-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2021-03-24
2021-03-21
Nie jest łatwo pogodzić się z utratą czegoś, co było częścią nas. Choćbyśmy próbowali, to jednak jakaś cząstka nas pragnie uzyskać dostęp do tego, niezależnie od konsekwencji. Testujemy wszelkie taktyki, działając na własną rękę, gdzie często jeszcze bardziej sobie szkodzimy. Tak też było z Hannah, która – w poczet dramatycznych zdarzeń, które doprowadziły do zablokowania magii – starała się uwolnić od tego ciężaru, co często wywoływało u niej niekontrolowany ból. A to jeszcze nie koniec przykrych prezentów, jakimi postanowiono ją obdarować. Niezdolna do czarowania (a zarazem obcowania z żywiołami, które były dla niej bliskie) musi mieć się na baczności, gdyż Łowcy, pragnący zlikwidowania w nich diabelskiego zalążka, nie śpią. Ba, nawet mają już coś, co spowoduje, że świat zostanie „uwolniony” od wiedźm…
NIE ODNAJDZIESZ SIĘ W TERAŹNIEJSZOŚCI, JEŻELI NIE WYJAŚNISZ SOBIE PARĘ SPRAW Z PRZESZŁOŚCI
Działo się tutaj, oj działo! Choć na starcie wyczuwałam nostalgiczne nuty, spowodowane przykrościami, jakie spadły na nastoletnią wiedźmę, to jednak powoli czułam to napięcie, które kroczek po kroczku zwiększało swoją masę. Pozorny spokój, jaki opanował Sabat, nie mógł panować wiecznie, dlatego też, kiedy nadchodziły sygnały o możliwym ataku, robiono wszystko, aby zapobiec wszelkim tragediom. Obmyślano plany, wprowadzano je w życie, lecz – jak dobrze wiemy – nie wszystko może pójść łatwo. Tym samym czekały ich pewne zawody oraz przeszkody, które doprowadzały mnie do wrzenia krwi czy też prób uspokojenia tętna. Kiedy myślano, że opanowano sytuację i wszystko jest już na swoim miejscu, pojawiał się kolejny problem, z którym trzeba było się zmierzyć. Armia Łowców, wzbogacona w broń, mogącą siać spustoszenie wśród wiedźm, nie zamierzała dawać za wygraną, tym samym wojna nabierała brutalniejszych kształtów. Niejednokrotnie chwytałam się na tym, że wstrzymuję oddech, aby samej nie zaszkodzić w próbach zlikwidowania tego, co zagrażało magii. Obserwowałam z szeroko otwartymi oczami, do czego zdolne są obie grupy, aby bronić swych racji, gdzie żadna z nich nie zamierzała popuścić tej drugiej. Czy zawsze wszystko grało? Cóż, bywały momenty, gdy przychodziło zastanowienie. Przybywało również zwątpienie, kiedy nastoletnie umysły, spragnione życia jak typowa młodzież, szkodziły w poszczególnych etapach (kto normalny wstawia multum zdjęć na Instagrama w czasie trwania cichej misji, na dodatek takich, gdzie po wyłapaniu szczegółów można przygotować kontratak?). Dorośli również miewali wzloty i upadki…
W takich powieściach najwięcej roboty robi skryty antagonista, mogący nawet działać po obu stronach barykady. Musi to być taka osoba, po której nikt się tego nie spodziewa i poniekąd tak właśnie było. Bohaterowie do końca nie mogli rozszyfrować jego tożsamości, kiedy ja zrobiłam to w ekspresowym tempie. Wystarczyła zwykła obserwacja, aby wytypować tego kogoś i z każdym kolejnym rozdziałem utwierdzać w przekonaniu, że to strzał w dziesiątkę. Dlatego, gdy Hannah i jej ekipa byli w szoku, ja miałam takie „meh, to ci niespodzianka…”. Możliwe, że to też zasługa tego, iż kojarzę już pewien schemat działania tego typu powieści, przez co ciężko mnie zaskoczyć, jednakże ciekawi mnie, czy ktoś nie miał tak samo. No nic, z czasem zapewne to odkryję, chwilowo „zrzucam winę” na ten czynnik. Bo nie powiem, pani Isabel Sterling umie mącić w głowach. Do tego nie mam żadnych wątpliwości. Zdarzało jej się mnie tak omotać, że zdarzało mi się myśleć, iż zgłupiałam, co tutaj biorę za dobry ruch. Ale, jeśli chodzi o trzymanie się autentyczności, to w pewnych aspektach już tego brakowało. Sam motyw żałoby niespecjalnie mi odpowiadał. Osobiście znam ludzi, którzy cierpią po cichu, nie pokazują po sobie bólu, lecz doskonale wiem, że wewnątrz wręcz krzyczeli, jak bardzo ten świat jest niesprawiedliwy. Tutaj, choć wyczuwałam ten smutek, jaki opanowuje człowieka, kiedy ten traci kogoś, kto jest bliski jego sercu, nie został on – moim zdaniem – dobrze ukazany. Brakowało… dojrzalszego podejścia do tego tematu? Nie, inaczej. Brakowało mocniejszego wczucia w obecną sytuację osoby, która nie dość, że przeżywa żałobę, to jeszcze czeka na nią multum przykrości, gdzie obrona przed nimi jest problematyczna przez wgląd na obecny stan. Inaczej by było, gdyby oba tomy dzielił spory kawał czasu, jednakże tutaj mamy różnicę kilku tygodni? Hmm...
Historia Wiedźm. W pierwszym tomie nieco nam ją zarysowano, gdzie w „Ten sabat nie upadnie” przypomniano nam tę wiedzę, jednakże mam wrażenie, że nadal czegoś tutaj brakowało. Dobrze, kręcę nosem, lecz czuję, że brakowało w tym… głębi. Mamy garść historyjek przedstawiających powstanie naszych żywiołowych wojowniczek i ich sióstr, obdarowanych innymi umiejętnościami, ale mam wrażenie, iż byłoby znacznie ciekawiej, gdyby ukazano to poprzez krótkie historie. Nie trzeba by było budować nie wiadomo czego, jednak taka trylogia „Księgi skór” autorstwa Alice Broadway, mogłaby się stać dobrą inspiracją. Tam baśnie, ujawniające początki poglądów i działania danych grup, uzupełniały główną historię, pozwalając również na przybliżenie się do losów przodków, zrozumienie ich postępowania czy też odkrycie, kto również popełnia takie same błędy, pragnąc tego samego rozwiązania, co baśniowa, utkana poprzez wyobraźnię postać. To by pomogło lepiej zrozumieć korzenie Hannah, ogólnie odkryć prawdziwą potęgę Wiedźm. A tak dostaliśmy – jak dla mnie – okrojoną wersję, byle tylko przybliżyć nas do tej kategorii nadnaturalnych osób.
CHOĆBY ŻYCIE OKŁADAŁO CIĘ CIERNIAMI PO TWARZY, WALCZ DALEJ!
Hannah zrobiła niemały progres, jeżeli chodzi o swoją kreację, gdyż tym razem aż tak mnie nie irytowała. Owszem, zdarzało jej się potykać o własne nogi, na co reagowałam przewracaniem oczami, jednak mam wrażenie, jakby w „Ten sabat nie upadnie” troszeczkę… dojrzała? Miewała humorki typowej nastolatki, popełniała wiele błędów, lecz tym razem były one spowodowane zaślepieniem. Młoda wiedźma pragnęła zemsty, co wiąże się z tym, że nie zwracała uwagi na to, czy grozi jej niebezpieczeństwo. Niczym ciekawskie dziecko, pragnące włożyć śrubokręt do kontaktu, starała się walczyć jak lwica, by przysłużyć się Sabatowi, a tym samym wymierzyć sprawiedliwość. Nieraz myliła odwagę z głupotą, lecz w tej sytuacji jest to trochę zrozumiałe. Straciła ważną osobę, wiele wycierpiała, na dodatek jej magia nie umie z nią współpracować, przez co ma wrażenie, jakby była kimś gorszym, wybrakowanym. A to powoduje chęć udowodnienia samej sobie, że jest zgoła inaczej. Po swojej stronie – choć nie zawsze zyskuje od nich poparcie – miała ukochaną Morgan, która jak nikt inny umie obłaskawić wewnętrzny płomień nastolatki oraz przyjaciółkę Gemmę, gdzie ta starała się ją wspierać, jednocześnie próbując nie ujawnić, że wie o czymś, co dla jej uszu było zabronione. Niezawodne trio, buszujące na kartach powieści, niejednokrotnie ukazujące to, iż młode umysły są bardziej elastyczne, a co się z tym wiąże – łatwiej rozwiązują skomplikowane równania fabularne. Natomiast na wielki plus wyszła kreacja matki Hannah. W poprzednim tomie nie sprawdzała się jako rodzicielka. Nie słuchała córki, twierdziła, iż jej zachowanie to kaprysy skrzywdzonej nastolatki, a tutaj naprawiała swoje błędy. Niekiedy stawała się nadopiekuńcza, lecz teraz wyraźnie czułam, że łączą je więzy krwi, a nie tylko nazwisko.
W powieści pojawiają się również postaci, które w poprzednim tomie stanowiły zaledwie tło, lecz tym razem mają większą rolę. Jedne bardziej przykuwają uwagę, charakteryzując się zmiennymi nastrojami, wywołującymi zamieszanie, gdzie drugie są, bo… muszą być. Są sprowadzone po to, aby popchnąć książkę do przodu, umożliwiając im przy tym lepiej się pokazać, lecz – moim zdaniem – gdyby w ogóle się nie ukazały, ktoś by przejął ich funkcje, wcale źle na tym nie wychodząc. No ale w każdej powieści musi być ktoś mniej wyrazisty, aby to czołowi stali w świetle reflektorów, czyż nie?
Podsumowując. Jeżeli miałabym wskazać, który z tomów tej dylogii wypada lepiej, bez wątpienia wskazałabym „Ten sabat nie upadnie”. Miłosne rozterki zostały zastąpione mocniejszą akcją, gdzie walka między Wiedźmami a Łowcami zaostrzała się, przez co nie było mowy o odpoczynku. Dwie rywalizujące ze sobą grupy robiły, co mogły, aby uprzykrzyć życie tej drugiej, tym samym próbując udowodnić swoje racje. Tym samym nawet nie wiedziałam, kiedy przeszłam przez to wszystko i zatrzymałam się na podziękowaniach. Akcja goniła akcję, a gdyby przyszło mi mierzyć tempo czytania, to zapewne pobiłabym jakiś rekord. Oczywiście książka nie jest pozbawiona wad, są one widoczne gołym okiem. Pojawia się kilka przewidywalnych zdarzeń, są pewne nieścisłości oraz brakuje pewnego elementu, lecz bawiłam się przednio. Nie wiem jednak jak długo ta dylogia pozostanie w mojej pamięci, zastąpiona czymś o wiele mocniejszym…
Nie jest łatwo pogodzić się z utratą czegoś, co było częścią nas. Choćbyśmy próbowali, to jednak jakaś cząstka nas pragnie uzyskać dostęp do tego, niezależnie od konsekwencji. Testujemy wszelkie taktyki, działając na własną rękę, gdzie często jeszcze bardziej sobie szkodzimy. Tak też było z Hannah, która – w poczet dramatycznych zdarzeń, które doprowadziły do zablokowania...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-03-07
Sen. Magiczna kraina, dostępna po przymknięciu powiek i wpadnięciu w objęcia Morfeusza, gdzie nigdy nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzy. Odizolowana od rzeczywistości, pozwalająca zagłębić się w, najczęściej pozbawiony logiki, świat, w którym mają miejsce najróżniejsze, nieraz absurdalne zdarzenia. Przemykamy w nim pomiędzy różnymi fabułami, odkrywając wiele nietuzinkowych, niekiedy dziwnie skonstruowanych budynków w miejscach, gdzie byśmy nawet nie wyobrażali sobie je zobaczyć. Spotykamy najbliższych ludzi oraz takich, których twarze przemknęły nam przed oczyma, lecz nigdy im się nie przyglądaliśmy. Bywamy też różnymi osobistościami, odgrywamy wiele ról, tworząc osobliwe kino. W tej krainie powstaje po prostu coś, co najczęściej nie miałoby prawa bytu w realu.
Sen zezwala również na posiadanie tego, co bywa poza zasięgiem. Do naszych rąk trafia nieprawdopodobna technologia, umiejąca robić cuda. Otrzymujemy nieistniejące przedmioty, gdzie nieraz wyobrażaliśmy sobie, że takowe wreszcie powstają. Sama nieraz śniłam o nieistniejących książkach, gdzie czytanie ich sprawiało mi mnóstwo frajdy, przez co marzyłam o przeniesieniu ich do rzeczywistości. Nie zliczę nawet chwil, jak często ubolewałam nad brakiem czegoś, co pozwalało mi zdobywać wyśnione szczyty…
Jednakże co by było, gdyby istniała luka umożliwiająca „kradzież” wyśnionych rzeczy? Czy byłoby to darem? A może przekleństwem, kiedy przestalibyśmy to kontrolować, a wraz z cudownymi rzeczami pojawiałyby się również te mroczniejsze, mrożące krew w żyłach?
BYŁ SOBIE RAZ CHŁOPAK, KTÓRY MÓGŁ POSIADAĆ WSZYSTKO, CO BYŁO ZAKAZANE…
Zacznę może od tego, że jak sama koncepcja opierania się o sny i operowanie tym, co zostało w nich stworzone, jak najbardziej mnie interesowała, co zaowocowało natychmiastowym porwaniem książki do czytelniczego tańca, tak pierwsze kilkadziesiąt stron stało u mnie pod znakiem dezorientacji. Niczym senne scenerie, przecierające się między sobą, tworzące mętlik w głowie, tak tutejszy chaos następujących po sobie zdarzeń uderzał we mnie, przez co z trudem wbijałam się w fabułę „Wezwij sokoła”. Powodowała to mnogość bohaterów, z jakimi obcowałam, gdzie większość niosła swoje brzemię oraz próbowała skupić na sobie uwagę, przez co miałam wrażenie, jakbym czytała kilka książek równocześnie. Dopiero z czasem ten harmider zażył małą dawkę melisy, pozwalając odetchnąć od natłoku zdarzeń, tym samym dając szansę na poukładanie sobie tego w głowie i wypunktowania, co, gdzie i jak. Pani Maggie Stiefvater po prostu rzuca czytelników na głęboką wodę, nie bawiąc się w subtelne oprowadzenie po wyimaginowanym świecie. Jesteśmy wręcz zmuszeni do pojęcia tych przeplotów fantazji z realnością. Jeżeli jest ktoś, kto dopiero zaczyna przygodę z jej twórczością (w tym ja), musi po prostu to ujarzmić. Czy to dobre rozwiązanie? Z jednej strony nie, gdyż nie każdy lubi takiego zamieszania. Porównać to można do egzaminu maturalnego, jaki musimy zaliczyć, choć dopiero co przestąpiliśmy próg szkoły średniej. Co nieco wiemy, lecz niezbędna wiedza dopiero miała zostać nam przekazana, i to dawkowana, by ją dobrze przyswoić. A kiedy jeszcze dorzucimy do tego specyficzny styl pisania autorki, ubóstwiającej przekształcanie powtarzalnych słów tak, aby nabierały nowej głębi, to tym bardziej ktoś, kto przywykł do innej formy, może kręcić nosem. Co z drugą, tą optymistyczną, stroną? Jak najbardziej na plus jest to, że sami bohaterowie do końca nie wiedzą, co tak właściwie panuje nad ich losem. Dotąd postępujący według określonych zasad, musieli opuścić strefę komfortu, aby stanąć do walki z przeszkodami. To sprawia, że jesteśmy na równi, choć oni od lat dzierżą pewne brzemienia i myślą, iż nic nie zdoła ich zaskoczyć. Poza tym sam chaos, w jaki wpadamy, jest jak sam sen, gdzie też nieraz wybudzamy się z niego i zastanawiamy, co tak właściwie widzieliśmy i jakim cudem nasz umysł umiał to w taki sposób zaprezentować. Czuć mocną inspirację tymi zjawiskami, co odbieram za fascynujące i przerażające zarazem.
Jak dalej potoczyła się moja historia z książką? Cóż, łatwo nie było, lecz z czasem nauczyłam się żyć z piórem autorki. Oswajałam je niczym dzikie zwierzę, aż wreszcie potulnie zgarnęło łakoć z mej dłoni i dało dotknąć. Każdy kolejny rozdział, choć nie pozbawiony szumu i natłoku wrażeń, gdzie element zaskoczenia stanowił codzienność, pochłaniałam bez mrugnięcia okiem. Kosztowałam je powoli, rozpływając się nad każdym słowem, oswajając z tym, co działo się na moich oczach. A gdy tylko dokładano do tego tajemniczość oraz okrążano pewien istotny element fabularny, czułam, że znalazłam swój mały raj na ziemi.
Motyw snów nie jest czymś nowym w literaturze. Dość często stanowią klucz otwierający powieść, pozwalający ujrzeć ją w całej okazałości. Dotąd jednak nie miałam do czynienia z ukazaniem ich w formie, gdzie bycie śniącym nie jest tak do końca wspaniałe. Choć z tej drugiej „rzeczywistości” można przenieść wiele cudów, ale też koszmarów; koszmarów zagrażających ludzkości. Tym samym jesteśmy uświadamiani, że ten dar nie byłby samym darem, a wręcz przeciwnie – również przekleństwem. Jak wiele trzeba by było wyrzeczeń; ile by trzeba było stoczyć walk z samym sobą, aby nie ofiarować światu kataklizmu, nad którym nie zdołano by zapanować. Bo jak dobrze wiemy, nie wszystko złoto, co się świeci. Pomijając już fakt samego wyśnienia czegokolwiek, to także ukazuje prawdę o tym, jak wielu z nas musi z czymś walczyć; z czymś, co nas wyniszcza, a kontrola nad tym niekiedy graniczy z cudem. Dopiero czyjeś wsparcie jest w stanie wyzwolić w nas pokłady siły, lecz nigdy nie wiemy, czy ich wystarczy, aby całkowicie zapanować nad tym, co próbuje nas pożreć w całości.
Dialogi. Choć są niezbędnym elementem książki i wnoszą wiele treści, jednakże niekiedy miewałam wrażenie, jakby wprowadzano je tylko po to, aby… były. Zdarzały się sytuacje, gdzie dało się bez nich obyć, lecz pozwalano komuś kompletnie zbędnemu wypowiedzieć parę zdań i tyle. Dobrze, od czasu do czasu podrzucały ważne informacje, ale nie zdarzało się to zbyt często. Również niektóre sceny sprawiały wrażenie od czapy, gdzie wtedy fabularno-senny chaos już nie sprawiał wrażenia urokliwego, jednak tutaj liczę na rozwinięcie tego w kontynuacji trylogii. Wytłumaczenie ich wartości dla całej książki i jak ważne są dla postaci. Oby było mi to dane.
ŁĄCZY NAS WIELE SPRAW, JESZCZE WIĘCEJ DZIELI.
Nie tak łatwo wybrać jednego z wielu bohaterów, aby to od niego zacząć swoją tyr… znaczy się wypowiedź, jednakże – po wielu wewnętrznych bojach – postanowiłam zacząć od Ronana Lyncha. Próbujący opanować swoją „przypadłość” śniący to ten typ człowieka, który zarówno wyglądem, jak i zachowaniem, powoduje, że masz ochotę oddalić się od niego i nie mieć z nim do czynienia. Typowy samotnik, porzucający maskę osoby samowystarczalnej jedynie w obliczu ukochanego Adama, miewał momenty, gdzie do siebie przekonywał, by za chwilę mnie zrażać. Inaczej jednak było z jego starszym bratem, Declanem, gdzie ten wiecznie pozujący na nudziarza mężczyzna bardziej wzbudzał moją ciekawość. Byłam zaintrygowana jego postawą, gdzie jak było mi dane spędzić z nim trochę czasu, to błagałam w myślach, aby mi go nie zabierano. Obecna głowa rodziny, próbująca okiełznać rodzeństwo, starała się godzić normalne życie z tym abstrakcyjnym, trzymając to wszystko w ryzach. Nieraz bywałam pod wrażeniem jego wytrwałości w dążeniu do wyznaczonego celu. Jego stanowczość w podtrzymywaniu neutralnego podejścia, ukazywania się jako ktoś niewart zapamiętania… Po takiej grze aktorskiej ktoś powinien wręczyć mu Oscara! Nie inaczej było z Jordan Hennessy, złodziejką, która pragnęła zaznać wolności. Dziewczyna, od lat żyjąca jako kopia kogoś innego, nie miała prawa na kapkę indywidualności, co ją tłamsiło. Dusiło od środka. Nieraz widziałam, jak stara się pozbyć nabytej metki, aby wreszcie być sobą, w czym jej mocno kibicowałam. Nie ma nic gorszego od narzuconego z góry stylu życia, aby wszelkie sekrety nie ujrzały światła dziennego. Wiele mówi się o naturalności, dlatego też chciałam dla niej jak najlepiej. Natomiast Carmen… Nie powiem, była intrygującą postacią. Wyróżniająca się na tle pozostałych, odgrywająca rolę tej złej, miało w sobie namiastkę dobra, lecz teraz nie pozwolono jej się aż tak wykazać. Zapewne w kolejnych tomach ujrzymy ją w innym świetle, ale obecnie nie umiem wyrobić sobie o niej zdania. Po prostu była, miała swoją rolę i się jej skrupulatnie trzymała. Tyle na temat.
Warto też zwrócić uwagę na pobocznych bohaterów, którzy – choć nie poświęcano im aż nadto czasu – są istotne dla całego „przedsięwzięcia”. Wiadomo, jedni są dla nas zupełnie obojętni, myślimy o nich tylko wtedy, gdy są wspominani, lecz są też tacy, co chodzą po głowie i nie zamierzają zaprzestać marszu. Wzbudzający sympatię, wywołujący lawinę pytań, wprawiający w zakłopotanie lub też robiący dosłownie wszystko, aby go znienawidzić. Mieli sporo do powiedzenia i to mi się podobało. Dzięki temu powstawały nutki dramatyzmu oraz akcje, po których szukało się w internecie pasów bezpieczeństwa, aby zamontować je w domowym fotelu.
Podsumowując. Fantastyka często gości w moim życiu, dlatego też nie mogłam sobie odmówić bliższego spotkania z „Wezwij sokoła”, gdzie magiczna otoczka miesza się z rzeczywistością. Choć książka niesie ze sobą wiele chaosu, który wywołuje zamęt i tak właściwie nie wiemy, na czym się skupić, z czasem da się to oswoić, aby czerpać przyjemność z lektury. Historia Ronana, Jordan i Carmen to pasmo wzlotów i upadków, gdzie każdy kolejny krok musi być dobrze przemyślany, aby nie wpaść w pułapkę, a sen ma tutaj najwięcej do powiedzenia.
Jeżeli marzy ci się dobra drzemka, to przy „Wezwij sokoła” będzie o nią trudno. Zmuszająca do trzymania ręki na pulsie, atakująca swym fantastycznym klimatem, utrzymuje na jawie i nie zezwala na zmianę stanu. Samo zakończenie wręcz kusi, aby raz jeszcze powrócić do tego świata, a ja zamierzam „zgrzeszyć”.
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Sen. Magiczna kraina, dostępna po przymknięciu powiek i wpadnięciu w objęcia Morfeusza, gdzie nigdy nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzy. Odizolowana od rzeczywistości, pozwalająca zagłębić się w, najczęściej pozbawiony logiki, świat, w którym mają miejsce najróżniejsze, nieraz absurdalne zdarzenia. Przemykamy w nim pomiędzy różnymi fabułami, odkrywając wiele...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-02-20
Święta Bożego Narodzenia od zawsze kojarzyły mi się z rodzinnymi spędami. Gromada ludzi, dotąd wiecznie zajęta czymś innym, wreszcie odnajduje czas dla siebie, aby po podzieleniu się opłatkiem zasiąść do stołu, wspólnie spożywając potrawy i rozmawiając przy tym na różnorakie tematy. Niestety, niedawna Wigilia wyglądała już zgoła inaczej, przez wgląd na pewne okoliczności, ale już poprzednia powodowała, że familia zjeżdżała się z różnych stron, aby tradycji stało się zadość. Przecież w tym szczególnym dniu wiele rzeczy może się zdarzyć: ktoś ogłosi radosną nowinę, dyskretnie dotykając brzucha, ktoś inny pochwali się upragnionym awansem w pracy, gdzie jeszcze inny członek rodziny zostanie w tym dniu poproszony o rękę lub też sam uczyni ten krok. To sprawia, że zapamiętujemy te święta, wspominając je z szerokim uśmiechem na ustach. Tylko co jeśli, gdy przy tak wspaniałej atmosferze dzieje się coś, co zamierza ją zniszczyć, pozostawiając bruzdy?
BYŁA SOBIE RAZ KOBIETA, KTÓRA PRAGNĘŁA ZAZNAĆ SZCZĘŚCIA...
Dla Madeline Hyde zbliżające się święta miały szczególną wartość. W tym szczególnym dniu, przy wigilijnym stole, zamierzała zasiąść nie tylko z dawno niewidzianym ojcem i jego nową rodziną, ale również z mężczyzną, który pragnął uroczyście poprosić o jej rękę. Właśnie wtedy zapragnęła pozostawić za sobą wszelkie spory i pożegnać demony przeszłości, wiszące nad posiadłością Wzgórze Mgieł. Aby to uczynić, pozwoliła sobie nawet na otwarcie skrzydła domu, zamkniętego na cztery spusty od wielu lat, by tam ugościć nowo przybyłych gości. Tylko Madeline nie przypuszczała, że wraz ze wpuszczeniem do tamtych pomieszczeń słońca wyzwoli kolejne, zamieszkujące przysłonięte sporą warstwą kurzu, sekrety. Sekrety, które zmieniają znacznie więcej, niż przypuszczano…
Odwiedziny w urokliwej, a zarazem przyprawiającej o dreszcze posiadłości Wzgórze Mgieł stanowią dla mnie niemałą tradycję, z którą nie da się tak łatwo zerwać. Dlatego też, kiedy pani Paulina Kuzawińska ponownie zaprosiła do swego owianego tajemnicami, skrywającymi się za zdradliwą mgłą pozornie zwyczajnego świata, bez wahania wsiadłam do czytelniczego powozu, by wyruszyć w tak daleką podróż. A trzeba przyznać, że już na samym starcie dostarczono mi wiele wrażeń. Jeszcze konie nie zdołały się rozpędzić, kiedy zaserwowano pierwsze zwroty akcji, wywołujące ciarki na plecach. Przepiękne zimowe scenerie oraz urocze, choć przepełnione nerwowymi przygotowaniami, chwile zostały naznaczone kryminalnymi ranami, które z każdym kolejnym rozdziałem zdawały się powiększać. Przemykanie między brutalną rzeczywistością a pozornie nic nieznaczącymi wyrywkami z zupełnie innego życia wywoływało drobny chaos, nadając całej powieści tempa. Moja detektywistyczna dusza z ogromną radością sięgała po swoją lupę, aby poukładać te wszelkie odłamki łamigłówki, by stworzyć czytelną całość. Próbowałam rozwikłać zagadkę, choć też jakaś cząstka mnie próbowała temu zapobiec, aby pozostać w tych mrocznych sceneriach nieco dłużej. A było przy czym, bo pani Paulina Kuzawińska nie próżnowała. Rozwidlenie fabularnych korytarzy prowadziło do przeróżnych drzwi, gdzie zwiedzenie każdego pokoju wiązało się z próbami odnalezienia właściwych kluczy. Porozstawiane na korytarzu pułapki nie zniechęcały. Ba, jeszcze bardziej zachęcały, aby dowiedzieć się, co jeszcze skrywa Wzgórze Mgieł i czy aby na pewno można o niej powiadać, iż jest zwyczajna...
Czy byłam w stanie przewidzieć zakończenie? Przyznam, że nie. Choć nie obyło się bez rozrysowywania mapy, ułatwiającej dotarcie do prawdy, to tutaj kompletnie poległam. Wiedziałam, że autorka uwielbia bawić się nie tylko uczuciami czytelnika, ale też własnymi „dziećmi”, to akurat tutaj nie brałam takiej wersji zdarzeń pod uwagę. Jednakże podążanie w tym kierunku sprawiło, iż napoczęte na łamach poprzednich tomów wątki wreszcie odnalazły swój finał, a wszelakie dziury otrzymały dobrze skrojone łatki. Czy zakończenie mnie usatysfakcjonowało? Nie powiem, sama zapewne wolałabym tak uczynić, gdybym to ja decydowała o bohaterach, jednak w tej dramaturgii odnalazłam odbicie innych, obracających się w takich klimatach historii, gdzie te też zamykano właśnie w taki sposób. Niestety zabrakło tutaj oryginalności, lecz ciężko wyobrazić sobie, żeby pani Kuzawińska poszła w inną stronę. Odczuwam niedosyt, choć to znacznie lepsze od niesmaku, nieprawdaż?
Nie byłabym sobą, gdybym nie rozpływała się nad barwnymi, pełnymi życia opisami, jakimi obdarzyła nas autorka. Już w recenzjach poprzednich tomów nie mogłam się ich nachwalić (choć przy „Damie ze szmaragdami” nieco na nie psioczyłam, ale to się wytnie…), ale tutaj zimowo-świąteczne krajobrazy nadawały wszystkiemu niesamowitego klimatu. Czytając tę książkę jeszcze wtedy, gdy śnieg nie zamierzał nas nawiedzić, atakowała mnie nostalgia, przez co chciało się wkraść do książki, byle tylko porzucać się śnieżkami czy zrobić aniołka. Ale, ale – wiktoriańskie scenerie też przyciągały. Człowiek aż chciał podążać korytarzami posiadłości, zwiedzać jej zakamarki i poznać jej historię… Tyle że ta otoczka powodowała, że włos jeżył się na głowie. Masywne opady jeszcze bardziej odcinały i tak odizolowaną od miasteczka posiadłość, co czyniło ją jeszcze mroczniejszą, niedostępną dla niepożądanych oczu. A to dawało wiele pól do popisów, które skrzętnie wykorzystywano...
PRZEPRASZAM, CZY OSTATNIMI CZASY STŁUKŁA PANI LUSTRO? BO SPADA NA PANIĄ SPORO NIESZCZĘŚĆ…
Sama nieraz przeklinam swojego wrednego pecha, kiedy poplączą mi się nogi i prawie zaliczam upadek lub gdy w sklepie ktoś zdoła pochwycić przede mną ostatnie opakowanie produktu, który chciałam zakupić, lecz to jeszcze nic w porównaniu z tym, z czym mierzy się Madeline Hyde. Arystokratka, wielokrotnie doświadczona bolesnymi przeżyciami, nie ma lekko. Kiedy tylko zdoła się pozbierać i odbudować drogę do upragnionego szczęścia, do akcji wkracza huragan, burząc porządek i zabierając to, na czym jej zależy. Pokiereszowana, zagubiona w uczuciach, raz jeszcze podąża w ciemnościach przewrotności losu, próbując odnaleźć iskrę mogącą wystraszyć otaczającą ją czerń. Nawet wsparcie od ukochanego Jonathana, gotowego chronić ją własną piersią, nie jest na tyle mocarne, aby przyblokować złe moce. Choć rozważniej stawiała kroki, całkowicie rozwiewając poświatę tej Madeline Hyde, co mdlała przy każdej „rewelacji”, to i tak co rusz zastanawiałam się, czy to aby nie za dużo. Człowiek jest w stanie znieść wiele, lecz to, czym obdarowywano naszą bohaterkę, zaczynało przekraczać granice. Rozumiem, że to miało wpływać na czytelnika, na mnie. Powinnam jej współczuć; powinnam pragnąć czym prędzej chcieć ją wesprzeć, stanąć z nią ramię w ramię, aby przegonić osaczające ją demony, tyle że… mnie to przerastało, a co dopiero Madeline. W literaturze kopanie leżącego wzbudza empatię, lecz gdy stosuje się taką taktykę raz za razem, to ona już wywołuje… lekki niesmak? Nie, inaczej – zaczyna się odczuwać brak autentyczności, przerysowanie. Jednakże to nie odbiera bohaterce hartu ducha. Wielu mogłoby jej pozazdrościć tej zawziętości oraz determinacji. Choć ból ją rozrywał, kładł na kolana, to znajdowała w sobie siłę, aby sięgnąć po broń i wymierzyć solidny cios. Natomiast jej ukochany… cóż… w moich oczach wypadał przeciętnie. Miał swoje zdanie, owszem, lecz zabrakło mi czegoś w jego kreacji; czegoś, dzięki czemu byłby bardziej wyrazisty i zapadający w pamięć. Ceniłam go za oddanie i za to, że nie oceniał pochopnie, lecz i tak wypadał słabo. Ale jak to mówią: „przeciwieństwa się przyciągają”, gdzie to Madeline jest tym silniejszym ogniwem.
Jak bardzo można zatracić się w kłamstwach? Jak długo da się pielęgnować kwiat wyrastający z fałszu, aby ten oczarowywał i mącił zmysły innym? Niekiedy lepiej jest ukryć prawdę, nie pozwolić jej ujrzeć światła dziennego, lecz jeżeli nie przestaniemy tworzyć nowych warstw skrytki, możemy spodziewać się, że prędzej czy później to wybuchnie, powodując wiele nieszczęść. Czy warto mieć multum czasu spokoju, aby później przeżywać coś takiego? Znam odpowiedź pewnych bohaterów, lecz wy musicie sami ją odnaleźć.
Podsumowując. „Dama z woalką”, niczym swoje poprzedniczki, ponownie zauroczyła mnie klimatem oraz ścieżką fabularną, gdzie popełnienie choćby jednego błędu spowalniało trybiki podążające ku rozwikłaniu zagadek. Pełna emocjonujących zdarzeń, naszpikowana sekretami powieść, przy której puls przyśpiesza, a oczy próbują pochłonąć wiele linijek tekstu równocześnie. Może wyszły tutaj wbijające się w palce drzazgi, lecz kiedy tylko się ich pozbędziemy, jesteśmy w stanie w pełni rozkoszować się lekturą.
Jeżeli kiedykolwiek powstanie kolejny tom przygód Madeline Hyde, na pewno do niej powrócę i zobaczę, co u niej, lecz nie naciskam na autorkę, aby tak też się stało. Jak dla mnie można zakończyć to na tym tomie, pozwalając bohaterce zaznać spokoju. „Dama z woalką” idealnie kończy pewien etap, zamyka pewien rozdział i niech tak też pozostanie, aby cała magia nie prysła niczym bańka mydlana.
Święta Bożego Narodzenia od zawsze kojarzyły mi się z rodzinnymi spędami. Gromada ludzi, dotąd wiecznie zajęta czymś innym, wreszcie odnajduje czas dla siebie, aby po podzieleniu się opłatkiem zasiąść do stołu, wspólnie spożywając potrawy i rozmawiając przy tym na różnorakie tematy. Niestety, niedawna Wigilia wyglądała już zgoła inaczej, przez wgląd na pewne okoliczności,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-02-17
Wolność. Nie ma co ukrywać, że większość z nas jest więźniami codzienności. Pochłonięci własnymi sprawami, przyziemnymi obowiązkami, nawet nie dostrzegamy tego, jak często skupiamy się jedynie na obowiązkach. Przesiąknięci pracą, zaangażowani po całości, nieraz porzucamy przyjemności, byle sprostać życiowym wyzwaniom. Wizja pochłaniania kolejnej ciekawej książki czy nadrabiania zaległości serialowych odchodzi w zapomnienie, kiedy wspinamy się po szczeblach kariery lub staramy sprostać wymaganiom, jakie narzuca nam szkoła czy rodzina. A kiedy jeszcze dochodzą kolejne przeciwności losu, wtedy już – obarczeni tak sporym ciężarem – nieraz błagamy o to, aby doba miała więcej godzin, byle znaleźć choćby kwadrans na odpoczynek. Na zregenerowanie sił, by ponownie stanąć do walki.
A gdyby tak było nam dane uwolnić się od tego wszystkiego. Wyzwolić od nadmiaru obowiązków czy zobowiązań. Jak wiele byśmy byli w stanie oddać, aby zyskać skrzydła i wzlecieć w niebo, mogąc wreszcie wziąć głęboki wdech?
KIEDYŚ ŻYŁA SOBIE DZIEWCZYNA, KTÓRA NIE CHCIAŁA WYJŚĆ ZA MĄŻ. ABY TEMU ZAPOBIEC, ZAWARŁA PAKT Z SAMYM DIABŁEM, JESZCZE NIE WIEDZĄC, NA CO SIĘ PISZE…
Adeline LaRue była marzycielką. Łaknąca zupełnie innego życia niż jej rówieśnice, często bujała z głową w chmurach, odsuwając od siebie wizję zamążpójścia i urodzenia dzieci, doprowadzając do rozpaczy najbliższych. Pragnąca życia dla samej siebie, bez zobowiązań, nie mogła przewidzieć, że jej dni wolności biegną ku końcowi. Wizja „zniewolenia” spowodowała, że sprzedała duszę diabłu, i to za wysoką cenę. Zdjęto z niej jedne kajdany, lecz założono kolejne – nikt nie miał prawa jej zapamiętać. Wymazana z życia każdego, kto był jej bliski, pozostawiona samej sobie. Żyjąca jak duch pomiędzy ludźmi, do których lgnęła, łaknąc bliskości, lecz każda kolejna zapoznana osoba lada moment uznawała ją za uroczą nieznajomą. Czy taka egzystencja miała jakikolwiek sens?
Po książki pani Schwab zaczynam już sięgać w ciemno. Twórczyni pozornie błahych, choć niezwykle skomplikowanych historii jest niczym syrena, kusząca swym pisarskim śpiewem. Pieśnią, która chwyta za serce i trzyma je, odczuwając każde mocniejsze uderzenie. A trzeba przyznać, że przy „Niewidzialnym życiu Addie LaRue” nie zwalniało ono tempa. Może nie zaznamy tutaj wszelkiego typu wybuchowych wyścigów (choć nie obyło się bez szaleństw), gdzie zapach wyimaginowanego dymu wkradałby się do nosa, jednak nawet najzwyklejsze czynności, jakie miały tutaj miejsce, trzymały w napięciu. Podążając śladem Addie, przemierzałam współczesne ulice Nowego Jorku, ale nie tylko. Autorka raz po raz przenosiła nas do przeszłości, do miejsc, gdzie nasza bohaterka stawiała pierwsze kroki w nowej dla siebie rzeczywistości. Ukazywała jej walkę o bycie zapamiętaną, co w związku z klątwą było wręcz niemożliwe, przez co z trudem zachowywała trzeźwość umysłu. Przemykanie między sobą zobojętnienia i wieków praktyki z nowicjatem i nieumiejętnym kierowaniem własnego życia nadawało rytm powieści, a towarzyszący przy tym ludzie ofiarowywało jej nowych kształtów. Niezależnie od stażu znajomości, wnosili coś nowego do egzystencji Adeline, pokazując jej, w jakim kierunku mogłaby podążać, by wytrzymać. Aby coraz lepiej znosić wszelkie upadki. Obserwowałam to jak szalona stalkerka, łaknąca wiedzieć więcej i więcej. Jasne, części zdarzeń zdołałam się domyślić, nim te weszły do gry, lecz bywałam też zaskakiwana obrotami spraw. „Pewniaki” zdzierały maski, aby ukazać właściwe twarze. Ale ani trochę nie czułam się tym zniesmaczona. Co więcej, cieszyło mnie to. W normalnym świecie nie znoszę niespodzianek, lecz te serwowane w literaturze, na dodatek smakowite i dobrze skomponowane na pisarskim talerzu, przyjmuję z uśmiechem. Dzięki temu jest ta nutka zdrowego zawodu, gdzie jednak pozostaje radość, że jednak można było obrać zupełnie inny kierunek, nadając czemuś inny wydźwięk.
Sceneria, a raczej scenerie, bo jednak dobrze znana współczesność miesza się z przeszłymi krajobrazami Francji czy Włoch, ubiegłymi budowlami, gdzie większość z nich zmieniła swój wygląd lub po prostu przestała istnieć, również odgrywały tutaj kluczową rolę. Nawet najlepsza ścieżka fabularna, pozbawiona dopracowanego tła, się nie wybroni, ale przy tej książce nie ma czym się martwić. Pani Schwab dobrze odwzorowała ówczesne epoki i wieki, naznaczając je ich charakterystycznymi znakami. Pozwala im powrócić na salony, dając bohaterce możliwość też zapoznania się z ich pięknem, a zarazem okrucieństwem. Możemy przeżywać rozwój technologii, doglądać zmian w modzie, ale też widzimy, jak zmiany poglądowe oddziaływały na dzieje ludzkości. Wpływało to na jej losy, pozwalało uwierzyć, iż wieczne życie jest piękne lub też, że jest ono największą zmorą, z jaką musi się mierzyć, gdzie w połączeniu z zapomnieniem tworzyło toksyczną mieszankę...
CZEŚĆ, ANNE/ADRIENNE/HELEN… MIŁO CIĘ POZNAĆ… PRZEPRASZAM, KIM PANI JEST? ANNE/ADRIENNE/HELEN? CUDOWNIE CIĘ POZNAĆ!… KIM PANI...
Addie LaRue to dziewczyna, która – choć przeżyła trzy wieki – nadal ma w sobie sporo młodzieńczych akcentów. Pomijając już wygląd, gdzie ten stanął w miejscu w dniu zawarcia paktu, jednakże nadal odzywa się w niej natura zbuntowanej nastolatki. Pragnąca żyć po swojemu, skuszona wizją świata, gdzie nie jest czyjąś własnością, staje się marionetką w rękach chcącego jej uległości diabła. A ona, choć poddawana wielu ciężkim próbom, udowadniała, że zawsze warto walczyć o to, co jest dla nas ważne. Przeżywająca wiele przygód, podróżująca między ważnymi osobistościami, zaznająca smaku bogactw i biedy, hartowała się, nabywając nowe doświadczenia, ale też zdobywając cenną wiedzę. Wiedzę oraz praktyki, które można wykorzystać w mniej lub bardziej sprytny sposób...
Neil Gaiman w swojej rekomendacji napisał, iż: „Jako bohaterka skazana na bycie niezauważoną, Addie LaRue jest postacią, którą niezwykle trudno zapomnieć…”. Ciężko się z tym nie zgodzić. Jej postawa oraz charakter przykuwają uwagę, sprawiają, że chce się ją znacznie lepiej poznać. Pierwsze kroki dziewczyny przypominały spacer po linie zawieszonej paręnaście metrów nad ziemią, lecz ta powoli się zniżała, umożliwiając śmielsze poczynania. Zaradna, nieco samotna w tłumie, wzbudzała wiele uczuć, w tym najmocniej współczucie. Choć sama nie lubię być zauważana, to nie wyobrażam sobie, żeby moi przyjaciele, tak z dnia na dzień, uznali mnie za nieznajomą. Żeby zostać wymazaną z drzewa genealogicznego rodziny i zostać samą jak palec. Zapewne próbowałabym tych samych sztuczek, co Addie, lecz nie wiem, czy byłabym tak wytrwała, jak ona. Ogromnie jej zazdroszczę tego samozaparcia! Natomiast co mogę powiedzieć o Henrym, który jako pierwszy od niepamiętnych czasów zdołał ją zapamiętać? Cóż… nie było w nim nic szczególnego. Przeciętny dwudziestoparolatek, nieumiejący odnaleźć własnej ścieżki, niemogący dojść do porozumienia z własną rodziną. Po prostu zwykły szaraczek, jakich wiele w literaturze, stanowiących idealne tło dla barwniejszych postaci. Tyle że nawet jego kreacja, choć wydawałoby się to czasami niemożliwe, jest w stanie skupić naszą uwagę, by móc odkryć, czy faktycznie nie ma nic do zaprezentowania. Inaczej już było z naszym podstępnym cieniem. Luc, chytrus jakich mało, od początku kreowany na czarny charakter, doskonale wypełniał swoją rolę. Trzymający w garści wiele istnień, podążający za Addie, kuszący ją uwolnieniem od męki zwanej wiecznym życiem, pojawiał się i znikał, lecz każde jego wejście miało w sobie coś iście kinowego. Nie pozwalał sobie na tandetę. Co to, to nie. Niczym wybitny aktor, idealnie odtwarzał wymarzone role, odczuwając przy tym sporą satysfakcję. Zmienny jak pogoda, wprowadzał chaos, ale też swego rodzaju porządek. Jak tylko się pojawiał, wiedziałam, że na pewno nie będzie nudno, a gdy tylko zwinie żagle, pozostawi po sobie intrygujące, wręcz spalające wspomnienia… Przy nim było zgoła inaczej niż przy Henrym. Choć obaj panowie reprezentowali jakąś stronę (Henry pomagał utrzymać Addie przy ziemi, ukazując, że nadal tkwi w niej człowieczeństwo, raz za razem jej to udowadniając, kiedy ten próbował zwieść na manowce naszą bohaterkę), to ta od Luca, ta mroczniejsza, bardziej do mnie przemawiała. Przy niej czuło się iście „Schwabowski” klimat. Ten, do którego zdołała nas przyzwyczaić!
Podsumowując. Nikt z nas nie pragnie zostać zapomnianym. Choć jest wiele osób, które próbują zostać niezauważone, to w głębi serca pragną pozostać coś po sobie, by jednak ich imię oraz stworzone przez nich dzieła nadal przywoływały ich ducha. Zapomnienie to morderstwo bez wykrycia winnego, dlatego też w pełni pojmowałam, czemu Addie LaRue tak walczy ze swoją klątwą. I choć u innych bywała wytarta ze wspomnień, ja nie zdołam tak szybko o niej zapomnieć. Charakterystyczna buntowniczka, skłonna znieść wiele złego, aby dopiąć swego. Stanowcza, twarda, choć niepewna i krucha zarazem.
„Niewidzialne życie Addie LaRue” jest obecnie mocno popularną książką w social mediach i wcale się temu nie dziwię. Ta historia zasługuje na tak szeroki rozgłos, nie tylko ze względu na to, że jej twórczynią jest sama V. E. Schwab. Choć motyw zapominania czyjejś twarzy i poznawania kogoś na nowo nie jest czymś nowym, to tej autorce udało się przedstawić go w nowym świetle, nadając jej zapierających dech akcentów, dzięki którym aż chce się czytać, czytać i czytać. Sama nie mogłam wyzwolić się od tej książki i coś czuję, że jeszcze przez kilka ładnych tygodni będzie za mną chodzić. Kto wie, a nuż postanowię ponownie zanurzyć się w ten świat, by przeżyć to raz jeszcze?
Wolność. Nie ma co ukrywać, że większość z nas jest więźniami codzienności. Pochłonięci własnymi sprawami, przyziemnymi obowiązkami, nawet nie dostrzegamy tego, jak często skupiamy się jedynie na obowiązkach. Przesiąknięci pracą, zaangażowani po całości, nieraz porzucamy przyjemności, byle sprostać życiowym wyzwaniom. Wizja pochłaniania kolejnej ciekawej książki czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-12-06
Zapewne każdy z nas ma swoim otoczeniu kogoś, kto ma zawsze coś do powiedzenia; kogoś, kto sypie historiami z życia wziętymi jak z rękawa, gdzie w większość nie jesteśmy w stanie uwierzyć. Przesiąknięte mniej lub bardziej absurdalnymi zdarzeniami, zapełniają czas, dając nam również sporo do myślenia. I najczęściej odbiorcą tego też bywa ktoś, kto jedynie biernie uczestniczy w rozmowie. Wsłuchuje się w słowa, lecz sam nie zabiera głosu. Przytakuje głową, akceptuje pewne wersje. Pewnie wtedy nieraz zastanawiamy się, czy ta osoba nie mogłaby się podzielić czymś znacznie ciekawszym. Czymś, co zmiecie z nóg i pozwoli ujrzeć ją w zgoła innym świetle – w końcu cicha woda brzegi rwie…
SPÓJRZ NA TEGO STARUSZKA… CZY TEN JEGO STYL BYCIA TO TYLKO POZORY?
Kurt Vonnegut dał się już poznać czytelnikom jako autor absurdalnych, choć boleśnie życiowych powieści, gdzie każda jest w stanie zamieszać w głowie. Jedni go kochają za te wciągające, zmuszające do refleksji historie, gdy drudzy kręcą nosami, nie mogąc zaakceptować toku rozumowania autora. Dla mnie było to pierwsze spotkanie z tym panem. Czułam ogromną ekscytację, mogąc wreszcie odkryć, o co tyle szumu, jednocześnie trzęsąc portkami. I co? Bawiłam się przednio!
Wydawałoby się, że Rabo Karabekian to nieco zdziczały staruszek chodzący w przepasce na oku, kolekcjonujący dzieła malarskie, gdzie większość jego kolekcji to obrazy spod pędzla jego „przyjaciół”. Zamieszkujący w wielkiej posesji, zatrudniający skromną liczbę pracowników, gdzie zazwyczaj ich rodziny najbardziej korzystają z dobrodziejstw, jakie można znaleźć w domu, bardziej przypominał gościa niżeli prawomocnego mieszkańca. Jednakże każda kolejna strona udowadniała, że tak właśnie nie jest. Teraźniejszość mocno przeplatała się z bogatą przeszłością staruszka, dobitnie uświadamiając, jak bardzo był ciekawą postacią. Z przyjemnością odkrywałam – kawałek po kawałku – jego tożsamość, próbując analizować każdy jego czyn. Wynajdowałam wiele kontrastów, jakie zdołały tam zagościć, odbijających się na tym, co działo się tu i teraz. Rabo Karabekian, tworząc swoją obszerną autobiografię, po prostu nie zamierzał poprzestać na suchych faktach. Barwne opisy w połączeniu z nie zawsze wspaniałym światem oddziaływały na wyobraźnię. Zawarte związki, nawiązane znajomości, włączanie się w ważne (lub też mniej) dla historii kraju i nie tylko... Liczne rozmyślenia nad przeżytymi latami pomagały mu dojrzeć to, co do tej pory mu wyraźnie umykało, a ja czułam się szczęśliwa, mogąc w tym procederze uczestnicząc. Widziałam jednak, iż ta cała otoczka powoli przysłaniała istotną kwestię, jaką był spichlerz. Tak, budynek służący do przechowywania ziemniaków odgrywał kluczową rolę, gdzie każdy znający nazwisko niespełnionego artysty (tak, nasz Rabo również lubował się w malarstwie) pragnął odkryć jego tajemniczą zawartość. Na dodatek, na potrzeby skrycia tamtego skarbu, wykorzystywano opowieść o tytułowym Sinobrodym, który przechowywał w jednym z zamkniętych pokoju niespodziankę dla tego, kto śmiał przekroczyć jego próg... Nie powiem, także byłam zaintrygowana. Rozważałam wiele opcji, gdzie autor niejednokrotnie próbował zbić mnie z tropu, lecz koniec końców mu to nie wyszło. No, prawie nie wyszło. Wiedziałam, iż w ciemnościach czai się coś wielkiego, lecz nie przypuszczałam, że aż tak. Nie ma co, pan Vonnegut zrobił to z rozmachem, wykorzystując cały potencjał naszego bohatera.
Podobno każda powieść tego pisarza w jakiś sposób prześmiewczo wyraża się o życiu i społeczeństwie. W „Sinobrodym” również tego nie zabrakło. Tym razem po pośladkach oberwali malarze, gdzie pokazano, co znaczy większość z nich w swoim malutkim światku. Niezależnie od stopnia zaawansowania, nie zawsze zdołasz się wybić z tłumu, co sprawia, że twoje nazwisko może zostać zapomniane. Ba, nawet nieodkryte. Nieraz ostatecznością bywają drastyczne środki, po które sięgają zdesperowani artyści, niewierzący już w to, że ktoś zrozumie ich sztukę. Również znalazłam tutaj wyraźne podkreślenie tego, jak bardzo bywamy naiwni, kiedy usilnie próbujemy wkręcić się w pasujące nam towarzystwo. Radość z tego, jak bywamy pomocni i „doceniani” przysłania prawdę, jaką bywa wykorzystywanie dobrego serca. Tutaj spijanie z dzióbków, wzajemne poklepywanie się po plecach, a w powietrzu unosi się fetor fałszu. W tym przypadku stwierdzenie, iż „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie” raczej niewiele ma wspólnego z rzeczywistością… Ach, no i zapomniałabym o najistotniejszym: o niszczeniu wszystkiego, co się kocha. Choć coś wielbimy i pragniemy temu poświęcić każdą wolną sekundę, to niekiedy bywa tak, iż podejmujemy tylko jedną błędną decyzję, a cała praca niknie w oczach, pozostając jedynie bolesnym wspomnieniem. Rabo Karabekian niejednokrotnie zaprzepaszczał otrzymane szanse, tym samym zakopując głęboko pod ziemią wiele możliwości. Dość bolesne jak dla mnie, lecz nawet z tego można wyciągnąć istotną lekcję, jaką jest walka z samym sobą. Nie możemy poddawać się słabościom, pozwalając im na przejmowanie kontroli. Trzeba uzbroić się w tarczę i brnąć dalej w to, co uważamy za słuszne, gdzie za plecami skryjemy miecz, którym utorujemy sobie drogę...
KIMŻE JESTEŚ, ABY LUDZIE PRAGNĘLI TWOJEJ OBECNOŚCI?
Gdyby ktoś kazał mi opisać Rabo Karabekiana w kilku słowach, na pewno wykorzystałabym takowe: naiwny, wyalienowany, dobroduszny pogubiony. Syn pary uchodźców, którzy przeżyli koszmar na rodzimych ziemiach, od dziecka był uczony tego, że żeby przetrwać, musi dopasowywać się do okoliczności. Dlatego, kiedy nadarzyła się okazja wykorzystania umiejętności chłopca, czym prędzej ją pochwycono. Nawiązanie znajomości z wielką szychą miała stanowić klucz do sukcesu, lecz właśnie tutaj zaczęła się lawina zdarzeń, które są ściśle powiązane z powyżej wykorzystanymi słowami.
Czy polubiłam tego bohatera? Jak najbardziej. Choć popełniał wiele błędów, wydawał się autentyczny. Nikt nie jest nieomylny, każdemu może powinąć się noga, a Rabo jest tego doskonałym przykładem. W chwili, kiedy go poznałam, czuł się już mocno zrezygnowany i każdy kolejny dzień stanowił istną monotonię. Dopiero wtargnięcie pewnej wdowy, niejakiej Circe Berman (nieco irytującej, swoją drogą), pomogło go przełamać. Choć męczyła go nadaktywność kobiety, to dzięki niej na nowo rozruszał stare kości i przystąpił do działania, gdzie sam by się do tego nie zmusił. Ta drastycznie różniąca się od siebie dwójka wręcz potrzebowała swojego towarzystwa. Bywało trudno ze względu na maniakalne chęci zmiany wszystkiego, co możliwe od strony Circe, co Rabo nie było na rękę, ale to i tak było znacznie lepsze od wiecznych, nic niewnoszących docinek Slazingera, poczciwego starca, który ponoć był jedynym przyjacielem głównego bohatera. Był przy nim, spędzali ze sobą wiele godzin, lecz to nie on otworzył oczy Karabekianowi. Jednakże muszę przyznać, że czułam do niego więcej sympatii, niż do naszej wdowy. Miewał humorki, umiał dogryźć, ale po tym, co sam przeżył, nie wydawało mi się ani trochę dziwne. Choć Rabo także przeszedł niemało, ale jak dobrze wiemy, na każdego oddziałuje to zgoła inaczej, kształtując i tworząc zupełnie inną osobę.
Trzeba też wziąć pod uwagę ludzi, jacy przewinęli się przez długie życie naszego dawnego samotnika. Każdy, kto kiedyś stanął na drodze Rabo, wszył w jego tkaninę istnienia wiele wzorów, tworząc teraźniejszy obraz. Rodzice, wielki mistrz, ówczesne ukochane, liczni kumple… Wiele osobowości, wiele historii, gdzie chaos i porządek choć raz podały sobie dłonie, aby współpracować. Jedni wywoływali zgrzyt zębami, drudzy przepełniali serce nadzieją, gdy jeszcze inni pozostawali nie lada zagadką. Nie ma co, Karabekian otaczał się nietuzinkową mieszanką towarzyską!
Podsumowując. „Sinobrody” nie należy do lekkich powieści, ale też nie powiedziałabym, że jest nad wyraz trudna i ciężka. Choć została naszpikowana prześmiewczymi nawiązaniami, ukazującymi fałsz oraz wymierzającymi solidnego plaskacza w policzek każdego, komu wydaje się, że bez problemu stanie na szczycie, niesie też wiele dobrego. Czułam się oczarowana wspomnieniami Rabo Karabekiana. Bez wątpienia pokochałam go, akceptując (choć nie każde) jego wady, a najbardziej ubóstwiam tę historię za tę otoczkę sekretów oraz powolnego ujawniania tego, na czym człowiekowi tak bardzo zależy – na prawdzie.
Mam wrażenie, że nie jestem odpowiednim człowiekiem, aby móc opowiadać o kunszcie Kurta Vonneguta, lecz liczę na wybaczenie błędów, jakie mogłam tutaj popełnić.
Zapewne każdy z nas ma swoim otoczeniu kogoś, kto ma zawsze coś do powiedzenia; kogoś, kto sypie historiami z życia wziętymi jak z rękawa, gdzie w większość nie jesteśmy w stanie uwierzyć. Przesiąknięte mniej lub bardziej absurdalnymi zdarzeniami, zapełniają czas, dając nam również sporo do myślenia. I najczęściej odbiorcą tego też bywa ktoś, kto jedynie biernie uczestniczy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-11-04
Czas pędzi nieubłaganie. Obłożeni licznymi obowiązkami dnia codziennego, często nie dostrzegamy jego upływu. Działamy mechanicznie, pochłonięci własnymi sprawami, pragnąc tylko zamykać listę spraw i osiągać przy tym liczne sukcesy. Niejednokrotnie uczeni od małego, że ciężka praca popłaca, zaczynający dostrzegać prawdziwość tych słów, po prostu wolimy skupiać się na czymś, co mamy w zasięgu wzroku i rąk. Tylko czy taki wyścig o lepsze wyniki, czy coraz to lepsze doświadczenia bywa zdrowe? Choć wnosi wiele pozytywów do życia, to też odbiera większość dóbr. Nieraz przez pracę zdarza nam się ignorować najbliższych, łaknących kontaktów z nami. Wiecznie znajdujący wymówki, łamiemy multum serc i przyrzeczeń, gdzie ten dźwięk dociera do uszu ze sporym opóźnieniem. A więc co by było, gdyby choć na chwilę pozostawić cały świat za sobą, chwycić byka za rogi i podążyć zupełnie inną ścieżką, oddając w ręce ślepego losu? Zdołamy pokonać pracoholizm?
USIĄDŹ WYGODNIE. ZAPNIJ PASY. A TERAZ PATRZ, JAK ZOSTAWIAMY WSZELKIE TROSKI ZA SOBĄ.
Podróżowanie od zawsze kojarzyło mi się z czymś spokojnym, a zarazem szalonym. Z jednej strony przebywasz setki kilometrów, chłonąc krajobrazy wyskakujące zza okien, gdzie z drugiej zdarza się popędzić w zupełnie innym kierunku, niż zakładaliśmy. Podróże również mocno nas kształcą i otwierają oczy na wiele spraw, dlatego też wyraźnie czułam, co się tutaj święci. Zapracowana Ida oraz jej często bujająca w obłokach ukochana Salma nie bez powodu zajęły wygodne miejsca w kamperze. Wiadomo, sam opis wyraźnie wskazuje na ten element, lecz i tak mocniej się to odbiera, kiedy tylko zaczynamy lekturę. Wraz z nieświadomymi tego, co na nie czeka bohaterkami odwiedzamy liczne zakamarki w Polsce, stając się przy tym skrytym obserwatorem licznych rozmów oraz rozterek, jakie narastały w głowach. Oczami wyobraźni widziałam każdy skrawek ziemi, na której spoczęły ich stopy, doglądając również, jak pozornie prosta wycieczka przeobraża się w coś innego. Posiadającego większą głębię. A Angela Węcka nie zamierzała zaprzestać knucia. Pod osłoną przepięknych wspólnych chwil, wplatała emocjonalne, uderzające w serca dramatyczne nuty, przez co czuło się też poddenerwowanie. Różnorakie barwy długoletniego związku bywały zagrożone licznymi zerwaniami chmur, gdzie gradobicia pragnęły zniszczyć coś, nad czym Ida oraz Salma pracowały przez lata. Po prostu wiecznie coś wisiało w powietrzu, tym samym czujność wzrastała, nie zezwalając na chwilę braku koncentracji. Autorka kąsała równo, nie zbaczając na środki. Choć dość szybko rozszyfrowałam jej plany, to i tak dalej umiała grać na uczuciach, nie zezwalając na to, bym zdobyła nad nią przewagę. Kiedy tylko próbowałam zadrzeć nosa, obrywałam w niego kolejną dawką wzruszeń i tajemnic, przy czym pochylałam głowę. Taka drobna książka, a tak oddziałuje na człowieka...
Krajobrazy. Dziewczęta odwiedziły wiele malowniczych miejsc, gdzie z każdego wyjeżdżały bogatsze o kolejne doświadczenia. Sama dzięki temu poznałam nazwy miejsc, które sama chętnie bym odwiedziła, ponieważ… czuję niedosyt. Autorka dość mocno skupiła się na więzi bohaterek, przez co – z bólem serca – stwierdzam, iż zabrakło nam tutaj miejsca na bogatsze opisy. Dodatkowe wycieczki czy zdarzenia, które pomogłyby znacznie mocniej uwydatnić tło całej powieści, nadając jej kolejnych barw. Z opisów dało się odczuć to piękno, nasze panie nie zapominały o komplementacji, ale tutaj brakowało mi przede wszystkim równowagi. Znam już przyczynę, dlaczego wyszło tak, a nie inaczej, dlatego wyjawię ją tutaj, ujawniając co nieco: nie trzeba bać się eksperymentować ze słowami. Zawsze można poddać tekst surowej korekcie, jednakże część i tak by pozostała, ciesząc oko.
PODSTAWĄ W ZWIĄZKU JEST PRZEDE WSZYSTKIM ZAUFANIE…
Po zapoznaniu się z dwiema bohaterkami i możliwością zanalizowania sobie wszystkiego za i przeciw doskonale wiem, że najlepiej dogadałabym się z Idą. Choć jej pracoholizm mógłby nieco odrzucać człowieka, bo miałby wrażenie, iż ma do czynienia z twardą, antyspołeczną kobietą, pragnącą jedynie wspinać się po szczeblach kariery, to jednak wyczuwałam od niej multum wrażliwości. Niepewne siebie i swojej wartości, gotowa poświęcić wiele, aby uszczęśliwiać bliskie osoby, kobieta niejednokrotnie bardziej do mnie przemawiała, niżeli Salma. Salamandra (ha, pełne imię!) wydawała mi się zbyt… lekkomyślna, a zarazem próżna. Choć imponowała mi jej dusza artystki oraz umiejętność wynajdowania pozytywów w każdym koszmarze, to i tak bolało mnie to, jak bardzo pragnie stawiać tylko i wyłącznie na swoim. W moim odczuciu nieraz chciała po prostu czuć się kimś znacznie lepszym, przez co Ida nieco na tym traciła. Dlatego pragnęłam, aby jej partnerka porzuciła kokon i stanęła prosto, wreszcie przeciwstawiając rządom ukochanej. Jednakże wiedziałam, iż ten związek był strzałem w dziesiątkę. Każda z pań miała swoje wady i zalety, gdzie pięknie się uzupełniały. Widać było, że to, co je łączy, nie jest żadnym wymysłem. Wręcz cuchnęły miłością, jaką się wzajemnie obdarzały!
Podsumowując. Już we wstępie wspomniałam o tym, jak często ignorujemy pędzący czas, zapatrzeni w swoje obowiązki, co owocuje utratą kontaktu z najbliższymi, zaniedbywaniem ich. „Kamper” wyraźnie pokazuje, że to nie prowadzi do niczego dobrego, dlatego warto porzucić swój mały zakątek, w którym doskonale się izolujemy, aby dojrzeć też innych oraz zrozumieć, jak bardzo ich krzywdzimy. Pieniądze są ważne w życiu, bo pozwalają zapełnić żołądki, zapewnić dach nad głową oraz dostarczyć odpowiednie media, ale czy rodzina i przyjaciele również nie zajmują sporego miejsca w sercu? Nie można ich odstawiać na dalszy bok. Trzeba umieć pogodzić obie te rzeczy, bo nigdy nie wiemy, jak nasze życie się potoczy. Skąd ta pewność, że gdy następnego dnia otworzymy oczy, ta druga osoba nadal będzie czekać?
„Kamper” ujmuje, wzrusza i skłania do refleksji, a także dobitnie uświadamia, że przede wszystkim KAŻDY ma prawo kochać po swojemu!
Czas pędzi nieubłaganie. Obłożeni licznymi obowiązkami dnia codziennego, często nie dostrzegamy jego upływu. Działamy mechanicznie, pochłonięci własnymi sprawami, pragnąc tylko zamykać listę spraw i osiągać przy tym liczne sukcesy. Niejednokrotnie uczeni od małego, że ciężka praca popłaca, zaczynający dostrzegać prawdziwość tych słów, po prostu wolimy skupiać się na czymś,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-24
„Nawet w tłumie ludzi można czuć się samotnym” – to powiedzenie mogłoby wydawać się nieprawidłowe, niezgodne z rzeczywistością, jednak prawda wygląda zgoła inaczej. Niejednokrotnie bywamy traktowani jak powietrze przez tych, na których ogromnie nam zależy. Pragniemy ich uwagi, choć jednego słowa, by wiedzieć, że dla nich istniejemy i że jesteśmy przez nich szanowani, lecz życie uwielbia pluć nam w twarz. Niewidoczni, pozostawieni sami sobie, sami zwalczamy przeciwności losu, radujemy się z własnych sukcesów, lecz te bardziej radują, gdy można nimi dzielić się z innymi. Dlatego nieraz uciekamy w stronę wyobrażeń. Wymyślamy sobie światy, gdzie bywamy ważni, doceniani. Tamtejsi ludzie szanują nas, a nasze serca rosną od nadmiaru ciepła i dobroci. A kiedy powracamy do tego, co jest prawdziwe, często ubolewamy, że to nie tamta wizja jest tą właściwą.
Ale co, gdyby jednak nasze marzenia się spełniły i zmienilibyśmy miejsce zamieszkania, wraz z tożsamością? Na dodatek zyskując okazję, aby wiele zmienić?
NIGDY NIE POZWÓL NA TO, ABY KTOŚ LUB COŚ STANĘŁO NA TWOJEJ DRODZE DO UPRAGNIONEGO SZCZĘŚCIA, A PRZEDE WSZYSTKIM DO AKCEPTACJI SAMEJ SIEBIE.
Olivia od zawsze miała napięte stosunki z wiecznie zapracowanymi rodzicami oraz kochającym towarzyskie życie bratem bliźniakiem. Jedyne wsparcie miała w o kilka lat młodszym bracie, któremu praktycznie matkowała, próbując dać mu wszystko to, co najlepsze. Jednakże okazja zaznania szczęścia gdzie indziej; gdzieś, gdzie nie będzie niewidoczna, sprawiła, że bez wahania porzuciła ówczesne życie, aby zasmakować tego nowego. Tym samym, wraz z nadejściem wielkich zmian, przybyła pora na odkrycia. Wraz z główną bohaterką, nieco nieumiejącą odnaleźć się w nowej rzeczywistości, kroczek po kroczku poznawałam kolorową, iście bajkową Utalię oraz jej niesamowitych, pełnych ciepła mieszkańców. Odkrywałam jej bogatą w przeszłość historię, zapoznawałam z tutejszymi zwyczajami, starając się również oswoić to, co przynosiła teraźniejszość. A trzeba przyznać, że autorka nie zamierzała pozwolić dowiedzieć się wszystkiego od razu. Dawkując wszystko, nieraz wprowadzała chaos, wrzucając bohaterkę i jej towarzyszy w wir zdarzeń, niekoniecznie pozytywnych. Niejednokrotnie puls przyśpieszał, kiedy niebezpieczeństwo wkraczało do akcji, grożąc swymi krzywymi paluchami, co owocowało większą chęcią odkrycia tego, co znajdzie się na kolejnych stronach. Z trudem powstrzymywałam się od przeskakiwania pomiędzy stronami, tłumacząc sobie, że w ten sposób stracę wątek i tyle będzie z tego wszystkiego. Jednakże momentami wydawało mi się to naprawdę posunięciem, bo i tak w głowie widziałam już, że… Chwila, o tym opowiem akapit niżej.
Jako że jest to lektura iście młodzieżowa, to zatwardziali fani tegoż gatunku na pewno się zasmucą na wieść, iż większość zdarzeń, które tutaj mają miejsce, bywały przewidywalne. Na palcach jednej dłoni zliczę akcje, gdzie ich bieg akcji mnie zaskoczył. Pani Celia Anna nieraz miała dobre pomysły na wywołujące ciarki wątki, lecz uproszczenie rozwiązań, spłaszczenie ich, odbierało im smaku. Liczyłam na mocniejsze uderzenia, strącenia z nóg, lecz tutaj nic z tego nie wyszło. Wiem jednak, iż to debiut autorki i dopiero wiele przed nią, tym samym liczę, że następne książki bardzo mocno mnie zaskoczą pod tym kątem. I nie tylko pod tym, bo nieraz pojawiały się również nieścisłości. Akurat tutaj jestem zmuszona przytoczyć pewną scenę, bo pozostawienie tego bez słowa wyjaśnienia byłoby słabym posunięciem. Do czego w końcu biję? Do sytuacji z duszeniem. Osoba, która ledwo co przeżywa coś takiego, raczej nie ma możliwości mówienia normalnym tonem, a co dopiero krzyczenia, bo jednak opuchlizna robi swoje. I też nigdy nie wiemy, czy krtań nie została uszkodzona. Tym samym ta scena wydała mi się odrealniona. Dobrze, w sferze fantastycznej doszukuję się takich elementów, ale jednak one też są dość ważne, czyż nie? Również warto pochylić się nad samym podejściem Noralie/Olivii. Dotąd najbardziej zżyta z młodszym bratem, pochłonięta nowymi bodźcami, tylko od czasu do czasu pamiętała, że ktoś takowy istniał w jej życiu, gdzie na początku miałam wrażenie, iż w ogóle o nim zapomniała. Oszołomiona, zaskoczona powinna inaczej reagować, ale cóż – nie można dostać wszystkiego, czyż nie?
Powrócę jeszcze do pozytywów, bo takowe jeszcze można tutaj znaleźć. Po autorce widać, że uwielbia kombinować przy tworzeniu, dlatego też wykreowana przez nią rzeczywistość ma różnorakie barwy, a żyjąca tam społeczność oraz tamtejsza roślinność wywołują istną ciekawość. Już same korzenie tej ludności oraz sąsiadujących z nimi krain intrygują, ale to, co mamy przed sobą, wprost zachęca do tego, aby raz za razem to odkrywać. Pani Celia Anna (mam nadzieję, że autorka – dość młodsza ode mnie – nie zapragnie mnie wybatożyć kaktusem za to „pani”!) świetnie się bawi, co widać, słychać i czuć. Nie oferuje jedynie cukierkowych atrakcji. Pamięta, że życie nie jest usłane różami, co wyraźnie podkreśla. A gdy tylko pogłębi zarys tego, co obecnie dostaliśmy, będzie jeszcze lepiej, a wtedy człowiek poczuje, jakby dorastał na nowo!
POWIADAJĄ BOWIEM, ŻE OCZYTANE OSOBY SĄ MĄDRZEJSZE OD RESZTY. ILE W TYM PRAWDY?
Mogę powiedzieć, że z Noralie (czyli naszą ziemską Olivią) wiele mnie łączyło. Również jak ona nieraz czułam się osamotniona wśród najbliższych, tak samo uwielbiam zatapiać się w historie spisane na papierze, ale to nie wszystko. Niczym nastolatka czułam się oczarowana Utalią, gdzie sama chętnie zamieszkałabym, aby do końca życia rozkoszować się tymi bajkowymi widokami. Ale… Właśnie, słynne ale – nie umiałam pogodzić się z… naiwnością nastolatki. Nieraz ręce mi opadały nad decyzjami dziewczyny. Próbowałam zrozumieć jej tok rozumowania, ale nie za często mi to wychodziło, bo z każdym kolejnym postępkiem było coraz ciężej. Noralie odznaczała się odwagą i sprytem, tego nie można jej odmówić, ale jeżeli ktokolwiek pakuje się w niebezpieczeństwo, musi wiedzieć, jakie są tego konsekwencje i co rusz nie zawodzić, iż los rzuca kłody jej pod nogi. Wraz z rozwojem fabuły bywało coraz lepiej, co nieco uczyła się na błędach, ale i tak potykała się o własne nogi, dzięki czemu wróg mógł po prostu turlać się ze śmiechu. Chociaż ten też pozostawia wiele do życzenia, ale o nim za moment…
Aiden. Mieszkaniec Utalii, który pomagał Noralie/Olivii odkryć nowe miejsce, tylko stwarzał pozory tajemniczego, małomównego chłopaka. Niejednokrotnie udowadniał, że ma język za zębami, rzucając cięte riposty nastolatce i jej, pozostającej wiecznie dzieckiem w ciele nastolatki, przyjaciółce Elianie (gdzie – swoją drogą – niespecjalnie za nią przepadałam). Uwielbiałam go za naturalność oraz to, że umiał trzeźwo myśleć, czego nieraz nawet sama królowa Flora nie potrafiła. Władczyni Utalii przypominała łanię, której ktoś napatoczył się na drogę i biegała na boki, próbując się ewakuować. Przyparta do muru przez antagonistę, pragnącego strącić ją z tronu, po prostu głupiała. Czy prawdziwy władca tak się zachowuje? Na pewno odczuwa strach, ale nie pozwala na to, by ktoś go dojrzał w jego oczach. Tym samym Flora się nie postarała. Już więcej szacunku bym miała do starego, poczciwego Sapiegina, który swoją mądrością oraz wsparciem społeczności bardziej zasługiwał na koronę.
Antagonista. Zraniony przed laty mężczyzna, szukający zemsty za to, co się niegdyś wydarzyło. Niby niebezpieczny, bezlitosny, a jego zachowania nieraz wywoływały u mnie zmieszanie. Owszem, miewał dobre zagrywki, wykorzystujące słabości przeciwników, ale nie wydaje mi się, by zasługiwał na miano naprawdę mrocznego. Może o dekadę (lub bardziej) młodsi ode mnie zobaczą go w innych barwach, ale według mnie więcej zła siała rodzina Olivii, gdzie ich pracoholizm i obarczenie nastolatki ich obowiązkami przyniosło nieco więcej szkód. Dobrze, nie powinnam tego porównywać, ale jednak to, co robili, odbiło się na ich córce…
A skoro mowa o nieobecnych w życiu dziecka rodzicach, to autorka zwróciła uwagę na coś, co jest naprawdę ważne – skutki ignorancji. Ktoś, kto nie ma oparcia w najbliższych, nieraz ma zaniżoną samoocenę. Czuje się znacznie gorszy od pozostałych, tym samym odsuwa się, zamykając się w sobie, co może prowadzić do depresji, a nawet gorszych konsekwencji. Dlatego ważne jest to, aby wspierać najbliższych. Pomagać im walczyć z problemami, pokazywać możliwe ścieżki rozwikłania ich, cieszyć się z ich sukcesów, a przede wszystkim BYĆ! Samo okazanie, że ktoś nie jest sam, nieraz dodaje skrzydeł i pozwala uwierzyć, że będzie dobrze.
Podsumowując. „Noralie” to pierwszy tom dobrze zapowiadającego się cyklu. Ta książka to dobra powieść fantastyczna dla młodych czytelników, którzy dopiero co wkraczają w te rejony i pragną odkryć, czy zdołają się w nich odnaleźć. Jednakże książka byłaby jeszcze lepsza, gdyby autorka popracowała nad zamykaniem wątków, nie pozwalając im uzyskiwać tak prostych rozwiązań. Wierzę jednak, że nasza debiutantka chwyci byka za rogi i jeszcze mi udowodni, że stać ją na więcej, przez co aż spadnę z łóżka. I szczerze jej tego życzę, bo ma spory potencjał, aby zatrząść polską literaturą fantastyczną.
„Nawet w tłumie ludzi można czuć się samotnym” – to powiedzenie mogłoby wydawać się nieprawidłowe, niezgodne z rzeczywistością, jednak prawda wygląda zgoła inaczej. Niejednokrotnie bywamy traktowani jak powietrze przez tych, na których ogromnie nam zależy. Pragniemy ich uwagi, choć jednego słowa, by wiedzieć, że dla nich istniejemy i że jesteśmy przez nich szanowani, lecz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-01
Ufam ci – wielu z nas pragnie usłyszeć, zaraz po „kocham cię”, te dwa słowa od drugiego człowieka; dwa słowa, które bezapelacyjnie skradają serca i pozwalają uwierzyć, że nastąpił ogromny przełom w relacji. No bo zaufanie to coś, czego nie da się zdobyć od niechcenia. Nie przybędzie w momencie, gdy pstrykniemy palcami czy gwizdniemy. Nie narodzi się po kilku godzinach znajomości, kiedy dwie strony jeszcze niewiele o sobie wiedzą. Zaufanie rodzi się tygodniami, miesiącami, a nawet latami, gdy – skrawek po skrawku – ujawniamy siebie, przedstawiając swoje nastawienie do relacji i jak wiele dla nas znaczy. Budujemy solidny mur, wyzbyty z kłamstw i fałszu, gdzie to szczerość, uczciwość oraz lojalność grają główne role w fundamentach. Dlatego, kiedy zdobywamy zaufanie, pielęgnujemy je niczym nowo narodzone dziecko. Wzajemnie dbamy o nie, zacieśniając znajomość i ciesząc się z tego, że wreszcie odnaleźliśmy kogoś, kto całkowicie nie ma wobec nas złych zamiarów. Tylko czy zawsze ten mur jest faktycznie budowany z właściwych, niepodmienionych surowców? Czy nie wystarczy drobne draśnięcie, aby się posypał?
NAUCZYŁAŚ MNIE WIELU PIĘKNYCH RZECZY, JEDNAK NAJWYŻSZA PORA, ABYŚ TY SIĘ CZEGOŚ NAUCZYŁA. ZACZNIJMY OD SZCZEROŚCI.
Zakończenie poprzedniego tomu pozostawiło mnie z zaszokowaną miną, jak i też z licznymi pytaniami, gdzie odpowiedź mogłam znaleźć dopiero w kolejnym tomie. Na szczęście te miesiące niepewności przeleciały dość szybko (w międzyczasie nastąpiła ekscytacja innymi tytułami, pozwalająca nieco zgasić płonącą ciekawość), jednakże wystarczyło przeczytanie pierwszego zdania „Zdradzieckiej królowej”, aby zrozumieć, że nie prędko odłożę tę książkę. Tłamszone płomienie zapłonęły na nowo, a ja wręcz nie mogłam doczekać się momentu, gdy dwa silne charaktery, Aren i Lara, ponownie staną naprzeciw siebie. Wiedziałam jednak, że nim do tego dojdzie, nastąpi coś przełomowego; coś, co zszokuje i zadowoli mnie równocześnie. No i nie pomyliłam się! Na drodze bohaterów stawali liczni ludzie, od których niejednokrotnie zależało dalsze posunięcie fabuły. Wywoływali nie tylko kalejdoskop uczuć, jakimi można ich z miejsca obdarzyć, ale też wywoływali lawiny, które nieraz kontrolowali, by szala zwycięstwa przechyliła się na ich stronę. Ponownie intrygi poszły w ruch, gdzie każdy był pewny swojej dominacji. Impulsywność następujących po sobie zdarzeń zapierała dech w piersiach, a coraz to nowsze wątki wytrącały (w pozytywnym sensie) z równowagi, przez co ciężko było mi przewidzieć ciąg dalszy czegoś, co działo się wcześniej. No, może nie aż tak ciężko, bo poniekąd dało się odczuć, w jakim kierunku to zmierza, ale autorce udało się zasiać we mnie ziarnko niepewności. Wysyłała sprzeczne sygnały, zapewniając mi istny mętlik w głowie, co owocowało nieraz skomplikowanymi scenariuszami tego, co może nastąpić. Los Ithicany wisiał na włosku, relacja między zdradzonym, wściekłym Arenem i znienawidzoną przez Ithicanów (i przez samą siebie) skruszoną Larą również nie wróżyła niczego dobrego, a wojna między potężnymi krajami rzucała cień na tamtejsze ziemie… Niby „Zdradziecka królowa” zawiera mniej stron, niż „Królestwo mostu”, ale jednak jest tak naszpikowana atrakcjami, że bezapelacyjnie wygrywa ze swoją poprzedniczką!
Wspomniałam wcześniej o wyskakujących niczym grzyby po deszczu wątkach, które napędzały fabułę, pozwalały jej nabrać nowego charakteru oraz zapewnić powiew świeżości, ale – ALE – pragnę rzec, iż niekiedy byłam na nie zła. Byłam wściekła, że pozwalano im się narodzić, ale gdy tylko ich priorytet niknął w oczach, po prostu je zamykano w zbyt prosty sposób lub w ogóle pozostawiano bez słowa wyjaśnienia. Rzucano jakąś wzmianką, ale to było na tyle. Przypuszczam, że to zagrywka, która może wiązać się z kolejnym tomem (obstawiam, że takowy powstanie – w końcu to cykl, a nie dylogia), ale jednak zastanawia mnie to, jak autorka sobie z tym wszystkim poradzi, aby nie przekombinować. Na przykład wątek sióstr Lary. Pojawiły się gwałtownie, zawładnęły sceną, aby usunąć się w cień i pozostać wspomnieniem. Chwila, chwila… Czemu pozwolono, aby zdarzyło się coś takiego? Tak szumnie przygotowywano ich wejście i to tyle? Chciałabym je znacznie lepiej poznać, spędzić z nimi więcej czasu i odkryć, która z dam mogłaby konkurować z królową Ithicany o bycie najlepszą intrygantką. Nie obraziłabym się nawet o osobny tom, związany z ich losami, coby mogły zasmakować pięciu minut sławy, ale jeżeli pani Jensen nie naprawi tego błędu w kontynuacji (o ile takowa będzie, ale już się nad tym rozwodziłam), to się chyba pogniewamy…
JAK INNA MAJĄ CI ZAUFAĆ NA NOWO, SKORO PRZESTAŁAŚ W SIEBIE WIERZYĆ?
Lara wreszcie zrozumiała, jaki popełniła błąd. Maridrińska księżniczka, córka największego intryganta wreszcie dojrzała, jak wygląda prawda. Szkoda, że tak późno, przez co podpadła nie tylko mężowi, Arenowi, ale również Ithicańskiej ludności. Stanowiąca wroga publicznego numer jeden, mogła liczyć nie tylko na nieprzychylne spojrzenia, ale również na to, że ktoś chętnie skróci ją o głowę, by zrobić sobie z niej breloczek. A Lara byłaby gotowa na takie poświęcenie, gdyby nie olbrzymia chęć odbicia ukochanego. Pragnęła wejść na terytorium wroga, stanąć twarzą w twarz z człowiekiem, który potraktował ją jak zabawkę i napluć na niego. Jednakże ważniejsza i tak była dla niej wolność człowieka; człowieka, gdzie ten na każdym kroku pokazywał jej, że zdrada dziewczyny ostro go zabolała. Aren nie zamierzał ukrywać swojej nienawiści. Przesiąknięty gniewem, doglądający licznych upadków swojego królestwa, gotowy na poświęcenie, aby zakończyć te cierpienia, niejednokrotnie wypowiadane przez niego słowa ociekały jadem. Stłamszony niewolą, posiadający mętlik w głowie, nie odpuszczał i raz za razem kąsał, pozwalając sobie jedynie na ciepłe spojrzenia i miłe słowa w kierunku tych, którzy – jego zdaniem – naprawdę na to zasługiwali. Ale… Właśnie – ale. Lara zaszkodziła Ithicanie, pozwoliła na to, aby jej ojciec zdobył to, czego pragnął, ale jednak miłość nadal wisiała w powietrzu. Nie mogła po prostu zniknąć, nie została skasowana. Oboje dalej darzyli się gorącymi uczuciami, często walczyli ze sobą, aby nie podejść do tej drugiej osoby i jej nie przytulić, lecz nadszarpnięte zaufanie miało tutaj najwięcej do powiedzenia. Jak ponownie zawierzyć komuś swój los, kiedy nadal czujemy smak zdrady? Nie ma co, relacja tej dwójki ostro się pokomplikowała, tym samym dostarczała wielu wrażeń, odbijając się na całej historii. Ponownie naznaczeni przez życie, próbujący poskładać się w całość – płomień!
Siostry Lary to dziewczyny, z którymi chcesz mieć do czynienia, a zarazem nie chcesz mieć do czynienia. Z charakteru mocno przypominały Larę, gdzie na nie również wpłynęła wieloletnia musztra, kształcąca je na maszyny do zabijania, ale nie tylko. Pozostawione same sobie w miejscu, które stanowiło imitację domu, musiały odnaleźć w sobie cząstkę siły i determinacji, aby raz jeszcze zawalczyć o życie. Widziałam jednak po nich, że – pomimo podstępu siostry – nadal ją kochały. Choć nosiły w sobie złość za ten dziki postępek, to umiały ją odrzucić, aby ramię w ramię zaszkodzić ojcu. A jeśli mowa o Silasie, to… myślę, że gdyby nie przebiegły Sroka i jego złowrogie szepty, liczne sztuczki oraz znajomości, tak właściwie nie mógłby siać postrachu. Może Maridriński władca umiał władać bronią, wiedział, jak posługiwać się tytułem i płynącymi z niego korzyściami, to bez swojego sługi nie osiągnąłby za wiele. Zaślepiony sam sobą, próżny, chciwy, a zarazem… niestrawny. Aż jestem zdziwiona, że zdołał utrzymać się na tronie, kiedy trzymał wokół tak niebezpieczne osoby… Ale niestety miał coś, czego inni nie posiadali. Cóż takiego? No, chyba nie myśleliście, że tak chętnie podzielę się spoilerem… Co to, to nie…
Podsumowując. Bestsellerowa „Zdradziecka królowa” jest kolejnym przykładem na to, że kontynuacja wcale nie musi być gorsza od pierwszego tomu. Choć nie jest pozbawiona pewnych mankamentów, które rzucają się w oczy, zdołałam o wiele szybciej się w nią wczytać i zapomnieć o świecie. Porywająca, wiecznie oddziałująca na wyobraźnię książka, która dobitnie udowadnia, że gdzie pewne błędy trzeba bardziej odpokutować, z myślą, że być może nigdy nie przyjdzie wybaczenie. Goniąca na łeb, na szyję akcja przyśpiesza oddech, a emocje sięgają zenitu. Dlatego, jeśli poszukujesz powieści młodzieżowej, przesiąkniętej dawnymi czasami, ciekawie skrojoną intrygą oraz dobrze poprowadzonym wątkiem miłosnym, ten cykl jest w sam raz dla ciebie!
Ufam ci – wielu z nas pragnie usłyszeć, zaraz po „kocham cię”, te dwa słowa od drugiego człowieka; dwa słowa, które bezapelacyjnie skradają serca i pozwalają uwierzyć, że nastąpił ogromny przełom w relacji. No bo zaufanie to coś, czego nie da się zdobyć od niechcenia. Nie przybędzie w momencie, gdy pstrykniemy palcami czy gwizdniemy. Nie narodzi się po kilku godzinach...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-09-14
Błędy przeszłości nigdy nie sypiają. Przycupując na ramieniu, oplatając je szczelnie, przymykają jedynie powieki, symulując, czekają na właściwy moment, aby sączyć truciznę; aby szeptać przykre słowa, czerpiąc satysfakcję z rozpaczy ogarniającej człowieka, który pragnie zaznać spokoju i wyciszyć się, izolując od złego.
Błędy przeszłości można łatwo wykorzystać. Złowrogie słowa, osiadające na dnie serca i umysłu, posłużą za broń, kiedy nie pozwolimy sobie na udrękę. Nieodłączne urywki tego, co stało się skutkiem źle podjętych działań są w stanie posłużyć jako materiał do naprawienia poczynionego zła. Choć łatanie dziur nie przywróci poprzedniego wyglądu, ale zdoła zapobiec ich powiększaniu. Tylko od nas zależy, czy zapragniemy podjąć się tego wyzwania…
PÓKI TLI SIĘ NADZIEJA, SERCE KRZYCZY „WALCZ!”, A UMYSŁ SIĘ TEMU PODDAJE, NIE MOŻNA REZYGNOWAĆ.
Po wstrząsającym, dosłownie łamiącym nawet najtwardsze serca zakończeniu „Jeziora Cieni”, oczekiwanie na ten tom przychodziło z trudem. Dlatego wraz z chwyceniem książki w ręce rozpoczęła się upragniona przygoda, za którą tak tęsknie wyglądałam; przygoda, w której strach, poczucie winy, miłość, nienawiść, niepewność oraz nadzieja znacznie się wybijały ponad przeciętną, zarażając przy tym czytelnika. Podróżowanie po tej mistycznej krainie, chłonięcie tamtejszych widoków i dosłownie czucie na skórze wibrującego od nadmiaru emocji klimatu sprawiało, że pamiętanie o dostarczaniu tlenu do płuc nieraz bywało dla mnie priorytetem. Podążanie za Lirr, akceptowanie ze spokojem – lub wykrzykiwanie sprzeciwów – podejmowanych przez nią decyzji, jej wewnętrzne dylematy i próby odzyskania tego, który sprawił, iż wreszcie dostrzegła szansę dla siebie, uzależniało i nie wypuszczało ze swych kruczych skrzydeł. Nawet chłodne powiewy, wysysające nieraz nadzieję na pochwycenie promieni słonecznych i dojrzenie nadziei na lepsze jutro nie stanowiły żadnych przeszkód. Co więcej, z wysoko uniesioną głową podążałam w stronę nadchodzącego sztormu. Wiedziałam, że walka z czytelniczym żywiołem może przynieść zgubę, ale podskórnie czułam, iż jeśli to przetrwam, zyskam nie tylko kolejne doświadczenie, ale też sowite wynagrodzenie za wyglądanie za tym, co pozornie umykało z rąk. Spektakularne zakończenie, wywołujące nieposkromioną radość – a zarazem parszywy smutek – to coś, na co czekałam! Nie powiem, znajdą się elementy, do których zdołałabym przyczepić metkę „czuję niedosyt”, ale Maria Zdybska tak przepięknie manewrowała słowami, tak wybitnie stworzyła klimat, iż ten kulminacyjny moment… ach, z trudem powstrzymywałam się przed przerzucaniem spojrzenia nie tylko o parę linijek niżej, ale też o parę stron, byle tylko stanąć naprzeciw wybuchu. Eksplozji zmiatającej z nóg!
„Wybrzeże Snów” to przede wszystkim przesiąknięte magią pejzaże oraz zaskakujące zwroty akcji, gdzie nieraz mrugałam jak szalona, nie dowierzając temu, co właśnie przeczytałam. Wyjaśnione wątki, odnalezione zamknięcia napoczętych wcześniej fragmentów – to jest coś, co pozwala zaspokoić, ale. Właśnie – ale. Słynna metka „czuję niedosyt” może też otrzymać siostrę w postaci „czegoś mi nie powiedziałaś, autorko”. Krucze serce to trylogia, dlatego też jestem zaskoczona, że Maria Zdybska pozostawiła niektóre wątki otwarte. Wiem, że to pozwala dopowiedzieć czytelnikowi, co wydarzy się później i trzymać tej wersji zdarzeń, aczkolwiek… czy to nie jest brutalne? Bo jednak narasta nadzieja; nadzieja na to, że być może, niczym w przypadku sagi Zmierzch, nastanie kontynuacja, a wraz z nią odpowiedzi na przepełniające umysł pytania. Czy tak nastanie? Czas pokaże…
UWOLNIJ SWOJE WEWNĘTRZNE ZWIERZĘ I DAJ MU SIĘ POKIEROWAĆ, O ILE ONO NIE SPRAWI, ŻE SIĘ ZAGUBISZ.
Pozwolę sobie zacytować jedno ze zdań samej Lirr: „Jestem idiotką”. I szczerze? Przez grzeczność nie zaprzeczę. Nie zdołam zliczyć, ile to razy działała pod wpływem impulsu, kompletnie ignorując możliwe konsekwencje. Wybuchowa przybrana córka piratów, do której nieraz nie docierały dobrze sformułowane argumenty, nawarzyła piwa, gdzie wreszcie przyszło jej je wypić. Błędy przeszłości przytłaczały ją, czuła się przez nie stłamszona, ale kiedy ponownie zatliła się w dziewczynie iskra – wtedy nie było zmiłuj. Nadal potykała się o własne nogi, jednak tym razem było w tym odrobinkę rozwagi. Zaczęła też bardziej współpracować, chwytając pomocną dłoń. Kierowana silnym uczuciem oraz chęcią odzyskania Raidena z determinacją brnęła w ogień, nie zważając na to, iż ten jest w stanie zamienić ją w proch. Posiniaczona, rozbita, a zarazem odważna i zadziorna. Natomiast nasz mag… Przyznam, że niekiedy brakowało mi jego słynnego pazura. Owszem, bywał sarkastyczny i jego uwagi doprowadzały mnie do wielu parsknięć, ale i tak nie czułam tego dawnego Raidena. Ale cóż się dziwić – pewne zdarzenia kształtują człowieka na nowo. Odbierają jakąś cząstkę, uzupełniając ją czymś innym lub pozostawiając pustkę. Nasz król ciętych ripost przeszedł swoje, to odbiło na nim piętno, tym samym poznaliśmy jego nowe oblicze. No i też inny czynnik odsłonił jego drugą twarz, ale o tym wolę tymczasowo nie opowiadać, coby za dużo nie powiedzieć…
Cael. Ślepo zapatrzony w swoją upiorną mamusię książę, który nauczony tego, że Lirr mu się nie przeciwstawia, pokazuje pazurki i – niczym kapryśna nastolatka – próbuje udowodnić swoją rację. Nieznoszący sprzeciwu, pozwalający na to, by nim manipulowano chłopiec (bo mężczyzną bym go nie nazwała), a zarazem największy wrzód, z jakim nasza rozczochrana bohaterka (gęste, bujne włosy, pamiętacie?) miała do czynienia. Od pierwszego tomu go nie cierpiałam, a każda kolejna część wzmagała to uczucie, gdzie tutaj moja nienawiść do niego niemal zalewała ulice Jastrzębia. A kiedy jeszcze pojawiała się wzmianka o Maeve, to już w ogóle obawiałam się, że to uczucie przekroczy granice miasta i zaatakuje sąsiedztwo. Owładnięta szaleństwem, spragniona boskiej władzy kobieta traciła kontakt z rzeczywistością, a jej postępki – wprowadzane z zimną krwią – wywoływały gęsią skórkę. Nie ma co, diabelska natura władczyni Ysborga wygrywała demoniczne melodie, pragnące przejąć stery. Ale wiecie co? Poniekąd jej współczułam. Nienawidziłam babsztyla, jednak czuło się, że za tym wszystkim musi stać ogromna krzywda, aczkolwiek to jej w żaden sposób nie tłumaczy. Gdyby tylko… No właśnie – co? Tę myśl pozostawię dla siebie.
Stara, poczciwa Milda. Niekiedy nieco przesadzało ze swoim matkowaniem, to fakt, ale udowodniła, że możesz być mitycznym potworem, jednak to ty decydujesz, czy pozostaniesz wiernym pierwowzorowi, czy wsiądziesz na statek i popłyniesz we własny rejs. Jej troska o Lirr rozczulała, ukazywała właśnie, że nie zawsze to, co jasne, jest dobre, a to, co ciemne, złe. I to nie tylko ona jest tego dobrym przykładem. Praktycznie każdy tutaj może to udowodnić. Cenna lekcja, którą dobrze zapamiętać.
Podsumowując. „Wybrzeże Snów” to długo wyczekiwane przeze mnie zamknięcie trylogii. To książka, która – moim zdaniem – jest najlepszą w dorobku Marii Zdybskiej. Kunszt pisarski autorki został udoskonalony, co wyraźnie odczułam. Jeszcze więcej emocjonalnych przeżyć, jeszcze więcej porywów serca. To tytuł, który pochłonęłam w zaledwie parę godzin, niemalże rozkoszując się przesiąkniętym solą morską, trzepotaniem kruczych skrzydeł oraz odwiecznymi bataliami z własnymi słabościami przygodami krnąbrnej, a zarazem nieco dojrzalszej Lirr. Na taki finał warto było czekać!
Błędy przeszłości nigdy nie sypiają. Przycupując na ramieniu, oplatając je szczelnie, przymykają jedynie powieki, symulując, czekają na właściwy moment, aby sączyć truciznę; aby szeptać przykre słowa, czerpiąc satysfakcję z rozpaczy ogarniającej człowieka, który pragnie zaznać spokoju i wyciszyć się, izolując od złego.
Błędy przeszłości można łatwo wykorzystać. Złowrogie...
2020-09-13
Już przy pierwszym rozdziale poczułam swego rodzaju blokadę. Choć intrygowała mnie historia, gdzie podskórnie czułam, że, skoro mam do czynienia z dziełem AŻ czterech autorek równocześnie, niejednokrotnie zrobi mi się zimno lub poczuje zdezorientowanie, to i tak nie umiałam się wgryźć w fabułę. Dobrnęłam do trzeciego rozdziału i – z głośnym westchnięciem – odstawiłam książkę, aby powrócić do niej po czasie, przy okazji usuwając z głowy wszelkie oczekiwania. I całkiem dobrze zrobiłam, bo przy drugim podejściu wreszcie zasmakowałam się w tym pełnym intryg, głęboko skrywanych sekretów oraz prawie że nieposiadających wytłumaczenia zdarzeń świecie.
WYJDŹ NA SCENĘ I ZAGRAJ NAJLEPIEJ, JAK POTRAFISZ. PAMIĘTAJ TYLKO, ABY NIE PRZEDOBRZYĆ, BO WTEDY...
Każda kolejna strona wprowadza chaos. Niejednokrotnie zastanawiałam się, czy to, co właśnie przeczytałam, faktycznie miało miejsce, czy też stanowiła wymysł, podkoloryzowany w poczet aktorskiej aury, stanowiącej tutaj istotne tło. Gra pozorów, ramię w ramię z niedopowiedzeniami (lub nadmiarem słów), snuły się po scenie, zapraszając do wspólnego odgrywania scen, atakując niejednokrotnie informacjami, które dosłownie mnie zatykały. Nieraz wyzywałam się od głupków, nie dowierzając temu, że tak dałam się podejść. Niemalże światła reflektorów padały na moją twarz, powodując, iż czułam dezorientację, a pogłębiająca się groza, wywołująca ciary na plecach, jeszcze śmielej działała. Nie ma co, autorki zagwarantowały multum wrażeń, przez co nieraz wykrzykiwałam w książkę pewne słowa. Darłam się na bohaterów, byłam na nich wściekła; byłam wściekła na siebie, że pozwoliłam na to wszystko. Jednakże pojawiały się również momenty, kiedy moje „zdzieranie gardła” dotyczyło nieco mniej przyjemnych spraw…
Choć wpadałam w ślepe uliczki, przez co autorki mogłyby triumfować, nie zdołam jednak zapomnieć tego zawodu, jaki opanował mnie na koniec książki. Wyczekując czegoś spektakularnego, wyciskającego powietrze z płuc, paraliżującego ciało, naprawdę nie myślałam, iż to wielkie zamieszanie, jakie rozpanoszyło się wśród uczennic i ich matek, ta cała towarzysząca temu groza, odejdą w zapomnienie po zaprezentowaniu CZEGOŚ TAKIEGO. Zaskoczona byłam, przyznaję, ale… nie. Tyle przebojów, tyle zignorowanych pokus przygryzania wargi, tyle drastycznych ruchów później pozwolono sobie na taki banał? Gdzie nagle zniknęła lwia odwaga? Gdzie te dzikie charaktery, gotowe rozorać twarze każdego, kto pragnie zrujnować im życie? Pozwolono, aby cała ekscytacja rozproszyła się, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie. Miało być wielkie WOW, miałam bić owacje na stojąco tak głośno, że słyszałaby mnie nie tylko przyjaciółka z Wrocławia, ale również ta z Łodzi, a tu pozostało spuszczenie głowy i opuszczenie widowni. Po prostu nie kupuję tego zakończenia!
WIECZNIE POWTARZAJĄ, ŻE PRZYJAŹŃ BUDOWANA NA ZAUFANIU ORAZ WZAJEMNYM WSPARCIU JEST W STANIE PRZEZWYCIĘŻYĆ WSZYSTKO. ABY NA PEWNO?
Wydawałoby się, że skoro historia mocno kręci się wokół szkoły oraz przełomowego spektaklu, gdzie o główną rolę walczą cztery przyjaciółki, to właśnie one dostaną tutaj najwięcej głosu. Nic bardziej mylnego! Coraz bardziej pokrętna sytuacja je dotyczy, ale to ich matki wiodą tutaj prym. Kendall – pozornie zachowująca spokój mama Ruby, która pozostawiła za sobą dawne życie i przybyła z córką do Londynu. Carolyn – broniąca własnego zdania jak lwica mama Jess, jednej z najbardziej utalentowanych dziewczynek, gdzie jej córka ma za sobą traumatyczne przeżycia. Bronnie – najspokojniejsza z kobiet, mama równie niewychylającej się z szeregu Bel. Elisa – pyskata, a zarazem wyzwolona mama Sadie, z którą lepiej nie zadzierać. Cztery trzymające ze sobą kobiety, pozornie bliskie sobie, a noszące wewnątrz siebie liczne sekrety, gdzie ujawnienie ich nie wchodziło w rachubę. Ich ścieżki niejednokrotnie się krzyżowały (no, odkrycie roku, Aleksandro), nacierały na siebie tak, że nie sposób było uciec w bok i wyminąć. Rozdające karty w tym życiowym przedstawieniu, najlepiej zarysowane wśród bohaterów, raz zdobywały moją uwagę, gdzie z niecierpliwością wyczekiwałam każdego kolejnego kroku, by następnie odczuwać przesyt lub znużenie. Wydaje mi się jednak, że najlepiej zarysowana jest postać Bronnie. Niepozorna cicha myszka, z którą na pewno zdołałabym się dogadać. Stateczna matka, pragnąca przedstawić dzieciom prosty świat, gdzie wszelkie wyskoki nie są aż tak niesamowite. Natomiast, gdybym miała wskazać najmniej lubianą mamuśkę, byłaby to Elisa. Charakterna, wychodząca z szeregu, a zarazem udająca, że trzyma wszystko pod kontrolą, nie przypadła mi do gustu. Fakt, można jej pozazdrościć pojemnej głowy oraz sukcesów, ale i tak czułam do niej sporą niechęć. Co zaś się tyczy nowej uczennicy...
Śmierdziała od początku. Cuchnęła na kilometr, a każde kolejne jej ruchy uświadamiały mnie, że gdyby moje dziecko znajdowało się w jej obecności, czym prędzej bym je od niej odizolowała. Gdy tylko się pojawiała, czułam narastający niepokój. Nie byłam w stanie do końca jej przejrzeć, co doprowadzało do szału. Po prostu to taki typ człowieka, że – po dłuższym zastanowieniu – jesteś w stanie, w jakimś stopniu, jej zaufać i wręczyć nóż, jednak zawsze musisz mieć ją w zasięgu wzroku. Ale czy właściwie to ona najbardziej mąciła w życiu wszystkich bohaterek? To pytanie zostanie pozbawione odpowiedzi…
Podsumowując. „Dublerka” byłaby bardzo dobrą książką, gdyby nasze autorki przeanalizowały dość nielogiczny – jak na moje – koniec i ukazały go w zupełnie inny sposób, jednakże skoro jest tak, a nie inaczej, to już tego nikt nie zdoła zmienić. Jednakże ja mogę śmiało powiedzieć, że po tak dobrze budowanym napięciu i coraz ciekawszej akcji, gdzie jej zwroty powodowały zawroty głowy, w ostatnich rozdziałach liczyłam na coś mocniejszego. Jednakże dzięki tej historii ponownie nauczono mnie tego, że żeby być aktorem, to wcale nie trzeba uczęszczać do odpowiedniej szkoły – z tym przede wszystkim trzeba się urodzić. I niektórym tutaj wyszło to brawurowo… Nie ma co, było dobrze, drugie podejście przyniosło smakowity owoc, ale czuję pewien niedosyt…
Już przy pierwszym rozdziale poczułam swego rodzaju blokadę. Choć intrygowała mnie historia, gdzie podskórnie czułam, że, skoro mam do czynienia z dziełem AŻ czterech autorek równocześnie, niejednokrotnie zrobi mi się zimno lub poczuje zdezorientowanie, to i tak nie umiałam się wgryźć w fabułę. Dobrnęłam do trzeciego rozdziału i – z głośnym westchnięciem – odstawiłam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-26
Wybory. Dokonujemy ich każdego dnia, są praktycznie częścią naszego życia. Część z nich wiąże się często z błahymi, prostymi sprawami, takimi jak wybór składników do stworzenia kanapki, dobranie wzoru na obudowie do telefonu czy zdecydowanie, który kolor sznurówek najlepiej pasuje do nowo zakupionych tenisówek. Jednakże są też takie chwile, kiedy nasze wybory mają ogromne znaczenie. Jedno wypowiedziane słowo może zadecydować nie tylko o naszym losie, ale również o istnieniu innych. Jeden krok jest w stanie sprawić, iż będzie to czyjeś „być lub nie być”. Lecz co uczynić, kiedy nie umiemy podjąć decyzji, doskonale zdając sobie sprawę, że wzniecony ogień całkiem sprawnie pochłania świat, który dotąd znaliśmy?
BO SĄ TAKIE CHWILE, KIEDY SAMI MUSIMY TWORZYĆ HISTORIE, A NIE OPIERAĆ SIĘ NA TYCH, KTÓRE JUŻ ZNAMY.
Między młotem a kowadłem – właśnie w takiej sytuacji została postawiona Leora, która – oszołomiona ostatnimi wydarzeniami – już sama właściwie nie wiedziała, co ma począć. Pragnąca dotąd ujawnić całą prawdę o władzy, pochwycona przez tych, których uznawała za rodzinę i uznana za zdrajczynię, błądziła po omacku, starając się jakkolwiek wynaleźć rozwiązanie mogące wykaraskać ją z zaistniałych problemów. Nie powiem, właśnie to dążenie do odkrycia właściwego kodu do tego zaszyfrowanego zamka, zwanego zwycięstwem, dodawało dynamizmu, a tym samym historię czytało się praktycznie bez przerwy. Pochłaniałam ją bez opamiętania, nawet nie czując upływającego czasu. Ledwo co do niej zasiadłam, a już musiałam zatrzasnąć książkę, bo nie zastałam kolejnych stron. Po prostu inaczej się nie dało. Nie ma co, autorka umie tak zaczarować czytelnika, że ten przestaje istnieć dla reszty świata. Ale. No właśnie – ale. Jeżeli mam być szczera (a muszę, bo sytuacja tego wymaga), to jednak pani Alice Broadway nie zawsze popisała się swoją kreatywnością. Owszem, zdarzały się wątki, przy których wstrzymywanie oddechu czy gęsia skórka wręcz musiało się uaktywnić (ba, nawet raz musiałam rozchodzić pewną akcję, bo aż tak mnie nosiło), ale jednak widziałam pogubienie. Pojawianie się czegoś od czapy, poprowadzenie tego na opak lub po prostu porzucenie gdzieś w połowie trwania nie zachwycało. Czułam wtedy po prostu, jakby zaczynało brakować dobrych pomysłów i zaczęto korzystać z tych awaryjnych, nie do końca przemyślanych. A jednym z nich na pewno jest zakończenie. Budowane napięcie nagle straciło swoją wartość i prysnęło niczym bańka mydlana. Zawiodłam się na nim, i to srogo. Potraktowane po macoszemu, wrzucone na zaledwie parę stron, byle tylko się z nim rozprawić i odetchnąć z ulgą, że się od niego uwolniło… przepraszam, ale co to – do jasnej cholewki – właściwie było? Pomijając już to, że miałam nieodparte wrażenie deja vu, bo sceneria skojarzyła mi się z pewną popularną trylogią (nie zdradzę jaką, bo jednak nie chcę popsuć „niespodzianki”), to jeszcze chciało mi się płakać, że tak dobrze zapowiadające się zamknięcie cyklu, po dwóch udanych – moim zdaniem – tomach legło w gruzach.
Połknięcie książki w zaledwie parę godzin to spory atut, bo jednak kunszt pisarski autorki, przewijające się baśnie, przy których buzia sama mi się uśmiechała, wnoszą wiele plusów. Również podobało mi się to, jak ukazano, że możemy próbować inspirować się zasłyszanymi historiami, wprowadzać tamtejsze mądrości w życie lub po prostu próbować działać po swojemu, odnosząc zarówno sukcesy, jak i porażki, kształtujące i pouczające. „Blizna” również przedstawia świat, gdzie wytyka się ludzkiej naturze łatwowierność oraz – poniekąd – lenistwo. Stoimy murem za kimś silniejszym, obawiając się upokorzenia, wyjścia z szeregu czy też w ogóle tak jest nam wygodniej, bo sami nie musimy o czymś decydować i dostajemy gotowe rozwiązanie. Brak własnego zdania nigdy nie wróżył niczego dobrego… Jednakże, kiedy ma się przed oczami tamte fragmenty oraz zakończenie, aż pragnie się zasiąść i srogo zapłakać…
Wątek miłosny w tym cyklu to jedno wielkie nieporozumienie. To, co działo się między Leorą a wybrankiem jej serca… ja po prostu nie czułam tej chemii, jaką autorka próbowała tutaj ukazać. Dobrze, widać było to przyciąganie między nimi, coś tam szumiało, ale nie na tyle, abym rozczulała się nad tą parą i życzyła im jak najlepiej. Po prostu pani Alice Broadway ofiarowała im niepewny grunt, pozbawiając przedmiotów, które pozwoliłyby polepszyć sytuację i cokolwiek pogłębić. Przepraszam, ale temu wątkowi mówię stanowcze NIE!
NAWET SUPERBOHATEROWIE MAJĄ JAKIEŚ SŁABOŚCI.
Słabość jest zarówno wadą, jak i zaletą. Wadą, bo nie pozwala osiągnąć tego, co było naszym priorytetem, przez co się poddajemy; zaletą, bo dzięki temu nie przypominamy zaprogramowanego cyborga, gotowego stanąć do walki o każdej porze dnia i nocy. Leora bywała słaba. Choć miewała przebłyski odwagi, stawiając się, jednakże często po prostu upadała na kolana i czekała po prostu na to, co los przyniesie. Nie jest to zachowanie godne ikony buntu. Kogoś, od kogo zaczęły się spore zmiany, a tymczasowy spokój przeistoczył się w chaos, na czym wielu pragnęło skorzystać. Jednakże widać w tym przede wszystkim… ludzkość. Pani Alice Broadway wyposażyła Leorę w cechę, która – choć doprowadza do wielu niechcianych skutków – podkreśla, że jest ona przede wszystkim człowiekiem. Człowiekiem mającym chwile zwątpienia i nieumiejącym poradzić sobie z nadmiarem problemów zrzuconych na ramiona. Widząc ją w tym stanie, aż chciałoby się jakoś wślizgnąć do książki i wesprzeć, dodając sił. A kiedy jeszcze stawała się workiem treningowym lub kartą przetargową, to aż serce się krajało…
Mel. Bajarka, która była ślepo zapatrzona w swoją „religię”, gdzie mogłaby opowiadać baśnie w każdej sekundzie życia; kobieta, która ni stąd, ni zowąd wyciągnęła pomocną dłoń ku Leorze. Szczerze? Śmierdziała. Śmierdziała na kilometr fałszem, bo nijak mi to do niej nie pasowało. Od zawsze wierna władzy Saintstone miałaby trzymać z buntownikami, mocno się narażając? Nie, nie i jeszcze raz nie! Każdy jej ruch był tak przeze mnie analizowany, że pewnie najbliższe sąsiedztwo słyszało, jak głośno pracują trybiki w mojej głowie. Również postać Oscara mnie do siebie nie przekonała. Tutaj muszę zgodzić się ze stwierdzeniem Marlu, że on pojawił się tylko po to, aby Leora mogła obdarzyć kogoś uczuciem i żeby – teoretycznie – miała w swoim wybranku swoiste wsparcie. Natomiast jest jeden bohater, który ostro przebija się przez nich i aż łzy radości napływają do oczu, gdy tylko się pojawia. Seb. Chłopak, który ma w nosie innych ludzi i robi to, co podpowiada mu serce. Altruistyczny, gotowy do poświęceń wniósł wiele ciepła w tę historię i udowodnił, iż przyjacielem nie jest się tylko na pokaz. Przyjaciel, niezależnie od wszystkiego, staje za nami murem. No, wyrazi też swoje zdanie, jednak nie pozwoli sobie na to, by również zadawać ból.
Podsumowując. Przyznam, że spodziewałam się czegoś zgoła innego. Po fenomenalnym „Tuszu” i równie udanej „Iskrze”, „Blizna” wypada dość słabo. Nadmiar niedokończonych czy niedopracowanych wątków, wypadający nienaturalnie – prócz kilku osób – bohaterowie oraz rozczarowujące zakończenie nie są w stanie ukryć się za sporym (lecz nie wykorzystanym) potencjałem oraz tym, że tę książkę kończy się w ekspresowym tempie. Naprawdę żałuję, że nie mogę lepiej ocenić tej powieści. Serce pęka z bólu, ale niestety...
Wybory. Dokonujemy ich każdego dnia, są praktycznie częścią naszego życia. Część z nich wiąże się często z błahymi, prostymi sprawami, takimi jak wybór składników do stworzenia kanapki, dobranie wzoru na obudowie do telefonu czy zdecydowanie, który kolor sznurówek najlepiej pasuje do nowo zakupionych tenisówek. Jednakże są też takie chwile, kiedy nasze wybory mają ogromne...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-23
Już od wczesnych lat jesteśmy pouczani, co jest dla nas dobre, a czego powinniśmy się wystrzegać. Otrzymujemy cenne lekcje, które mają służyć naszemu dobru, byśmy nie popełniali popularnych błędów, gdzie pokusa na to, aby podążać tą drogą, nieraz jest bardzo silna. No bo kto nie miałby ochoty skonsumować świeżo upieczonej szarlotki, kiedy jej zapach oszałamia i już czuje się ten niesamowity smak na języku, chociaż często nam powtarzają, że najpierw trzeba zjeść obiad? Kto nie spróbował pierwszego papierosa za czasów szkolnych, skryty za garażami lub toalecie, gdzie bywamy przestrzegani o ich szkodliwości (i srogiej karze, gdy zostaniemy z nim przyłapani)? Nie ma co, zakazany owoc smakuje najlepiej. Tylko jak zachować podgryzanie go w tajemnicy, kiedy zakochujesz się – z wzajemnością – w księciu Walii, kiedy samemu jest się Pierwszym Synem Ameryki?
MIŁOŚĆ NIE WYBIERA, JEDNAK ZDARZAJĄ SIĘ ZWIĄZKI, KTÓRE – W OCZACH INNYCH – MOGĄ STAĆ SIĘ KOŚCIĄ NIEZGODY.
Nikt nie lubi konfliktów. Nie, inaczej – większość z nas nie cierpi życia w złych relacjach z innymi. Wieczne dogryzanie czy okazywanie niechęci wyzwala wyrzucić złe emocje, ale również męczy. Wykańcza pokłócone osoby, ale też wszystkich dookoła. No bo ile można patrzeć, jak ktoś skacze sobie do gardła? Dlatego ważne jest, aby trzymać emocje na wodzy. Powstrzymywać się przed pewnymi odruchami, robiąc minę do złej. A tym bardziej wtedy, gdy oczy całego świata są zwrócone ku tobie, bo jesteś Pierwszym Synem Ameryki czy księciem Walii.
Od nienawiści do miłości – właśnie tak rozpoczął się jeden z największych romansów, jaki zaistniał w świecie przedstawionym w bestsellerowym „Red, White & Blue Royal”. Romans rozwijający się pod osłoną udawanej przyjaźni, jaką zainicjowano w celu ocieplenia wizerunków wysoko postawionych bohaterów. Romans, który wywołuje szok i niedowierzanie. Romans, który swoją słodyczą mógłby stanowić konkurencję dla wszelakich cukierni i działów z wyrobami wywołującymi niemalże agresję wśród dentystów. Ale żeby nie było – trochę gorzkich nut również tutaj zaistniało. Polityczne wydźwięki, dość istotne dla linii fabularnej, wywoływały chwile otrzeźwienia. Pojawiające się intrygi, chęci manipulacji oraz próby podtrzymania zdrowych relacji między krajami (jak i kontynentami) wyraźnie naznaczały strony, przypominając o swojej obecności. Te wątki nie były aż nadto rozbudowane, a jakże! Autorka przekazała ważne informacje, lecz – żeby ułatwić sprawę swoim czytelnikom – nie zagłębiała się, nie tworzyła wielostronicowych wywodów, aby nie zamęczać. Podkreślano ważność bycia głową kraju i obowiązków, jakie spoczywają na rodzinie prezydentki czy królowej, gdzie przyznam, iż brakowało mi lepszego ukazania to od strony Henry’ego. Autorka postawiła na przedstawienie całość od strony Alexa, co – jak dla mnie – jest nieco błędem. Wydaje mi się, że gdyby dano tamtemu prawo głosu, to całość nabrałaby nowych kształtów. Ale i tak cały czas odczuwałam ciekawość. Z ogromną radością śledziłam losy bohaterów i ich tajemnych schadzek. Przygryzałam nerwowo wargę (prawie ją przegryzając) wtedy, gdy robiło się gorąco i lada moment coś, co należało do nich, prawie że wypadało z ich rąk. Cieszyłam się jak głupia z – niekiedy tandetnych czy też niezbyt wyszukanych – żartów i uszczypliwości, coraz bardziej przywiązując do naszej cudownej parki.
Właśnie, wątek romantyczny. Wydawać by się mogło, że jest taki cudowny, jednakże znalazłam w nim parę minusów. Czyżby jednym z nich to fakt, iż to związek dwóch panów? Broń Borze szumiący! Kibicowałam tym panom od początku i moje serce rosło wraz z ich potęgującymi w siłę uczuciami, ale mam wrażenie, jakoby ich wielka miłość… rozwinęła się szybko. O wiele za szybko. Nie zdążyłam odczuć ich wzajemnej niechęci, kiedy już wrzucono mnie w spiralę tajemnych schadzek i wielogodzinnych rozmów. A kiedy każde ich spotkanie kończyło się ostrym, przepełnionym tęsknotą i pożądaniem seksem, gdzie takowe sceny nie zawsze bywały stosownie opisane. Miałam nieodparte wrażenie, jakby Alex oraz Henry trenowali do wyuzdanego filmu pornograficznego, gdzie brakowało skórzanych akcesoriów i czerwonego pokoju. Aż chciałoby się krzyknąć: Hej, a może napiszecie do Greya w sprawie wynajęcia tego lokum?
NIE MÓW MI, KIM JESTEM, BO JA DOSKONALE ZDAJĘ SOBIE Z TEGO SPRA… ŻE CO?
Co jak co, ale Alex to ten typ człowieka, do którego człowiek musi się… przyzwyczaić. Często uważający się za pępek świata, lubiący drażnić prasę potencjalnymi romansami i skandalami, oczytany w najpopularniejszych powieściach chłop nieraz dawał popis swoich umiejętności, tym samym doprowadzając mnie do granicy cierpliwości. Jak ceniłam jego poczucie humoru oraz chęć dokopania „szmatławcom”, tak poczynania Pierwszego Syna Ameryki nieraz pozostawiały wiele do życzenia. Jak już wyżej zostało poniekąd wspomniane, wpatrzony w siebie nieczęsto myślał o innych. Dopiero znajomość z Henrym otworzyła mu oczy. Zaczął dostrzegać, że warto wesprzeć drugiego człowieka. Dobrze, dla siostry i przyjaciółki był w stanie dokonać niemożliwego, ale inni, obcy, także mogli pochwycić jego dłoń. Natomiast co się tyczy księcia Walii… Jego dobroć serca oraz skromność to cechy godne poszanowania. Jako wnuk ważnej osobistości doskonale wypełniał swoje obowiązki, gdzie wszelkie kolorowe magazyny mogły jedynie spekulować, co tak właściwie ma za uszami. Ale prócz tego – moim zdaniem – był… mało wyrazisty. Stłamszony. Rozumiałam, że miało to związek z pozycją i narzuconymi z góry etykietami, jednak Henry nie wydawał mi się aż tak interesującą postacią. Możliwe, iż zmieniłabym zdanie, gdyby faktycznie ukazały się rozdziały z jego perspektywy, ale tak… Więcej walki widziałam w Alexie. Tak, książę miał pewne obawy, zrozumiane przeze mnie, lecz niekiedy warto walczyć o siebie i swoje szczęście. W tym związku spodnie – zdecydowanie – nosił Pierwszy Syn Ameryki!
Nie wiem, naprawdę nie wiem, co mam myśleć o siostrze Alexa, czyli o June. Z jednej strony wierzyła w siebie i swoje umiejętności, stawiając własne warunki i nie zamierzając odpuścić, gdy z drugiej sama pragnęła kogoś zatrzymywać. Fakt, stała murem za bratem i nie zezwalała na to, by działa mu się krzywda, ale czasami ta nadopiekuńczość męczyła. A co do pozostałych postaci… No, jak to w życiu bywa, jedni zdobywają zaufanie, inni co chwilę je podkopują, a ręce same świerzbią, aby komuś przy… gładzić włosy, by tak nie odstawały. Wzbudzali różne uczucia, co jest po prostu ludzkie. Autentyczne, bo w życiu też nie z każdym nadajemy na tych samych falach. Często nie rozumiemy jego postępowania.
Podsumowując. „Red, White & Royal Blue” to nie jest typowy romans dla młodzieży. To nowość; to zupełnie odmienna historia, która pokazuje, że miłość nie wybiera i atakuje w najmniej spodziewanym momencie, gdzie liczne komplikacje są w stanie wszystko utrudniać. Uczucie łączące Alexa oraz Henry’ego daje nadzieję na to, że homoseksualizm nie jest czymś złym. Ludzie, którzy kochają człowieka tej samej płci, również zasługują na to, aby ich szanować i traktować tak, jak sami byśmy chcieli być traktowani, by nie musieli się ukrywać. Uczmy się tolerancji!
Czy polecam? Pomimo drobnych potknięć i komplikacji, z jakimi przyszło mi się zmierzyć, mogę bez wahania zaproponować tę książkę każdemu, kto zrozumie przekaz, bo jednak „Red, White & Royal Blue” nie każdemu przypadnie do gustu.
Już od wczesnych lat jesteśmy pouczani, co jest dla nas dobre, a czego powinniśmy się wystrzegać. Otrzymujemy cenne lekcje, które mają służyć naszemu dobru, byśmy nie popełniali popularnych błędów, gdzie pokusa na to, aby podążać tą drogą, nieraz jest bardzo silna. No bo kto nie miałby ochoty skonsumować świeżo upieczonej szarlotki, kiedy jej zapach oszałamia i już czuje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-19
Życie w czyimś cieniu nigdy nie będzie cudownym doświadczeniem. Wieczne porównania, wywyższające kogoś pozornie lepszego, teoretycznie tworzone tylko po to, by ponoć zachęcać do działania, nieraz odnoszą odmienny skutek. Wieczne odczuwanie presji spowodowanej często wygórowanymi oczekiwaniami wywołuje smutek, niechęć, a nawet bunt, który może przeobrazić się w coś, czego później żałujemy. Jednakże w ten sposób chcemy walczyć. Pragniemy udowadniać, że nie zamierzamy być kopią kogoś, kto nie jest dla nas żadnym autorytetem. Wolimy podążać własną ścieżką, wydeptywać trawniki. Zbierać porażki do słoika, by później liczyć jedynie na sukcesy. Chociaż, nie każdy decyduje się na taki krok. Są osoby, które postanawiają stanąć do rywalizacji z legendą, wykrzesując z siebie wiele sił, aby jej dorównać lub – o niebo lepiej – ją przegonić. Pragną udowodnić swoją wartość w ten oto sposób, ale czy o to w tym wszystkim chodzi?
LEGENDY SĄ PO TO, ABY JE OPOWIADAĆ I UPAMIĘTNIAĆ… DLATEGO WARTO TWORZYĆ WŁASNE!
„Chemia naszych serc” to pozornie zwyczajna, niczym niewyróżniająca się młodzieżówka – właśnie takie słowa kołatały mi w głowie, kiedy mój wzrok spoczął na pierwszych rozdziałach książki, pochłaniając je. Czułam wspaniałą lekkość, jaką ten gatunek nieraz nam prezentuje, którą można się rozkoszować do woli. Przepełniający strony humor, wywołujący nieraz niekontrolowany chichot, mieszał się wraz z monotonnymi poczynaniami bohatera, Henry’ego, walczącego z metką młodszego brata Sadie. Spoglądałam na jego poczynania z nutą „nostalgii” (wszak często też słyszałam, że powinnam brać przykład ze starszej siostry…), dlatego kiedy do akcji wkroczyła Grace, przeczuwałam, że wszystko to zostanie wywrócone do góry nogami. I ani trochę się nie pomyliłam!
Wystarczyło niewiele, aby dotąd spokojny świat Henry’ego zmierzył się z huraganem. Wyczuwalna na kilometr fascynacja zdawała się sączyć z kartek, przechodząc na mnie. Zarażona ciekawością, chętnie doglądałam wszelkich prób rozszyfrowania tajemniczej osobistości, która wprowadziła nie tylko zamęt, ale coś jeszcze – komplikacje. Lekkość powoli umykała, po cichutku zatrzaskując drzwiczki, zezwalając na to, abym odczuwała niepokój, strach, gniew, zniecierpliwienie i smutek. Chaos uczuć, jakie zaczynałam odczuwać, jednak mnie nie zniechęcał. Co więcej, czułam się jeszcze bardziej zżyta z tą historią, gdzie wielokrotnie dano mi do zrozumienia, że nie zdołam wszystkiego rozszyfrować. Choć niektóre elementy nie stawiały przede mną trudnych szyfrów, to i tak nieźle gimnastykowałam się, aby odkryć coś przed podsunięciem rozwiązania pod nos, gdzie – niestety, dla mnie – kończyło się fiaskiem. Dygocząca od nadmiaru wrażeń, od tego fabularnego rollercoaster’u, dotąd przeżywam to, co się tutaj działo. Czy to źle? W życiu! Dzięki temu książka nabrała realnych kształtów. Pani Krystal Sutherland pokazała, że życie to nie bajka i musimy liczyć się z tym, iż niejednokrotnie podwinie nam się noga i zaliczymy bolesny upadek. Jednakże nie musimy od razu wstawać. Przeżywając ból, mamy również czas na przemyślenia, mogące pozwolić na to, by dojrzeć rozwiązania, na jakie nie potrafiliśmy natrafić wcześniej. Nie każde wtedy będzie dla nas najłatwiejsze do zrealizowania, lecz czy nie pozwolą nam one nieco… dojrzeć?
Pierwsza miłość. Ta ukazana w tej książce jest dość… zagmatwana. Nie należy do najłatwiejszych, stawia wiele przeszkód, których pokonanie pozwala odczuć satysfakcję, a zarazem przerażenie. Uczucie łączące Henry’ego oraz Grace rozczulało, ale też napawało niepewnością. Wzloty i upadki, szybowanie w chmurach i brodzenie w błocie. Bywało różnie, co powodowało, że i ja zastanawiałam się, co z tego wyniknie. Dwie wrażliwe dusze, gdzie ich właściciele zmagali się z własnymi demonami. Jak zwalczyli przeciwności losu? Cóż, niech to pozostanie tajemnicą.
ZADAM CI BARDZO TRUDNE PYTANIE… JESTEŚ GOTOWY? NO TO… OPOWIESZ MI COŚ O SOBIE?
Henry Page zdaje się być przeciętnym uczniem ostatniej klasy szkoły średniej. Jak pozostali odrabia lekcje i uczy się, aby osiągnąć dobre wyniki, pozwalające mieć szerszy wybór w wyborze uczelni. No i też pragnie coś osiągnąć, gdzie w jego przypadku to walka o stołek redaktora naczelnego szkolnej gazety. Zdaje, bo gdyby nie to, iż on musi walczyć z etykietą młodszego brata inteligentnej, a zarazem największej zakapiory Sadie. Ta łatka sprawia, że musi się bardziej przykładać, co powoduje skrupulatne dzielenie czasu między książki a przyjaciół, z którymi może rozmawiać o wszystkim i o niczym, ślęcząc nad grami. I taka rutyna krążyła w jego życiu, dopóki nie poznał Grace. Dopóki tajemnicza, miewająca różne nastroje nastolatka nie dołączyła do jego szkoły i nie wywołała zamieszania. Dzięki niej Henry odkrył, iż dotąd nie był zakochany, bo nigdy nie spotkał kogoś, kto byłby w stanie pobudzić jego serce. Ta umykająca mu z dłoni, krucha niczym motyl dziewczyna wybudziła w nim nieznane dotąd uczucia. Pomogła mu poznać swoje nowe wcielenie, wypuścić emocjonalnego demona, który przejął kontrolę. Tym samym chłopak dał się poznać z zupełnie innej, ciekawszej strony, aczkolwiek nie podobało mi się to, co pierwsze, tak silne uczucie z nim robi. No i sama Grace. Rozumiałam, że ma powody ku temu, aby mieszać ludziom w głowach swym zachowaniem, jednak gdyby było w niej więcej empatii, niżeli egoizmu, sprawy wyglądałyby inaczej. Tak, dla mnie ta postać to egoistka, pochłonięta swoimi problemami. Wiem, że nie miała lekko. Sama nie wiem, jak zachowywałabym się na jej miejscu, ale zapewne wolałabym, aby ktoś wreszcie mi wygarnął, niżeli pozwalać na to, by się nade mną litowano. Bo to niezdrowe.
Najlepsi przyjaciele Henry’ego, czyli Lola oraz Murray. Jak jeszcze dziewczyna okazała się największym wsparciem dla chłopaka i nieraz doprowadzała go do pionu, tak kumpel pozostawiał wiele do życzenia. Jego dziecinne zachowanie czy irytujące, żenujące teksty nie mogły równać się z sarkastycznymi uwagami oraz posiadaniem głowy na karku u Loli. Ta trójka stworzyła tak niecodzienną ekipę, że razem nawet dawali sobie radę, gdzie ich losy niezmiernie zaciekawiały i wywoływały uśmiech na ustach. A ich rozmowy… to już w ogóle można było boki zrywać (no, biorąc poprawkę na tego, co mnie wkurzał…)! Również warto zwrócić uwagę na siostrę Henry’ego, Sadie. Choć lata nastoletnie już dawno ma za sobą, to chętnie brałaby udział w każdej szalonej akcji, jaką by ktoś jej zaproponował. Szalona, nieprzewidywalna, a zarazem opiekuńcza. Pozostawiła po sobie szkolną legendę, ale gdy w życiu jej brata następowały komplikacje, szła za nim w ogień, ochoczo go gasząc. Taka siostra to skarb!
Podsumowując. „Chemia naszych serc” miała być jedną z tych powieści młodzieżowych, które się przyjemnie czyta, a po odłożeniu ją na półkę od razu zapomina. Zamiast tego pozostawia po sobie mętlik w głowie oraz przepracowane z szybszego bicia serce. Słodko-gorzka historia, gdzie zakończenie na pewno zaskoczy niejednego czytelnika. Nie ma co, ani trochę nie żałuję, że spędziłam z tą książką tyle czasu. Było warto!
Życie w czyimś cieniu nigdy nie będzie cudownym doświadczeniem. Wieczne porównania, wywyższające kogoś pozornie lepszego, teoretycznie tworzone tylko po to, by ponoć zachęcać do działania, nieraz odnoszą odmienny skutek. Wieczne odczuwanie presji spowodowanej często wygórowanymi oczekiwaniami wywołuje smutek, niechęć, a nawet bunt, który może przeobrazić się w coś, czego...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-16
„Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz...” – tymi słowami rozpoczynał się dobrze znany wierszyk, który dość często naznaczał swoją obecnością pamiętniczki, prowadzone przez spragnione posiadania pięknej pamiątki dziewczęta. Z pozoru zwykła rymowanka jakich wiele, lecz tak naprawdę niosąca ważne przesłanie, jakim jest zdobywanie wiedzy. Pogoń za nią otwiera drzwi do dalszego rozwoju. Rozwijamy w sobie pewne pasje, intryguje nas otaczający świat, chcemy go rozgryźć, tym samym próbując osiągnąć sukcesy, jakich odmówiono poprzednikom. Zdarza się odnaleźć ledwo co poruszone wątki, urwane w połowie lub nawet na początku i wtedy nachodzi myśl, iż to nasza okazja, gdzie nieodwołalnie musimy z niej skorzystać. Tylko co wtedy, gdy głód wiedzy przekroczy pewną granicę, a przeprowadzane eksperymenty, mające na celu wypełnić luki, wymkną się spod kontroli?
KIEDYŚ BYŁO SOBIE DWÓCH STUDENTÓW, KTÓRZY CHCIELI OSIĄGNĄĆ NIEMOŻLIWE. I TAK TEŻ SIĘ STAŁO, ALE CENA ZA TO BYŁA OGROMNA...
Tej autorki raczej nie muszę nikomu przedstawiać. V. E. Schwab, słynąca z pomysłowości i zamiłowania do snucia przeplatanych fantastycznymi nićmi historii, ponownie zawitała w moim życiu, pragnąc mocniej wypalić odciśnięte piętno. Nastawiona na jazdę bez trzymanki, zasiadłam do lektury, by odkryć, że wystarczy pierwsze zdanie, abym… odpadła! Oczarowana tym wyimaginowanym światem, niemalże nie pojmowałam, z jaką prędkością przekładam kolejne, wypełnione niebanalną historią, kartki. Ba, ktoś by pomyślał, że przeistoczyłam się w robota, skupionego tylko na dwóch czynnościach. No dobrze… trzech, bo też przecież musiałam oddychać, a to nieraz bywało dość kłopotliwe. Mrożące krew w żyłach zdarzenia szokowały, nie dając dojść do siebie, kiedy jedna drastyczna sceneria ustępowała miejsca na scenie kolejnej, wdzięcznie posyłając ukłony. Nafaszerowane nadnaturalnymi elementami, przecinającymi szarość codzienności, wbijały pazury w skórę, w duszę, w umysł. Nie zamierzały zaprzestać, aby tylko pokazać swoją dominację! Cały czas czułam napięcie, wywołane niecierpliwym wyczekiwaniem ostatecznego starcia, jakie nam obiecano, a na które trzeba było czekać. Człowiek popijał wodę, wmawiając sobie, że to melisa (wiecie, efekt placebo i te sprawy), drżąc od nadmiaru wrażeń. Nieraz niemo błagałam autorkę, aby skróciła męki i pozwoliła dotrzeć we właściwe miejsce, zamiast wiecznie prowadzić okrężnymi, pełnymi przemyślanych intryg i sekretów ścieżkami. Czy zdarzało mi się denerwować? Jak najbardziej! Bądź co bądź, bywały wątki przypominające „ukochane” reklamy, uniemożliwiające przedwczesne odkrycie skrytej na samym dnie fabuły niespodzianki. Nie powiem, wiele z nich wzbudzało ciekawość, dawały wiele do myślenia i pozwalały nieco zrozumieć pobudki oraz psychikę bohaterów. Jednakże nie zmienia to faktu, że bezczelnie to przedłużała! Jak tak można? To niepojęte!
Dość często mierzyłam się z komentarzami, gdzie niezadowoleni czytelnicy wytykali palcami przeplatanie czasów: teraźniejszego oraz przeszłego. Przecinające się ze sobą wywoływały chaos, niekiedy zagłuszając brzmiącą już od pewnej chwili melodię. Przyznam, iż niekiedy wprowadzały zamęt, ale dzięki temu zabiegowi dostaliśmy to, na co się liczyło – informacje. Dawkowane w odpowiednich proporcjach, wpadały do umysłowego kubeczka, zapełniając przestrzeń. Obecne zdarzenia ściśle wiązały się z czymś, co kiedyś miało miejsce i stanowiły przede wszystkim kontynuację kroków czy dyskusji. Retrospekcje wnosiły nowe światło, pozwalały dowiedzieć się zgoła więcej o PonadPrzeciętnych (ludziach o specjalnych zdolnościach, nabytych w dość… drastyczny sposób), a zarazem ukazać rację, że czasami nauka nie bywa zbawieniem, a utrapieniem. Niekiedy powinniśmy przystopować. Choć pragniemy zdobywać szczyty, trzeba pamiętać o tym, że nie każdemu starczy sił, aby udźwignąć ciężar przedsięwzięcia i możliwych konsekwencji. Victor i Eli odczuli to na własnych skórach. Niewinna „zabawa” zmieniła ich, odbierając cząstkę dawnego „ja”. Tym samym jak można świętować zwycięstwo?
OKO ZA OKO, ZĄB ZA ZĄB, CZYLI TO NIE BYŁO ŁATWE SPOTKANIE PO LATACH.
„Nieobliczalni. Nieprzewidywalni. Zdecydowani. Niepowstrzymani. Brutalni. Dążący po trupach do celu. Złaknieni śmierci tego drugiego” – właśnie tak można zaprezentować głównych bohaterów tego budzącego grozę przedstawienia, czyli Victora oraz Eliego. Niegdyś dobrzy kumple (bo na przyjaźń mi to nie wyglądało), gotowi poświęcić się w imię nauki, obecnie dzielący wspólne brzemię zaprzysiężeni wrogowie. Wystarczyło któremukolwiek z nich wypowiedzieć imię tego drugiego, aby zobaczyć w oczach czystą nienawiść. Jednakże, gdyby przyszło mi wybrać jednego z tych sadystycznych mężczyzn, jako swojego „faworyta”, byłby nim bez wątpienia… Victor. Może nie zapałałam do niego wielką miłością (jak współautorka bloga), ale też nie darzyłam go przeciwnym do kochania uczuciem. Popełniał błędy, krzywdził ludzi, aby móc udowodnić swoją pozycję, lecz wnikając w jego przeszłość, nie da się dziwić takiemu zachowaniu. Wiecznie spychany na drugi tor, traktowany przez rodziców jak zbędny balast, musiał nauczyć się życia w pojedynkę. Pragnął dowieść, że jest wart istnienia, przez co każdy najdrobniejszy sukces kogoś innego doprowadzał go do szału. Co nie zmieniało faktu, że – choć był z niego kawał gnojka – to przy Elim mógłby zgrywać aniołka. Jego dawny kumpel przesiąkł całkowicie myślą związaną z ratowaniem świata przed PonadPrzeciętnymi, co przeobraziło pogubionego studenta w fanatyka, pozostawiającego za sobą pozbawionego życia ciała. Jego pobudki przerażały, mroziły krew w żyłach, a zarazem doprowadzały do szału. Darzyłam go czystą niechęcią, prawie nabawiłam się alergii na jego imię, choć po części mu współczułam – bądź co bądź nadal tkwił w nim ten nieumiejący znaleźć sobie miejsca chłopak, lecz tonął on w odmętach przeszywającego na wskroś mroku.
Żeby nie było, Schwab nie zostawiła mnie „sam na sam” z tymi bohaterami. Przez książkę przewijają się jeszcze inne, równie interesujące (lub irytujące) postaci. Niczym Victor i Eli, stanowią serce tej książki, przez co ich brak mógłby bardzo zaszkodzić temu papierowemu organizmowi. Zapadali w pamięć, pozostawiając po sobie różne odczucia. Jedną z takich dość wyrazistych osóbek była Sydney, dziewczynka uratowana przez Victora (i cyk, kolejny plus po jego stronie). Pozornie słaba, zlękniona, wydawała się nie pasować do tego, co było nieuniknione, lecz wystarczyło niewiele, aby zaczęła się otwierać. Odnajdywać język w buzi i mieć własne zdanie. Na pewno pomogła jej myśl, iż wreszcie ktoś widzi ją jako ją, Sydney, a nie wierną kopię kogoś innego. Kogoś, kto mógł rzucić cały świat na kolana jednym skinieniem. Kogoś, kogo obecność wywoływała gamę negatywnych uczuć niezależnie od tego, co właśnie wyczynia czy myśli. Ale cóż się dziwić, skoro owa osoba wybrała stronę tego, co udaje bohatera, a nim nie jest? Ach, chciałabym opisać każdego, jednakże pozwolę sobie pozostawić niektórych jako tajemnicę, byście sami ich poznali i ocenili.
Podsumowując. „Vicious. Nikczemni” to kolejna – moim zdaniem – udana powieść V. E. Schwab, gdzie autorka raz jeszcze daje popis swoich możliwości. Trzymająca w napięciu, podgrzewająca emocje, że te sięgają zenitu, wyposażona w nie całkiem normalnych bohaterów, zaciska wyimaginowane pięści na naszych nadgarstkach, uniemożliwiając przerwanie toczącej się tam batalii. Dlatego też, jeśli przeskoki w czasie nie sprawiają ci problemów, nadnaturalne moce to coś, co cię interesuje, a w książkach cenisz również coś poza akcją goniącą akcję – śmiało sięgaj po tę cegiełkę.
„Ucz się, ucz, bo nauka to potęgi klucz...” – tymi słowami rozpoczynał się dobrze znany wierszyk, który dość często naznaczał swoją obecnością pamiętniczki, prowadzone przez spragnione posiadania pięknej pamiątki dziewczęta. Z pozoru zwykła rymowanka jakich wiele, lecz tak naprawdę niosąca ważne przesłanie, jakim jest zdobywanie wiedzy. Pogoń za nią otwiera drzwi do...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-09
Kiedy myślę o „Magii cierni”, od razu mam w głowie wyobrażenie wspinaczki pod stromą górkę. Najeżony wieloma informacjami wstęp, nieco przytłaczał. Poznawanie go szło mi opornie. Praktycznie przymuszałam się, by brnąć dalej, przez co traciłam nadzieję, że wraz z następnym rozdziałem nadejdzie upragniona ulga. I szczerze mówiąc cieszy mnie to, iż zdobyłam ten czytelniczy szczyt, gdyż nagroda mnie udobruchała, a tamtejsze widoki wywołały szeroki uśmiech!
Wystarczył drobny pstryczek w ten prawie że monotonny bieg zdarzeń, aby dojrzeć piękno, które trzymało w zanadrzu wiele niespodzianek fabularnych, przy których wstrzymywanie oddechu stało na porządku dziennym...
NAJBARDZIEJ BOIMY SIĘ TEGO, CO JEST NAM OBCE. CZYLI WIELU BOI SIĘ MYŚLEĆ?
W tym iście przepełnionym magią, o średniowiecznej aurze, świecie nastała jasność, a wraz z nią nastąpił szereg zdarzeń, gdzie wyrwanie się ze szponów lektury graniczyło z cudem. Prawie że nie mrugając, towarzyszyłam w niesamowitej, pełnej niebezpieczeństw, intryg, sekretów oraz fantazji podróży Elizabeth, wraz z nią odkrywając otaczający ją krajobraz. A trzeba przyznać, że nieraz miewałam gęsią skórkę, kiedy sytuacja stawała się napięta niczym struna i ciężko było ocenić, cóż takiego zaraz nastąpi. Bo w sumie nawet nie zliczę, ile razy autorka zdołała mnie zaskoczyć swoją pomysłowością. Choć niektóre elementy zdołałam rozszyfrować sama, jednakże często pozostawałam z szeroko otwartą buzią – tak się dawałam wmanewrować! I przyznam, że nie mam tego pani Rogerson za złe. Co więcej, miło było być wodzoną za nos z taką precyzją, z takim smakiem. Poprzednie złe wrażenie zostało zatarte, a ja mogłam być robiona balona tyle, ile się dało, byle tylko dalej zanurzać się w tej niebiańsko fantastycznej historii, błagając tylko, aby za szybko się nie skończyła. Pragnęłam, aby trwała wiecznie. Udobruchana dobrze skrojoną akcją, zaoferowana poznawaniem bohaterów i ich wkładem w całość, nie zamierzałam szybko opuszczać tej wyimaginowanej krainy. Czułam się tym nienasycona. Chwile poświęcane na wyrównanie tętna przyjmowałam z ochotą, lecz i tak tęsknie wypatrywałam kolejnego BUM!.
Gdy już powoli dochodziłam do końca, przerywałam czytanie, aby pozostawić sobie choć trochę tego na później. Jak to się kończyło? Cóż… czym prędzej wracałam do „Magii cierni”. Niepowstrzymana ciekawość pragnęła wiedzieć, jakie jeszcze ładunki wybuchowe podłożyła autorka, aby człek nie mógł usiedzieć w miejscu! Czy zakończenie mnie usatysfakcjonowało? Jak najbardziej! Nie powiem, nutka zawodu była, iż potoczyło się nieco tak, jak zdołałam (jakimś cudem) je sobie wyobrazić, ale nie chciałabym zobaczyć tutaj żadnego innego. Doskonale pasowało, dodatkowo zostawiając otwartą furtkę na więcej. A nie obraziłabym się, gdyby kontynuacja trafiła kiedyś w moje ręce!
„Jeżeli pragniesz nadać smaku swojej fantastycznej powieści, to wrzuć ją w średniowieczne realia i działaj!” – wielu autorów podąża za tym motywem, co może sprawiać wrażenie przeżutego (choć nie dla wszystkich). Co jak co, ale trzeba zadbać o każdy najdrobniejszy szczegół, aby przypadkiem nie popełnić historycznej czy technologicznej gafy. W przypadku tej autorki nie ma mowy o niedociągnięciach. Bezapelacyjnie udowodniła, iż ma do tego smykałkę, tworząc scenerię, gdzie przemieszczanie się po tamtejszych ziemiach sprawiało niemałe wrażenie. Czułam się oczarowana tym klimatem oraz wyczerpującymi opisami, umożliwiającymi lepsze ujrzenie tego! Dodatkowo zamieszczona na przodzie książki mapka umożliwiała śledzenie trasy, jaką podążano, dzięki czemu miało się to odzwierciedlenie żmudnej, długiej trasy, jaką nieraz pokonywali. A nowe wcielenie książek? To już w ogóle była petarda! Zachwytom nad tym, jak zostały ukazane i jaka właściwie była ich rola, nie było końca. Dlatego też nie dziwiłam się, że Elizabeth je kochała, choć część z nich mogłaby wyrządzić człowiekowi krzywdę – autorka ukazała, że one też posiadają duszę. Różne temperamenty, odmienne charaktery, lecz ten sam cel – wnieść coś do rzeczywistości. No, może w pewnym aspekcie aż nadto by tego chciały, lecz zawarta w nich wiedza nieraz pozwalała zrozumieć to, co okazywało się niejasne. No i stanowiły, obok głównej bohaterki, główne postaci, dlatego też nie warto je ignorować.
BYWA TAK, ŻE WPADAM W TARAPATY, ALE TO TAKA MOJA SPECJALNOŚĆ. PONIEKĄD NOSZĘ ZNAMIĘ PECHA, ALE ONO RÓWNIEŻ MOŻE PRZYNIEŚĆ WIELE KORZYŚCI.
Elizabeth od dziecka wiedziała, kim pragnie zostać w przyszłości. Przygarnięta przez dyrektorkę jednej z wielu instytucji bibliotecznych, przesiąknięta miłością do miejsca, gdzie została wychowana, zapragnęła strzec jej zasobów przed wszelkim złem. I tak zapewne by potoczył się los tej pragnącej dążyć do wyznaczonego sobie celu nieco niezdarnej nastolatki, gdyby zbieg okoliczności nie skrzyżował jej ścieżek z tajemniczym czarodziejem, gdzie wraz z jego pojawieniem nastąpiła drobna zmiana planów. Nieufna wobec władającego magią młodzieńca, musiała odrzucić wszelkie uprzedzenia, aby móc udowodnić swoją niewinność. A Nathaniel wcale tego nie ułatwiał. Niejednokrotnie brał ją pod włos, tym samym podsycając strach zasiany przez lata nauk zdobytych w murach biblioteki. Może bywało to trochę okrutne, to jednak jego nieco wypaczone poczucie humoru nieraz wprawiało mnie w dobry nastrój, czym sobie u mnie punktował. Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że to właśnie jego obecność nieco ożywiła tę książkę, gdzie dopiero z czasem Elizabeth się rozruszała, wreszcie odkrywając swoją prawdziwą twarz wojowniczki gotowej poświęcić własne życie w imię prawdy i pokoju. Ten duet dostarczał wielu wrażeń, a wraz z tym nachodziła myśl, że tak sprzeczne, a zarazem podobne bieguny, przyciągają się i odpychają wzajemnie, lecz los na bank przygotował dla tych dwojga, doświadczonych przykrymi doświadczeniami, niespodziankę. I to nie jedną. Nie ma co, pokochałam tę dwójkę i z ogromną przyjemnością towarzyszyłam w tym rozgardiaszu, pragnąć poznać ją znacznie lepiej. A w tym wszystkim podobało mi się, że umieli okazać słabość. Nie zawsze stali twardo twarzą w twarz z niebezpieczeństwami. Tym samym okazywali się autentyczni, niemalże żywi.
Nie samą tamtą cudowną parką człowiek żyje, dlatego bez wahania przejdę do Silasa. Równie tajemniczy jak Nathaniel, od początku wyczuwałam, że jest z nim coś nie tak (Aleksandro, sama autorka to podkreślała, więc tutaj nie chwal swoich zmysłów), jednak nie żywiłam do niego negatywnych uczuć. Choć pragnął udowodnić, że nie zasługuje na to, to i tak widziałam w nim przede wszystkim istotę godną zaufania. Wierny towarzysz, dla którego warto popsuć sobie opinię, byle tylko mieć go po swojej stronie. Chyba nikogo nie zdziwi fakt, że sama bym się z nim zakumplowała. Natomiast co się tyczy samego intryganta, naszego niezłomnego antagonistę, którego imię pozostawię nieujawnione, by nie psuć niespodzianki… Wyczuwałam od początku, że to on. Jak tylko się pojawił, od razu zamierzałam wykrzyknąć, aby bohaterka trzymała się od niego z daleka, bo on nie wróży niczego dobrego. Dążący do wyznaczonego celu, nie spoglądał na liczne ofiary, jakie za sobą pozostawiał, byle tylko dopiąć swego. Nienawidziłam go, choć z drugiej strony… współczułam mu. Pogubiony we własnych myślach, ślepy na liczne kontrargumenty, zatracił się w swych intrygach, przez co tak właściwie nie wiedział, na co się porywa. Dziwnie to brzmi, wiem, ale zaślepionym ludziom ciężko cokolwiek uzmysłowić, tym samym pozostaje jedynie walczyć o to, aby pokrzyżować im plany, posyłając smutne, pełne litości spojrzenia…
Podsumowując. „Magia cierni” może nie od razu wpuszcza w swoje niesamowite progi, ale warto zacisnąć zęby i przebrnąć przez uciążliwy początek, aby później otrzymać skarb w dobrze skrojonej fabule, gdzie intrygująca bohaterka, w iście malowniczych krajobrazach i zapierających dech gmachach i dworach, raz za razem ukazuje, jak wiele jeszcze rzeczy nie wiemy o świecie, w którym żyjemy. Chwyć się jej płaszcza i wraz z nią podążaj w nieznane, starając się uniemożliwić to, czego twarz poznajemy na nowo. Nie ma co, ani trochę nie żałuję, że wzięłam udział w Book Tour zorganizowanym przez Anię z konta @NeaveCreations na Instagramie. Ślicznie dziękuję za możliwość przeżycia magicznej przygody, której długo nie zapomnę!
Kiedy myślę o „Magii cierni”, od razu mam w głowie wyobrażenie wspinaczki pod stromą górkę. Najeżony wieloma informacjami wstęp, nieco przytłaczał. Poznawanie go szło mi opornie. Praktycznie przymuszałam się, by brnąć dalej, przez co traciłam nadzieję, że wraz z następnym rozdziałem nadejdzie upragniona ulga. I szczerze mówiąc cieszy mnie to, iż zdobyłam ten czytelniczy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-08
[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]
Cisza przed burzą. Stan dezorientacji, kiedy człowiek oczekuje czegoś spodziewanego, a narastające napięcie nie pozwala na to, by usiąść w miejscu. Ostrożne wygląda za róg, rzuca szalonego spojrzenia zza ramienia. Szuka czegoś podejrzanego, nie ufa własnemu cieniowi. Czuwa… To trwanie w tym stanie może wykańczać, przez co pewnie nie raz skrycie marzy o tym, aby to, co najgorsze, wreszcie wydobyło się z ukrycia, aby móc stanąć z tym twarzą w twarz. Tylko czy takie marzenie należy do najrozsądniejszych?
ZAMKNIJ OCZY I UDAWAJ, ŻE TEGO TUTAJ NIE MA… ŻE CAŁY TEN SAJGON TO TYLKO ZŁUDZENIE... OCH, CHYBA TO NIE PRZEJDZIE
Już wcześniej zdołałam to odkryć, ale znowu powiem to głośno i wyraźnie: D. B. Foryś ma sadystyczną duszę. Wystarczyło, że nadarzyła się jakakolwiek okazja, aby uprzykrzyć bohaterom życie, to czym prędzej wyciągała po to dobrodziejstwo rękę, zagarniając je garściami. Karmiła bohaterów złudzeniami. Dawała nadzieję, umożliwiając słońcu przebić się przez ciężką warstwę chmur, a gdy ci już wierzyli, że może być tylko lepiej, znowu stali na środku drogi, moknąc w strugach zimnego, otrzeźwiającego deszczu. I wcale się temu nie dziwiłam. Choć pragnęłam, aby opuściło ich fatum i zaznali wiecznego spokoju, dobrze wiedziałam, że kiedy Ziemi groziła zagłada, nie było za wiele miejsca na urocze, swojskie scenerie. Akcja, akcja i jeszcze raz akcja, gdzie jej niespodziewane zwroty niejednokrotnie zaskakiwały! Na dodatek skąpana cierpieniem, łzami i rozlewem krwi wzbudzała skrajne emocje. Starcie z siejącym spustoszeniem złem okupowało bolesnymi stratami, lecz kiedy trzymała się ich iskra nadziei, nic nie było niemożliwe do zrobienia. Dlatego też siedziałam z szeroko otwartymi ustami, niczym uruchomiony na jakimś programie robot, przewracając kolejne elektroniczne strony. Czułam, jak panująca tutaj atmosfera powoli mnie przygnębia, przejmuje nade mną władzę, ale brnęłam dalej. Złakniona wiedzy o tym, jak potoczą się dalsze losy bohaterów, niemalże nie odklejałam się od telefonu. A co za tym idzie? Planowałam przeczytać książkę w dwa dni, a dokonałam tego… w niecałą dobę! Brzmi jak uzależnienie? Zdecydowanie! Nawet uparcie przewijałam nieistniejące strony, poszukując kontynuacji, bo to, co zostało zaprezentowane na koniec… D. B. Foryś wbiła mi po prostu nóż w serce! Nie wiem, jak tego dokonała, bo moje jest z kamienia, ale zrobiła to. Bezceremonialnie wcisnęła w nie metaliczne ostrze. Nawet zdawało mi się, że słyszę jej przeraźliwy śmiech, kiedy ja siedziałam w totalnym odrętwieniu. Przez całą książkę dolewała oliwy do ognia, ale teraz dorzuciła do niego ładunki wybuchowe! Przeczuwałam, że szykuje coś takiego, ale nie spodziewałam się, że… Dobra, kogo ja próbuję oszukać – przecież pani Foryś była do tego zdolna, co wyraźnie pokazała. Oj, coś czuję, że autorka nie będzie miała lekko z czytelnikami, kiedy ci odkryją, co ona tutaj zmajstrowała...
Żebyście nie myśleli, że autorka raz na zawsze porzuciła humorystyczne akcenty, całkowicie skupiając się na poważniejszej stronie „Tylko umarli mogą powstać”, uspokajam – znajdą się też i takie. Kiedy tylko przymyka powieki, odnajdują się typowe przerwy na złapanie powietrza, gdzie te szybko z nas umyka, kiedy tylko wybuchamy śmiechem. Sama nieraz ścierałam łzy, które leciały ciurkiem, po ostrym napadzie głupawki. Nie ma co, akurat ten aspekt ani trochę się nie zmienił, za co jestem ogromnie wdzięczna. Dramaty dramatami, ale jednak chwytanie każdej możliwości do rozluźnienia atmosfery to też istotna sprawa. Bez tego dałoby się całkowicie oszaleć. No i, jak zwykle, pojawiają się również romantyczne scenerie. Przywykłam do tego, iż autorka umie przedstawić dość pikantne wątki z życia głównej bohaterki, lecz tym razem było… spokojniej. Subtelniej. Tak, jakby nie chciała przesadzić z intensywnością wrażeń, by przypadkiem nikomu nie stanęło serce. Jak dla mnie dobry ruch. Choć znalazło się dla nich miejsce, jednak to inne zdarzenia odgrywały pierwsze skrzypce, skupiając na sobie naszą uwagę. Pewnie wielu czytelników nie będzie pocieszonych, lecz powiem wam jedno – na pewno autorka wam to wynagrodzi. Słowo… harcerza? Chociaż nie, nigdy nim nie byłam. No to… słowo demOlki!
JEŻELI ODBIERZESZ MI WSZYSTKO, CO JEST DLA MNIE CENNE, LICZ SIĘ Z JEDNYM – ZNAJDĘ CIĘ I ZROBIĘ Z TWOJEGO ŻYCIA PIEKŁO!
Tessa ani trochę nie zatraciła swojego charakterku. Impulsywna, gotowa o każdej porze dnia i nocy walczyć o to, co jej się bezwzględnie należy. Jej cięty język również pozostał na miejscu, co wychwalałam ponad wszystko, biorąc pod uwagę, że dzięki niemu umiała rozluźnić napiętą atmosferę. Nie zapomniałam jednak, iż jest ona również wrażliwą, podatną na zranienia kobietą, która traci wiarę w siebie, jednakże umie się otrząsnąć, by ponownie stanąć do walki. Tym razem nie było inaczej. Choć miewała chwile wahania, strach zaglądał jej w oczy, prędzej czy później stąpała boso po obsypanej rozżarzonymi węglami drodze. I na szczęście nie podążała sama. Kilian stał na straży, nie opuszczając jej ani na krok. Zakochany po uszy, równie zawzięty i zdeterminowany, może często miewał inne zdanie, niż ukochana, lecz za każdym razem uczucie nie pozwalało im długo się na siebie gniewać. A w obecnej sytuacji, kiedy istnienie znanego przez nich świata stało pod znakiem zapytania, umiejętność rozwiązywania konfliktów była wielkim skarbem. Ta dwójka jak nic pasowała do siebie i nie wyobrażam sobie, aby związali się z kimkolwiek innym.
Gabe, Gabe, Gabe… chociaż było go mniej, a jego chodzenie w sutannie odeszło do lamusa, to ciężko go nie kochać. Chłopina miał trochę za uszami (ci, co czytali poprzednie tomy wiedzą, o co mi chodzi), jednak udowodnił, że Tessa zawsze może na niego liczyć. Gdy tylko go potrzebowała, rzucał robotę i leciał, aby wesprzeć swoją wiedzą (i kontaktami). Również Deamon, choć przebiegły i chytry, ani trochę nie stracił w moich oczach. Kiedy tylko się pojawiał, wiedziałam, że prędzej czy później zdarzy się coś, czego na pewno nie zapomnę. Nasz Demon doskonale zdawał sobie sprawę, jak zrobić wokół siebie multum szumu, na dodatek na własną korzyść. Natomiast, co się tyczy naszych antagonistów… Ciężko było ich rozgryźć. Wiadomo, pragnęli siać spustoszenie, niszczyć i likwidować tych, którzy stawali im na drodze, lecz czy zdołaliby ukazać się z innej strony? Tego nie wie nikt. Wiem za to, że byli twardymi zawodnikami, tym samym wnieśli wiele przerażających niespodzianek w życie bohaterów.
Często słyszę, że nie można się poddawać. Nieważne, ile razy upadniesz na kolana, zbierając na nich kolejne siniaki i zadrapania, nakazuje się z nich wstać i podążać dalej. Zbierać kolejne kuksańce od losu. Trzeba walczyć do końca, gdzie najczęściej otrzymuje się nagrodę w postaci wygranej. Ale nawet kiedy ponosi się klęskę, nikt nie zdoła nam zarzucić, iż nic się nie robiło. Bohaterowie „Tylko umarli mogą powstać” wyraźnie pokazują, że takie myślenie jest istotne. Brną do przodu, próbując nie oglądać się za siebie. Uświadamiają, iż nawet w najgorszej sytuacji warto unieść wysoko głowę i posłać szeroki uśmiech przeciwnościom. Bo trwanie w letargu nigdy nie przynosi niczego dobrego…
Podsumowując. Schowajcie zmiotki i szufelki – D. B. Foryś pozamiatała! „Tylko umarli mogą powstać” to trzymająca w napięciu do ostatnich stron, sprawiająca, że zapomina się oddychać historia, dla której zapragniemy rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady, aby zaszyć się tam i raz jeszcze pozwolić Tessie poprowadzić się za rękę. Przeszywająca serca, piekielnie fantastyczna książka, gdzie po jej skończeniu już nie będzie takie samo. Polecam!
[RECENZJA PRZEDPREMIEROWA]
Cisza przed burzą. Stan dezorientacji, kiedy człowiek oczekuje czegoś spodziewanego, a narastające napięcie nie pozwala na to, by usiąść w miejscu. Ostrożne wygląda za róg, rzuca szalonego spojrzenia zza ramienia. Szuka czegoś podejrzanego, nie ufa własnemu cieniowi. Czuwa… To trwanie w tym stanie może wykańczać, przez co pewnie nie raz skrycie...
2020-08-07
Tasiemiec. Pewnie niektórzy już wyobrażają sobie pewnego pasożyta, wywołującego wiele przykrych komplikacji w życiu człowieka (który bywa również „idealnym” sposobem na zrzucenie zbędnych kilogramów). Macie w głowach to paskudztwo? W takim razie przepraszam, ale mam co innego na myśli. Telenowela. Brzmi już lepiej?
Właśnie – telenowela. Nie tak dawno szalało się na punkcie „Zbuntowanego anioła”, który idealnie pasuje do tej terminologii, gdzie losy bohaterów wywoływały u nas szybsze bicie serca (sama aż tak nie szalałam, ale moja kuzynka – owszem). Obecnie najpopularniejszym z nich jest „Moda na sukces”, czyli serial uwielbiany przez starszą widownię, który… cóż… nie ukrywajmy – jakością nie grzeszy, a brat kogoś tam z rodziny tych, co z tamtymi są skłóceni, bo jeszcze inni od lat rywalizują z tymi, bo tamtych rodzina… Można się pogubić, ale nikt nie powie, że nic się nie dzieje. Poza tym, skąd to nawiązanie do tasiemca, skoro mowa o książce? Zaraz wszystko opowiem!
NASZE ŻYCIE JEST JAK SERIAL… TO DOBRZE CZY ŹLE?
W trakcie przeglądania opinii na pewnym portalu literackim odnalazłam wypowiedź, iż „Ćma” jak nic przypomina telenowelę w formie papierowej, nadającą się do przeniesienia na małe ekrany. I przyznam, że mogę złożyć podpis pod tym stwierdzeniem. W tej książce nie zabrakło pędzącej na łeb, na szyję akcji, gdzie nie zdążysz odetchnąć, a bohaterowie już muszą stanąć twarzą w twarz z kolejnymi niespodziankami. Pospolite życie przeplata się z niecodziennymi, niekiedy prawie odrealnionymi zdarzeniami, co nadaje temu tempa i daje powód, aby chcieć lecieć z tym dalej. Odkrywać, kawałek po kawałku, to, co znajdziemy tuż za rozdziałowym rogiem, wyszukując kolejnych wskazówek do tego, co zaraz „stanie” nam przed oczyma. A akurat tych znajdziemy trochę, gdyż tej książce nie można odmówić przewidywalności. Nieraz umiałam przewidzieć dalsze kroki bohaterki, nim ta w ogóle wpadła na takowy pomysł. Miałam wrażenie bycia o krok przed nią, co z jednej strony cieszyło, bo mogłam pochwalić się dobrą dedukcją i w myślach odstawić taniec zwycięstwa, ale z drugiej… Bywały momenty, gdzie wypowiadałam głośne „O”, ale je zdołam zliczyć na palcach jednej ręki. No dobra, obu rąk, ale to i tak o wiele za mało.
Stereotypowe myślenie i przetarte schematy. Każdy z tych elementów jest poniekąd potrzebny, aby móc to wyewoluować na coś lepszego, zachwycającego, lecz „Ćma” ma to do siebie, że często pozostaje obojętna na eksperymentowanie. Autorka pozostaje przy tym, co jest znane i rozpowszechniane. Niekiedy coś innego wyskakuje, ukazuje swe oblicze, lecz niekiedy bywa rozmazane. Nie mówię tutaj, że to, co tutaj pani Ewa Los przedstawia to przerysowana prawda czy fałsz. Wiem, że takowe historie mogą mieć odniesienie w rzeczywistości. Ile jest kobiet, które podążają za ukochanymi, wierzą w to, iż ci nie będą nalegać na nic oraz że nic nie będzie stawać na drodze do szczęścia obojga, lecz nie zawsze słowa niosą ze sobą prawdę. Wiedza wyniesiona z domu często bywa drogowskazem i to ona zdaje się dyktować warunki. Tym samym warto pamiętać o tym, nim rzuci się wszystko, aby biec w objęcia piękna, kiedy złowrogie szepty czekają na moment, aby rozwinąć macki. Ale dzięki temu „Ćma” udowadnia, że serce musi współpracować z umysłem. Trzeba wiedzieć, kto postawić granice, by przypadkiem jezioro przyszłości nie zmieniło się w bagno nieszczęść.
Nie da się również nie uchwycić tego, jak autorka pragnęła podkreślić różnice, jakie widnieją między Europą a krajami Bliskiego czy Dalekiego Wschodu. Kultura, historia czy tradycje, znacznie drastyczne, przecinają się, wywołując spięcia po obu stronach. Część z nich można podciągnąć pod te właśnie schematyczne, gdzie informacje o nich znajdzie się dosłownie wszędzie. Jednakże raz jeszcze widzimy, iż możemy pokonywać bariery, lecz pewne wierzenia oraz stereotypy pozostaną, powodując, że narastają dylematy oraz liczne pytania, nie zawsze dążące w dobrym kierunku.
UCIEKAM W ŚWIAT, CHCĘ CZEGOŚ WIĘCEJ DLA SIEBIE!
Bohaterowie to jeden ze słabszych elementów tej książki. Jak sama historia jeszcze jakoś wkręcała, przez co czytanie tego kolosa nie bywało tak często utrapieniem, tak pojawiający się tutaj ludzie umieli jedynie irytować. No, może nie wszyscy, ale jednak…
Zacznę może od gwiazdy wieczoru, a mianowicie Marty, powoli zbliżającej się do bariery -dzieścia nastolatki, która już zdążyła się pogubić. Oblana matura, liczne zakrapiane imprezy, częste zmiany seksualnych partnerów – to tylko skromna lista tego, co miała za uszami. Dlatego też nie dziwne, że pomysł obecnego partnera przypadł jej do gustu, lecz kiedy plan nie wypalił, przez co nastąpiły komplikacje, w głowie tej zdziecinniałej dziewczyny pojawiały się wątpliwości. Miewała przebłyski inteligencji, które pojawiały się również w dalszej części książki, lecz nie zmienia to faktu, że ta krnąbrna nastolatka nadal w niej siedziała, nieraz dając popis. A to sprawiało, że nie byłam w stanie wytrzymywać jej zachowania. Liczne kłótnie z ukochanym Mikailem (który także nosił w sobie zalążek zbuntowanego, niezdecydowanego dzieciaka), jej arabskim „księciem” prawie wiecznie o jedno i to samo wykańczało. Już więcej cierpliwości miałam do pojawiających się dzieci, choć nie każde z nich wywoływało u mnie uśmiech. Ogólnie prawie każdy, kto przewinął się na życiowej ścieżce, powodował zgrzytanie zębami, zaciskanie palców w szpony czy donośne prychnięcia, co owocowało odkładaniem książki na bok. Irytacja. Głęboka irytacja, jakiej nie przeżywałam nawet wtedy, gdy kurier wesoło oznajmił, że przesyłka zostaje zawizowana, bo nikogo nie ma w domu, gdzie siedziałam w nim od rana. Jest porównanie, prawda? Tym samym raz jeszcze podkreślę, że miałam do czynienia z dorosłymi ludźmi, lecz nie z dojrzałymi. No dobrze… U Marty jeszcze mogę podkreślić to, że pragnęła bezinteresownie pomagać, co nie zawsze kończyło się dobrze, ale sama chęć wspierania tych, którzy tego potrzebowali, jest godna podziwu! Jednakże nie da się nie zauważyć tego podobieństwa do tytułowej ćmy, pędzącej w stronę światła, gdzie jej los często bywa w strzępach…
Skoro wspomniałam o tych bohaterach, którzy są warci uwagi, to warto ich przedstawić. Laila, młodsza siostra Mikaila stanowiła koło ratunkowe w tej wodzie. Kiedy tylko się pojawiała, chociaż na moment mogłam zapomnieć o licznych dramach i skupić się na tym, co ta młoda, a zarazem dojrzalsza od reszty dziewczyna ma do pokazania. Jej odmienność, chęć podążania inną ścieżką, były światełkiem w tunelu, do którego powinna podążać nasza Martowa ćma. Drugą z takich postaci był Jeremiasz, przyjaciel Marty. Popełnił ogromne głupstwo, za co srogo zapłacił, jednakże jego chęć pomocy oraz logiczne myślenie nieraz ratowało prawie że podrążoną scenę. Taki głos rozsądku w tym chaosie. W połączeniu z Lailą mógłby wiele zdziałać, naprawdę. Jednak nieco stłamszeni, mogliby jedynie krzyczeć, a i tak ich słowa nie docierałyby we właściwe uszy.
Podsumowując. „Ćma” to jedna z tych książek, do których trzeba uzbroić się w tonę cierpliwości, jeżeli telenowelowe życie nie jest tym wymarzonym i tego typu historie omijacie szerokim łukiem. Pełna życiowych zdarzeń, gdzie takowe mogą znaleźć odniesienie w rzeczywistości, pochłaniająca na wiele godzin, lecz nie wypada od niej wymagać cudów. Ot, co – idealna w letnie skwary, kiedy brakuje czegoś lżejszego i mało wymagającego umysłowo. Z bólem serca oznajmiam, że gdyby nie styl pisania autorki, bez wahania obniżyłabym ocenę.
Tasiemiec. Pewnie niektórzy już wyobrażają sobie pewnego pasożyta, wywołującego wiele przykrych komplikacji w życiu człowieka (który bywa również „idealnym” sposobem na zrzucenie zbędnych kilogramów). Macie w głowach to paskudztwo? W takim razie przepraszam, ale mam co innego na myśli. Telenowela. Brzmi już lepiej?
Właśnie – telenowela. Nie tak dawno szalało się na punkcie...
2020-07-16
Gdzie się człowiek nie obróci, tam widzi okładkę „Ballady ptaków i węży”. Osacza, wyskakuje z najmniejszego zakątka Internetu, kusi, aby dać jej szansę. Jest promowana do tego stopnia, że wielu obawia się otworzyć lodówkę, by czasem tam nie ujrzeć tej książki (choć zapewne i tak by się ucieszyli z darmowego egzemplarza, bo ten swoje kosztuje), tym samym ciężko ją przeoczyć. No ale jak tu się dziwić, skoro jest to kolejne dzieło spod pióra Suzanne Collins, autorki poczytnej trylogii „Igrzysk śmierci”, która zdobyła znacznie większą sławę, kiedy świat ujrzały cztery filmy na jej podstawie. Tym samym pojawienie się „Ballady…”, gdzie głównym bohaterem został znienawidzony, a zarazem intrygujący Coriolanus Snow, przyszły prezydent Panem, aż rozpaliło ciekawość w fanach. Także ja sama nie mogłam doczekać się tego, co przygotowała dla nas kochana pisarka. Tylko czy ta cała ekscytacja okazała się słuszna?
SKORO MAMY JUŻ DESZCZOWE LATO, TO NA ŚNIEŻNE TEŻ SIĘ ZNAJDZIE MIEJSCE
Zacznę od tego, że „Ballada ptaków i węży” jest… inna. Choć usytuowana w dobrze znanym Panem, gdzie Kapitol trzyma dystrykty żelazną ręką, a doroczne Głodowe Igrzyska odbierają multum młodych, niewinnych istnień, wyraźnie odczuwa się różnicę. Cóż, dziwne, jakby było inaczej, skoro fabuła cofa nas o kilkadziesiąt lat. Do lat, gdzie cały zamysł mszczenia się na nieposłusznych, pragnących wolności ludziach dopiero raczkował, a podstawowe elementy krwawej jatki zaczęły w ogóle się pojawiać. Wraz z młodocianym Coriolanusem Snowem (zdajecie sobie sprawę z tego, że nie umiałam nauczyć się jego imienia i co rusz, machinalnie, przeobrażałam je w nazwę dobrze nam znanego paskudztwa?) mogłam przyglądać się temu „przedsięwzięciu”. Było mi dane zobaczyć, jak nabiera kształtów, zyskując na atrakcyjności w oczach znużonych Kapitolińczyków, którzy byliby skłonni inwestować w to wydarzenie. Nie powiem, działało to na mnie dezorientująco. Przyzwyczajona do zgoła innego systemu, czułam się nieco zakłopotana, gdy coś wyglądało inaczej. Ale nie ma tego złego. Dzięki temu (dziwnie to brzmi, naprawdę) było mi dane zobaczyć, jak w ogóle zdołały się rozwinąć Głodowe Igrzyska. Zrozumieć, co tak właściwie siedziało w głowach tych, co postawili na swego rodzaju luksusy, pozwalające uwierzyć trybutom, że jednak są oni najważniejsi, bo to, co przeżywali młodzi w tej książce… mroziło krew w żyłach. Transport, traktowanie ich jak bydło, zapewnienie „atrakcji”… Po prostu byli traktowani jako króliki eksperymentalne dla chorych z chęci zemsty Kapitolińczyków, upewnionych w swej wyjątkowości. Tym samym człowiek stawia sobie pytanie: „Czy aby na pewno Katniss miała od nich lepiej? Czy faktycznie podróżowanie nowoczesnym pociągiem oraz możliwość najedzenia się daniami z najlepszych składników okazały się lepsze od tego, co przygotowano dla jej poprzedników z Dziesiątych Głodowych Igrzysk?”. Nurtuje to, odbiera apetyt i nie pozwala zasnąć, byle tylko odnaleźć odpowiedź, która jest równie przerażająca, jak sam cel tej krwawej zabawy. Jak ono brzmi? Chyba każdy do tego dojdzie, że najlepszym rozwiązaniem byłoby zaprzestać. Porzucić to i spróbować rozwiązać ten konflikt w inny sposób, gdzie tutaj każdy kolejny rok powodował coraz większą nienawiść. A już trylogia pokazała, czym może się to skończyć.
Na samym początku wydawało mi się, że ta książka będzie tylko i wyłącznie skupiać się na Głodowych Igrzyskach, gdzie niecodzienna relacja między mentorem a trybutem okaże się po prostu uroczym dodatkiem. Dodatkiem pozwalającym wyzwolić nikły uśmiech na twarzy, kiedy w oczach będą błądzić łzy. Nic bardziej mylnego! Co jak co, ale najważniejszy tutaj okazał się Coriolanus Snow, a raczej przemiana, jaka w nim zachodziła. Zdajecie sobie sprawę, jak ciężko przestawić umysł, aby móc oceniać tego człowieka nie przez pryzmat tego, co robił w głównej trylogii, a poprzez kroki wykonywane w tej książce? A każdy, kto miał do czynienia z „Balladą…” na pewno przeżył niemałe zaskoczenie z takiego obrotu spraw. Obserwacja Coriolanusa, dowiadywanie się o nim wielu nowych informacji, dawały to, czego dotąd nie mogliśmy dorwać – właściwej wiedzy. Stanowiące liczne zagadki zachowania przyszłego prezydenta Panem, niezrozumiałe przyzwyczajenia, odnalazły wreszcie źródło. Nie powiem, przemiana chłopaka w pewnym momencie wydała mi się zbyt gwałtowna, niemalże nierealna, to i tak odnalazłam zaczepienie pozwalające wyjaśnić sobie dane kwestie. Jego przeżycia, podejmowane decyzje oraz wahania kształtowały go, a widoczne gołym okiem rysy sugerowały, że była szansa. Szansa na to, aby historia potoczyła się inaczej, ale nie zawsze dostajemy to, czego chcemy od życia, czyż nie? Aczkolwiek, Suzanne Collins, poprzez jego historię, udowodniła, że to, iż ktoś staje się zły, nie bierze się znikąd. Ktoś lub coś musi ofiarować iskrę, aby ta wywołała niszczący wszystko na swojej drodze pożar.
SERCE CZY UMYSŁ – ZADECYDUJ
Jak już wcześniej wspomniałam, musiałam zapomnieć o późniejszym przedstawieniu Snowa, aby móc w pełni zaznajomić się z jego nastoletnim wizerunkiem. Było to nie lada wyzwanie, ale zwycięstwo pozwoliło mi odkryć, że Coriolanus wcale nie miał tak łatwego życia, jak nam to się wyobrażało. Wychowywany przez niewiele starszą kuzynkę Tigris oraz przesiąkniętą miłością do Panem i samego Kapitolu Panibabcią (bo zwykłe „babcia” do niej nie pasowało), starał się jak mógł ukrywać fakt, że choć jest przedstawicielem rodu Snowów, to tak naprawdę… nie posiada już tylu dóbr materialnych, co sprzed czasów rewolucji. I właśnie to nauczyło go sztuki perswazji. Walczący o każdy dzień, próbujący wspinać się po szczeblach kariery, posiadał w rękawie przyciasnej marynarki tyle asów, że tylko ktoś naprawdę spostrzegawczy dałby radę rozszyfrować jego prawdziwe zamiary. Nadmierna pewność siebie dawała mu poczucie władzy, a kreatywność pole do popisu, tym samym Lucy Gray, jego trybutka z Dystryktu Dwunastego, miała poniekąd lepszy start od pozostałych. Coriolanus dwoił się i troił, aby doskonale ją zaprezentować, lecz nie robił tego bezinteresownie. Wraz z promowaniem dziewczyny, wyraźnym zaznaczaniem, że to ona może zwyciężyć, przede wszystkim walczył o własną przyszłość. O możliwość dalszej edukacji, na którą nie byłoby stać. Nie przypuszczał jednak, że Lucy oczaruje nie tylko Kapitolińczyków, ale również jego samego. Wzajemna fascynacja doprowadzała do wielu nieprzemyślanych, gwałtownych ruchów, których skutki – prędzej czy później – odczuwali na własnych skórach. Zapatrzeni w siebie, gotowi uwierzyć w istnienie miłości od pierwszego wejrzenia, stracili głowy. Tylko że – jak dla mnie – Lucy nieco trąciła fałszem…
Choć pannie Baird nie można odmówić dobroci oraz altruizmu, w jej przypadku odczuwałam, że z nią jest coś nie tak. Nie umiałam w pełni jej zaufać. Imponował mi jej talent, tworzone przez nią piosenki trafiały w sedno i kradły serce, ale i tak nie byłam w stanie ofiarować jej tyle sympatii, ile z początku chciałam. Więcej cieplejszych uczuć posyłałam w stronę Tigris czy przyjaciela młodego Snowa, Sejanusa. W ich przypadku czuło się prawdę. Wszystko, co robili, było prawdziwe, nie tworzone pod publikę. Kochali i chcieli być kochani, co inni chętnie wykorzystywali. Jednakże największe uznanie w moich oczach zdobyła Mamuś. Kobieta naiwna, wierząca tylko i wyłącznie w dobro świata, stanowiła najjaśniejszy promyk tej książki. Gotowa nieść pomoc, dzieląca się tworzonymi przez siebie smakołykami, gotowa wszystkich traktować jak własne dzieci... Współczułam tej kobiecie. Ten świat był dla niej zbyt okrutny, za żadne skarby do niego nie pasowała. Pokazywała jednak, że niezależnie od tego, kim się jest, każdy zasługuje na to, by traktować go równo. Nie interesowało ją dzielenie społeczeństwa – chciała przede wszystkim lepszych dni.
Podsumowując. „Ballada ptaków i węży” to bestsellerowa powieść poczytnej autorki, która jednych zachwyca, a drugich rozczarowuje. Trudno się temu nie dziwić, gdyż ten prequel jest inny od głównej trylogii. Pełny przemyśleń, analiz oraz spraw sercowo-umysłowych, nie zezwala na pełnowymiarową akcję, wprost wyciekającą ze stron. Tutaj liczy się przede wszystkim ukazanie psychiki człowieka ślepo zapatrzonego w otaczający go system, wręcz życie nim i podążanie śladami tych, co zaczęli go tworzyć. Poniekąd przedstawia bolesny upadek kogoś, kto miał okazję coś zmienić. Wiadomo jednak, że to nie mogłoby mieć miejsca, bo wtedy Katniss Everdeen nie zyskałaby swojej szansy. Przyznam jednak, że nadal wiele spraw pozostało niewyjaśnionych, co sprawia, iż chciałabym kontynuacji, lecz bardziej zastanawia mnie, czy autorka nie podąży w tym kierunku i nie zacznie ukazywać innych bohaterów. Co jak co, ale nie obraziłabym się, gdyby zaserwowała czytelnikom historię młodego Haymitcha. Wręcz przeciwnie...
Gdzie się człowiek nie obróci, tam widzi okładkę „Ballady ptaków i węży”. Osacza, wyskakuje z najmniejszego zakątka Internetu, kusi, aby dać jej szansę. Jest promowana do tego stopnia, że wielu obawia się otworzyć lodówkę, by czasem tam nie ujrzeć tej książki (choć zapewne i tak by się ucieszyli z darmowego egzemplarza, bo ten swoje kosztuje), tym samym ciężko ją przeoczyć....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-07-05
„Zostały pani/panu dwa miesiące życia” – to jedno z wielu zdań, których za nic nie chcemy usłyszeć z ust lekarza. Zlepek pozornie błahych słów, a jednak wspólnie utwierdza, że to, co dotąd zdołaliśmy wznieść, lada moment zostanie pozbawione budowniczego. Zaprzeczenie, gniew, wyrywanie włosów z głowy, śmiech przez łzy, czarna rozpacz, panika… Z minuty na minutę popadamy wtedy w skrajne stany, analizując całe swoje dotychczasowe życie. Pragniemy wtedy zyskać jakąkolwiek szansę na ratunek, lecz nie zawsze nam się to udaje. Natomiast w przypadku Lindy można mówić o prawdziwym szczęściu. Propozycja Fundacji Ostatniej Szansy spadła na nią niczym grom z jasnego nieba, wzbudzając nadzieję. Tylko czy przewidziała, jakie będą skutki podjętej w akcie desperacji decyzji?
JAK BARDZO MOŻESZ POLEGAĆ NA DRUGIEJ OSOBIE?
Trzydzieści dni – właśnie tyle miała trwać zawarta między Lindą a Nayhiją niecodzienna umowa, której zerwanie wiązało się z przykrymi konsekwencjami. Wierność małżonka w zamian za pozbycie się raz na zawsze podstępnej, wyniszczającej organizm choroby wydawało się uczciwe, jednakże kiedy brawura znika, zastąpiona podejrzliwością, nic już nie jest takie pewne. Wraz ze złożeniem podpisu nie było już odwrotu. Kości zostały rzucone, a tykające wskazówki zegara nieprzerwanie dawały znać, iż dopiero teraz rozpoczęła się prawdziwa walka o przetrwanie. Niebezpieczna, mrożąca krew w żyłach, otępiająca zmysły gra sprawiała, że nigdy nie można było być pewnym, co jest prawdą, a co tylko chorym wymysłem wyobraźni. Ledwo widoczne już granice powoli przestawały istnieć, zezwalając na to, by mrok opanował najjaśniejsze zakamarki, szczując swymi długimi kłami i ostrymi pazurami. Przerażenie chwytało za gardła, zaciskało żołądki i unieruchamiało, nie pozwalając na to, aby choć przez moment odczuć spokój. Łagodne scenerie stanowiły jedynie złudne nadzieje na zdmuchnięcie z nieba ciemnych chmur. Kiedy przywoływało się wiatr, aby je odepchnąć, przyciągał on kolejne, burząc idyllę. Czytałam „30 dni”, będąc cały czas w gotowości. Obserwowałam, ścierałam wiecznie powracającą gęsią skórkę i starałam się za bardzo nie rozmyślać, co jeszcze wymyśli nieprzebierająca w środkach Nayhija, byle tylko utrudnić najgorsze doby państwa Hill, podsycając tym samym swój apetyt na zasponsorowanie jeszcze więcej „atrakcji”.
Pikanteria. Mnóstwo pikanterii, od której niejeden czytający dostanie wypieków na twarzy lub zacznie skrywać oczy za palcami, ukradkiem zza nich wyglądając, by płynąć dalej przez przepełnione erotyzmem i mrocznymi zdarzeniami scenerie. Nie powiem, nieraz mi to wadziło, ponieważ nie jestem przyzwyczajona do czytania ostrzejszych fragmentów, jednakże K. C. Hiddenstorm wiedziała, jak je opisać, aby nie wzbudzały zniechęcenia, a tym bardziej obrzydzenia. Pewna swych umiejętności w kreowaniu takich scen, odważnie posługiwała się piórem, ukazując ognistą namiętność, jaka płonęła w sercach bohaterów. Pozwalała jej się uzewnętrzniać, nie tłamsić jej w środku. Z czasem pojęłam, że bez nich – dziwnie to brzmi w moich ustach – powieść mogłaby stracić swój urok, bo jednak (jakby nie patrzeć) miłość, fascynacja oraz pożądanie stały na piedestale z szaleństwem. No i, przede wszystkim ukazywała jedną z wielu prawd. Nie będąc całkowicie pewnym siebie i swych uczynków, nie powinniśmy do końca zawierzać swego losu drugiej osobie. Zaufanie to podstawa i warto je powierzyć komuś, kto naprawdę na nie zasługuje, lecz człowiek z natury stanowi nie lada zagadkę i nigdy nie wiemy, kiedy coś ujrzy światło dzienne, zmieniając światopogląd i ocenę. A wtedy solidne fundamenty zaczną się kruszyć, niszcząc to, co starannie budowano…
W TEJ ROZGRYWCE WSZYSTKIE KROKI SĄ MILE WIDZIANE, A NAJBARDZIEJ TE NIEDOZWOLONE.
Linda, jak dotąd, wiodła spokojne, niemalże idealne życie. Wykonywała pracę, którą kochała i nie wyobrażała sobie, aby kiedykolwiek z niej zrezygnować. Dzieliła łoże z zapatrzonym w nią jak w obrazek mężczyzną, gdzie dla nich słowa „miłość, wierność i uczciwość małżeńska” nie stanowiły rutynowej wyliczanki, wypowiadanej przed sługą Bożym. Niestety niespodziewana choroba postanowiła napaskudzić w jej życiorysie. Niczym wampir przyssała się do niej, a wizja rychłej śmierci przyciemniała obraz. Tym samym niecodzienna propozycja stanowiła dla niej klucz do bram, przy których już ktoś powoli wymieniał zamek. Podjęta decyzja miała zapewnić kobiecie spokój, wszakże wierzyła, iż jej ukochany Adam nigdy nie posunie się do zdrady, lecz z czasem przybyły wątpliwości. Rosnące w niej obawy sprawiały, iż traciła rozum. Dotąd otwarta na świat, zamykała się w sobie, izolując od siebie męża i wprawiając go w osłupienie. Traciła zmysły, wyszukując czegoś, co nie istniało (lub istniało?), obudowując się fortecą stworzoną z kłamstw. Natomiast Nayhija na tym korzystała. Uwielbiająca wygrywać drapieżna kobieta tylko czekała na moment, kiedy owinie sobie pana Hilla wokół palca. Nieustępliwa, wiedząca czego chce, mieszając zaplanowane zagrywki z nieprzewidywalnymi ruchami, siejąc zamęt i doprowadzając Lindę do rozpaczy. Nie ma co, rywalizacja między nimi nie należała do najzdrowszych. Wyniszczająca, toksyczna, wpływała na otoczenie, nie zostawiając je obojętne na toczącą się walkę. Dwa przeciwstawne żywioły, a pomiędzy nimi nieświadomy warunków umowy i przyczyny jej zawarcia, pan Hill…
Adam. Ciężko było mu nie współczuć, gdzie z jednej strony miał powoli stroniącą od jego dotyku, odsuwającą się od niego żonę oraz kuszącą, atrakcyjną młodą kobietę, która zdawała się dać mu to, czego tak mu zaczynało brakować – bliskości. Oszołomiony nadmiarem bodźców, nie wiedział, co tak właściwie się dzieje i w czym tkwi przyczyna. Sam nieraz mylił sny z jawą, czując, jak sam traci grunt pod nogami.
Ci bohaterowie mieli swoje wady i zalety, ale nie można odmówić im wyrazistości. Każdy, bez wątpienia, nie pozwalał na to, by pozostać na niego obojętnym. Wykreowani tak, aby bez problemu wczuć się w ich położenie, szeptać pod nosem dopingujące ich do walki słowa i zaciskać kciuki, aby te się spełniły. Zapadający w pamięć, zajmujący myśli, niepozwalający zasnąć, kiedy analizuje się ich położenie. Po prostu czułam, jakbym miała do czynienia z żywymi, a nie fikcyjnymi postaciami!
Podsumowując. Uwielbiasz patrzeć, jak bohaterowie dwoją się i troją, starając się powrócić do normalności, a przeciwności losu (i pewne osoby) nie pozwalają na to, dokładając więcej kamieni do, i tak nabrzmiałego, plecaka? Nie ma co, masz sadystyczne upodobania! Jednakże dzięki temu wiem, że „30 dni” mogą spełnić twoje wymagania. Także zasiądź przy jednym biurku z Nayhiją Marą i zafunduj sobie
(cyrograf)
umowę na pełną mocnych wrażeń, niebezpiecznych, mrożących krew w żyłach zdarzeń, gdzie autorka pomanewruje tobą tak, że niczym Linda i Adam – i ja – nie przewidzisz zakończenia tej bogatej w rollercoaster wrażeń historię.
Odważysz się złożyć podpis i zaznać szczypty mrocznej strony świata?
„Zostały pani/panu dwa miesiące życia” – to jedno z wielu zdań, których za nic nie chcemy usłyszeć z ust lekarza. Zlepek pozornie błahych słów, a jednak wspólnie utwierdza, że to, co dotąd zdołaliśmy wznieść, lada moment zostanie pozbawione budowniczego. Zaprzeczenie, gniew, wyrywanie włosów z głowy, śmiech przez łzy, czarna rozpacz, panika… Z minuty na minutę popadamy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Słowa. Niezależnie od formy ich przekazu, stanowią nieodłączny element komunikacji międzyludzkiej. I choć gesty oraz mimika twarzy są w stanie równie wiele przekazać, to jednak one, zbite w zdania, są w stanie zrobić to znacznie lepiej. Z pomocą słów możemy dokonać wiele. To one – w sporym stopniu – prowadzą nas przez życie. Ile to razy ratowały jakąś sytuację, kiedy robiło się gorąco? Jak wiele znajomości mogło zaistnieć, gdyż nas przedstawiono i pozwolono powiedzieć coś o sobie. Jak często wykorzystywaliśmy słowotok, aby tylko zapełnić wypracowanie z wymaganą liczbą słów i mieć choćby to zaliczone? Nie ma co ukrywać, bez nich byłoby nam ciężko.
Jednakże słowa nie kojarzą się tylko z czymś miłym. Bywa tak, że to właśnie one, rzucone pod wpływem negatywnych emocji, krzywdzą mocniej niż czyny. Doprowadzają człowieka do płaczu lub do szewskiej pasji, gdzie dochodzi do ostrej wymiany zdań, mogącej przeobrazić się w coś zgoła gorszego. Same mityczne syreny, swoim pięknym głosem, mamiły zagubionych zdobywców wód, sprowadzając ich na śmiertelną drogę. Jak widać, są dwie strony medalu, gdzie niektórzy naprawdę powinni podążać za słowami, iż „milczenie bywa złotem”…
BĘDĄC UWIĘZIONĄ NIE TYLKO W TAJNYM PODZIEMIU, ALE RÓWNIEŻ WE WŁASNEJ GŁOWIE
Tak się złożyło, że ostatnimi czasy mam takie szczęście, że co sięgnę po jakiś tytuł, to ten wciąga na tyle, iż kartki same się przewracają, a oczy ekspresowo sczytują kolejne linijki tekstu. I tak też działo się w przypadku „Szeptu”. Historia zaciekawiła mnie na tyle, że porzucenie jej choćby na sekundę wydawało mi się zbrodnią! Losy uwięzionej w tajnym instytucie, uparcie zachowującej milczenie, Jane powodowały, że coraz bardziej pragnęłam poznać to pozornie sterylne miejsce, a wraz z tym powód, dla którego usta dziewczyny nie wydają żadnych dźwięków. A znalezienie odpowiedzi na tę przypadłość wcale nie było trudne. Pomijając już opis książki, gdzie jak wół stoi informacja, o co tutaj chodzi (choć byłoby lepiej, gdyby mocniej zakamuflowano ten element), to przez wiele rozdziałów dostawałam wskazówki, które automatycznie kierowały na pewien tok rozumowania. Nie powiem, dobra zagrywka, jednakże gdyby pobawiono się tym wątkiem, gdyby dano mu więcej tajemniczości, byłoby znacznie więcej frajdy. Już samo to, że najgorsze lata bohaterki ukazano w sporym skrócie, ukazując zaledwie niewiele z tego, co przeżyła, odebrało nieco brutalności. Brzmi to paskudnie, lecz dzięki tej wizualizacji lepiej by zrozumiano, przez co musiała przechodzić i jak to ją kształtowano. Chociaż z czasem pojęłam, skąd taka zagrywka i czemu miała się przysłużyć, to ta wiedza ani trochę nie pomogła zaakceptować tego, co podziało się po wkroczeniu Warda, posiadającego przepustkę do zupełnie innego świata. Bo właśnie wtedy, choć fabuła popłynęła do przodu, otwierając kolejne drzwi, uwolniła też pewne paskudztwa...
Ani trochę nie jestem zaskoczona tym, że Jane została obdarzona silnym darem. Pomijając już fakt, iż to typowa zagrywka w powieściach młodzieżowych, pozwalająca uwierzyć bohaterce, jaka to ona jest wyjątkowa, to nie było co do tego żadnych wątpliwości po tym, jak myślami wracała do pewnego przykrego zdarzenia. Mam jednak nieodparte wrażenie, jakoby pani Lynette Noni zapomniała o czymś takim, jak autentyczność. Nie podobało mi się to, że wystarczyło dosłownie niewiele, aby Jane wręcz zjawiskowo zdołała oswoić się ze swoim potężnym i niebezpiecznym (a jakże!) darem. Przy tym, co mogła zaoferować światu, potrzeba sporo czasu, a tutaj wystarczyło parę tygodni, aby pięknie zaprezentować swój talent. No ale jak inaczej podkreślić, jak to główna bohaterka jest wyjątkowa? A to jeszcze nie koniec nieścisłości. Powrócę zatem do tych lat, kiedy Jane – raz za razem – przeżywała katusze w podobnych do siebie dniach. Typowy monotonny harmonogram w połączeniu z brutalnym traktowaniem i odizolowaniem od reszty społeczeństwa powoduje, że człowiek staje się nieufny. Zamknięty w sobie, trzymający się jedynie własnych myśli, szukający luk, aby znaleźć drogę do wolności lub bez szemrania poddający się wszelkiemu złu. Taka osoba nie jest w stanie w ekspresowym tempie otworzyć się na ludzi, ponownie im zaufać. Każdy ruch drugiego człowieka jest podejrzany… Tym samym potrzeba tygodni, a nawet miesięcy terapii, aby złamać te zabezpieczenia… A nie, guzik prawda! Wystarczyło postawić dobrodusznego, gotowego ofiarować gwiazdkę z nieba przystojniaka, który dość szybko skruszył część murów, jakie bohaterka postawiła wokół siebie. Ach, i nie można zapomnieć o tym, aby miał równie miłych, empatycznych przyjaciół, gdzie ci zrobią za ciebie resztę. I to w ekspresowym tempie. Tak, wiem, co mogło kierować Jane, że do tego doszło, lecz jestem zdania, że to niczego nie usprawiedliwia. Oczywiście, ogromny szacunek za takie umiejętności, bo nawet dobrze wykwalifikowani lekarze nie zawsze są w stanie poczynić takich postępów. Wracając, jednak ten wątek sprawiał wrażenie totalnie odrealnionego. Pozbawionego rzeczywistej głębi, co spowodowało, że – choć dalsza część historii nadal przykuwała uwagę i nie pozwalała na chwilę oddechu – przestałam wierzyć w to, że coś mnie pozytywnie zaskoczy.
Będę szczera – autorka wrzuciła do tego fabularnego gara nieco schematów, gdzie nawet próby przyprawienia ich sekretami nie wywoływało we mnie potężnego efektu „WOW”, a co najwyżej ciche „meh”. Część tego, co nam zaoferowała, już gdzieś się pojawiło. Dobrze, obecnie ciężko o coś nowego w danej sferze, ale nawet zmiana jednego składnika w jakimś daniu zmienia jego smak, gdzie przez większość książki właśnie tego zabrakło. Ale-ale. Nie do końca tak było. Co to, to nie. Ostatnie rozdziały zupełnie swój status. Ze statusu „czytam, bo fajne, lekkie, można przestać myśleć o przyziemnych sprawach” przeskoczyłam na „ojaciępanie, co tu się dzieje? Czemu dopiero teraz?”! Nawet nieco rozdziawiłam usta, taka zaszła zmiana! Nawet niektóre wątki zyskały wytłumaczenie, co też ogromny plus. „Spodziewaj się niespodziewanego” – właśnie takimi słowami mogłabym opisać to, co działo się na tych zamykających pierwszy tom stronach. I tak się w to szaleństwo wkręciłam, że choć czułam lekką gorycz rozczarowania, to zapragnęłam dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy naszej niezwykłej bohaterki.
Mam również małe zastrzeżenie co do tłumaczenia tekstu, a dokładniej jednego słowa, które rzuciło mi się w oczy: impostorka. Zgrzytnęłam przy tym zębami, ubolewając, że polski odpowiednik również by tutaj pasował, by po chwili zastanowić się, czy to aby nie jest mała sugestia, by zagrać sobie w „Among Us”, gdzie mamy taką klasę postaci. Zastanawiające...
BLASK TWOJEJ WYJĄTKOWOŚCI OŚLEPIA LUDZI… WŁAŚNIE PRZYSZŁY PIERWSZE PISMA O ODSZKODOWANIA.
Mam niemały problem, jeżeli chodzi o naszą wspaniałą Jane. Z jednej strony miło było wraz z nią poznawać ten nowy dla niej świat, mieć wgląd w jej uczucia i reakcje na otaczające ją nowości, gdzie tyle lat spędziła w pokoju wielkości schowka na miotły, żyjąc jak znienawidzony przez wielu karaluch. Próbująca odnaleźć się na nowo wśród społeczeństwa, pragnąca na nowo zaznać mocy przyjaźni, wzbudzała podziw, jak i też współczucie, jednakże nie umiały mi umknąć te wahania, którymi ją obdarzano. Wykreowana na silną, waleczną nastolatkę, mogącą znieść nawet największy ból, nie wydając z siebie choćby dźwięku, w otoczeniu chłopaków dostawała małpiego rozumu. Nagle wszystko odmawiało jej posłuszeństwa, a ona sama, bezradna i bezbronna, potrzebowała silnego męskiego ramienia, aby odnaleźć właściwą ścieżkę. I tak naprzemiennie: silna-słaba-silna-słaba-waleczna-tchórzliwa… Irytujące. Już więcej cierpliwości miałam do Landona Warda, choć ten też miał swoje za uszami. Poznałam go jako przesłodzonego nastolatka, gotowego chronić Jane własnym ciałem, gdzie z czasem przeistoczył się w kogoś znacznie mroczniejszego, pozbawionego krzty radości. Zachowujący dystans, ujawniający umiejętność rzucania sarkastycznymi uwagami, wydawał mi się o wiele ciekawszy. To ten typ człowieka, z którym za wiele bym nie pożartowała, lecz zapewne byłabym w stanie urządzić konkurs na najbardziej kąśliwe uwagi. A kogo od razu obdarzyłam sympatią? Na pewno siostrę Landona, Cami. Szczera w intencjach, pragnąca spokoju i przyjaźni dziewczyna, która akceptuje Jane bez szemrania i ofiarowuje jej to, czego jej przez lata brakowało – możliwość normalnego życia. Uczy ją na nowo tego, co odebrano naszej wspaniałej, wykazując przy tym sporo cierpliwości. Również Enzo to taki typ pociesznego bohatera, z którym nie da się nudzić. Jego pojawianie się wywoływało u mnie uśmiech i tylko czekałam, aż rzuci jakimś tekstem, by dodatkowo zaśmiać się w głos.
Żeby nie było, w „Szepcie” natknęłam się również na czarne charaktery, które – o dziwo – były dobrze wykreowane, a ich pobudki miały ręce i nogi. Dodatkowo wzbudzali negatywne emocje, niezależnie od tego, przez co musieli przejść, co też uważam za niemały sukces, przy którym warto otworzyć szampana. Natrafiali się również i tacy bohaterowie, którzy po bliższym spotkaniu zyskiwali w moich oczach swoją determinacją oraz chęcią ukazania tej właściwej prawdy, ale nie zdołam zapomnieć też o tych, co tak właściwie mogliby zostać pominięci, a fabuła nawet by na tym nie ucierpiała. Ale jak to mówią: „nie masz pomysłu na pociągnięcie wątku? Wciśnij randoma!”
Podsumowując. Po przeczytaniu wielu pochlebnych opinii myślałam, że będzie znacznie lepiej, ale też nie ma aż tak najgorzej. „Szept” jest w miarę przyjemny w odbiorze, szybko się go pochłania, a historia nie jest na tyle wymagająca, że bez problemu da się przy niej zrelaksować. Bohaterowie, jacy oni by nie byli, też są zjadliwi, da się ich jakoś polubić. Jednakże to nie jest książka dla każdego. Ci, którzy oczekują czegoś ambitnego, wybitnego, to niestety nie mają czego tutaj szukać. To tytuł, przy którym każdy wymagający czytelnik zdoła wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy, nim zdoła dotrzeć do połowy historii. Ale jak ktoś potrzebuje „odmóżdżacza”, to ta przepełniona nadnaturalnymi wątkami, obsypana schematami i jakimiś tam sekretami historia będzie jak znalazł.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toSłowa. Niezależnie od formy ich przekazu, stanowią nieodłączny element komunikacji międzyludzkiej. I choć gesty oraz mimika twarzy są w stanie równie wiele przekazać, to jednak one, zbite w zdania, są w stanie zrobić to znacznie lepiej. Z pomocą słów możemy dokonać wiele. To one – w sporym stopniu – prowadzą nas...