Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

SeksSfera to bardzo przyjemna powiastka, o ile człowiek nie nastawia się na poważną lekturę. Rucker od pierwszych stron bawi się (dość nieprzyzwoicie) językiem, narracją i fabularnymi kalkami, na tyle efektywnie i efektownie, że trudno zachować poważną minę w trakcie czytania. Mnie zdażyło się nawet chichotać.
Rucker spektakularnie poświęca naukową powagę (warto wspomnieć, że gość pracował jako wykładowca matematyki i informatyki na poziomie uniwersyteckim) i wiarygność świata przedstawionego żeby zderzyć ze sobą masę przeciwstawieństw: mamy tutaj abastrakcyjne wielowymiarowe byty z cyckami, cipkami i wielką chcicą, ekoterrorystów chcących ratować świat bombami atomowymi, panie domu zamieniające się w komandosów oraz całą masę innych, wściekle widowiskowych i absurdalnych połączeń.
Polecam, ale bardziej fanom literackich eksperymentów, niż zwolennikom klasycznego SF.

SeksSfera to bardzo przyjemna powiastka, o ile człowiek nie nastawia się na poważną lekturę. Rucker od pierwszych stron bawi się (dość nieprzyzwoicie) językiem, narracją i fabularnymi kalkami, na tyle efektywnie i efektownie, że trudno zachować poważną minę w trakcie czytania. Mnie zdażyło się nawet chichotać.
Rucker spektakularnie poświęca naukową powagę (warto wspomnieć,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Świetna rzecz. Niewiele zrozumiałem, ale czytało się znakomicie.

Lektura zapewnia nie tylko wprowadzenie w fizykę teoretyczną, ale i wgląd w przemyślenia, także humorystyczne jednej z najwybitniejszych osobistości naszych czasów. Ponadto: jeżeli czytasz ją w tramwaju, możesz zostać zagadnięty/zagadnięta przez podchmielonego współpasażera i zostać niechętnym słuchaszem wykładu dotyczącego Wielkich Zderzaczy Tego i Tamtego oraz Natury Wszechrzeczy. To dopiero są wrażenia!

Świetna rzecz. Niewiele zrozumiałem, ale czytało się znakomicie.

Lektura zapewnia nie tylko wprowadzenie w fizykę teoretyczną, ale i wgląd w przemyślenia, także humorystyczne jednej z najwybitniejszych osobistości naszych czasów. Ponadto: jeżeli czytasz ją w tramwaju, możesz zostać zagadnięty/zagadnięta przez podchmielonego współpasażera i zostać niechętnym słuchaszem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Polecam. Bardzo w porządku. Przy czym opinia ta jest tak daleka od bycia obiektywną, jak to tylko możliwe. Chłonę powieści Scalziego niczym gąbka na kacu i tak też w pochłonąłem "Imperium w płomieniach".

W książce nie znajdziesz mniej lub bardziej wymęczonych opisów naukowych i technicznych, uwiarygadniających świat przedstawiony. W ogóle niewiele w niej opisów. Dominuje akcja, snucie i realizowanie politycznych intryg, przedstawione z punktu widzenia kilkorga przedstawicieli kasty rządzącej, których ukoronowaniem są przewroty, łóżkowe ekscesy, eksplozje i inne fajerwerki. Żywe, czasem może i przekombinowane, ale na ogół wściekle rozrywkowe dialogi błyszczą, nadając tej konkretnej space operze charakteru.

"Imperium w płomieniach" to w istocie taka uniegrzeczniona, uwspółcześniona "Diuna", idealna dla kogoś, kto niekoniecznie chce się przegryzać przez tysiące stron męczącego żargonu (czyli między innymi dla mnie!).

Powieść ma wady. Zdarzają się, zwłaszcza w pierwszych rozdziałach, infodumpy. Scalzi zdecydował się wprowadzić kilka nowych wątków i postaci, niezbyt elegancko ciskając nimi czytelnikowi w twarz, i nie bardzo wiadomo po co, bo w poprzedniej części cyklu wykreował wystarczająco elementów, żeby sklecić z nich zgrabną całość. Logika i rachunek prawdopodobieństwa często nie tyle ustępują pola, co uciekają w popłochu, pozwalając dominować widowiskowości i lekko wydumanym dramatom bohaterów. Deus ex machiny ścielą się gęsto.

Wszystko to jednak nie zepsuło mi przyjemności z lektury, bo dynamiczna narracja i talent do snucia opowieści Scalziego sprawiły, że nie zwracałem większej uwagi na mankamenty, nawet te ewidentne i ciężkiego kalibru.

Polecam. Bardzo w porządku. Przy czym opinia ta jest tak daleka od bycia obiektywną, jak to tylko możliwe. Chłonę powieści Scalziego niczym gąbka na kacu i tak też w pochłonąłem "Imperium w płomieniach".

W książce nie znajdziesz mniej lub bardziej wymęczonych opisów naukowych i technicznych, uwiarygadniających świat przedstawiony. W ogóle niewiele w niej opisów. Dominuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mocno taka sobie.
Pierwsza część serii kusiła ciekawym pomysłem i wartkim tempem akcji. Druga zapewniała rozrywkę mnożąc kliszowate, ale urokliwe scenariusze podboju kosmosu. Trzecia jedynie zamyka istniejące wątki (choć nie wszystkie), przeskakując nieustannie między różnymi wcieleniami Boba, przeważnie konstruującego to czy tamto, nie oferując nic nowego.
Ciekawe i oryginalne sprawy: różnicowanie się poszczególnych Bobów, psychologiczny portret postczłowieka i jego interakcje z ludzkością czy wreszcie wielki kosmiczny konflikt z Innymi, tkwią na trzecim planie, rzadko i nieśmiało wyglądając z niemożebnie rozdrobnionej narracji.

Mocno taka sobie.
Pierwsza część serii kusiła ciekawym pomysłem i wartkim tempem akcji. Druga zapewniała rozrywkę mnożąc kliszowate, ale urokliwe scenariusze podboju kosmosu. Trzecia jedynie zamyka istniejące wątki (choć nie wszystkie), przeskakując nieustannie między różnymi wcieleniami Boba, przeważnie konstruującego to czy tamto, nie oferując nic nowego.
Ciekawe i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie podobała mi się.
Nie tyle dlatego, że Unicestwienie jest powieścią złą, co dlatego, że skonstruowana jest z elementów, za którymi nie przepadam, w sposób, którego nie znoszę. Tyle dobrego, że została wspaniale wydana!
Lektura zapowiadała się wspaniale: oto w moje spocone łapki trafił dziennik z wyprawy do tajemniczej, pełnej dziwów i strachów Strefy X. Sam pomysł na miejsce akcji i fabułę nie jest oryginalny, wszystko to już było wałkowane, i to lepiej, przez Strugackich, Lema, Silverberga czy Dicka, ale wciąż dałoby się z niego wycisnąć sporo świeżego literackiego nektaru.
Liczyłem na pasjonującą naukową zagadkę, przy której mógłbym pogłówkować, prężąc szare komórki wraz z bohaterkami powieści, w miarę jak ekploracja fantastycznego otoczenia dostarczałaby nowych fragmentów układanki. Nic podobnego nie dostałem. VanderMeer mnoży dziwy i cuda na kiju, ale nie daje czytelnikowi ani przewidzieć biegu wydarzeń, ani nie dostarcza żadnych roztrzygających wyjaśnień. Strefa X mogłaby się równie dobrze nazywać Strefą Deus X Machina, bo wszystko w niej wydarzyć się może i autor jest pod tym względem kryty, zawsze mogąc się powołać na to, że niespodzianki i nieprawdopodobieństwa są integralnym elementem świata przedstawionego. Taaa, jasne.
No dobrze, to może pasjonujący, rozpisany na kilka ról dramat psychologiczny, przedstawiający zmagania grupy eksploracyjnej z nietypową sytuacją ekstremalną? Też nie bardzo. Po pierwsze jedyną jako tako naszkicowaną postacią jest protagonistka, a zarazem narratorka: biolożka, po drugie wszystkie uczestniczki ekspedycji zostały poddane hipnozie, z której VaderMeer zrobił bardzo skuteczną dziedzinę magii. Bohaterka robi coś bez sensu (a robi już na samym początku, dowodząc że chodziła do hollywoodzkiej szkoły eksploatatorów), cóż, efekt działania HIPNOZY. Albo STREFY X. Albo i jednego i drugiego. Że narracja bardzo jednostronna, a pozostałe uczestniczki przedsięwzięcia to statyski? No jasne, tak być musi, przecież to dziennik osoby ceniącej samotność i mającej problem z relacjami.
To może chociaż trzymający w napięciu koktajl horroru i przygód? Gdzie tam. Opisy przyrody, łażenia z miejsca na miejsce, pobierania próbek i myślenia o rzeczach i ludziach. I nie ma jak się do tego przyczepić, bo przecież protagonistka jest biolożką, a biolożki tak robią. Czasem jakiś stwór, opisany tak, że przestraszyć mogłoby się go co najwyżej dziecko. Czasem sugestia „przerażającego” wydarzenia z przeszłości, którego „przerażającość” polega głównie na tym, że jest elementem opisu.
To co VanderMeer zaoferował zamiast tych wszystkich cudów, na które liczyłem, to kameralną, wyzutą z poczucia humoru opowieść o samotności i przemianie. Pod powierzchnią niekończących się opisów drzewek, ptaszków i tajemniczych obiektów kryje się kilka zgrabnych metafor dotyczących międzyludzkich relacji i zatracania się w codzienności, ale nie tego w Unicestwieniu szukałem.

Nie podobała mi się.
Nie tyle dlatego, że Unicestwienie jest powieścią złą, co dlatego, że skonstruowana jest z elementów, za którymi nie przepadam, w sposób, którego nie znoszę. Tyle dobrego, że została wspaniale wydana!
Lektura zapowiadała się wspaniale: oto w moje spocone łapki trafił dziennik z wyprawy do tajemniczej, pełnej dziwów i strachów Strefy X. Sam pomysł na...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyjemna, treściwa lektura.
Największa zaleta "Jego, nieśmiertelnego" to, poza rzadkim, ubogaconym przecinkiem tytułem, barwny i mięsisty język. I nie barwny i mięsisty, jak na powieść napisaną ponad pół wieku temu: Zelazny pod względem lekkości pióra, humoru słownego i umiejętności klecenia dynamicznych dialogów rozkłada na łopatki dziewięciu na dziesięciu współczesnych pisarzy fantastów.
Fabularnie książka nie oszałamia, ot awanturnicza opowiastka z domieszką socjofantastyki, wyposażona w najgorsze atrybuty epoki: humanoidalnych kosmitów (tutaj niebieskich), mutanty oraz wszechmocnego protagonistę ale lekkość z jaką autor połączył realia postapkaliptyczne z grecką mitologią rekompensuje brak oryginalności spisanej historii.
Wspaniała rzecz dla fantastów-grekofili, miłośników ciętych ripost oraz tych, którzy tęsknią za czasami, w których pisarze potrafili ograniczyć płody twórczości do niespełna dwustu stron.

Przyjemna, treściwa lektura.
Największa zaleta "Jego, nieśmiertelnego" to, poza rzadkim, ubogaconym przecinkiem tytułem, barwny i mięsisty język. I nie barwny i mięsisty, jak na powieść napisaną ponad pół wieku temu: Zelazny pod względem lekkości pióra, humoru słownego i umiejętności klecenia dynamicznych dialogów rozkłada na łopatki dziewięciu na dziesięciu współczesnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Popłuczyny po Gateway. W dodatku nudnawe.
Pohl rozmnożył garstkę interesujących, wielowymiarowych bohaterów w legion płaskich, irytujących karykatur. Zastąpił emocjonującą i mrożącą krew w żyłach zagadkę obcych serią nużących wykładów kosmologiczno-społecznych. Zamiast ciekawej, treściwej opowieści zaserwował kilkanaście kiepsko spasowanych, powiązanych na siłę wątków, których w większości nawet nie zamknął.
Odradzam serdecznie, choć z ciężkim sercem, bo bardzo starałem się przy Spotkaniach z Heechami dobrze bawić. Nie wyszło.

Popłuczyny po Gateway. W dodatku nudnawe.
Pohl rozmnożył garstkę interesujących, wielowymiarowych bohaterów w legion płaskich, irytujących karykatur. Zastąpił emocjonującą i mrożącą krew w żyłach zagadkę obcych serią nużących wykładów kosmologiczno-społecznych. Zamiast ciekawej, treściwej opowieści zaserwował kilkanaście kiepsko spasowanych, powiązanych na siłę wątków,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zaskakująco przeciętna i przeciętnie zaskakująca.
Miéville wykreował interesujące miejsce akcji, ale tak bardzo skupił się na światotwórstwie, że zepchnął akcję na drugi, może nawet trzeci plan. "Miasto i miasto" to połączenie słabego kryminału z nienachalną rozprawką dotyczącą arbitralności reguł społecznych, mocy tabu i plastyczności ludzkiej percepcji. Ot, różni, umiarkowanie interesujący śledczy, pod przewodnictwem protagonisty będącego przy okazji narratorem, snują się po tytułowych miastach, supełek po supełku rozwiązując tajemnicę morderstwa. Ani to specjalnie porywające, ani natchnione, ani nawet w pełni wykorzystujące oryginalność świata przedstawionego. Co gorsza, zagadka, która ciekawiła mnie najbardziej: jak i dlaczego powstały miasto i miasto (metropolie, nie książką), pozostała bez rozwiązania.
Powieść warta polecenia fanom subtelnej fantastyki socjologicznej i interesujących miejsc, szczególnie tym, którzy przedkładają soczysty opis i zawiesisty klimat nad opowiadaną historię.

Zaskakująco przeciętna i przeciętnie zaskakująca.
Miéville wykreował interesujące miejsce akcji, ale tak bardzo skupił się na światotwórstwie, że zepchnął akcję na drugi, może nawet trzeci plan. "Miasto i miasto" to połączenie słabego kryminału z nienachalną rozprawką dotyczącą arbitralności reguł społecznych, mocy tabu i plastyczności ludzkiej percepcji. Ot, różni,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo zła powieść.
O ile naukowe pomysły Beara, stanowiące tło wydarzeń fabularnych, są dość ciekawe, o tyle wszystko inne jest nudne, rozwleczone i nieatrakcyjne.
Główna bohatera, a zarazem narratorka, jest zołzą snującą opowieści o tym jak piła herbatę, otwierała drzwi, spacerowałą i użalała się nad sobą (to przede wszystkim). Bear próbował wykreować protagonistkę na silną, niezależną kobietę, powierzając jej ważne polityczne funkcje i rzucając ją w wir (o ile wir potrafi być nudny) międzyplanetarnych intryg i poniósł całkowitą porażkę. Stworzył niewiarygodną, irytującą postać, która na kartach powieści nie podjęła choćby jednej samodzielnej decyzji, zawsze robiąc to, co inni kazali, poradzili, bądź zasugerowali.
Pierwszą część "Moving Mars" przeczytałem wierząc, że jak tylko Bear opisze świat przedstawiony i zaludniajace go postaci, lektura zrobi się ciekawa. Drugą część "Moving Mars" przeczytałem siłą rozpędu. Trzecią część "Moving Mars" przeczytałem z patologicznej fascynacji, nie mogąc pojąć, jakim sposobem Bearowi udało się konsekwentnie pogłębiać moją nudnę i irytację z rozdziału na rozdział. Dopiero finał powieści potrafiłem przeczytać bez zgrzytania zębami i wyłamywania szczęki niekontrolowanym ziewnięciami, ale to zdecydowanie za mało i zdecydowanie za późno.
Zachęcam do omijania "Moving Mars" jak najszerszym łukiem, choćby omijając trzeba by się przedzierać przez doły z kolcami i jeziora lawy.

Bardzo zła powieść.
O ile naukowe pomysły Beara, stanowiące tło wydarzeń fabularnych, są dość ciekawe, o tyle wszystko inne jest nudne, rozwleczone i nieatrakcyjne.
Główna bohatera, a zarazem narratorka, jest zołzą snującą opowieści o tym jak piła herbatę, otwierała drzwi, spacerowałą i użalała się nad sobą (to przede wszystkim). Bear próbował wykreować protagonistkę na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Skrzydła Nocy" obiecywały wiele: wgląd w przeżycia starości, opowieść o odkupieniu i pełną rozmachu wizję przyszłości.
Dostarczyły głównie oklepanych banałów i morałów godnych książeczek dla najmłodszych, zapakowanych w fabularne klisze i plastikowe scenografie.
Silverberg, ustami protagonisty, wysnuł kameralną opowieść o podróży po postapokaliptycznej Ziemi, poznawaniu jej dziejów i dramatach, osobistych i globalnych. Historia może się podobać miłośnikom prostych, osobistych i emocjonalnych relacji, ale do mnie nie trafiła. Nie spodobał mi się główny bohater, którego starość przejawiała się głównie brakiem ochoty na seks. Nie spodobali mi się bohaterowie poboczni, postawieni na drodze bohatera głównego po to, żeby mógł przeżywać dylematy i dramaty (ewentualnie chcieć z nim uprawiać seks). Nie podobały mi się wspomniane dylematy i dramaty, wydumane i ugrzecznione.
Nie sposób przy tym odmówić autorowi rzemieślniczego kunsztu. Powieść napisana została ładnym, konsekwentnie stylizowanym językiem. Wątki, choć pretensjonalne, nieciekawe i nieoryginalne, przeplatają się, wiążą i rozwiązują, jak należy i całość czyta się dość gładko, mimo że została sklecona z trzech, publikowanych oddzielnie opowiadań.
Jeżeli ktoś chciałby się dowiedzieć, dlaczego istoty inteligentne należy szanować, a wszyscy ludzie są braćmi i nie przeszkadza mu brak science-fiction w science-fiction to warto sięgnąć po "Skrzydła Nocy".

"Skrzydła Nocy" obiecywały wiele: wgląd w przeżycia starości, opowieść o odkupieniu i pełną rozmachu wizję przyszłości.
Dostarczyły głównie oklepanych banałów i morałów godnych książeczek dla najmłodszych, zapakowanych w fabularne klisze i plastikowe scenografie.
Silverberg, ustami protagonisty, wysnuł kameralną opowieść o podróży po postapokaliptycznej Ziemi, poznawaniu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Popełniłem błąd i przeczytałem Szósty Patrol bezpośrednio po poprzedniej odsłonie cyklu: Nowym Patrolu. I, na skutek własnej głupoty, zamiast cieszyć się sentymentalną podróżą do pełnej magów, wiedźm i wampirów Moskwy, skazałem się na ponure myśli o wysokości dochodów Łukjanienki z tytułu odcinania kuponów.
Wałkowanie wciąż tych samych motywów i tematów, przez wciąż tych samych bohaterów jest do przełknięcia, jak solidnie odgrzany kotlet, ale sama opowieść, która jest niemalże kopią przekombinowanej i niespójnej fabułki Nowego Patrolu, budzi w najlepszym razie niesmak, w najgorszym, odruch wymiotny.
Znowu półbóg Gorodecki mierzy się z tworem Zmroku, znowu broni rodziny, znowu jest bardzo sprytny, znowu nadciąga apokalipsa, znowu się poświęca, znowu coś przed nim ukrywają, znowu wyrusza w międzynarodową podróż, znowu ten Zawulon taki ciemny, znowu ta córka taka wspaniała. Znowu nie sposób śledzić fabuły, bo Łukjanienko wyciąga postacie z kapelusza (lub grobu) i zmienia reguły funkcjonowania świata przedstawionego. Znowu przygodom głównego bohatera nie towarzyszy żadne poczucie niepewności, co do jego dalszych losów, bo przecież wiadomo, że autor nie urwie kurze złotych jaj i nie zrobi mu krzywdy.
Marny autoplagiat.

Popełniłem błąd i przeczytałem Szósty Patrol bezpośrednio po poprzedniej odsłonie cyklu: Nowym Patrolu. I, na skutek własnej głupoty, zamiast cieszyć się sentymentalną podróżą do pełnej magów, wiedźm i wampirów Moskwy, skazałem się na ponure myśli o wysokości dochodów Łukjanienki z tytułu odcinania kuponów.
Wałkowanie wciąż tych samych motywów i tematów, przez wciąż tych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Łukjanienko chyba nie jest wielkim fanem zmian, bo czytając "Nowy Patrol" poczułem się jak na starych, literackich śmieciach. Śmieciach wciąż wściekle atrakcyjnych, a do tego kusząco błyszczących w świetle sentymentu, ale mimo wszystko starych i jakby z lekka poddających się rozkładowi.
Cykl rozpoczynał się przystępną opowieścią o zmaganiach istot światła i ciemności, jednak z każdą kolejną odsłoną Łukjanienko komplikował i pogłębiał świat przedstawiony, wprowadzając nowe siły, reguły, postaci i nie inaczej postąpił w "Nowym Patrolu".
Poziom komplikacji fabularnej powieści, wynikający pośrednio z mnogości istot, wątków, reguł, współzależności - całego bogatego dorobku serii, jest tak wysoki, że o ile z pewnym trudem mogłem nadążyć za opowiadaną historią, to nie byłem zupełnie w stanie przewidzieć, jak mogłaby się dalej potoczyć. Co rusz z kart powieści wyskakiwały na wpół zapomniane postaci, artefakty, diabły z pudełek i bogowie z maszyn, diametralnie zmieniając sytuację, bądź dodatkowo rozmazując jej zarysy. Większość tych wyskakiwań wydawała się wymuszona, choć Łukjanienko bardzo zgrabnie zamaskował wszystkie niedoskonałości i, koniec końców, splótł wątki w całość, doprowadzając je do prawie-że-sensownej i można-by-nawet-uznać-że-wiarygodnej konkluzji.
Zamiast filozoficzno-moralnych rozterek niezniszczalnego półboga Gorodeckiego, szlajającego się po świecie w marnie umotywowanej pogoni za objawieniami i artefaktami, wolałbym coś prostszego, mniej wymyślnego i przekombinowanego. Wolałbym historię na miarę tej pierwszej, opowiedzianej w "Nocnym Patrolu", a nie amalgamat wszystkich dotychczasowych wątków, ale cóż, nie można mieć wszystkiego.

Łukjanienko chyba nie jest wielkim fanem zmian, bo czytając "Nowy Patrol" poczułem się jak na starych, literackich śmieciach. Śmieciach wciąż wściekle atrakcyjnych, a do tego kusząco błyszczących w świetle sentymentu, ale mimo wszystko starych i jakby z lekka poddających się rozkładowi.
Cykl rozpoczynał się przystępną opowieścią o zmaganiach istot światła i ciemności,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Za recenzję "Daty ważności" mogłoby wystarczyć stwierdzenie, że w trakcie lektury wystylizowanej na dziennik powieści odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z pamiętnikiem spisanym przez nastoletniego, szybko dojrzewającego robota płci żeńskiej o imieniu Tania, a nie utworem spreparowanym przez podstarzałego faceta z krwi i kości. Brawa dla Williama Campbella Powella!

Stwierdzenie mogłoby wystarczyć, gdyby nie jeden szkopuł: nie pozostało ze mną na długo.

Centralnym motywem powieści jest pytanie o istotę człowieczeństwa, człowieczeństwa, którego uzyskanie i utrzymanie jest głównej bohaterki krytyczne. Protagonistka zachowuje się nie tylko bardzo ludzko, ale i czarująco, a ilość i jakość opresji i tragedii, którymi co rusz zasypuje ją Powell, musi wzbudzić sympatię czytelnika. Naprawdę MUSI. Powell niezwykle sprawnie ciągnie za wszystkie sznurki, wciska wszystkie właściwe klawisze, by zagrać na emocjach odbiorcy całkiem przyzwoity koncert, ale tak bardzo jest na tym skupiony, że gdzieś po drodze gubi autentyczność opowiadanej historii.
Skoncentrowanie na wywołaniu ciepłych uczuć sprawia, że losy głównej bohaterki wydają się nienaturalne i sztucznie spreparowane, przez co tryska w mozole wypracowana wiarygodność samej Tani. Gdy kończyłem lekturę nie potrafiłem myśleć o dziewczynie jak o człowieku czy robocie. Myślałem o niej wyłącznie jak o postaci literackiej, przez co cały dramatyzm kulminacji trafił szlag.

Za recenzję "Daty ważności" mogłoby wystarczyć stwierdzenie, że w trakcie lektury wystylizowanej na dziennik powieści odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z pamiętnikiem spisanym przez nastoletniego, szybko dojrzewającego robota płci żeńskiej o imieniu Tania, a nie utworem spreparowanym przez podstarzałego faceta z krwi i kości. Brawa dla Williama Campbella Powella!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Brunner nie pisze powieści, Brunner roztacza wizje.
Miłośnicy pasjonujących historii, zwłaszcza tych klasycznie ustrukturyzowanych i przejrzyście, czytelnie opisanych, mogą nie utrzymać się "Na fali szoku" i pogrążyć w odmętach chaotycznej narracji, obciążeni balastem futurologicznych rozprawek.

Lubię styl Brunnera, więc z uśmiechem przełknąłem przerost charakterystycznej formy nad treścią, licząc że zaprezentowana na kartach powieści wizja świata przyszłości zwali mnie z nóg. Nie zwaliła. Wizja Brunnera okazała się tak trafna, że straciła prawie całą siłę rażenia. W 1975 roku, kiedy "Na fali szoku" zostało wydane, perspektywy sieci komputerowych oplatających kontynenty, wojen informacyjnych, problemów społecznych i psychicznych wywoływanych pędzącym rozwojem technologicznym, robiły pewnie ogromne wrażenie. Współcześnie wizje Brunnera należą do naszej przeszłości i, jako takie, mogą co najwyżej skłonić do refleksji nad tym, gdzie u licha popełniliśmy błąd.

"Na fali szoku" jest powieścią bardzo specyficzną. Pogodną wariacją na temat wczesnego cyberpunku ze słabo zarysowaną, mętnie przedstawioną fabułą. Wartą przeczytania, także ze względu na stosunkowo niewielką liczbę stron. Wartą przemyślenia i dyskusji. Nie wartą zachwytów.

Brunner nie pisze powieści, Brunner roztacza wizje.
Miłośnicy pasjonujących historii, zwłaszcza tych klasycznie ustrukturyzowanych i przejrzyście, czytelnie opisanych, mogą nie utrzymać się "Na fali szoku" i pogrążyć w odmętach chaotycznej narracji, obciążeni balastem futurologicznych rozprawek.

Lubię styl Brunnera, więc z uśmiechem przełknąłem przerost charakterystycznej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przegryzałem się przez "Wśród obcych" jak przez hałdę tofu - na początku bez szczególnego entuzjazmu, później z wyraźnym niesmakiem. Wygodnie byłoby zrzucić całą winę za to nieszczęsne doświadczenie na Jo Walton, która uparła się w jednej powieści oddać hołd fantastyce naukowej oraz opowiedzieć o dorastaniu, szkolnym życiu na angielskiej prowincji, magii, wróżkach, rodzinnych dramatach, młodzieńczych miłościach i jeszcze nadać temu wszystkiemu ciężkostrawną formę dziewczęcego pamiętnika. Obawiam się jednak, że przykrość lektury wynikała głównie z nieadekwatności moich własnych literackich gustów.
Główna bohaterka - kilkunastoletnia Mori, jest wielką fanką Tolkiena, Le Guin i Zelaznego i swoje uwielbienie dla owoców ich twórczości manifestuje co drugi akapit; powieść po brzegi wypełniona jest odniesieniami do innych utworów, co początkowo cieszy ("Hej! Też czytałem tę książkę!"), ale szybko staje się męczące ("Tak, zrozumiałem że lubisz Tolkiena za czwartym razem, gdy napisałaś to wprost, nie musisz tego powtarzać po raz szesnasty"). Co gorsza, ja nie przepadam za działami ani Tolkiena, ani Le Guin, ani Zelaznego; w młodości wielbiłem Dicka, Gibsona i Strugackich, przez co wszystkie egzaltowane zachwyty Mori nie ujęły mnie za serce. Nie oczarowała mnie także opowiedziana historia, która stanowi raczej materiał na średniej długości opowiadanie, niż na trzystupięćdziesięciustronnicową księgę. Wielokrotne opisy konsumpcji słodkich bułeczek wywoływały głośne westchnienia. Czytając relacje z filozoficznych przemyśleń protagonistki i jej opinie na tematy seksualno-miłosne przewracałem już oczyma.
Przy całym moim marudzeniu muszę przyznać, że to wszystko: przerost formy nad treścią, zbędne opisy, przeintelektualizowana, a zarazem naiwna narracja ze sobą współgra i składa się w spójną całość, a pod fasadą banalnej opowiastki o straumatyzowanej dziewczynie widzącej wróżki i wkraczającej w dorosłość ukryty jest ciekawy i przemyślany obraz ludzkich relacji, samotności i pasji. "Wśród obcych" to jednak zupełnie nie moja bajka, choć nie zawaham się polecić jej wszystkim molom książkowym rumieniącym się na myśl o elfach, Ziemiomorzu czy Cieniach i mających ochotę na sentymentalny powrót do przeszłości czasów dorastania.

Przegryzałem się przez "Wśród obcych" jak przez hałdę tofu - na początku bez szczególnego entuzjazmu, później z wyraźnym niesmakiem. Wygodnie byłoby zrzucić całą winę za to nieszczęsne doświadczenie na Jo Walton, która uparła się w jednej powieści oddać hołd fantastyce naukowej oraz opowiedzieć o dorastaniu, szkolnym życiu na angielskiej prowincji, magii, wróżkach,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Święty Wrocław to nie tyle powieść, co bogaty zbiór powiązanych ze sobą anegdot obyczajowych. Orbitowski wykorzystuje główny wątek fabuły jako pretekst do snucia opowieści o zblazowanych uczennicach, imprezowych studentach, zdesperowanych pijakach i kochających żonach. Dygresja goni dygresję ze strony na stronę, nowe postacie mnożą się jak grzyby po deszczu, ostre puenty i błyskotliwe porównania błyszczą z co drugiego akapitu, a wszystko to zaserwowane jest w brawurowym gawędziarskim stylu. Czyta się to wyśmienicie (przez większość czasu, bo o ile gawędziarski styl Orbitowskiego doskonale sprawdza się w statycznych opisach, o tyle zupełnie nie radzi sobie ze scenami akcji, których na szczęście nie ma w książce zbyt wiele), ale wystarczy chwila przerwy w lekturze, by uświadomić sobie wszystkie braki: słabą, niedookreśloną i niewiarygodną (w ramach świata przedstawionego oczywiście) fabułę oraz znaczący przerost formy nad treścią. Wystarczy chwila przerwy i odrobina złośliwości, by wytknąć Świętemu Wrocławiowi dodatkowo sztuczne dialogi oraz trącące plastikiem i schizofrenią postaci.

Święty Wrocław warto polecić wszystkim miłośnikom stolicy Dolnego Śląska, bo wprowadzi odrobinę magii i tajemniczości do znajomych i zwyczajnych miejsc. Warto go polecić czytelnikom, których nie interesuje opowieść, tylko kunszt języka, jakim została wyrażona. Warto wreszcie polecić powieść fanom ploteczek przy piwku i papierosie, dyktertyjek i blokowych ławeczek.

Święty Wrocław to nie tyle powieść, co bogaty zbiór powiązanych ze sobą anegdot obyczajowych. Orbitowski wykorzystuje główny wątek fabuły jako pretekst do snucia opowieści o zblazowanych uczennicach, imprezowych studentach, zdesperowanych pijakach i kochających żonach. Dygresja goni dygresję ze strony na stronę, nowe postacie mnożą się jak grzyby po deszczu, ostre puenty i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zabierając się za "Stacje przypływu" oczekiwałem satysfakcjonującej przejażdżki na karuzeli dla starszaków. Swanwick wsadził mnie do kolejki górskiej i wysłał na oszałamiającą przejażdżkę między szczytami wzniesionymi z fantastycznych naukowych pomysłów, a depresjami wyrwanymi z mrocznych głębin wyobraźni.
Intryga goni intrygę, zdrada goni zdradę, gdy bezimienny protagonista korzystając z technologii ledwo odróżnialnej od magii próbuje odszukać złowrogiego czarownika na planecie pogrążającej się w chaosie poprzedzającym nadciągający naturalny kataklizm. Swanwick mnoży fantastyczne koncepty i serwuje czytelnikom coraz to nowe atrakcje: wgląd w lokalne zwyczaje i okultystyczne obrzędy, wizje cyberprzestrzeni, transferów osobowości i sztucznych inteligencji, strzępki historii wymarłej obcej cywilizacji, opisy dawno zapomnianych dramatów i gorących i świeżych romansów - i robi to z wprawą iluzjonisty, których sztuczki tak chętnie opisuje: szybko i na tyle enigmatycznie, że zostawia odbiorcę z rozdziawionymi ustami, bez chęci do czepiania się szczegółów i wyławiania nieścisłości.
Dobra lektura dla fanów kalejdoskopowych wrażeń, lubiących wysilić własną wyobraźnię i nie oczekujących, że autor po każdym akapicie rozwlekle wytłumaczy co też miał na myśli.

Zabierając się za "Stacje przypływu" oczekiwałem satysfakcjonującej przejażdżki na karuzeli dla starszaków. Swanwick wsadził mnie do kolejki górskiej i wysłał na oszałamiającą przejażdżkę między szczytami wzniesionymi z fantastycznych naukowych pomysłów, a depresjami wyrwanymi z mrocznych głębin wyobraźni.
Intryga goni intrygę, zdrada goni zdradę, gdy bezimienny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Stacja tranzytowa" w momencie wydania wysyłała czytelników między odległe gwiazdy mocą wyobraźni autora. Dziś, przeszło pół wieku później, obsługuje głównie chętnych do podróży w czasie.
Warto wybrać się w przeszłość, by przekonać się jak kiedyś pisano powieści SF (przede wszystkim treściwie), jakie lęki towarzyszyły amerykanom w trakcie Zimnej Wojny i jak wyobrażano sobie przyszłość naszego gatunku i naszej planety. Fabuła epatuje naiwnością i optymizmem (i w ogóle nie trzyma się kupy), nawiązania do rzeczywistych naukowych odkryć występują jedynie w formie szczątkowej, a głównemu bohaterowi (i wszystkim pozostałym) brak wyrazistości, jednak mimo tych mankamentów powieść czyta się całkiem sprawnie, szybko i z przyjemnością (za sprawą szybkiego tempa narracji i przystępnego języka, ale przede wszystkim ze względu na sentyment za starymi, dobrymi czasami, gdy wszystko, w tym kosmici i zagrożenia, było prostsze).

"Stacja tranzytowa" w momencie wydania wysyłała czytelników między odległe gwiazdy mocą wyobraźni autora. Dziś, przeszło pół wieku później, obsługuje głównie chętnych do podróży w czasie.
Warto wybrać się w przeszłość, by przekonać się jak kiedyś pisano powieści SF (przede wszystkim treściwie), jakie lęki towarzyszyły amerykanom w trakcie Zimnej Wojny i jak wyobrażano sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wściekle interesująca rozprawka socjologiczna, stanowiąca zarazem dowcipny komentarz na temat funkcjonowania PRL za Późnego Gierka, jak i zadziwiająco trafną futurologiczną wizję zinformatyzowanego społeczeństwa wyrosłego na żyznym gruncie zautomatyzowanej gospodarki. Szkoda tylko, że "Limes inferior" to marna powieść.
Pierwsze sto stron poświęcone jest niezwykle nienaturalnej ekspozycji – bohaterowie prowadzą dialogi i wewnętrzne monologi mające na celu wyjaśnienie czytelnikowi reguł rządzących światem przedstawionym. Znajomi z czasów studenckich spotykają się przypadkiem, kupują piwo i zamiast wspominać czasy młodości czy opowiadać o życiowych przejściach, zaczynają sobie na wzajem tłumaczyć podstawy funkcjonowania społecznego państwa-miasta, w którym żyją od kilkudziesięciu lat. Wizyty rodzinne stanowią pretekst do wyzutych z subtelności lekcji historii. Przestępcy, cinkciarze i wszelkiej maści cwaniaczki wyjawiają sobie nawzajem zawodowe oczywistości, rozwodząc się przy tym nad społeczno-gospodarczą genezą ich niecnych procederów. Zajdel wszystko sobie pięknie wymyślił, tak pięknie, że wyraźnie nie mógł ścierpieć myśli, że czytelnika mogłoby coś z tego piękna ominąć – wcisnął więc informacje, czasem niezwykle szczegółowe, a nie mające żadnego wpływu na fabułę powieści, na siłę, często się przy tym powtarzając i kładąc wiarygodność psychologiczną postaci oraz dynamikę narracji na łopatki.
Pozostałe dwieście stron koncentruje się na przemyśleniach głównego bohatera. Główny bohater, jako jednostka intelektualni wybitna (o czym Zajdel nieustannie przypomina ustami samego głównego bohatera, bo ów wybitny intelekt z zachowania i przemyśleń protagonisty niespecjalnie wynika) dużo myśli. Tak dużo, że treści jego przemyśleń poświęcona jest większość słów składających się na "Limes inferior". Wydarzenia, dialogi i opisy szybko schodzą na dalszy plan i można odnieść wrażenie, że opowiadanie historii było dla Zajdla niechcianą koniecznością, bo fabuła stanowi tu jedynie drobny i kiepski dodatek do przemyślanej wizji świata, dla współczesnego czytelnika stanowiącej połączenie PRLowskiej przeszłości, teraźniejszego życia w globalnej, spiętej siecią wiosce i miejmy-nadzieję-że-nie przyszłości.
Dobra rzecz dla miłośników rozprawek, alegorii i boga spuszczanego z maszyny za każdym razem, gdy trzeba popchnąć fabułę do przodu. Fani dobrych, sprawnie opowiedzianych historii mogą poczuć się zawiedzeni.

Wściekle interesująca rozprawka socjologiczna, stanowiąca zarazem dowcipny komentarz na temat funkcjonowania PRL za Późnego Gierka, jak i zadziwiająco trafną futurologiczną wizję zinformatyzowanego społeczeństwa wyrosłego na żyznym gruncie zautomatyzowanej gospodarki. Szkoda tylko, że "Limes inferior" to marna powieść.
Pierwsze sto stron poświęcone jest niezwykle...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Współczesna baśń traktująca o życiu, śmierci i dorastaniu. Opowieść o chłopcu i jego martwych lub nie do końca żywych bliskich jest niezwykle klimatyczna, pełna ciepła, ale i pełna przemocy. Niestety poza gęstą, a zarazem urokliwą atmosferą Księga Cmentarna nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Opowiedziana przez Gaimana historia jest wtórna i po brzegi wypełniona kliszami, a przy tym nierówno skomponowana - niektóre fragmenty ciągną się jak gumowe flaki z olejem, inne pękają w szwach od niepotrzebnie skondensowanych wydarzeń i nowych informacji.

Współczesna baśń traktująca o życiu, śmierci i dorastaniu. Opowieść o chłopcu i jego martwych lub nie do końca żywych bliskich jest niezwykle klimatyczna, pełna ciepła, ale i pełna przemocy. Niestety poza gęstą, a zarazem urokliwą atmosferą Księga Cmentarna nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Opowiedziana przez Gaimana historia jest wtórna i po brzegi wypełniona kliszami, a...

więcej Pokaż mimo to