta, a później bardzo dziewczęca i elegancka. Pani Harvey chciała w tej jednej postaci upchnąć milion cech klasycznej nastolatki i udało się jej to (a świadczy o tym moje negatywne nastawienie do Violet), ale efekt końcowy był po prostu irytujący, wkurzający i kiepski.
Oprócz tego autorka chyba bardzo lubi epitet „urękawiczona dłoń”, bo można się na niego natknąć co kilka stron.
Byłabym wyjątkowo niedobrą miłośniczką XIX wieku, gdybym nie powiedziała o tym, co najbardziej mnie denerwowało. Pani Harvey chyba nie do końca miała pojęcie o XIX-wiecznej rzeczywistości. Czasami miałam ochotę krzyknąć „Ale przecież tak się wtedy nie zachowywało”, lecz powstrzymywałam się, bo nie przyniosłoby to żadnego efektu, a jedynie sprowadziłoby na mnie zaciekawiony wzrok rodziców. Autorka chyba trochę mało wie o XIX-wiecznej etykiecie (nie, żebym ja dużo wiedziałam, ale przeczytałam kilka świetnych książek i obejrzałam sporo dobrych filmów). Było to tak widoczne, że aż kłuło w oczy.
Papierowe postacie to kolejna negatywna cecha Córki medium. Alyxandra Harvey w ogóle nie wysiliła się tworząc bohaterów. Po pierwsze: skorzystała z do bólu znanego schematu, po drugie: nie dodała nic od siebie, po trzecie: sprawiła, że stały się jeszcze bardziej irytujące i denerwujące niż przewiduje schemat (w szczególności Violet i jej psiapsiółka Elizabeth).
Samo wydawnictwo miało problemy z imieniem jednego z wielu obiektów westchnień Elizabeth, bo jest mała różnica między „Fryderykiem” a „Frederikiem”.
Jak wspomniałam wcześniej, autorka korzysta ze schematu. Chyba bardzo go lubi, bo w ogóle nie dała nic od siebie. Rozumiem, że 2011 rok to jeszcze czas schematycznych książek (koniec mody na schemat, ale wciąż można było spotkać takie książki na rynku wydawniczym). Miałam nadzieję, że pani Harvey zaprezentuje czytelnikom coś więcej niż oklepany szablon, ale chyba moje oczekiwania były zbyt wygórowane. A szkoda. Tak więc już na początku książki dowiecie się, co będzie działo się później i jak potoczą się losy Violet.
Dobra, dobra, były też plusy. Czasami odezwały się we mnie jakieś uczucia – raz było mi żal Violet, drugim razem cieszyłam się jak głupia, ale tak ogólnie całą książkę przeczytałam z trudem. Ponad to ucieszyłam się, że autorka postanowiła wybrać XIX wiek. Ale to tyle z dobrych stron.
Czy polecam? To zależy komu. Córka medium spodoba się czytelnikom zaczynającym przygodę z nałogowym czytaniem i paranormalnymi romansami. Za to ci, którzy oczekują czegoś więcej od książki, zawiodą się, bo jest ona napisana banalnie i bez żadnych rewelacji. Ja osobiście zawiodłam się.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/05/116-corka-medium-alyxandra-harvey.html
Violet wie, że to, co robi jej matka, jest okrutne, wstrętne i straszne. Ale tak to jest, kiedy nie jest się urodzonym w bogatej rodzinie, nie ma się majątku i żadnych wizji na przyszłość, a to szczególnie przeszkadza matce Violet. Dlatego zaczyna oszukiwać. Udaje, że potrafi rozmawiać z duchami, że jest medium i jest w stanie pomóc zrozpaczonym żałobnikom w pogodzeniu się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-12-29
Życie Dellarobii nie jest usłane różami. Mieszka na podupadającej farmie z mężem i dwójką dzieci. Nie potrafią związać końca z końcem. Codzienna monotonia i walka o przetrwanie jest męcząca dla młodej matki i żony farmera, w dodatku sama Dellarobia nie jest aniołkiem z aureolką. Ale pewnego dnia coś się zmienia. Ich małe miasteczko odwiedzają motyle – tysiące pięknych motyli monarszych, dzięki którym jezioro i las wyglądają jakby płonęły. Poruszenie w miasteczku jest ogromne. Naukowcy snują swoje teorie, przywódcy religijni swoje, dziennikarze skupiają się tylko na motylach, a ludzie zastanawiają się, czy odwiedziny tych stworzonek są zwiastunem nadchodzących zmian.
Jestem ogromną miłośniczką literatury kobiecej. Niedawno zamieniłam paranormalne romanse i niektóre młodzieżówki na coś poważniejszego. Wybór okazał się idealny, bo kilka cudownych autorek utwierdziło mnie w przekonaniu, że literatura kobieca jest czymś więcej; można tam odnaleźć dojrzałą miłość, troski dnia codziennego, poświęcenie, odwagę, ale również odpowiedzi na poważne pytania. Nic więc dziwnego, że kiedy ujrzałam Lot motyla z tą nieziemską okładką i interesującym, oryginalnym opisem, postanowiłam od razu ją przeczytać. Rekomendacja „Wydarzenie literackie minionego roku” też zrobiła swoje, no bo w końcu książki, które zostają okrzyknięte wydarzeniem literackim są kawałem porządnej lektury, czyż nie tak to działa? Wkrótce wyszło szydło z worka. Okazało się, że rekomendacja jest tylko dobrym chwytem reklamowym, a powiedzenie „Nie oceniaj książki po okładce” jest jak najbardziej prawdziwe.
Co jest największym problemem Lotu motyla? Nuda i główna bohaterka – jedno i drugie jest ze sobą silnie powiązane. No przecież miałam ochotę ją rozszarpać! Cała książka to jedno wielkie narzekanie Dellarobii na ich sytuację majątkową, życie, zamieszanie wokół motyli, teściową i ludzi z wioski oraz jej głębokie przemyślenia o życiu. Jazda quadem z synkiem na kartach powieści pani Kingsolver trwa mniej więcej pięć stron, ponieważ w czasie krótkiej drogi z domu głównej bohaterki na wzgórze zamieszkiwane przez motyle musimy poznać wszystkie myśli i rozterki Dellarobii. Czyż to nie brzmi trochę głupio?
Na początku pomyślałam „Wow, nawet ciekawa ta postać. Taka zupełnie inna od bohaterek podobnych powieści”. Tak, to prawda, Dellarobia bardzo różniła się od chociażby Lucy z Tańcząc na rozbitym szkle, Kate z Odnalezione marzenia albo CeeCee z Sekretne życie CeeCee Wilkes. Te bohaterki były odważne, współczujące, dobre, silne, miały w sobie taką iskierkę, która sprawiała, że od razu lubiliśmy je, a Dellarobia? Ona jest zupełnym zaprzeczeniem i na samym początku uznałam to duży za plus Lotu motyla. Kiedy mijały kolejne strony i poznawałam bliżej Dellarobię, jej ciągłe narzekanie na otaczający ją świat zaczęły mnie naprawdę denerwować. Chcieć to móc, zawsze mogła coś zrobić, ale ona wolała kłócić się z teściową i jęczeć jak jej źle. Współczułam jej mężowi, który był jaki był, ale robił wszystko, aby było im dobrze. Często rozumiałam teściową Dellarobii, która czasami miała sto procent racji. Odniosłam wrażenie, że Dellarobia była bardzo dziecinną, nieodpowiedzialną, rozpieszczoną i zapatrzoną w siebie osobą.
Nie chodzi o to, że Dellarobia została źle wykreowana, bo pod tym względem pani Kingsolver świetnie się spisała. Z drugiej strony stworzenie zrzędliwej bohaterki jest nie lada wyzwaniem. Problem tkwi w jej postawie. Wyznaję zasadę, że książka, która czegoś mnie nauczyła, jest bardzo dobrą pozycją. Ku zaskoczeniu za pewne większości czytelników tej recenzji do tego grona mogę zaliczyć kilkanaście paranormalnych romansów, parę młodzieżówek, mnóstwo książek fantasy, sci-fi, kryminałów, kilka powieści z literatury kobiecej… a tutaj? Postawa Dellarobii, jej spojrzenie na świat i cała książka nie nauczyły mnie zupełnie niczego (oprócz tego, że gdy ci smutno, gdy ci źle, ponarzekaj – i tyle).
Po drugie – ta książka była okropnie nudna. Jak wspominałam wcześniej, najdrobniejsza czynność była opisywana na kilka stron. Skoro jazda quadem trwała tak długo, to pomyślcie ile czasu zajęło Dellarobii wejście na wzgórze w pierwszym rozdziale. Tak, macie rację – dużo. Bardzo dużo. Gdyby nie to, że pani Kingsolver tak uparcie skupiła się na przemyśleniach głównej bohaterki, myślę, że byłoby w porządku. Nieraz nie mogłam się doczekać jakiegokolwiek dialogu. Najczęściej przy książce trzymała mnie myśl „Jeszcze sześć stron i w końcu ktoś coś powie!”. W pewnym momencie to oczekiwanie stało się bardzo uciążliwe. Niekiedy nawet miałam ochotę odłożyć Lot motyla i podarować sobie dalsze czytanie, ale zobowiązałam się do przeczytania, więc dotrwałam do samego końca.
Żeby nie postawić Lotu motyla w najgorszym świetle, chciałabym zaznaczyć dwa plusy – jeden mniejszy, drugi spory. Tym mniejszym jest prześliczna okładka, która do tej pory budzi mój podziw dla grafików. Jest po prostu nieziemska, delikatna, w pięknych barwach i… ojoj, zabraknie mi zaraz przymiotników. Drugim plusem – tym dużo większym – jest rewelacyjny styl pani Kingsolver. Sama autorka pisze w bardzo ciekawy sposób, który wciąga i wciąga, ale w połączeniu z nudną fabułą i denerwującą główną bohaterką doszło do poważnej kolizji. Język, jakim posługuje się autorka, również powinien zostać doceniony w tej recenzji. Właśnie za to uwielbiam literaturę kobiecą – dojrzały styl i kwiecisty język. Szkoda tylko, że pozostałe rzeczy nie szły w parze z tą ogromną, mocną stroną pani Kingsolver.
Koniec końców czas podsumować to i owo. Polecić czy nie polecić? Jeśli macie stalowe nerwy, nie przeszkadza Wam brak jakiejkolwiek akcji, a kilkustronicowe przemyślenia to dla Was gratka, Lot motyla na pewno przypadnie Wam do gustu. Ale jeśli tak jak ja preferujecie chociaż odrobinę akcji, godną podziwu postawę bohaterki, książkowe lekcje i szybko tracicie cierpliwość przy denerwujących postaciach, odradzam przeczytanie Lotu motyla. Z resztą – zrobicie to, co uznacie za lepsze. Może Wy dostrzeżecie urok powieści pani Kingsolver i milej spędzicie z nią czas.
Życie Dellarobii nie jest usłane różami. Mieszka na podupadającej farmie z mężem i dwójką dzieci. Nie potrafią związać końca z końcem. Codzienna monotonia i walka o przetrwanie jest męcząca dla młodej matki i żony farmera, w dodatku sama Dellarobia nie jest aniołkiem z aureolką. Ale pewnego dnia coś się zmienia. Ich małe miasteczko odwiedzają motyle – tysiące pięknych...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2012-08-11
Ból po stracie najcenniejszej w życiu osoby i dziewczyna, która stara się zapanować nad własnym światem.
"Kwiat Mroku" zwrócił na siebie moja uwagę przez tytuł i opis. Sięgnęłam po tą książkę, gdyż wydawało mi się, że będzie to powieść, która zdoła zmusić mnie do innego patrzenia na życie i wyciśnie ze mnie trochę łez. W końcu opowiada o śmierci i trudnym podniesieniu się po najgorszym z możliwych ciosów - utracie kogoś bardzo bliskiego. Tak więc otworzyłam na pierwszej stronie i zaczęłam czytać, mając nadzieję, że czeka mnie mnóstwo wspaniałych chwil z książką autorstwa Nory Melling.
Jakież było moje zdziwienie, gdy tak się nie stało...
Luisa to osoba pogrążona w żałobie - niedawno odszedł jej młodszy brat, a rodzice pragną zapomnieć o nim i o tym, co przeżyli. Wyprowadzają się do Berlina, gdzie mają zacząć nowe życie, bez wspomnień. Luisa jednak nie chce odsyłać w niepamięć uśmiechu swojego braciszka Fabiana i tylu chwil, które z nim dzieliła. Kiedy rodzice powoli przyzwyczajają się do całkiem innego miejsca, częściej pracują i znikają, dziewczyna postanawia zrobić coś, co może dać ukojenie jej zmęczonej duszy, być może już na zawsze - chce popełnić samobójstwo.
Do tej pory zwierzenia Luisy były naprawdę ładnie napisane i sprawiały, że chciałam czytać dalej. Ale gdy do gry dołączył zapowiedziany wcześniej w opisie Thursen, sprawy nieco się komplikują...
Nie wiem, czy jest to debiut Nory Melling. Być może wydała dopiero pierwszą książkę i tą powieścią pragnie wkroczyć do koła sławnych autorów i autorek książek z wątkiem paranormalnym. Kilka rzeczy przeszkadzało mi w tej powieści.
Pierwszą z nich są niekontrolowane wybuchy Luisy np. przy normalnej rozmowie. Jej zachowanie trochę mnie denerwowało. W jednej chwili było w porządku, zaś w drugiej krzyczała, że chce wszystko wiedzieć i nie odpuści. Również niezdecydowanie dziewczyny psuło jej wizerunek; odchodziła i wracała do Thursena, a powody spięć zwykle były... dziwne i banalne.
Po drugie: autorka, przez narrację pierwszoosobową, nie opisała nam nawet wyglądu Luisy. W jednym momencie napomknęła tylko, że ma jasne włosy. Ja wyobrażałam sobie je wręcz przeciwnie: ciemne kosmyki. Nora Melling skupiła się tylko na Thursenie, bo ciągle przypominała, że ma szare włosy, niczym wronie pióra i taki sam kolor oczu, wąską twarz, dłonie, palce... Przybliżyła nam jeszcze dobrze wygląd Sjoll, reszty już nie, a bardzo ciekawił mnie obraz Norrocka lub innego bohatera w ludzkiej postaci.
Trzecie: na początku napisałam, że myśli Luisy były ładnie ubrane w słowa. Później, gdy poznaje Thursena, są opisy prawie samych czynności. Brak w niektórych momentach spójników takich jak "i" lub "a" sprawiało, że wydawało mi się, iż bohaterowie wykonują te wszystkie rzeczy jak maszyny.
Następnie (już czwarty punkt) odrobinę nie spodobał mi się świat stworzony przez autorkę i miasto, które wybrała na miejsce akcji. Tak, wiem, po przeczytaniu książek amerykańskich autorek czytelnik jest przyzwyczajony do Ameryki, zupełnie innych imion i obyczajów. Tutaj wszystko toczy się w Berlinie i to odrobinę zniszczyło mi całą przyjemność czytania tej książki. Może to dlatego, że naprawdę uwielbiam Stany Zjednoczone i nie miałam okazji czytać książek, w których miejscem akcji są Niemcy. Przyznam jednak, że nie przypadło mi to do gustu. Czytanie imion z niemieckimi literami też odrobinę nie pasowało mi do całokształtu.
Po piąte: wszystko za szybko się toczyło. Przynajmniej takie miałam wrażenie. Czułam, że każda czynność była wykonana błyskawicznie i nawet nie miałam okazji zauważyć, że coś takiego ktoś zrobił. To kolejny minus tej książki.
A teraz czas na plusy, chociaż (powiem szczerze) nie było ich wiele.
Spodobało mi się trochę przewidywalne zakończenie, bo widać, że autorka w tym momencie się postarała. I choć z góry wiadomo, co się stanie i tak ucieszyłam się z takiego planu zdarzeń.
Komu mogę polecić "Kwiat Mroku"? Czytelnikom, którzy dopiero zaczynaj przygodę z powieściami paranormalnymi. Dla nich ta pozycja będzie strzałem w dziesiątkę i dobrym początkiem.
Jak dla mnie 2/10 ;)
Ból po stracie najcenniejszej w życiu osoby i dziewczyna, która stara się zapanować nad własnym światem.
"Kwiat Mroku" zwrócił na siebie moja uwagę przez tytuł i opis. Sięgnęłam po tą książkę, gdyż wydawało mi się, że będzie to powieść, która zdoła zmusić mnie do innego patrzenia na życie i wyciśnie ze mnie trochę łez. W końcu opowiada o śmierci i trudnym podniesieniu się...
2013-10-01
Gdyby słuchała ojca i nie uważała go za dziwaka, jej rodzina żyłaby teraz. Gdyby tamtego dnia nie poprosiła ich o coś, co było wręcz wykluczone, nie byłaby sierotą. Właśnie – „gdyby”. Na gdybanie jest za późno. Chcąc pomścić utraconą rodzinę, Alicja robi coś, co zawsze uważała za wymysł ojca – zaczyna zabijać zombi.
Przyznajcie sami, że Alicja w krainie zombi od razu przykuła Waszą uwagę. Tytuł i okładka robią piorunujące wrażenie. Czyżby Gena Showalter chciała stworzyć kolejną powieść opartą na znanych wszystkim historiach? Czy chciała stać się kolejną Marissą Meyer, której Saga księżycowa podbiła czytelnicze serca? Czy chciała w ten sposób przekazać własną wizję Krainy Czarów, tylko że niebezpieczniejszą? Sądzę, że tak. Odpowiedź na każde z wyżej postawionych pytań jest twierdząca. Niestety problem polega na tym, że autorka najnormalniej w świecie poszła na łatwiznę…
„Moja opinia na ten temat? Żyjcie zgodnie z głoszonymi przez siebie zasadami, ludzie.”
(str. 26)
Nie chcę zmniejszać Waszego entuzjazmu, ale na samym początku wymienię wszystkie minusy Alicji w krainie zombi. Gotowi? Przygotujcie się na to, że trochę ich będzie.
Ujmę to jednym słowem: schemat. Wszystko w tej książce było schematyczne, dosłownie. Nie poczułam żadnego powiewu świeżości, pomysłów, wyobraźni czy twórczości; tylko i wyłącznie postaci oraz akcja wyjęte z szablonu powieści młodzieżowych, którym autorka nadała imiona, nazwy i tchnęła w nich minimalną ilość życia. Schematyczna była główna bohaterka i jej sytuacja. Alicja oczywiście miała również schematyczną, wszystkowiedzącą, lubianą, pyskatą i cudowną przyjaciółkę. Tak jak w szablonie, przyszła do szkoły jako nowa uczennica, i tak jak głosi schemat, poznała chłopca, który był niebezpieczny, groźny, nonszalancki i niegrzeczny. Jej zachowanie było przewidywalne, już nie mówiąc o akcji. Czy to nie dziwne, że po pierwszych trzech rozdziałach, kiedy zgasł promyk nadziei na ciekawą, wciągającą lekturę, wiedziałam, co stanie się dalej? Są dobrzy i źli, Alicja ma przyjaciół i wrogów, wszyscy są czarni albo biali, bohaterowie są bardzo szablonowi, musi być ta wredna zołza i ta kochana przyjaciółka. Oczywiście nie może zabraknąć osoby podającej się za dobrą, która tak naprawdę okazuje się szpiegiem. Nie chcę Wam spolerować tymi wszystkimi minusami Alicji w krainie zombi, ale i tak dowiecie się tego po trzech rozdziałach. Powieść pani Showalter zbudowana jest na starym schemacie powieści z lat 2005-2010, który teraz nie jest mile przyjmowany, a co najważniejsze – wygasa. Bardzo duża ilość czytelników literatury młodzieżowej ma dość szablonu, na którym opierają się lektury takie jak Dary anioła czy też Szeptem. Różnica między Darami anioła a Alicją w krainie zombi polega na tym, że seria pani Clare została zapisana jako dyktator tej nowej mody, zaś Alicja… Geny Showalter mogłaby podbić serca czytelników, gdyby została wydana dużo wcześniej. Może Wam schemat nie będzie bardzo przeszkadzał, ale mnie, osobie, która przeczytała wystarczająco dużo szablonowych książek, bardzo denerwuje i sprawia, że nisko oceniam lektury.
Uwierzcie mi, miałam ogromną nadzieję, że Alicja w krainie zombi zmieni moje spojrzenie na oryginalną wersję, sprawi, że nie będę mogła spać przez kilka nocy, wywoła dreszczyk emocji na skórze lub po prostu bardzo mocno wryje się w pamięć i jej nie opuści, ale… z bólem serca przyznaję, że w ogóle mnie nie porwała. Nawet zombi nie były dla mnie straszne, nie mówiąc już o tej całej walce z nimi, tajnej organizacji i super mocach głównej bohaterki.
Autorka próbowała przenieść pewne elementy z Alicji w Krainie Czarów do swojej powieści. Przez długi czas zastanawiałam się, które rzeczy pojawiają się w obu Alicjach, ale… no właśnie, ciągle jest jakieś „ale”. Oprócz mocno zaznaczonego białego królika nie ma nic! Myślałam jeszcze nad złą królową, lecz ma się ona nijak do tej prawdziwej. Zdaję sobie sprawę z tego, że autorka mogła zapożyczyć tylko tytuł i pomysł na okładkę, a fabuły wcale nie chciała upodabniać do Alicji w Krainie Czarów, ale… (znowu „ale”) przyznam, że miałam ogromną nadzieję. Tak, powiem wprost – oczekiwałam, że będzie tak jak w Sadze księżycowej. Skoro powiązanie między Alicjami odpadło, liczyłam na wciągającą akcję i porywającą historię, lecz to również się nie sprawdziło. Czy ja naprawdę przesadzam? Czy jestem zbyt surowa?
„Coś czego już się nauczyłam: prawdziwe życie wymaga ryzyka.”
(str. 258)
Oprócz minusów Alicja… ma też plusy – niestety tylko dwa. Jeden z nich jest znaczący dla treści: styl i język powieści. Gena Showalter swoją powieść napisała bardzo lekko i przyjemnie, w sam raz dla nastoletnich czytelników. Czyta się bardzo szybko i bez problemów. Drugim plusem jest okładka i tytuł, które bardzo dobrze wabią czytelnika. Nie da się przejść obojętnie obok powieści z tak tajemniczym tytułem i cudowną okładką.
„Niewidoczny, nieznany wróg wciąż jest wrogiem.”
(str. 479)
Podsumowując:
Zawiodłam się. Jest mi przykro, że Alicja w krainie zombi nie spełniła tego, czego można było oczekiwać po opisie i wyglądzie książki. Z pewnością jestem sobie sama winna, ponieważ za dużo spodziewałam się po powieści. Nie zmienia to faktu, że minusy są – i to duże. Na pewno sięgnę po drugą część. Nie dlatego, że pokochałam świat Alicji, ale z tego powodu, że chcę zobaczyć, czy pani Showalter odstąpiła od szablonu i czy pojawi się w kontynuacji coś przykuwającego uwagę. Czy polecam? Jako lekką lekturę na kilka wieczorów tak, ale jako powieść mającą wciągnąć Was do innego świata raczej nie.
Gdyby słuchała ojca i nie uważała go za dziwaka, jej rodzina żyłaby teraz. Gdyby tamtego dnia nie poprosiła ich o coś, co było wręcz wykluczone, nie byłaby sierotą. Właśnie – „gdyby”. Na gdybanie jest za późno. Chcąc pomścić utraconą rodzinę, Alicja robi coś, co zawsze uważała za wymysł ojca – zaczyna zabijać zombi.
Przyznajcie sami, że Alicja w krainie zombi od razu...
2012-02-25
2012-04-05
2012-06-20
"Ale już mam ją zawołać, kiedy przy krawężniku obok niej zatrzymuje się biały charger. Najwyraźniej nie tylko ja pilnuję Frannie. I po raz pierwszy cieszę się, że ma anioła za skrzydłowego."*
"Demony. Pokusa" to książka, która swoją premierę miała 21.09.2011r., ale dorwać udało mi się ją niedawno. Przez kilka dobrych miesięcy stała na półce i czekała na swoją kolej. Ja sama nie mogłam doczekać się momentu, w którym sięgnę po tą lekturę i zatopię się między jej stronami. Liczyłam na świetną zabawę i niezapomniane wrażenia.
Niestety - w pewnych kwestiach po prostu zawiodłam się.
Po opisie książki dowiadujemy się, że główna bohaterka (Frannie) jest kimś wyjątkowym, o kogo walczą demon i anioł. Zupełnie dwa inne stworzenia, wobec czego szykuje się walka, rywalizacja, a nawet (w przypadku gatunku paranormal romance) dylemat dziewczyny między chłopcami.
Kiedy otwarłam książkę na pierwszej stronie, zauważyłam, że narratorem jest Luc (demon). Następnie ster przejmowała Frannie i to ona przedstawiała nam świat ze swojego punktu widzenia. Po kilku rozdziałach dołączył Gabriel, którego... narracji nawet nie było. Właśnie ta rzecz najbardziej mnie uderzyła - dlaczego możemy widzieć wszystkie zdarzenia oczami Frannie i Luca, a Gabe'a nie? Przecież to jeden z głównych bohaterów, przedstawiony w opisie jako heros "do walki z mocami piekelnymi". On też powinien zasłużyć na swoje pięć minut. Gdy czytelnik coraz bardziej jest wciągany w historię bitwy o duszę śmiertelniczki, spostrzega, że oczekiwany wątek miłosny będzie jedynie pomiędzy Lukiem a Frannie. Oczywiście Gabe jest również wplątany w miłosne gierki Mary Francis. Ale o tym za chwilę.
Autorka nie wykazała się niczym szczególnym przy pierwszym spotkaniu Frannie i Luca. Chłopak jest nowym uczniem, nauczyciel przydziela go do ławki Frannie, ona się nim zachwyca i tak dalej... Klasyka. Natomiast Gabriel to poznane na imprezie ciacho. Również nic specjalnego. Takimi sytuacjami pani Lisa Desrochers nie zapunktowała u mnie. W kluczowych momentach w ogóle nie skupiała się na przekazie, przez co akcja, która w zamyśle miała być ciekawa, mijała szybko, nie wzbudzając żadnych emocji u odbiorcy. Kiedy czytałam właśnie taką scenę, myślałam "A taki tam pojedynek. On ma tylko wypalone oko i zaraz wróci do Piekła". Tutaj również bez punktów.
Czas na postacie... Więc...
Mary Francis Cavanaugh to osóbka niezwykle... dziwna. Jej niektóre zachowania bardzo mnie dziwiły, były wręcz nie na miejscu. Trochę tak, jakby miała odwieczny PMS i ochotę zabić wszystkich tych, którzy popatrzyli się na nią krzywo. Lecz niekiedy stawała się potulnym, skrzywdzonym przez los barankiem. Polubiłam ją jedynie za to, że potrafiła spuścić manto odpowiednim osobom w odpowiednim czasie.
Luc... Demon, który ma za zadanie posiąść duszę Frannie i oznaczyć ją dla Piekła. Miał być niebezpiecznym i atrakcyjnym stworzeniem zła pod postacią człowieka. Czasami odnosiłam takie wrażenie, ale kiedy rozpływał się, mówiąc o Frannie jak o jednym z cudów świata, miałam ochotę potrząsnąć nim i zapytać się "Jesteś zabójczym demonem czy zakochanym frajerem?".
Gabriel - myślę, że to bardzo niedoceniona postać w tej książce. Odgrywał raczej rolę starszego brata Frannie. Mało było jego stróżowania i ochraniania dziewczyny. Częściej udzielał rad i tłumaczył to, czego nie rozumiała. Czuję niedosyt.
Przejdę teraz to języka i stylu autorki. Sądzę, że narracja pierwszoosobowa jak najbardziej pasuje do tej książki, ale czas teraźniejszy już nie. Często występująca akcja i sceny walki połączone z tym czasem sprawiły, że trudno było mi przebrnąć przez kilka momentów. Pani Desrochers mogła zastosować czas przeszły - byłoby zdecydowanie lepiej. Styl autorki z początku wydaje się dziwny, jednak z każdą kolejną stroną można się do niego przyzwyczaić.
Trochę zraziły mnie przekleństwa. Uważam, że książki powinny czegoś uczyć, co równoznaczne jest z zachowaniem odpowiedniego języka, a wulgaryzmy... no cóż. Nie są często i mile widziane w lekturach.
Rzucającą się również w oczy rzeczą jest dziwne podobieństwo Frannie do Zoey Redbird z Domu Nocy. Tak samo ma zmienne nastroje, lubi eksperymentować z uczuciami i zmienia chłopaków jak rękawiczki. Nieładne zagrania.
PODSUMOWUJĄC
Jako że przeczytałam w swoim krótki życiu kilkadziesiąt książek i wyrobiłam sobie własne zdanie o każdej z nich, stwierdzam, że ta zasługuję na taką a nie inną ocenę - 4/10. Ma wiele wad, ale dla czytelnika niewymagającego wiele będzie dobrą pozycją na półce.
*Fragment str. 187
"Ale już mam ją zawołać, kiedy przy krawężniku obok niej zatrzymuje się biały charger. Najwyraźniej nie tylko ja pilnuję Frannie. I po raz pierwszy cieszę się, że ma anioła za skrzydłowego."*
"Demony. Pokusa" to książka, która swoją premierę miała 21.09.2011r., ale dorwać udało mi się ją niedawno. Przez kilka dobrych miesięcy stała na półce i czekała na swoją kolej. Ja...
Pocztówkowo idealna wyspa Jar to nie tylko świetnie miejsce dla turystów i wczasowiczów. W tym miejscu toczy się również zwykłe życie mieszkańców pięknej wyspy i tam też splatają się losy trzech dziewcząt kończących naukę w liceum. Pomimo młodego wieku każda z nich na swój sposób poznała już gorycz zawodu: zdradę zaufania, okrucieństwo i karygodne traktowanie. Zrealizowanie swojego planu zemsty w pojedynkę jest bardzo trudne, ale w trójkę o wiele łatwiej. Wtedy wszystko jest możliwe.
Już od samego początku, czyli szybkiego rzutu okiem na okładkę i równie szybkiego zapoznania się z opisem, można odnieść wrażenie, że Ból za ból jest książką lekką, a mimo swojej tematyki również prostą – w sam raz na wakacje czy odpoczynek od cięższych lektur. Z takim właśnie nastawieniem i z ogromną ciekawością sięgnęłam po powieść Jenny Han i Siobhan Vivian, bo co jak co, ale byłam bardzo zaintrygowana pomysłem autorek oraz rozwojem akcji. Nie przygotowałam się jednak na to, że prostota może zamienić się w bylejakość, a obiecująca odstresowanie i relaks książka – w kilkudniowe ciągłe załamywanie rąk.
Warto jednak najpierw zaznaczyć, że nie od samego początku było źle. Właściwie to kilka pierwszych rozdziałów, w których poznajemy główne bohaterki – Mary, Kat i Lillię – są bardzo ciekawe i całkiem przyjemnie napisane. Wiąże się to również z faktem, że autorki bardzo fajnie ukazują życie dziewcząt i zgrabnie wprowadzają Czytelnika do stworzonego przez nie świata. Mogę nawet śmiało powiedzieć, że już od pierwszych stron poczułam przyjemny klimat końca lata, na myśl przyszły wakacyjne wspomnienia, a wszystko to dzięki ładnemu opisowi miejsca akcji, czyli intrygującej wyspy Jar.
Niestety później mijały kolejne strony, przechodziłam z rozdziału do rozdziału, ale nic się nie działo. Parę razy doszło do spotkania bohaterek, ale nie kończyły się one w żaden sensowny sposób. Nagromadziło się wielu nowych bohaterów, ale okazali się oni bardzo papierowi i nijacy, pokazywali się dosłownie na chwilę i równie szybko, w bardzo dziwny sposób znikali ze scen z ich udziałem. Właściwie wiele epizodów z drugoplanowymi postaciami nie miało w ogóle żadnego sensu ani logiki. Sceny zazdrości czy inne elementy mające na celu ożywić akcję były tak dziwnie skonstruowane i kiepsko przedstawione, że czasami trudno było mi się połapać w bieżących wydarzeniach.
Spora ilość drugoplanowych postaci, ich papierowość i chwilowość sprawiły, że kiedy autorki próbowały ukazać Czytelnikowi związki między bohaterami, ich wspólne historie i momenty, w których doszło do rozłamów znajomości, zrobił się jeden, wielki chaos. W ten sposób gubiłam się wśród postaci i czasami trudno mi było poskładać wszystko w jedną całość. Wynika to za pewne z tego, że autorki nie przyłożyły się do wykreowania interesujących, ciekawych, żywych i autentycznych postaci, akcję książki zapychały bezsensownymi epizodami i przeskakiwały z jednej historii do drugiej szybciej niż Czytelnik zauważył.
Do wszystkich minusów dochodzi jeszcze jeden, czyli akcja. Nie mogę powiedzieć, że była nudna czy powolna, bo ciągle coś się działo, chociaż dla samej historii niektóre epizody nie miały chyba większego sensu. Chodzi o to, że nim autorki przeszły do sedna sprawy, musiało minąć dużo czasu, dużo rozdziałów i dużo stron, a kiedy już zauważyłam, że faktycznie dzieje się to, na co czekałam od samego początku, zdziwiłam się i pomyślałam: „Jestem już w jednej trzeciej książki i dopiero teraz zaczyna się akcja właściwa?”.
Ból za ból to powieść, której potencjał nie został w ogóle wykorzystany. Pomysł był bardzo ciekawy, byłam bardzo zainteresowana losami dziewcząt i naprawdę chciałam wciągnąć się w tę historię, ale po prostu nie mogłam. Problem tkwi w tym, że autorki w ogóle nie przyłożyły się do swojego zadania, a pole do popisu było ogromne. Ucierpiały na tym akcja, postacie i pomysł. Praktycznie jedynymi plusami książki są ładna okładka i lekki, młodzieżowy język.
Mnie osobiście powieść nie przypadła do gustu. Nie oznacza to jednak, że Wam ją odradzam. Jeśli nie przeszkadzają Wam powyższe minusy i nie oczekujecie porywającej historii roku, to śmiało możecie sięgać po Ból za ból. Jeśli jednak jesteście Czytelnikami wyczulonymi na takie elementy, historia Mary, Kat i Lillii może stać się dla Was ogromnym czytelniczym zawodem.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/07/222-bol-za-bol-jenny-han-siobhan-vivian.html
Pocztówkowo idealna wyspa Jar to nie tylko świetnie miejsce dla turystów i wczasowiczów. W tym miejscu toczy się również zwykłe życie mieszkańców pięknej wyspy i tam też splatają się losy trzech dziewcząt kończących naukę w liceum. Pomimo młodego wieku każda z nich na swój sposób poznała już gorycz zawodu: zdradę zaufania, okrucieństwo i karygodne traktowanie. Zrealizowanie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to