-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel1
-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński7
Biblioteczka
2016-10
2016-09
2016-09-04
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej Georgii, gdzie miał pomagać w codziennych zajęciach. Fascynował ją, ale odrzucał swoją oschłością. Mimo wielu zakazów Georgia zbliżyła się do niego. I to właśnie na zawsze zmieniło jej życie.
Zapowiedź Prawa Mojżesza wzbudziła we mnie bardzo wiele różnych emocji. Najpierw pojawiło się zdziwienie związane z tytułem, który – trzeba przyznać – jest dość ciekawy i oryginalny. Później z kolei kompletnie nie wiedziałam, czego spodziewać się po tej książce; z jednej strony bałam się, że będzie to słaba młodzieżówka z przesłodzonym i wyidealizowanym wątkiem miłosnym, z drugiej strony nie wiedziałam nic więcej o tej powieści, oprócz tego, że główny bohater został znaleziony w koszu. To właściwie zamykało sprawę. W końcu zaryzykowałam i sięgnęłam po Prawo Mojżesza, czego absolutnie nie żałuję, bo co jak co, ale takiego czegoś w ogóle się nie spodziewałam.
Początki jednak nie były łatwe. Prolog niewiele mi powiedział, czułam w nim trochę sztuczności i bałam się, że autorka zbyt wiele w nim obiecuje. Później było ciekawiej, chociaż książka wciągnęła mnie do swojego świata dopiero dużo dalej. Niemniej jednak autorka bardzo przyjemnie i fajnie wprowadza Czytelnika do świata Georgii i Mojżesza, który jest bardzo swojski, piękny, kolorowy i ciepły, ale nie brak w nim odcieni szarości, smutku i odrzucenia. Właściwie początek, czyli pierwszych kilka rozdziałów, przypominało mi opowieść – ciekawą, wciągającą, bardzo lekką, która ma w sobie trochę poezji i płynności. Ostrożność w moich uczuciach względem tej książki trwała do połowy powieści, czyli do momentu zakończenia pierwszej części i rozpoczęcia drugiej. Wtedy całkowicie przepadłam w tej historii.
Na pewno nie spodziewałam się, że autorka w taki sposób rozwinie tę historię. Nic, ale to nic nie obudziło we mnie żadnych podejrzeń, nie kazało zgadywać, co się stanie, jak potoczą się losy bohaterów, jak to wpłynie na ich życie… Każda kolejna strona była jeszcze ciekawsza, a kiedy wszystkie wątki zaczęły idealnie się dopełniać i zazębiać, byłam tak zaskoczona i zszokowana, że resztę pochłonęłam w bardzo, ale to bardzo szybkim tempie. Właściwie to, co mówi opis, jest zaledwie malutkim wstępem do tego wszystkiego, co dzieje się w książce i nie dziwię się, dlaczego jest on taki oszczędny – najmniejszy szczegół zdradzony jeszcze przed lekturą powieści mógłby odebrać przyjemność z poznawania jej, a uwierzcie mi, że warto ją poznać.
To, czego bałam się najbardziej, czyli przesłodzony i wyidealizowany wątek miłosny, okazało się piękną, romantyczną, trochę trudną, ale wzruszającą opowieścią o miłości. Historia Georgii i Mojżesza nie była ani trochę schematyczna i oklepana, a to dlatego, że autorka włożyła w nią mnóstwo uczucia i emocji, tchnęła w nią życie i sprawiła, że sama zaczęłam nią żyć. Wraz z nią autorka porusza temat odrzucenia przez środowisko, nieakceptacji i braku zrozumienia osoby, która tego zrozumienia potrzebowała jak najwięcej. Bohaterowie nie są papierowymi postaciami bez życia, a osobami z krwi i kości, które mają wady i zalety, żywymi i ciekawymi, które pod wpływem wydarzeń zmieniają się, przechodzą swoje wewnętrzne metamorfozy. Ta dynamika postaci sprawia, że historia zyskuje na realności i dowodzi, że Amy Harmon jest utalentowaną pisarką.
Na kilka pozytywnych słów zasługuje również jedyny w swoim rodzaju klimat powieści. Czytelnik wcale nie trafia w sam środek życia ucznia i nastolatka, nie śledzi losów bohaterów w szkole, chociaż kilka momentów właśnie tam ma swoją akcję, ale obserwuje postaci poza tym wszystkim. Spodobało mi się bardzo klimatyczne miejsce akcji, czyli duża farma. Czytelnik otoczony jest płynącą zewsząd swojskością, towarzystwem koni i poczuciem wolności. Spodobało mi się, jak plastycznie i ciekawie Amy Harmon oddała ten właśnie klimat. Przeplata się od z drugim, zupełnie innym klimatem, który pochodzi ze świata Mojżesza – mrocznym, intrygującym, fascynującym, a momentami nawet przerażającym, a to z kolei wiąże się z bardzo interesującym wątkiem dotyczącym tego bohatera, którego również kompletnie się nie spodziewałam, zważywszy na gatunek powieści. Autorka nie poprzestaje na tym, bo w historię Mojżesza i Georgii włącza jeszcze wątek kryminalny, którego rozwiązanie dość mocno mnie zaskoczyło. Wszystko to zebrane w całość sprawiło, że całkowicie przepadłam w świecie przedstawionym, a niektóre momenty z powieści zapisały się w mojej pamięci bardzo mocno.
Autorkę muszę również docenić za sposób poprowadzenia narracji pierwszoosobowej z punktu widzenia Mojżesza. Zawsze mam duże obawy, gdy pisarki piszą z perspektywy chłopaka, gdyż często ta narracja jest przesłodzona, zbyt emocjonalna i wychodzi nienaturalnie. Autorki, które pochwaliłam za ten element – za sukces w tej dziedzinie – mogę policzyć na palcach jednej ręki. Amy Harmon na szczęście właśnie do nich należy. W narracji Mojżesza ani razu nie spotkałam się z wyolbrzymieniami, przesadną emocjonalnością i słodyczą, a muszę zaznaczyć, że ten bohater dość często na dłuższy czas przejmuje stery w powieści, wobec czego nieumiejętne poprowadzenie narracji przez autorkę mogłoby być fatalne w skutkach dla całej historii.
Jedynym, ale dość poważnym minusem Prawa Mojżesza jest zakończenie. Cała historia jest bardzo wzruszająca – jest to pierwsza książka, nad którą od bardzo dawna uroniłam łzę, a nawet dwie – a pomysłowość Amy Harmon bardzo mnie zaskoczyła. Wszystko byłoby świetne, gdyby nie to, w jaki sposób książka się kończy. Na miejscu autorki całkowicie zrezygnowałabym z ostatniego rozdziału. Dlaczego? Bo jasno zamyka on historię i nie daje Czytelnikowi możliwości puszczenia wodzy wyobraźni. Ponad to przedostatni rozdział kończy się w bardzo jasny, wzruszający sposób, który nie zostawia żadnych wątpliwości, a jednocześnie pozwala Czytelnikowi snuć swoje wizje i takie zakończenie byłoby moim zdaniem strzałem w dziesiątkę. Byłam zafascynowana, dopóki nie przeczytałam ostatniego rozdziału. Nie mogę powiedzieć, że jest on zły, bo absolutnie nie jest, ale klimatem dość mocno odbiega od całej historii, co trochę zniszczyło nastrój. Ale to nie jest żaden powód, aby nie sięgnąć po tę książkę!
Prawo Mojżesza to książka tak piękna, że mogłabym o niej mówić dniami i nocami, choć wątpię, aby słowa mogły wyrazić mój zachwyt. Nad tą książką trzeba posiedzieć, pomyśleć, podenerwować się, zachwycić się, zapłakać i zaśmiać. Historia Georgii i Mojżesza wdarła się do mojego świata i chyba przez długi czas w nim zostanie. Takiej książki po prostu szukałam od dawna.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/228-prawo-mojzesza-amy-harmon.html
Znaleziono go w koszu na pranie. Jego matka narkomanka porzuciła go zaraz po urodzeniu. Tylko cudem przeżył. Z dziecka z problemami wyrósł na chłopaka z jeszcze większymi problemami i mroczną przeszłością. Intrygował ludzi, ale zawsze również przerażał i budził lęk. Mojżesz – pęknięty chłopiec.
Któregoś lipcowego dnia pojawił się na farmie rodziców siedemnastoletniej...
2016-08-14
Kira i Grayson mają pewne kłopoty. Ona chce uciec od swojego poprzedniego życia i zacząć nowe, ale mając bliskich za swoich wrogów jest to dość trudne. On z kolei chce uratować upadającą winnicę, która zamieniła się w ruinę po śmierci jego ojca. Pewna propozycja Kiry może na zawsze odmienić sytuację każdego z nich. Stawka jednak jest bardzo wysoka, a konsekwencje tej decyzji mogą być poważne, ale przede wszystkim mogą całkowicie wywrócić życie ich obojga do góry nogami. Czy cały plan się powiedzie, a co najważniejsze – czy bohaterowie będą mieli na tyle odwagi, aby się na niego zgodzić?
Mia Sheridan od zawsze interesowała mnie swoją twórczością. Zaczęło się od Bez słów, jednak po przeczytaniu tej książki i poznaniu historii Bree oraz Archera odczułam głęboki zawód i rozczarowanie. Mimo to decyzja o sięgnięciu po kolejną jej książkę zajęła mi kilka sekund. Przyciąganie do tej powieści było ogromne i coś podpowiadało mi, że może w tym przypadku będzie dużo lepiej. I faktycznie tak było, ponieważ Bez winy okazała się powieścią zdecydowanie ciekawszą, wciągającą, bardziej dopracowaną, a co najważniejsze – pełną bardzo ważnych morałów.
Od samego początku bardzo spodobał mi się klimat powieści. Nie czuć w nim żadnego parcia na wątek miłosny, tak jak to było w przypadku Bez słów, a Czytelnik nie musi długo czekać na rozwój wydarzeń. Sprawia to, że książkę czyta się bardzo szybko, ale jednocześnie można delektować się historią.
Sam pomysł również przypadł mi do gustu. Co najważniejsze, autorka nie uczyniła z niego od razu słodkiego wątku, a stopniowo i bardzo dobrze pokazywała zmianę w relacji Kiry i Graysona. Bardzo bawiły mnie dialogi bohaterów, zwłaszcza ich słowne sprzeczki, ich zachowanie oraz sytuacje, które nieraz doprowadziły mnie do śmiechu. W tej kwestii autorka spisała się na medal.
Z bohaterów jestem zadowolona. U Kiry bardzo spodobała mi się jej wrażliwość na ciężką sytuację niektórych ludzi, jej mądrość i delikatność. Grayson z kolei zapunktował u mnie siłą charakteru i głębokim oddaniem. Nie oznacza to jednak, że oboje byli idealni. W ich zachowanie momentami wkradała się szablonowość, zwłaszcza w scenach romantycznych i wtedy, gdy w grę wchodziły poważne uczucia oraz emocje, ale działo się to tak rzadko, że nie jestem w stanie potraktować tego jako minusa powieści. Drugoplanowi bohaterowie byli dość dobrze wykreowani, a autorka nie poszła na łatwiznę. Ten element szczególnie mnie ucieszył, bo pewne postacie okazały się po prostu fenomenalne. Właściwie to jestem zadowolona z tego, że autorka wszystko to rozwijała tak spokojnie i powoli. W Bez słów od razu wyczułam, że będzie chodziło tylko o jedno, ale tutaj tak na szczęście nie było.
Czy wobec tego Bez winy ma w ogóle jakieś minusy? Znalazło się, jest kilka, ale w porównaniu do zalet tej książki są one naprawdę małe. Wątek miłosny momentami faktycznie był szablonowy i trochę oklepany, zakończenie powieści tonie w słodkościach i westchnieniach, ale machnęłam na to ręką, bo całość porwała mnie i kupiła.
Jeśli nie przypadła Wam poprzednia książka Mii Sheridan, czyli Bez słów, to z ręką na sercu mogę Wam zarekomendować tę powieść. Jest lepiej dopracowana, ciekawsza i dużo bardziej wciągająca niż poprzedniczka, bohaterowie stali się jedną z moich ulubionych par, a sama ich historia nie jest prosta i banalna – ciągle coś się dzieje, a wspólne stawianie czoła gorszym sytuacjom umacnia ich więź. Jeśli jednak Bez słów całkowicie Was w sobie rozkochała, to jeszcze lepiej! Bez winy okaże się strzałem w dziesiątkę. Książka ta zaskoczyła mnie o tyle, że przekazuje dość ważne i istotne mądrości – to, że czasami trzeba wyjść komuś naprzeciw i spotkać się w połowie drogi. Pod tym względem Bez winy bardzo mnie zachwyciła i byłam bardzo mile zaskoczona. Serdecznie Wam ją polecam!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/226-przedpremierowo-bez-winy-mia.html
Kira i Grayson mają pewne kłopoty. Ona chce uciec od swojego poprzedniego życia i zacząć nowe, ale mając bliskich za swoich wrogów jest to dość trudne. On z kolei chce uratować upadającą winnicę, która zamieniła się w ruinę po śmierci jego ojca. Pewna propozycja Kiry może na zawsze odmienić sytuację każdego z nich. Stawka jednak jest bardzo wysoka, a konsekwencje tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-07
Po kilku latach walki z rakiem i leczenia czterdziestoletnia Mia Hayes, zwana w rodzinie Królikiem, trafia do hospicjum. Mimo jej sytuacji bliscy dalej szukają sposobu na uratowanie ukochanej córki, siostry, matki i przyjaciółki. Każdy na swój sposób stara się radzić sobie z tym, co teraz dzieje się w ich życiu – wszyscy jednak spotykają się przy łóżku Mii, kłócą się, rozmawiają, plotkują i wspominają.
Otoczona bliskimi Mia myśli o Johnnym, swojej pierwszej miłości, i ma nadzieję, że jeszcze się spotkają.
Decydując się na przeczytanie Ostatnich dni Królika wiedziałam, że sięgam po książkę smutną. Smutek można wyczuć już przecież w samym tytule, a potwierdza go jedynie opis. Mimo iż tematyka nie należy do lekkich, a sama autorka zdecydowała się na opowieść o trudnej walce z nowotworem, bardzo chciałam poznać losy głównej bohaterki. Obietnica pięknej, wzruszającej i jedynej w swoim rodzaju przygody kusiła. Po przeczytaniu Ostatnich dni Królika mogę stwierdzić, że książka w trzech czwartych spełniła moje oczekiwania, jednak nie obyło się bez pewnych minusów i zastrzeżeń.
Do plusów powieści należy szeroki wachlarz bohaterów, od których płynie dużo energii. Rodzina Królika jest mieszanką najróżniejszych osobowości, charakterów, zwyczajów i wartości, ciągle coś się dzieje, ciągle ktoś jest przy Mii i z każdym z tych bohaterów wiąże się inna historia. Plus związany z tą mieszanką postaci jest jednak mały, ponieważ autorka narzuciła sobie dość trudne zadanie, bowiem nie wystarczy wykreować wielu bohaterów – trzeba też dopilnować, aby nie stali się w pewnym momencie szablonowi i papierowi. Na pewno nie mogłam narzekać na szablonowość bohaterów, gdyż autorka starannie ominęła schematyczność, ale czasami miałam wrażenie, że w tym wirze najróżniejszych przygód i wydarzeń zapomniała o tym, aby wlać w nich trochę życia. Skutkiem dużej ilości postaci było to, że w pewnym momencie niektórzy stracili swoją rolę, mieszali mi się, mylili, a czasami wręcz zapominałam, jakie zadanie pełnili w życiu Królika. Nie wpływa to jednak negatywnie na powieść – dzięki szerokiemu wachlarzowi postaci faktycznie ciągle coś się dzieje.
Wśród tej pokaźnej grupy bohaterów najbardziej zwróciłam uwagę na wspomnianego w opisie Johnny’ego, ponieważ jego historia łączy się z historią Królika i jej brata, a to z kolei otwiera przed Czytelnikiem piękną opowieść o młodości, marzeniach, sukcesach, porażkach i dorastaniu. Wątek Johnny’ego bardzo mnie wzruszył i zakończenie powieści uczynił pięknym oraz poruszającym.
Rodzina i przyjaciele Królika tworzą osobliwą mieszankę, o której naprawdę trudno jest zapomnieć. Wszystkich połączyła jedna tragedia, jedno pragnienie i jedna osoba. Do fragmentów wspomnień wkrada się nutka nostalgii i melancholii. Przeżywanie razem z nimi powolnego odchodzenia córki i siostry było dla mnie również smutnym i poruszającym przeżyciem, ponieważ tak jak oni zdawałam sobie sprawę, że w obrazie szalonej, zwariowanej piątki zabraknie jednej osoby.
Autorka zaskoczyła mnie tym, że nie skupiła się tak bardzo na samej chorobie, a na tym, jak z chorobą najbliższej osoby i jej odejściem radzi sobie rodzina. Ten ciekawy zabieg bardzo mi się spodobał, ponieważ ukazywał temat śmierci od innej strony – nie od strony osoby, która choruje i powoli umiera, ale od strony rodziny, która musi sobie z tym poradzić i ułożyć swoje życie od nowa. Anna McPartlin dużą wagę przywiązuje także do wspomnień, które budują nastrój i wprowadzają do powieści dużą dawkę tęsknoty i melancholii.
Niestety nie do końca było tak kolorowo. Pomimo wielu zalet Ostatnie dni Królika ma także kilka wad – mało, ale takich, które trochę przeszkadzały mi podczas czytania. Czasami wznosiłam oczy do nieba, czytając do bólu proste, banalne, często pozbawione jakiegokolwiek polotu dialogi. Ta prostota rozmów w ogóle nie pasowała mi do pięknego obrazu rodziny, młodości i walki, jaki stworzyła autorka. Czekałam na interesujące rozmowy, mądrości i błyskotliwe uwagi, a zamiast tego dostałam pozbawione barw wymiany zdań. Wpływały one na odbiór historii i akcję, która moim zdaniem biegła wtedy za szybko.
Z tym minusem wiąże się również kolejny. Styl autorki jest bardzo prosty, język oszczędny i z pewnością nie powinnam tego zaliczać do wad książki, gdyby nie fakt, że przez to Anna McPartlin nie skupiała się na chwilach ważnych, pięknych, którym można było poświęcić trochę więcej zdań i czasu. W tym wypadku prostotę nie uważam za plus, a za minus. W momentach, na które najbardziej czekałam, autorka kompletnie się nie popisała, dlatego czasami odczuwałam głębokie rozczarowanie.
Pomimo minusów i zastrzeżeń powieść Anny McPartlin skradła moje serce. Jest wzruszająca, zabawna, wciągająca i momentami bardzo smutna, ale wszystko to składa się na piękno wypływające z tej właśnie historii. Zakończenie bardzo mnie poruszyło, ale z jakich powodów i dlaczego – tego nie mogę Wam powiedzieć. Musicie przekonać się sami. Zachęcam Was do sięgnięcia po Ostatnie dni Królika. Nawet jeśli pod względem warsztatu książka nie przypadnie Wam do gustu, to pozostawi po sobie piękny obraz rodziny i przyjaźni.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/08/225-ostatnie-dni-krolika-anna-mcpartlin.html
Po kilku latach walki z rakiem i leczenia czterdziestoletnia Mia Hayes, zwana w rodzinie Królikiem, trafia do hospicjum. Mimo jej sytuacji bliscy dalej szukają sposobu na uratowanie ukochanej córki, siostry, matki i przyjaciółki. Każdy na swój sposób stara się radzić sobie z tym, co teraz dzieje się w ich życiu – wszyscy jednak spotykają się przy łóżku Mii, kłócą się,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-08-22
2016-07-06
2016-06
2016-03-25
Jude jest buntowniczką zabiegającą o uwagę matki. Ta skryta romantyczka w swoim życiu podejmuje wiele złych decyzji, których skutki musi ponieść. Noah, jej brat bliźniak, jest nieśmiały i delikatny. Żyje z przeświadczeniem, że nie spełnia oczekiwań ojca, lecz z matką łączy go silna więź. Kiedyś Jude oddała Nohaowi słońce, gwiazdy, ocean i drzewa – teraz oddałaby absolutnie wszystko, aby było tak, jak dawniej.
Oddam ci słońce intrygowała mnie od dnia premiery. Co prawda nie odczułam wyższej konieczności sięgnięcia po tę książkę, ale pamiętałam o niej i czekałam na odpowiedni moment. Bez wahania przyznam, że oczekiwałam czegoś innego. Byłam wręcz przekonana, że będzie to powieść o relacji brata i siostry i właściwie na tym moje przewidywania się kończyły. Ciekawość natomiast budziło we mnie to, co znajdę na kartach lektury oprócz zasygnalizowanego już na początku tematu rodzeństwa. I nie spodziewałam się, że znajdę tak dużo.
Jednym z najciekawszych elementów powieści jest narracja, która szczególnie zwróciła moja uwagę. Historia bowiem pokazywana jest z dwóch perspektyw – brata i siostry – ale rozdziały przedstawiane z punktu widzenia Noaha ukazują sytuację rodzeństwa w wieku 13 lat, a te z punktu widzenia Jude ich losy w wieku lat 16. Jest to bardzo ciekawy zabieg, ponieważ dzięki temu Czytelnik jest świadkiem wydarzeń z przeszłości, które zmieniały życie rodzeństwa, a jednocześnie uczestniczy w wydarzeniach w teraźniejszości. Im więcej stron powieści za nami, tym lepiej można zaobserwować proces wskakiwania elementów układanki na swoje miejsce. Dzięki temu można bez innych, zbędnych zabiegów łatwiej poznać i zrozumieć losy rodzeństwa, a co za tym idzie – dowiedzieć się, dlaczego i jak ich relacje zmieniają się na przestrzeni trzech lat. Dodatkowo obie narracje indywidualizowane są w bardzo ciekawy sposób. Noah i Jude obracają się w świecie sztuki, co dodatkowo skradło moje serce i bardzo podobało mi się to, że autorka kładzie na to nacisk (zwłaszcza w narracji Noaha).
A skoro mowa o sztuce, to jest ona drugim elementem, który bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. W swoim życiu przeczytałam kilka książek, w których przewijał się motyw sztuki, ale nigdy nie był on tak dobrze rozbudowany i nie stanowił motywu przewodniego. Wydarzenia w Oddam ci słońce właściwie toczą się wokół sztuki, sztuka jest tym, co dzieli i łączy, co rani i pociesza. Pani Nelson spisała się w tej kwestii na medal i myślę, że osiągnęła to, co chciała.
Kilka pozytywnych słów mogę powiedzieć też o postaciach, gdyż należą oni do mocnych stron książki. Spośród dwójki rodzeństwa najbardziej polubiłam Jude. Podobało mi się to, w jaki sposób przechodzi metamorfozę, jak zmienia się na przestrzeni kilku lat, a jednak wciąż zachowuje pewne charakterystyczne cechy (ukazujące się między innymi w relacji z bratem). Miała swoje wady, miała zalety, jest postacią ciekawą i barwną. To samo tyczy się jej brata, chociaż do niego zapałałam mniejszą sympatią. Nie zmienia to faktu, że tak jak Jude, on także należy do dobrze wykreowanych postaci o własnym charakterze i własnej osobowości, która również przechodzi zmianę. W książce nie brakuje też innych, ciekawych postaci drugoplanowych. Spośród wszystkich moje serce skradł pewien Anglik i duch, ale nic więcej Wam nie zdradzę!
Jak wspomniałam wcześniej, oczywistym było to, że Oddam ci słońce to powieść o rodzeństwie. Nie wiedziałam jednak, co jeszcze mogłaby ta książka przedstawiać, dlatego dużym i miłym dla mnie zaskoczeniem był pomysł na fabułę oraz akcja. W powieści dużo się dzieje. Historia pewnego wydarzenia po kilku latach okazuje się zawiła i nie do końca tak jasna, jak wydawała się na początku. Prywatne śledztwa, dążenie do prawdy, drobne kłamstwa wyrastające do poziomu dużych sekretów, walka z samym sobą i poszukiwanie sposobu na pogodzenie się to najważniejsze elementy fabuły. Akcja powieści z każdą stroną staje się coraz ciekawsza, coraz więcej się dzieje, dlatego sam punkt kulminacyjny jest bardzo ciekawy. W tej kwestii Oddam ci słońce znów zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie.
Ale były też drobne minusy. Jestem niezbyt entuzjastycznie nastawiona do długich rozdziałów, a tutaj niestety były one całkiem spore – właściwie nie spotkałam się jeszcze z książką, która miałaby tak długie rozdziały. Ponad to wraz z ostatnimi stronami, już po punkcie kulminacyjnym, bardzo dłużyło mi się zakończenie. W porównaniu do całości było dla mnie zbyt schematyczne, zbyt szablonowe, długie i momentami nużące, ale wciąż piękne.
Oddam ci słońce to powieść z pięknym przesłaniem. Udowadnia, że życie w zgodzie z własnym sumieniem jest podstawą, a przebaczenie ma ogromną siłę. Pokazuje też, że jeśli się coś kocha, nigdy się z tego nie zrezygnuje. Autorka wnikliwie przedstawia relację rodzeństwa, które w swoim życiu musi odnaleźć prawdę, a wraz z prawdą spokój. Dla mnie osobiście jest to jedna z piękniejszych książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam, z dobrym warsztatem pisarskim Jandy Nelson, ciekawymi postaciami, wciągającą akcją i uniwersalnymi przesłaniami.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/03/219-oddam-ci-sonce-jandy-nelson.html
Jude jest buntowniczką zabiegającą o uwagę matki. Ta skryta romantyczka w swoim życiu podejmuje wiele złych decyzji, których skutki musi ponieść. Noah, jej brat bliźniak, jest nieśmiały i delikatny. Żyje z przeświadczeniem, że nie spełnia oczekiwań ojca, lecz z matką łączy go silna więź. Kiedyś Jude oddała Nohaowi słońce, gwiazdy, ocean i drzewa – teraz oddałaby absolutnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-09
Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam tę charakterystyczną niebieską okładkę ze złotym piórem. Gdziekolwiek widziałam zdjęcia tej powieści na różnych portalach społecznościowych, tam czytałam tonę pozytywnych komentarzy. Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender chodziła za mną krok w krok, dopóki nie zdecydowałam się sięgnąć po nią i przeczytać. Trzymając ją już w rękach zastanawiałam się, czy ta krótka, zaledwie trzystustronicowa historia wciągnie mnie, jak wielu innych Czytelników, czy też uczyni niezadowoloną, zawiedzioną czytelniczką. Jeśli wciągnie, to czym zachwyci (oprócz okładki)? Jeśli nie, to czym odrzuci? Pytania stale się mnożyły, sceptycznie podejście nie malało nawet podczas czytania tej książki, aż w końcu dotarłam do końca i poznałam, o co w tym wszystkim chodzi.
Całkiem ciekawy prolog nakreśla nam motywy zapowiedzianej w opisie podróży Avy w przeszłość. Przybliża też samą bohaterkę oraz jej sytuację, jako dziewczyny ze skrzydłami, którą ludzie uważają za anioła lub boski znak. Następnie wraz z bohaterką lądujemy na początku XX wieku we Francji, gdzie Ava zaczyna snuć historię o swojej prababce, jej losach, o losach swojej babci w Ameryce, o historii matki… Wszystko to trwa całkiem długo, ponieważ zajmuje ponad sto stron, a – jak wspomniałam wcześniej – książka ma ich zaledwie trzysta. Pomimo tego, że książkę czytało mi się całkiem przyjemnie, a niektóre rzeczy, o których wspomnę w następnych akapitach, mocno mnie zaskakiwały, cały czas zadawałam sobie pytanie: kiedy autorka w końcu przejdzie do sedna sprawy? Co prawda im bliżej czasów współczesnych Avie, tym ciekawiej, ale to oczekiwanie na główną bohaterkę trochę mnie nużyło. I wiecie co? To oczekiwanie naprawdę się opłaciło, a doceniłam je dopiero wiele stron później, gdy wszystkie elementy układanki, tak starannie przygotowywane i opisywane przez autorkę, wskakują na swoje miejsce i tworzą jedyny, niepowtarzalny świat, w którym żyje główna bohaterka. Naprawdę, z ręką na sercu mówię Wam – nie zrażajcie się długim wstępem. To wszystko jest tak zaplanowane, że potem będziecie zaskoczeni do potęgi entej.
Największym zaskoczeniem było dla mnie to, że powieść pani Walton wymyka się spod wszelkich szablonów i schematów. Właściwie aż do samego końca nie wiedziałam, czego mam się spodziewać na kolejnych stronach. Każdy rozdział był zagadką, każda postać zaskakiwała w inny sposób, każdą pokochałam na inny sposób i każda była do bólu oryginalna i charakterystyczna. Pani Walton poprzez swoich bohaterów i ich losy potwierdza najprawdziwsze prawdy o ludziach. Do tego dochodzi wszechobecna groteska, baśniowość i realizm magiczny, który stanowi codzienny, normalny porządek dnia – przecież to nic dziwnego dla matki Avy, że córka ma skrzydła. Spodziewajcie się bardzo dziwnych elementów dnia codziennego bohaterów, a także równie nietypowych zwrotów akcji. Właściwie nie cała akcja, a niektóre, wybrane wydarzenia są tutaj najistotniejsze. Jeśli więc spodziewacie się logicznej, wartkiej akcji, to musicie odłożyć te oczekiwania na bok.
Zaskakujący jest również obraz rodziny Avy – rodziny szalenie oryginalnej i ciekawej, nietypowej i dziwnej, ale też spowitej smutkiem, który każdy z członków chowa w swoim sercu i o którym zwykle się nie mówi. Niektórym na samym końcu udaje się odnaleźć szczęście, niektórym nie. Rozwiązania ich problemów często są bardzo proste, a w tej niesamowitej prostocie można odnaleźć bardzo ważne mądrości i morały, które autorka chce przekazać swoim Czytelnikom. Dzięki nim zwraca uwagę na kwestie stanowiące istotne elementy życia człowieka. Bez wątpienia Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to książka bardzo mądra.
O powieści Leslye Walton mogłabym pisać przez długi, długi czas, wychwalając ją pod niebiosa za jej geniusz, nieszablonowość i oryginalność. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że historia Avy jest na tyle osobliwa – jak sugeruje sam tytuł – że nie każdemu może przypaść ona do gustu. Bardzo sceptyczne podejście sprawiło, że zauważenie pewnych zalet było zdecydowanie łatwiejsze, niż gdybym nastawiła się pozytywnie. Jak powszechnie wiadomo, ilu Czytelników, tyle opinii, dlatego podczas sięgania po książkę radziłabym zachować lekką ostrożność.
Sam punkt kulminacyjny i koniec były dla mnie szokiem. W tym całym zaskakiwaniu Czytelnika i nieszablonowości nie wiedziałam, że autorka tak wciśnie mnie w fotel na ostatnich stronach. Po próbach przemyślenia zakończenia książki wciąż stoję w tym samym miejscu i śmiem nawet twierdzić, że jest ono dla mnie sporą zagadką. I chyba długo nią pozostanie, a przynajmniej do czasu kiedy dorwę jakiegoś Czytelnika tej powieści i przedyskutuję z nim ten nagły zwrot.
Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender to historia, w której groteska oraz realizm magiczny przeplatają się non stop i tworzą zwykłą, normalną codzienność bohaterki. Każda postać tej nieszablonowej, pięknej książki jest oryginalna i każda zmaga się ze swoją przeszłością, a ślad tej przeszłości widać w ich życiu na co dzień. Duchy, przepowiednie, pióra, złamane serce to zaledwie początek tego, co czeka na Was na stronach powieści. Wciąż tkwię w głębokim szoku po zakończeniu powieści i chyba nie chcę jeszcze z niego wychodzić, bo im dłużej w nim pozostanę, tym dłużej będę w świecie Avy – w lat 50-tych XX wieku, baśniowym, magicznym i w całym swoim smutku naprawdę pięknym.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/03/218-osobliwe-i-cudowne-przypadki-avy.html
Gdzie się nie obejrzałam, tam widziałam tę charakterystyczną niebieską okładkę ze złotym piórem. Gdziekolwiek widziałam zdjęcia tej powieści na różnych portalach społecznościowych, tam czytałam tonę pozytywnych komentarzy. Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender chodziła za mną krok w krok, dopóki nie zdecydowałam się sięgnąć po nią i przeczytać. Trzymając ją już w rękach...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-03-06
Tajemnica Noelle była pierwszą książką Diane Chamberlain, na którą w ogóle zwróciłam uwagę. Nim jednak sięgnęłam po tę intrygującą historię, znając już nazwisko tej autorki sięgnęłam po Sekretne życie CeeCee Wilkes oraz Dobrego ojca. Bardzo pozytywne wrażenia po lekturze pierwszej wymienionej książki i podobne, lecz z małymi zastrzeżeniami, po lekturze drugiej sprawiły, że szybko zainteresowałam się pozostałymi książkami pani Chamberlain. W końcu przyszedł czas na tę, która jako pierwsza rzuciła mi się w oczy. Ekscytacja towarzyszyła mi aż do rozpoczęcia lektury, a później wraz z kolejnymi stopniami naprzemiennie malała i wzrastała.
Dobrze było znów trzymać w rękach książkę Diane Chamberlain, ale niestety już na samym początku coś nie pasowało mi w tej powieści. Tajemniczy, niepasujący element znalazłam zaledwie kilka rozdziałów później. Problemem okazała się narracja pierwszoosobowa, a potęgował go dodatkowo fakt, że powieść pisana jest z punktu widzenia czterech osób – Tary, Emerson, a później również Anny i Grace. Rozdziały z perspektywy tych bohaterek są przeplatane z rozdziałami pisanymi w trzeciej osobie z punktu widzenia Noelle, których jest stosunkowo niewiele, ale stanowią bardzo ważny element całej historii. Właśnie dzięki tym rozdziałom poświęconym Noelle mogłam porównać obie te narracje – pierwszoosobową oraz trzecioosobową – i zauważyć, że w tej pierwszej coś jest nie tak. Biorąc pod uwagę naprawdę dobrą narrację w pierwszej osobie w Dobrym ojcu, ta była pozbawiona głębszych emocji i uczuć, tworzenia nastroju, oddziaływania na Czytelnika i częściej skupiała się na krótkich opisach czynności. Małe wzmianki o emocjach bohaterek w tym wypadku wydały mi się strasznie sztuczne, co w ogóle nie pasowało do Diane Chamberlain. Momentami wręcz miałam wrażenie, że czytam książkę nie jej autorstwa. O tym, że jednak jest to jej powieść, przypominały mi te niedługie rozdziały z punktu widzenia Noelle, które uważam za bardzo dobre.
Nie zachwyciły mnie też dwie główne bohaterki, czyli Tara i Emerson. Pani Chamberlain nie popisała się swoimi umiejętnościami podczas kreowania ich. Nie znalazłam w nich żadnych charakterystycznych cech ani elementów, które jasno odróżniałyby je od siebie i tworzyły mocne, konkretne osobowości. Momentami nawet zastanawiałam się, czy czytam rozdział z perspektywy Emerson, czy też z perspektywy Tary. Ich nieporadność, skłonność do pochopnego działania i pośpiechu nie przypadła mi do gustu. Trudno mi było nie powstrzymywać gniewu, gdy Tara dawała sobą pomiatać przez córkę. Drugoplanowi bohaterowie również nie wypadli najlepiej, a właściwie śmiało mogę rzec, że słabo. Najchętniej za to śledziłam losy Anny i jej rodziny. Nagłe zwroty w jej życiu – negatywne i pozytywne – sprawiły, że jej historia była bardzo realna, wzruszająca, momentami pełna uśmiechu, a głównie przepełniona ogromną nadzieją.
Inaczej sprawy mają się z tytułową bohaterką, czyli Noelle. Jest to postać, której postępowanie i osobowość wywołują bardzo różne emocje. Podczas lektury Tajemnicy Noelle moje odczucia względem jej osoby stale manewrowały między bezgranicznym zachwytem a niepohamowaną złością. Noelle jest trzonem tej powieści i nadaje ton całej historii. Czytelnik cały czas jest świadkiem jej wzlotów i upadków, a jest ich tyle i są tak różne, że nie sposób mi ocenić tej postaci. Podczas kreowania tej bohaterki Diane Chamberlain poradziła sobie znakomicie i jestem pewna, że osoby mające za sobą Tajemnicę Noelle mogą długo dyskutować o tej postaci.
Stopniowo z każdym kolejnym rozdziałem odkrywane są nowe fakty dotyczące Noelle i tego, czego dopuściła się w przeszłości. Niestety w relacjach bohaterów panuje takie pomieszanie z poplątaniem, a informacji jest tak wiele, że czasami trudno to wszystko ogarnąć i nie pogubić się. Odniosłam wrażenie, że pani Chamberlain chciała odkryć zbyt wiele tajemnic w zbyt krótkim czasie. Z jednej strony jest wątek Noelle, z drugiej strony wątek Anny, do tego dochodzą prywatne sprawy bohaterek i voilá, dezorientacja na miejscu. Na całe szczęście uczucie to nie trwa długo, a im bliżej końca, tym większe napięcie w oczekiwaniu na rozwiązanie zagadki. I właśnie tutaj pani Chamberlain wgniata Czytelnika w fotel nagłym zwrotem akcji. Z pewnością większości Czytelników przypadnie ono do gustu i zmieni całkowicie obraz historii, dla mnie osobiście było jednak ciut przesadzone. Nie twierdzę jednak, że złe. Na pewno kolejny raz zmienia ono spojrzenie na postać Noelle.
Pomimo tych wszystkich minusów i zastrzeżeń Tajemnica Noelle sprawiła, że mogłam na chwilę zatrzymać się, przenieść do złożonego świata tytułowej bohaterki, odbyć podróż w czasie i poznać jej historię, która u każdego z nas z pewnością obudziłaby inne odczucia. Sentyment do powieści Diane Chamberlain zawsze u mnie pozostanie. Autorka opowiada o ważnych relacjach rodziców z dzieckiem, o ogromnej i silnej rodzicielskiej miłości i o sytuacjach, które mogą na zawsze odmienić ludzkie życie. Tajemnica Noelle świetnie wpisuje się w te kryteria i mimo pewnych wad uważam ją za książkę dobrą – głównie dzięki poruszanemu tematowi, postaci Noelle oraz rozwiązaniu zagadki. Jeśli nie przeszkadzają Wam wyżej wymienione zastrzeżenia lub jesteście w stanie zignorować je na jakiś czas, polecam Wam sięgnięcie po Tajemnicę Noelle. Wnioski i morały płynące z historii trzech przyjaciółek są tego warte.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/03/217-tajemnica-noelle-diane-chamberlain.html
Tajemnica Noelle była pierwszą książką Diane Chamberlain, na którą w ogóle zwróciłam uwagę. Nim jednak sięgnęłam po tę intrygującą historię, znając już nazwisko tej autorki sięgnęłam po Sekretne życie CeeCee Wilkes oraz Dobrego ojca. Bardzo pozytywne wrażenia po lekturze pierwszej wymienionej książki i podobne, lecz z małymi zastrzeżeniami, po lekturze drugiej sprawiły, że...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-02-29
2016-01-08
Misja 100, wbrew wielu negatywnym opiniom, bardzo mi się spodobała. Ciekawy pomysł i całkiem niezłe wykonanie sprawiły, że wciągnęłam się w historię rozbitków z Kolonii i niecierpliwie czekałam na kontynuację. Po skończeniu drugiej części moje zdanie na temat twórczości Kass Morgan nie zmienia się – podobnie jak Misja 100, Dzień 21 była książką przyjemnie napisaną, wciągającą, a momentami zaskakującą, ale z pewnymi zastrzeżeniami i z pewnymi innymi plusami.
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, jest mniejsza liczba retrospekcji, dzięki czemu akcja w drugim tomie w większej mierze skupia się na aktualnej sytuacji bohaterów na Ziemi. W Misji 100 akcja została dość mocno spowolniona przez przytłaczającą ilość krótkich migawek z przeszłości. Na szczęście tym razem autorka zminimalizowała retrospekcje blisko o połowę, przez co przeszłość bohaterów stanowi solidne tło, ale nie jest tak mocno eksponowana. Automatycznie sprawiło to, że w drugiej części działo się wiele ważnych rzeczy i niespodziewanych zwrotów akcji.
Skoro jesteśmy przy akcji, warto powiedzieć, że na Czytelnika czeka dużo różnych, interesujących wydarzeń, które nieco zmienią bieg historii bohaterów. Dzięki Wellsowi, Clarke i Bellamy’emu wiemy, jak wygląda sytuacja rozbitków na Ziemi, a dzięki Glass obserwujemy sytuację w Kolonii. O ile w pierwszej części jest to jedynie wgląd w wydarzenia na statku (z punktu widzenia Glass), tak w drugiej części dzięki tej perspektywie odpowiednie elementy wchodzą na swoje miejsce i zazębiają się razem z pozostałymi perspektywami. Ciekawy rozwój następuje również w kwestii tajemnic bohaterów oraz ich życia prywatnego. Już w pierwszej części z łatwością można zaobserwować, że życie każdej z najważniejszych postaci wcale nie jest takie proste. Każdy z nich zmaga się z jakąś tragedią lub sekretem. W tej części dochodzi do rozwiązania lub ujawnienia wielu z nich, co często odpowiada za nagły zwrot akcji.
Bardzo dobrą cechą tej części – jak i poprzedniej – jest bardzo lekki styl i prosty język. Dzień 21 czyta się szybko i przyjemnie, a język jest dostosowany do młodego Czytelnika. Oprócz tego jest to powieść, w której znajdziecie całkiem dobre wątki miłosne, więc jeśli szukacie książki z akcją, tajemnicami i romansem, ta na pewno spełni Wasze oczekiwania.
Podobnie jak w przypadku Misji 100, tak i tutaj mam pewne zastrzeżenia co do długości całej powieści. Jak na taką ilość stron (264) akcja jest całkiem dobrze rozplanowana, nie ma żadnego nudniejszego fragmentu, ale ciągle mam wrażenie, że jak na taką historię jest to stanowczo za krótko. W niektórych momentach autorka mogłaby się bardziej postarać, bardziej rozpisać, a jednak pozostawia je nie do końca rozwinięte. Z jednej strony to dobrze, gdyż pozwala mocniej działać wyobraźni Czytelnika, a z drugiej byłoby lepiej, gdyby zagłębiła się w szczegóły stworzonego przez siebie świata. Chyba tego najbardziej mi brakowało. Organizacja obozu i życie w nim było opisane tak pobieżnie, jakby autorka w ogóle nie przywiązywała do tego wagi.
Ocena drugiej części jest taka sama jak ocena pierwszej, ale obok tej siódemki przyznanej temu tomowi jest malutki, niewidzialny plusik. Jeśli po przeczytaniu Misji 100 zastanawiacie się, czy warto kontynuować czytanie serii, myślę, że Dzień 21 utwierdzi Was w przekonaniu, że warto. Bardzo ciekawe zakończenie poniekąd zmusza do sięgnięcia po trzecią część, ale za pewne uczynią to ci, którym historia przypadła do gustu. Mnie bardzo wciągnęła, dlatego z przyjemnością sięgnę po trzeci tom.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/02/215-dzien-21-kass-morgan.html
Misja 100, wbrew wielu negatywnym opiniom, bardzo mi się spodobała. Ciekawy pomysł i całkiem niezłe wykonanie sprawiły, że wciągnęłam się w historię rozbitków z Kolonii i niecierpliwie czekałam na kontynuację. Po skończeniu drugiej części moje zdanie na temat twórczości Kass Morgan nie zmienia się – podobnie jak Misja 100, Dzień 21 była książką przyjemnie napisaną,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-31
Do kontynuacji ulubionych powieści podchodzę zwykle z entuzjazmem, ale często entuzjazmowi towarzyszy lekki sceptycyzm. Wiele razy zdarzało się tak, że druga część nie dorównywała swoim poziomem pierwszej. Na wieść, że Ten jeden rok to historia opowiedziana z perspektywy Willema, opisująca jego życie podczas roku poszukiwania Allyson, sceptyczne podejście stało się jeszcze poważniejsze. Słyszałam nawet, że kontynuacja jest słabsza od pierwszego tomu. Obawy jednej okazały się niesłuszne, ponieważ Ten jeden rok tak bardzo mnie pochłonęła, że nie zauważyłam nawet, kiedy przeczytałam całą powieść.
Ogromny sceptycyzm odnosił się głównie do narracji powieści. Nie lubię, gdy w powieściach młodzieżowych (zwłaszcza w romansach) autorka pisze w pierwszej osobie z perspektywy mężczyzny. Bardzo często wychodzi to kiepsko, jest dużo cukru, roztkliwiania się nad rzeczami mało ważnymi, a nacisk na emocje jest momentami wręcz nienaturalny. Wielkim zaskoczeniem w związki z tym było dla mnie obserwowanie, jak Gayle Forman świetnie radzi sobie w tego typu narracji. Willema bardzo polubiłam w pierwszej części, dlatego cieszę się, że autorka nie przesadziła i nie zepsuła sprawy jak w Wróć, jeślipamiętasz, gdzie narracja z puntu widzenia mężczyzny wyszła jej fatalnie. Należy dodać, że choć cała powieść jest pisana z punktu widzenia Willema, to autorka ani razu nie sprawiła, żebym odczuwała jakiś spadek formy podczas czytania. Willem wobec tego jest prawdziwym facetem, nie targają nim wyolbrzymione emocje, nie ma przesłodzenia, nie ma też przesady. Właśnie to uważam za jeden z największych plusów tej kontynuacji.
Pond to książka napisana jest bardzo lekkim stylem i prostym językiem, wręcz trochę banalnym. W innym przypadku przyczepiłabym się do tej banalności, ale biorąc pod uwagę ilość różnych wydarzeń i mnogość bohaterów nie stawiam tu żadnego minusa. Śmiało mogę rzec, że ta prostota jest bardzo przyjemna i czyni z książki lekką, przyjemną powieść, którą czyta się w błyskawicznym tempie.
Kolejnym ważnym elementem powieści jest podróż, w jaką autorka zabiera Czytelnika. Jestem wręcz zachwycona sposobem wykonania i dbałością o najmniejsze szczegóły, bowiem podróż Willema również nie należy do banalnych wypadów. Pani Forman bardzo mocno przyłożyła się do opiów miejsc, które odwiedził Willem, do opisu zwyczajów, do języka (wtrącając najróżniejsze zwroty z języka holenderskiego, hiszpańskiego, hindi, francuskiego, hebrajskiego). Tych miejsc nie jest aż tak wiele, ale stanowią one bardzo ważne przystanki w jego życiowej drodze – w drodze poznawania siebie. Bardzo podobało mi się, jak autorka wiernie oddała klimat tych miejsc, a naprawdę niewielu autorów potrafi tak zrobić.
Myślę, że autorka poprawiła się też w kwestii kreowania bohaterów. Oprócz podróży i poszukiwania Gayle Forman zwraca również uwagę na rodzinę Willema, jej losy i aktualną sytuację. Nie jest to też taka banalna, prosta rzecz, a historia, które zainteresowała mnie swoją mnie swoją nietypowością i oryginalnością. Stanowi osobny wątek, bardzo ważny w życiu głównego bohatera. Sami bohaterowie są wykreowani w sposób ciekawy. Ci drugoplanowi zostali troszkę pominięci przez autorkę, ale pierwszoplanowi są przedstawieni w interesujący sposób. Przede wszystkim dużo dowiadujemy się o Willemie, dlatego też mocno emocjonalnie związałam się z tym bohaterem. Jego przygody, podróże i historia były tak ciekawe, że absolutnie nie odczuwałam braku Allyson w tej powieści. Pani Forman wszystko tak sprytnie rozplanowała, że książkę czyta się naprawdę przyjemnie.
Oprócz tego Ten jeden rok jest powieścią, która daje bardzo ciekawe odpowiedzi na pytanie, czy naszym światem rządzą wypadki. Odpowiedź ta kształtuje się na przestrzeni całej powieści i dzięki temu bardzo dobrze można zauważyć metamorfozę Willema. Nie jest to płytka powieść bez wartości odżywczych dla mózgu, a mądra historia z mnóstwem morałów, co odróżnia ją trochę od Tego jednego dnia, nie gdzie odnalazłam tak solidnej, filozoficznej płaszczyzny.
Po zakończeniu lektury poczułam lekką tęsknotę za całą historią Willema. Ten jeden rok to nie tylko powieść o losach młodego mężczyzny, który poszukuje siebie i próbuje odnaleźć dziewczynę, która zmieniła go prawdopodobnie na zawsze, ale jest to także piękna podróż po świecie. Udowadnia ona, że niektórzy ludzie spotykani na naszej drodze mogą mieć ogromny wpływ na nasze życie. Tę część – mimo różnych zdań, przeważnie tych negatywnych – osobiście uważam za lepszą od pierwszej. Jeśli spodobał się Wam pierwszy tom, drugi będzie uzupełnieniem dobrze znanej Wam historii. Natomiast jeśli ciągle wahacie się nad przeczytaniem drugiej części, radzę Wam trochę zaryzykować i przekonać się samemu. Dla mnie ta historia okazała się jedną z lepszych, jakie czytałam.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/02/214-ten-jeden-rok-gayle-forman.html
Do kontynuacji ulubionych powieści podchodzę zwykle z entuzjazmem, ale często entuzjazmowi towarzyszy lekki sceptycyzm. Wiele razy zdarzało się tak, że druga część nie dorównywała swoim poziomem pierwszej. Na wieść, że Ten jeden rok to historia opowiedziana z perspektywy Willema, opisująca jego życie podczas roku poszukiwania Allyson, sceptyczne podejście stało się jeszcze...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08
Ten jeden dzień Gayle Forman ma w sobie coś takiego, co od razu przyciągnęło mnie do tej książki. Mimo zachęcającego opisu i obietnicy romantycznej przygody podeszłam do tej pozycji dosyć sceptycznie, mając na uwadze pozytywne wrażenia po lekturze Zostań, jeśli kochasz, jak i negatywne po Wróć, jeśli pamiętasz. Ten jeden dzień była więc dla mnie zagadką. Na całe szczęście przygoda Allyson okazała się nie tylko przyjemna, ale i wciągająca i naprawdę ciekawa.
Całość zapowiada się na krótką, romantyczną historyjkę, której koniec być może jest łatwy do przewidzenia. Tego najbardziej się obawiałam. Ku mojemu zaskoczeniu historia Allyson nie była tak banalna, jak może się na początku wydawać. Najbardziej podobało mi się to, że podczas podróży głównej bohaterki i Willema faktycznie dużo się dzieje. Jest dużo przygód, jest też romans, ale na szczęście nieprzesłodzony i nie w zbyt dużej dawce, są też zaskakujące zwroty akcji, których w ogóle się nie spodziewałam. Sama podróż Allyson jest urozmaicona, co bez wątpienia wpływa na atrakcyjność książki i sprawiło, że mocno wkręciłam się w jej historię. Do tych plusów śmiało można dodać fakt, że powieść napisania jest prościutkim językiem i lekkim stylem, co czyni z niej idealną lekturę na jeden wieczór. Zapada przy tym w pamięć, więc relaks i pozytywne wrażenia są gwarantowane.
Podobało mi się również to, że Allyson nie jest papierową postacią. Tyczy się to też Willema. Wachlarz postaci nie jest duży, ale widać, że pani Forman skupiła się na swoich bohaterach i uczyniła z nich ciekawe osoby. To pozytywne wrażenie w kwestii bohaterów nie dotyczy tylko najważniejszej dwójki – czyli Allyson i Willema – ale także bohaterów drugoplanowych. Najbardziej zaciekawiła mnie matka głównej bohaterki, która ma swoje pięć minut w książce i która odgrywa ważną rolę w procesie przemiany Allyson. Pod tym względem byłam bardzo zadowolona.
Warto też wspomnieć troszkę o romansie w powieści. Jeśli szukacie książki, w której wątek miłosny będzie obecny, aczkolwiek nie w przesłodzonej ilości, Ten jeden dzień jest dobrym wyborem. Cała historia bowiem opiera się na romansie i zauroczeniu, ale nie występuje on w przyprawiającej o mdłości ilości. Właściwie nagły zwrot akcji w połowie książki nie tylko bardzo mnie zaskoczył, ale też wprowadził do powieści nutkę niepewności i tajemniczości, przez co romans na chwilę odszedł na drugi plan. Bardzo podobało mi się to, że autorka nie przesadziła z wątkiem miłosnym.
Ten jeden dzień jest lekturą tak lekką, przyjemną i wciągającą, że nie odnalazłam w niej żadnego większego minusa, który zaważyłby na ocenie powieści. Jedynie przez pewien czas bardzo sceptycznie podchodziłam do tej nagłej zmiany, która z początku troszkę wytrąciła mnie z tego zachwytu powieścią. Momentami z ostrożnością obserwowałam postępowanie głównej bohaterki, a kilku rzeczy domyśliłam się sama. Tylko raz autorka skusiła się na szablonowe rozwiązanie sytuacji, ale nie uważam tego za ogromny minus. Później jednak wszystko wróciło do normy i powieść ponownie zaczęła mnie wciągać.
Zakończenie historii Allyson bez wątpienia zmusza do sięgnięcia po drugą część. Uczynię to z przyjemnością, bo książka przypadła mi do gustu, pozwoliła mi oderwać się od rzeczywistości i zapewniła pozytywne wrażenia. Jestem bardzo ciekawa dalszych losów bohaterki. Jeśli więc szukacie przyjemnej, relaksującej powieści z nutką romansu, Ten jeden dzień jest dobrym wyborem. Urzeka swoją prostotą, a przy tym naprawdę wciąga. Myślę, że podróż Allyson może zainspirować niejednego Czytelnika. Ten jeden dzień należy do tego rodzaju książek, po których człowiek uśmiecha się do siebie i ma chęć odkrywania świata.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/01/212-ten-jeden-dzien-gayle-forman.html
Ten jeden dzień Gayle Forman ma w sobie coś takiego, co od razu przyciągnęło mnie do tej książki. Mimo zachęcającego opisu i obietnicy romantycznej przygody podeszłam do tej pozycji dosyć sceptycznie, mając na uwadze pozytywne wrażenia po lekturze Zostań, jeśli kochasz, jak i negatywne po Wróć, jeśli pamiętasz. Ten jeden dzień była więc dla mnie zagadką. Na całe szczęście...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-27
Święta Bożego Narodzenia to czas wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Kojarzy się z nimi mnóstwo przyjemnych rzeczy: ciepło rodzinne, możliwość bycia razem, prezenty, kolędy, a każda z nich składa się na specyficzną magię tego czasu. Dwunastu autorów powieści młodzieżowych w tym roku postanowiło podarować swoim Czytelnikom właśnie tę magię i każdy z nich zamknął ją w swoim opowiadaniu.
Piosenkarka, która udaje kogoś innego, aby uciec przed swoim dotychczasowym życiem; kucharz z zagadkową przeszłością i dziewczyna, która chce jak najszybciej uciec z rodzinnego miasteczka; adoptowana córka świętego Mikołaja, a także młodociany przestępca, który ma możliwość zrehabilitowania się to tylko początek tego, co możecie spotkać w zbiorze opowiadań Podaruj mi miłość. Od momentu pojawienia się tej książki w sklepach bardzo chciałam dostać ją w swoje ręce i poznać każde opowiadanie po kolei. W każdym szukałam klimatu świąt Bożego Narodzenia, w każdym szukałam jakiejś magii.
Ucieszyłam się, że autorką, która rozpoczyna lekturę Podaruj mi miłość jest Rainbow Rowell. Po przeczytaniu Eleonory i Parka oraz Fangirl to właśnie na nią najbardziej czekałam i przyznam, że oczekiwałam czegoś zaskakującego oraz oryginalnego. Niestety ku mojemu zaskoczeniu opowiadanie Północ nie okazało się niczym przebojowym. Owszem, miło było spotkać charakterystyczny styl Rainbow Rowell i wiedzieć, że to faktycznie ona, ale miałam wrażenie, że to opowiadanie było taką powtórką z Fangirl. Miało ono w sobie bardziej sylwestrową niż bożonarodzeniową magię, a i nie działo się w nim również nic szczególnego. Niespodziewanie sytuację naprawiła opowiadaniem Dama i lis Kelly Link. Nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z twórczością tej autorki, toteż zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Tymczasem fantastyczny motyw, klimat i ciekawy, nietypowy pomysł sprawiły, że opowiadanie tej autorki zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nie ukrywam, że jest ono specyficzne i nie każdemu przypadnie do gustu, ale mnie osobiście wciągnęło i zauroczyło. Matt de la Peña opowiadaniem Anioły na śniegu przenosi Czytelnika do świata młodego chłopaka, który musi mocno walczyć o swoje marzenia po utracie bliskiej osoby. W tym opowiadaniu klimat świąt dało się czuć, ale nie tak mocno. Poza tym momentami nie podobało mi się postępowanie bohatera, a i samo zakończenie pozostawiło pewien niedosyt. Nie oznacza to jednak, że opowiadanie było złe – wręcz przeciwnie, ponieważ należy do tych, które lubię i wspominam bardzo miło.
Trudne do oceny okazało się dla mnie opowiadanie Jenny Han Gwiazda Polarna wskaże ci drogę, ponieważ pomysł na to opowiadanie był rewelacyjny (najbardziej podobał mi się motyw adopcji głównej bohaterki przez świętego Mikołaja), ale wykonanie już niezupełnie. Natty momentami trochę mnie irytowała, jej zachowanie nieszczególnie przypadło mi do gustu, a samo zakończenie było dla mnie trochę nijakie. Na szczęście bez dwóch zdań opowiadanie tej autorki ma w sobie mnóstwo świątecznego klimatu. Następnie przyszła kolej na opowiadanie Stephanie Perkins o którym słyszałam mnóstwo pozytywnych rzeczy na długo przed przeczytaniem, czyli Cud Charliego Browna. Bez dwóch zdań to opowiadanie uważam za najlepsze z całego zbioru, ponieważ jest bardzo ciepłe, ma ciekawy, przyjemny klimat, wciąga i powaliło mnie swoim urokiem. Bardzo polubiłam głównych bohaterów, akcja nie była nudna, a i jej rozwój był interesujący, ponieważ zaczęło się od czegoś, co samą mnie trochę zaskoczyło. Do tego opowiadania powracałam wiele razy w przerwie między następnymi. Niestety dwa kolejne opowiadania trochę ostudziły mój entuzjazm. David Levithan w opowiadaniu Kryzysowy Mikołaj nie zaprezentował nic, czego nie spotkałam wcześniej w jego stylu i sposobie kreacji bohaterów po przeczytaniu Will Grayson, Will Grayson. Sam pomysł może i był ciekawy, ale nie zachwycił mnie trochę szablonowy sposób przedstawienia go. Właściwie momentami miałam wrażenie, że raz pisze John Green, raz David Levithan. Z kolei Krampuslauf Holly Black jest dla mnie trudną do oceny zagadką. Autorka miała fajny pomysł, ale rozwój wydarzeń momentami trochę mnie dziwił. W dodatku nagłe wejście fantastyki trochę nie pasowało mi do całokształtu.
Do opowiadania Gayle Forman Coś ty narobiła, Sophie Roth? podeszłam bardzo sceptycznie, mając na uwadze pozytywne doświadczenia związane z twórczością tej autorki, jak i negatywne. Na szczęście krótka historia tytułowej bohaterki okazała się znacznie lepsza niż mogłam przypuszczać. Minus stanowi zbyt szybkie, nagłe, trochę niespodziewane zakończenie, które nie pasowało mi do całego opowiadania utrzymanego w jednym, przyjemnym tempie. Jezus malusieńki leży wśród wojenki Myry McEntire było fajne do pewnego momentu. Historia głównego bohatera jest ciekawa, ale gdy autorka przechodzi do najważniejszej rzeczy, miałam wrażenie, że wszystko jest trochę sztuczne i lekko naciągane. Poza tym wątek miłosny wydawał mi się nienaturalny, zbyt wyidealizowany, ale nie ukrywam, że w czasie czytania tego opowiadania naprawdę śmiałam się do łez. Ogólnie oceniam je pozytywnie. Witamy w Christmas w Kalifornii Kiersten White oraz Gwiazda Betlejemska Ally Carter bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Klimat świąt był w nich mocno wyczuwalny, a i historie bohaterów bardzo mi się podobały. W tym pierwszym spotykamy się z Marią i Benem, których łączy praca w Christmas Café. Motyw z szóstym zmysłem dotyczącym gotowania był dla mnie strzałem w dziesiątkę, z kolei Ally Carter funduje Czytelnikom naprawdę zwariowaną przygodę prosto z Islandii. Pomysł był naprawdę trafiony, a rozwój wydarzeń sprawia, że opowiadanie ani na chwilę nie jest nudne. Z niecierpliwością czekałam na opowiadanie Laini Taylor, która wita Czytelnika tajemniczym tytułem Dziewczyna, która obudziła Śniącego. Autorkę tę bardzo cenię za Córkę dymu i kości, ale w tym razem uważam, że tworząc opowiadanie do Podaruj mi miłość za mocno kierowała się swoją bogatą wyobraźnią. Niestety nie ma ono w sobie nic ze świątecznego klimatu i w sumie czytało mi się go dosyć ciężko. Akcja niespecjalnie porywa, chociaż pomysł był ciekawy.
Jeśli szukacie książki, dzięki której poczujecie klimat świąt i będziecie mogli przenieść się do takiego świata, myślę, że Podaruj mi miłość spełni swoje zdanie. Zbiór składa się z naprawdę różnych opowiadań. Każdy znajdzie innych faworytów, każdy odszuka w nich inne przesłania. Cieszę się, że wiele opowiadań zaprezentowało naprawdę wysoki poziom. Dzięki Podaruj mi miłość odkryłam autorów, których nigdy wcześniej nie spotkałam, a których twórczość od tego momentu bardzo mnie zaciekawiła. Na ten wyjątkowy czas gorąco polecam Wam tę pozycję.
Północ Rainbow Rowell – 6/10, Dama i lis Kelly Link – 8/10, Anioły na śniegu Matt de la Peña – 7/10, Gwiazda Polarna wskaże ci drogę Jenny Han – 6/10, Cud Charliego Browna Stephanie Perkins – 9/10, Kryzysowy Mikołaj David Levithan – 5/10, Krampuslauf Holly Black – 6/10, Coś ty narobiła, Sophie Roth? Gayle Forman – 7/10, Jezus malusieńki leży wśród wojenki Myra McEntire – 6/10, Witamy w Christmas w Kalifornii Kiersten White – 8/10, Gwiazda Betlejemska Ally Carter – 7/10, Dziewczyna, która obudziła Śniącego Laini Taylor – 5/10
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/210-podaruj-mi-miosc-stephanie-perkins.html
Święta Bożego Narodzenia to czas wyjątkowy i jedyny w swoim rodzaju. Kojarzy się z nimi mnóstwo przyjemnych rzeczy: ciepło rodzinne, możliwość bycia razem, prezenty, kolędy, a każda z nich składa się na specyficzną magię tego czasu. Dwunastu autorów powieści młodzieżowych w tym roku postanowiło podarować swoim Czytelnikom właśnie tę magię i każdy z nich zamknął ją w swoim...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-13
Klucz Ziemi został odnaleziony. Endgame trwa, a koniec zbliża się wielkimi krokami.
Z dwunastki uczestników pozostało tylko dziewięcioro. Trwa zacięta walka z czasem. Świat paraliżuje wiadomość o Abbadonie, komecie, która zbliża się do Ziemi i która może spowodować zagładę. Aisling Kopp wierzy w to, że Endgame można zatrzymać; Hilal ibn Isa al-Salt jako Aksum jest w posiadaniu pewnego sekretu, który może ocalić ludzkość; Sarah Alopay walczy z demonami przeszłości, które nawiedzają ją od czasu zdobycia Klucza Ziemi, a Shari Chopra jest świadkiem spełniania się najgorszych wizji. Trwa nie tylko walka o zwycięstwo, ale również o rozwikłanie zagadki Endgame.
Endgame. Wezwanie zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Po małych problemach związanych z wciągnięciem się w historię zaczęłam żyć w świecie bohaterów i z ogromnym zainteresowaniem chłonęłam kolejne wydarzenia. Zakończenie sprawiło, że nie mogłam doczekać się drugiej części, ale w końcu nadszedł czas premiery i piękne wydanie Klucza Niebios znalazło się w moich rękach. Jak więc wypadła kontynuacja Wezwania?
Podobnie jak w przypadku pierwszej części nie mogłam na początku wciągnąć się w historię. Naprawdę cudownie było kolejny raz wejść do tego samego świata i spotkać się z tymi samymi bohaterami (niestety w mniejszym składzie), ale akcja była dosyć wolna, niekoniecznie ciekawa i rozwijała się bardzo powoli. Na szczęście ten stan zmienia się po kilkudziesięciu stronach i Klucz Niebios porwał mnie do swojego świata tak jak Wezwanie. Pod względem akcji Klucz Niebios na kolejnych stronach wypada naprawdę dobrze. Jest to książka, w której są momenty spokojne, chwile do zastanowienia się, rozwikłania zagadek i namyślenia, ale są także momenty pełne wartkiej akcji, kiedy oderwanie się od książki jest bardzo trudne. Najbardziej zaskakiwały mnie nagłe, niespodziewane zwroty akcji, które zupełnie zmieniały sytuację bohaterów. Właściwie każda strona była kolejną zagadką i nawet nie próbowałam przewidzieć, co może zdarzyć się później, ponieważ wiedziałam, że autorzy i tak zaplanowali to zupełnie inaczej.
Klucz Niebios jest też książką dosyć brutalną. Walki są tutaj na porządku dziennym, wszędzie są ofiary, a pisarze nie oszczędzają Czytelnika i serwują bardzo szczegółowe, dokładne opisy wymierzonych ciosów, ran i obrażeń. Wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach przez całą książkę.
Czytanie tekstu pozbawionego akapitów nie stanowiło dla mnie już większego problemu. Czasami jedynie gubiłam się w tekście, nie wiedząc, czy jest to opis myśli, czy wypowiedź bohatera. Na ten malutki minusik patrzę jednak z przymrużeniem oka, ponieważ nie stanowił on dużej przeszkody w rozumieniu tekstu i sytuacji. Dzięki temu zabiegowi oraz dzięki obrazkom dołączonym do książki wokół Klucza Niebios tworzy się aura tajemniczości, która bardzo pasowała mi do tej serii. Owej tajemniczości sprzyja również bardzo prosty, wręcz surowy język, który nie skupia się aż tak na przekazywaniu emocji i rozterek bohaterów, a na ważnych dla sytuacji faktach.
A skoro wspomniałam o tajemniczości, to warto powiedzieć co nie co o klimacie. Uważam, że w tej części – i w całej serii – klimat odgrywa bardzo ważną rolę. Autorzy zabierają Czytelnika w podróż po starożytnym świecie, po bardzo starych, historycznych miejscach, o których na pewno duża część z nas nie ma pojęcia. Tworzą przy tym niesamowity klimat, który pozwala lepiej wyobrazić sobie te miejsca, lepiej wczuć się w sytuację bohaterów i zrozumieć funkcjonowanie Endgame. Jak dla mnie klimat świetnie spełnił swoją rolę i między innymi ze względu na niego bardzo lubię całą serię.
Autorzy zaskoczyli mnie również tym, że w tej części bardziej skupili się na losach bohaterów, którzy w Wezwaniu nie pojawiali się aż tak często. Zaskoczenie to traktuję jednak trochę sceptycznie, ponieważ przez to zostają odsunięci bohaterowie, których najbardziej lubiłam w pierwszej części. Nie uważam więc tego ani za plus, ani za minus.
Na plus natomiast zasługuje zakończenie, które sprawiło, że przez pewien czas trwałam w ogromnym szoku i zdziwieniu. Ostatnie strony Klucza Niebios czytałam w bardzo szybkim tempie i w napięciu, bowiem akcja sprawiała, że oderwanie się od książki w tym momencie było po prostu niemożliwe. Z kolei później… później zastanawiałam się, jak autorzy wybrną z tej sytuacji, którą postanowili zaserwować bohaterom. Naprawdę nie wiem (i nawet nie próbuję sobie wyobrażać) co będzie działo się w trzeciej części po takim zakończeniu. Pozostaje mi tylko cierpliwie czekać na kolejną część.
Klucz Niebios nie uważam ani za lepszą część, ani za gorszą od Wezwania. Myślę, że poziomem dorównuje pierwszemu tomowi. Jest tak samo wciągająca, tajemnicza, intrygująca i zaskakująca. Jeśli podobała się Wam pierwsza część, ta również powinna przypaść Wam do gustu, a może nawet okazać się troszkę lepszą. Dla mnie osobiście Klucz Niebios jest na tym samym poziomie co Wezwanie i absolutnie nie uważam tego za minus. Wręcz cieszę się, że kontynuacja nie okazała się słabsza, jak to jest w wielu przypadkach. Teraz naprawdę nie mogę doczekać się trzeciej części i nie mam pojęcia, co zrobię do tego czasu, aby zapełnić pustkę po Kluczu Niebios.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/209-endgame-klucz-niebios-james-frey.html
Klucz Ziemi został odnaleziony. Endgame trwa, a koniec zbliża się wielkimi krokami.
Z dwunastki uczestników pozostało tylko dziewięcioro. Trwa zacięta walka z czasem. Świat paraliżuje wiadomość o Abbadonie, komecie, która zbliża się do Ziemi i która może spowodować zagładę. Aisling Kopp wierzy w to, że Endgame można zatrzymać; Hilal ibn Isa al-Salt jako Aksum jest w...
2015-12-07
Na kilka dni przed premierą książki miałam przyjemność obejrzeć w kinie film z koncertu Eda Sheerana Jumpers for goalposts: live at Wembley Stadium. Koncert i to, co podczas niego zaprezentował Ed pokazały jego prawdziwe umiejętności, talent i naturę tego sławnego piosenkarza. Zaczęłam podziwiać jego postawę, zachowanie i twórczość, dlatego też nie mogłam doczekać się momentu, kiedy jego autobiografia trafi w moje ręce. W końcu nadszedł ten dzień, a ja czym prędzej zabrałam się za czytanie i poznawanie losów Eda, podążającym tym samym jego drogą od małego dziecka, aż po ten moment, czyli światową sławę.
Na pewno nie spodziewałam się tego, że Ed Sheeran. Graficzna podróż będzie książką tak dużych rozmiarów. Od początku zakochana byłam w kolorze okładki, a największą ciekawość wzbudzała we mnie owa zapowiedziana w tytule grafika. O ile okładka jest niepozorna i minimalistyczna, tak w środku zaatakowały mnie feeria kolorów, rysunki w różnych stylach i mnóstwo zdjęć. Autobiografia Eda nie jest tylko podróżą przez jego życie i karierę, ale również piękną podróżą przez świetnie wykonane rysunki oraz zdjęcia.
Pod względem graficznym zostałam bardzo przyjemnie zaskoczona. Myślę, że Phillip Butah wykonał kawał dobrej roboty, ponieważ nie trzyma się tylko jednego stylu, a pokazuje Eda i jego życie w naprawdę różnych formach. Są więc szybkie szkice ołówkiem, rysunki czarno-białe i kolorowe. Różna jest też forma przedstawienia muzyka, co świetnie ukazuje ogromny artystyczny talent współautora tej książki. Oprócz tego autobiografia poprzetykana jest najróżniejszymi zdjęciami Eda: z koncertów, z wolnych chwil i z ważnych wydarzeń. Sprawia to, że Ed jest bliższy Czytelnikowi jeszcze bardziej niż za pomocą samych słów.
Sam tekst czyta się bardzo lekko i przyjemnie. Napisany jest lekkim, prostym językiem i dużą, wygodną dla oczu czcionką, co umożliwia szybkie czytanie. Poza tym przez tekst przebija się charakter Eda. Zaskoczyła mnie jego bezpośredniość i taka prosta szczerość płynąca z jego słów.
Ale najbardziej zaskakujące są losy piosenkarza. Nieraz jego opowieści sprawiały, że zaczynałam zastanawiać się, czy to ten sam uroczy, cichutki Ed. Tak jak sam tytuł wskazuje, jest to bardzo długa podróż przez jego życie z najróżniejszymi zwrotami. Nie ukrywam, że czasami z ogromnym zdziwieniem (a jednocześnie podziwem) czytałam to, co postanowił przekazać nam autor. Z autobiografii można dowiedzieć się o tym, jak Ed zaczął uczyć się gry na instrumencie w dzieciństwie, jak do tego doszło, jak wyglądały jego początki, pierwsze koncerty, wzloty i upadki… Pod tym względem Graficzna podróż również bardzo miło mnie zaskoczyła, a czas przy niej spędzony był czasem świetnie wykorzystanym.
Ed Sheeran. Graficzna podróż to naprawdę piękna historia jednego z najbardziej popularnych piosenkarzy tych czasów. Jest dobrze napisana i wzbogacona o świetnie wykonane rysunki i ciekawe zdjęcia. Takie wydanie autobiografii Eda bardzo przypadło mi do gustu. Czyta się ją naprawdę dobrze, a dodatkową frajdę sprawiają rysunki Phillipa, które chyba nigdy mi się nie znudzą. Graficzną podróż uważam za jedną z lepszych, bardzo wciągających pozycji. Jest to książka obowiązkowa dla fanów Sheerana, a dla zainteresowanych twórczością tego piosenkarza może być to bardzo dobry sposób na zapoznanie się z Edem i jego twórczością.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/208-ed-sheeran-graficzna-podroz-ed.html
Na kilka dni przed premierą książki miałam przyjemność obejrzeć w kinie film z koncertu Eda Sheerana Jumpers for goalposts: live at Wembley Stadium. Koncert i to, co podczas niego zaprezentował Ed pokazały jego prawdziwe umiejętności, talent i naturę tego sławnego piosenkarza. Zaczęłam podziwiać jego postawę, zachowanie i twórczość, dlatego też nie mogłam doczekać się...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-08-07
Ostatnie wydarzenia z udziałem terra indigena doprowadziły do uwolnienia cassandra sangue. Pomimo szczęśliwego zakończenia tej poważnej akcji Inni nie zdawali sobie sprawy, jak poważne konsekwencje będzie to miało dla wieszczek krwi, które nie są przystosowane do życia poza ośrodkiem. Grozi im bardzo poważne niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy ich poszukują, i ze strony ich samych. Inni muszą działać, aby powstrzymać ludzi i zapewnić tym delikatnym istotom bezpieczeństwo.
Tymczasem Meg Corbyn dalej walczy z uzależnieniem od euforii, stałym elementem związanym z wygłaszaniem przepowiedni. Z każdym kolejnym cięciem igra ze śmiercią, ale jej wizje są dla Dziedzińca jedyną szansą na rozwiązanie konfliktu. Na domiar złego wrogowie Innych za Atlantikiem rosną w siłę, a działania fanatycznego ruchu w Thaisii zaczynają zagrażać Dziedzińcowi.
Oczekiwanie na Srebrzyste wizje było długie i bolesne. Po wrażeniach, jakie zapewniła pierwsza część – Pisane szkarłatem – i po lekkim niedosycie z powodu drugiej części – Morderstwo wron – moja ciekawość była naprawdę ogromna. Mimo to ciekawość była połączona z lekkim niepokojem, ponieważ podobnie nie mogłam doczekać się drugiego tomu Innych, który niestety nie do końca spełnił moje oczekiwania. Do Srebrzystych wizji podeszłam więc sceptycznie i… tym razem się nie zawiodłam.
Chyba przy każdej recenzji kontynuacji jakiejś książki (rzecz jasna ulubionej) będę powtarzać, że uwielbiam ten moment, kiedy kolejny raz mogę wejść do tego dobrze znanego mi świata, spotkać kolejny raz tych samych ukochanych bohaterów i poczuć się jak w domu. Tak samo było w przypadku Srebrzystych wizji, z tą różnicą, że to uczucie jest silniejsze, ponieważ świat wykreowany przez Anne Bishop jest po prostu genialny. Właśnie za to pokochałam Innych. Jestem pełna podziwu dla autorki z tego powodu. Świat, który stworzyła w Innych, nie jest wyidealizowany, nie jest tylko dobry i piękny, ale skrywa mnóstwo różnych sekretów i niebezpieczeństw. Mimo to wśród bohaterów i właśnie w tym miejscu – na Dziedzińcu w Lakeside – czuję się jak w domu i śmiało mogę powiedzieć, że gdybym miała wybrać książkowy świat, w którym mogłabym zamieszkać, wybór padłby na Dziedziniec. Dlaczego tak jest? Myślę, że to z powodu dobrego pomysłu na powieść. Terra indigena to gatunek zmiennokształtnych, który podporządkował sobie ludzi. Sprawują władzę na świecie, a każdy konflikt z nimi może skończyć się tragicznie dla rodzaju ludzkiego. Wątek ten wprowadza do świata wykreowanego przez autorkę nutkę tajemniczości i niebezpieczeństwa, a to z kolei sprawia, że książka naprawdę pochłania Czytelnika.
W tej części w oczy rzuciło mi się zachowanie bohaterów. Już wcześniej, bo podczas czytania drugiego tomu, zauważyłam tę ciekawą rzecz, aczkolwiek dopiero teraz mogłam przyjrzeć się jej lepiej i, no cóż… zachwycić nią! Otóż, jak już może wiecie, naturalna postać terra indigena to postać zwierzęca, jednak nauczyli się oni przybierać ludzką formę. Anne Bishop zachwyciła mnie tym, że nawet w ludzkiej formie mieszkańców Dziedzińca widać cechy drapieżnych zwierząt, co świetnie ujawnia się w ich stosunku do Meg. Taki mały detal sprawia, że historia stworzona przez autorkę nie jest płytka, sztuczna i byle jaka. Jest za to logiczna, momentami realistyczna w swej nierealistyczności i sensowna. To zachowanie terra indigena w ich ludzkiej formie wiele razy odpowiada za humor, a muszę dodać, że podczas czytania Srebrzystych wizji czasami naprawdę omal nie popłakałam się ze śmiechu.
W recenzji Pisane szkarłatem zachwycałam się punktem kulminacyjnym i akcją, z kolei w recenzji Morderstwa wron trochę narzekałam na niezbyt dynamiczną akcję i słaby punkt kulminacyjny. Zastanawia Was pewnie, jak wygląda ta sytuacja w Srebrzystych wizjach. Otóż… lokuje się ona dosłownie między pierwszą, a drugą częścią. Pod względem akcji Srebrzyste wizje nie dorównywały pierwszej części, ale była ona zdecydowanie lepsza od drugiej – podobnie jak z punkt kulminacyjny. W pierwszym tomie punkt kulminacyjny był bardzo dynamiczny i wciągający, w drugiej zaś powolny i spokojny, a w trzeciej – najpierw dynamiczny, później wolny. Trzecia część dalej nie dorównuje pierwszej, ale cieszy mnie fakt, że była lepsza od drugiej.
A skoro mowa o akcji, to pozwólcie, że powiem o niej troszkę więcej. Faktycznie, jest lepsza niż ta w drugim tomie, ale nie skupia się ona na wartkich wydarzeniach pełnych grozy (chociaż takie też tam są, oczywiście), a na różnego rodzaju spiskach i tajemnicach. Tym razem dużą rolę odgrywa fanatyczny ruch założony przez ludzi, którego działania skierowane są przeciwko terra indigena. W związku z tym ruchem autorka przygotowała dużo różnych intryg, z którymi będą musieli zmierzyć się przyjaciele Meg. Byłam pozytywnie zaskoczona rozwojem akcji oraz kierunkiem niektórych wątków. Anne Bishop chyba nigdy nie przestanie zaskakiwać.
Jeśli więc zastanawiacie się, czy warto sięgnąć po trzecią część Innych, z całą mocą odpowiadam, że warto. Srebrzyste wizje pozytywnie mnie zaskoczyły i chociaż wciąż nie dorównują pierwszej części, to uważam ten tom za naprawdę dobry i lepszy od poprzedniego. Jeśli natomiast jeszcze nie mieliście okazji przeczytać Pisane szkarłatem, radzę Wam jak najszybciej nadrobić zaległości. Ta seria jest moim małym odkryciem 2013 roku, kontynuowana w roku 2014, aż do teraz i jeszcze dłużej. Z całego serca polecam ją wszystkim, którzy chcą przeczytać dobrą serię z świetną akcją, genialnymi bohaterami, całą masą intryg i niebezpieczeństw i z naprawdę dobrze wykreowanym, oryginalnym światem. Srebrzyste wizje uważam za dobrą część, która pozostawia duże pole do popisu czwartej części. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/12/207-srebrzyste-wizje-anne-bishop.html
Ostatnie wydarzenia z udziałem terra indigena doprowadziły do uwolnienia cassandra sangue. Pomimo szczęśliwego zakończenia tej poważnej akcji Inni nie zdawali sobie sprawy, jak poważne konsekwencje będzie to miało dla wieszczek krwi, które nie są przystosowane do życia poza ośrodkiem. Grozi im bardzo poważne niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy ich poszukują, i ze...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość pogrzebania demonów przeszłości pozwoliła mu wycisz się i zapomnieć o tamtym Dawidzie jako nastolatku pełnym gniewu. Sukces, który odniósł w życiu i miłość, którą spotkał nadały jego życiu jeszcze większy sens. Dlaczego więc w jednej chwili porzucił wszystko, zostawił Millie i zniknął, zostawiając to, do czego tak długo dążył?
O premierze Pieśni Dawida nie trzeba było mówić mi dwa razy – szybki rzut okiem na okładkę i skojarzenie tytułów sprawiło, że z miejsca, w jednej chwili, w jednym momencie zdecydowałam się sięgnąć po tę książkę. To był po prostu mój obowiązek po tym, jak Prawo Mojżesza złamało mi serce i sprawiło, że całkowicie przepadłam w tamtej historii. Tym razem jednak powrót do świata stworzonego przez Amy Harmon miał być trochę inny, bo autorka skierowała naszą uwagę na losy drugiego, równie ważnego bohatera, który w życiu Mojżesza odegrał bardzo ważną rolę – Dawida Taggerta.
Podobnie jak w przypadku Prawa Mojżesza, tak i tutaj początki nie były najłatwiejsze. Mimo że wiedziałam, na co stać autorkę i czego mogę się po niej spodziewać, wraz z pierwszymi stronami powieści towarzyszyło mi dziwne uczucie, że to jednak nie ta historia, że to nie ten klimat, że będzie gorzej, że to nie to samo i tak dalej, i tak dalej. Znów miałam niepokojące wrażenie, że świetnie zapowiadająca się Pieśń Dawida okaże się słabym romansidełkiem z nurtu New Adult i że mocno mnie zawiedzie. Halo, czyż nie tak samo było z Prawem Mojżesza? Nie wiem, skąd wynikały te bardzo dziwne uczucia, ale na szczęście okazały się one głupiutkie i nic nie warte, bo Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką. Nie zmienia to jednak faktu, że na początku faktycznie trudno było mi odnaleźć się w tej historii. Bardzo tęskniłam za bohaterami z Prawa Mojżesza i nie mogłam się przyzwyczaić, że to nie im będzie głównie poświęcona uwaga.
Na pochwałę zaskakuje sposób przedstawienia historii, który pozytywnie mnie zaskoczył. Wynika to za pewne z sytuacji, w której bohaterowie znajdują się na początku. Rozdziały podzielone są na te przedstawiające wydarzenia z teraźniejszości, jak i na te ukazujące wydarzenia z przeszłości. W każdym z nich czas płynie inaczej, gdyż w teraźniejszości akcja trwa zaledwie kilka dni, zaś w przeszłości znacznie dłużej. Autorka całą historię odkrywa przed Czytelnikami powoli, nie zalewając go zbyt wieloma informacjami, a ukazując je w odpowiednim czasie oraz w odpowiednim tempie.
Bardzo obawiałam się zmiany klimatu powieści, która wynikała ze zmiany głównych bohaterów i miejsca akcji – być może dlatego kilka pierwszych rozdziałów czytało mi się dość ciężko i powoli. Na całe szczęście po kilkunastu stronach odprężyłam się i z zaskoczeniem zauważyłam, że jest świetnie. Stało się tak zapewne dlatego że autorka nie wrzuca Czytelnika w sam środek życia Dawida, a powolutku przybliża jego historię i aktualną sytuację, jednocześnie przypominając najważniejsze fakty z jego życia, o których dowiedzieliśmy się w Prawie Mojżesza.
Do mocnych stron autorki należą również bohaterowie, których wykreowała w bardzo staranny, ciekawy sposób. Najważniejsza jest jednak ich dynamika, czyli zmiany, które przechodzą pod wpływem różnych zdarzeń. W Dawidzie tę zmianę widać bardzo wyraźnie. Tamten gniewny nastolatek, który rzucił się z pięściami na Mojżesza po wymówieniu imienia jego siostry prawie w ogóle nie przypomina dojrzałego mężczyzny, który pokonał wiele przeszkód w życiu, walcząc przy tym nie tylko w sposób fizyczny. Millie z kolei zaskoczyła mnie wewnętrzną siłą, którą na pierwszy rzut oka w ogóle po niej nie widać. Wiąże się to z jej historią, która bardzo mnie wzruszyła, a także z tym, że bohaterka jest niewidoma, przez co musiała nauczyć się radzić sobie z pewnymi rzeczami, aby móc funkcjonować normalnie. Amy Harmon cenię za to, że nie pozostawia żadnego bohatera bez przeszłości. Ani jedna postać pełniąca ważną rolę w powieści nie jest człowiekiem bez swojej własnej historii. Każdy skądś przyszedł, każdy ma swój bagaż doświadczeń, każdy ma swoją przeszłość i o tym wszystkim autorka bardzo mocno pamięta, starając się przybliżyć najważniejsze informacje Czytelnikowi. Pokazuje, że absolutnie każdy człowiek ma swój akord, swój dźwięk – swoją pieśń.
Zaskakujący jest również rozwój akcji oraz sama historia. Nagłe zniknięcie Dawida obudziło więcej pytań niż można było przypuszczać, a odpowiedzi na nie można znaleźć tylko wtedy, gdy pozna się całą jego historię. Jednocześnie na kartach Pieśni Dawida autorka opowiada przepiękną historię o miłości, która nie kieruje się samym pożądaniem, jak to najczęściej bywa w powieściach z tego gatunku, a przede wszystkim ogromną troską i pragnieniem opiekowania się kimś, kogo kocha się najmocniej na świecie.
O ile w przypadku Prawa Mojżesza końcówka trochę mnie zawiodła (chociaż książka i tak pozostaje moim małym odkryciem tego roku), tak w Pieśni Dawida dość długo próbowałam ją zrozumieć. Bez wątpienia takie zakończenie książki wprowadziło do całej historii mocną nutę nostalgii, melancholii i smutku, ale również ukazało nieuchronny upływ czasu. Uczyniło to całą powieść trochę smutną, ale przede wszystkim piękną, bo prawdziwą.
Prawo Mojżesza opowiadało o ogromnej sile przebaczenia, miłości i nieakceptacji. Pieśń Dawida to z kolei opowieść o walce, którą każdy człowiek codziennie odbywa sam, stawiając czoła mniejszym lub większym wyzwaniom. To również opowieść o byciu prawdziwym wojownikiem i o tym, że każdy z nas, każdy wojownik, zasługuje na troskę, opiekę i miłość – czasami trzeba na chwilę się zatrzymać i rozejrzeć dookoła siebie. Amy Harmon kolejny raz udowodniła, że jest świetną pisarką.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/10/229-premierowo-piesn-dawida-amy-harmon.html
Dawid walczył od zawsze – najpierw jako dzieciak wykluczony ze szkolnej społeczności, później z kolei jako młody chłopak, który nie radził sobie z rodzinną tragedią. Imprezował, jeździł po świecie, wydawał pieniądze i walczył. Walka stała się sensem jego życia, gdyż nawet z samym życiem chciał walczyć, próbując popełnić samobójstwo. Dopiero spotkanie z Mojżeszem i możliwość...
więcej Pokaż mimo to