-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2021-09-18
2021-08-30
Cele życiowe. W zależności od wielu czynników, każde z nas zupełnie inaczej ustala sobie priorytety, którymi się kieruje. Możemy nawet dążyć do tego samego, jednakże – obierając zupełnie inne ścieżki – nasza droga do celu wygląda zgoła inaczej, a tym samym przychodzi nam podejmować zupełnie inne decyzje. Dobrym przykładem jest tworzenie projektu szkolnego, zadanego całej klasie. Naszym celem jest ukończenie go, aby otrzymać pozytywną ocenę. Jedni rozpoczynają pracę już pierwszego dnia, w pocie czoła poszukując niezbędnych informacji, mogących udoskonalić dokument, kiedy inni uznają, że wyznaczony tydzień pozwala im jeszcze na chwilę odpoczynku, gdzie to zazwyczaj kończy się tak, że tworzą projekt na ostatnią chwilę, ledwo się wyrabiając, gdy ci pierwsi mają już to z głowy. Znajdą się jeszcze tacy, co kompletnie oleją temat, uznając projekt za marnotrawstwo czasu, który da się spożytkować na coś lepszego, gdzie najczęściej ocena z tego decyduje o zaliczeniu przedmiotu…
Cele nastolatek znacznie różnią się od celów osób dorosłych. Nieraz bywają podobne, bo jednak nie można katalogować ludzi ze względu na wiek, jednakże łatwiej znaleźć jest takie młode osoby, dla których większą tragedią jest nieprzeżycie pierwszego pocałunku niżeli, na przykład, brak produktów spożywczych w lodówce, coby przygotować pożywne danie. I właśnie coś takiego męczy naszą książkową Meg, która próbuje zrobić wszystko, aby przełamać „ciążącą nad nią klątwę”…
UWIERZ W SIEBIE, A WTEDY INNI UWIERZĄ W CIEBIE… CHOCIAŻ, CZY W TYM PRZYPADKU TO STWIERDZENIE MA JAKIKOLWIEK SENS?
Przyznam, że mam niemały problem z tą uroczo wyglądającą książką. Z jednej strony muszę przyznać, że jeśli chodzi o lekkość i warstwę humorystyczną, to w tej kwestii ciężko zaprzeczyć istnieniu tych walorów, bo dało się jej wyczuć z kilometra. Czytanie „Wybierz mnie!” – prawie – nie stanowiło żadnego wyzwania. Totalnie, TOTALNIE wakacyjna lektura, idealnie odzwierciedlająca klimat tych dwóch letnich miesięcy, pozwalająca zaznać nastoletnich lat, kiedy czas płynął zgoła inaczej, a w głowie zupełnie inaczej ustawiało się priorytety. Wieczorne imprezy nad wodą, poznawanie nowych ludzi i zacieśnianie więzi poprzez wspólne interakcje i zabawy, gdzie każda z tamtych czynności koniecznie musiała zostać udokumentowana poprzez wrzucenie zdjęć na portale społecznościowe… Nie ma co, młodsza wersja ja, choć z lekkim oporem, na pewno by się tym cieszyła! A kiedy jeszcze w grę wchodziły Greckie krajobrazy, zupełnie odmienne od tych, które ma się na co dzień – normalnie własny skrawek raju na Ziemi. Z główną bohaterką odkrywałam smak pierwszych chwil w zupełnie obcym miejscu; w miejscu, gdzie wszelkie zmartwienia i troski wysyła się do lasu i stara się żyć tak, jak los nas poprowadzi. A kiedy jeszcze do tego dołożymy możliwość wejścia na prawdziwy plan zdjęciowy, gdzie przyglądanie się pracy specjalistów i obserwowanie działań gwiazd mamy w gratisie… To już w ogóle wszelkie zmartwienia odchodzą w niepamięć! A dorzućmy do tego multum wpadek, jakie zaliczała nasza Meg, to już w ogóle zabawa zdawała się przednia. Zdawała, bo, jak wcześniej zdołałam zaakcentować, zdarzały się chwile, kiedy ta iście wakacyjna idylla odchodziła w zapomnienie, a książka lądowała parę metrów ode mnie, cobym przetrawiła to, czego byłam świadkiem. Ale po kolei.
Niejednokrotnie widziałam, jak główna bohaterka walczyła z wrodzonym pechem. Mistrzyni dawania plamy (oraz ich tworzenia, gdzie zapewne sporo by zarobiła jako twarz jakiegoś odplamiacza) była znana z tego, że prędzej czy później coś pójdzie nie po jej myśli, więc koniec końców przewidywałam, jak potoczy się jej historia. Nieraz szczery uśmiech gościł na mojej twarzy, lecz z czasem przeobrażał się w grymas czy dźwięk prychnięcia. No niejednokrotnie nie wyrabiałam przy tym, co dla niej wymyślono, przez co towarzyszyło mi uczucie… zażenowania. Jak wiemy, co za dużo to niezdrowo, a tutaj odczuwałam ten przesyt. Niektóre zdarzenia sprawiały wrażenie tak absurdalnie przerysowanych, że po prostu skrywałam twarz w dłoniach i błagałam, aby to nie była prawda. Jak już zapewne się domyślacie, mogłam tylko pomarzyć. Także coś, co miało wywołać u mnie salwy śmiechu i spowodować, że ciekawość wzrosłaby niczym lipcowe temperatury, powodowało niesmak, i nie tylko. Pojawiła się również chwila na liczne przemyślenia. Pozwolę sobie wspomnieć o scenie, gdzie główna bohaterka upaćkała się pastą do zębów i panikowała, że ktoś zdoła to zauważyć, bo czasu na przebranie niestety zabrakło. W tym momencie rozkminiałam, czy nie łatwiej było sięgnąć po ręcznik lub po cokolwiek, co można zwilżyć i tym przetrzeć plamę? Cóż, człekowi bliżej do trzydziestki, niżeli do nastoletnich lat, stąd tok rozumowania podąża innymi torami. No a tutaj przecież inna kwestia spędzała sen z powiek naszej młodej fajtłapie, a mianowicie naprawienie felernego pierwszego pocałunku.
Jak do tego nie mogę się przyczepić, bo – niezależnie od własnych odczuć – wiem, że większość kilkunastolatek pragnie przekroczyć tę magiczną barierę, jednak tutaj ten cały proces po prostu mnie przytłaczał. A jeszcze, jak na zawołanie, nasza bohaterka miała taki wybór w potencjalnych kandydatach, że aż kręciło się w głowie, dorzucając więcej „śmiesznych” sytuacji. Dopiero kiedy sytuacja się wyklarowała i wszystko zaczęło nabierać oczywistych kształtów, odetchnęłam z nieskrywaną ulgą. Poziom natężenia absurdalności zaczął spadać, a ja ponownie odczułam tę lekkość, jaką przywitano mnie z początku całej powieści. Również, kiedy dostrzeżono zupełnie inne problemy, prócz zaślepienia głównym celem, „Wybierz mnie!” otrzymało nowe barwy. Coś, co dotąd mocno spychano na dalszy plan, coś, co ciekawiło, a jednak traktowano to niczym zapychacz, otrzymało zasłużone pięć minut, pozwalając człowiekowi uwierzyć, że jednak istnieje jakaś sprawiedliwość w tym wyimaginowanym świecie...
KIEDY MYŚLĘ O SOBIE, CAŁY ŚWIAT ZNIKA…
Tak sobie i patrzę na migający kursor, próbując zebrać myśli, jednakże ciężko mi napisać o Meg cokolwiek innego, niż to, że była kompletnie zafiksowana na punkcie nieudanego pierwszego pocałunku. Gnębiona przez rówieśników z powodu pewnej kłopotliwej sytuacji, przyrzekła sobie naprawić ten spory błąd, co owocowało tym, że każdy napotkany chłop stawał się istnym kandydatem do tego. A to sprawiało, że uruchamiał się tryb „zaliczenia wtopy”, tym samym osiągnięcie celu wymykało się z jej rąk. Całe szczęście, że nastolatka miała akceptowalne dla mnie poczucie humoru i nie zachowywała się jak krnąbrna księżniczka, bo zapewne większość linijek tekstu zajęłoby opisywanie jej paskudnego charakteru. Meg, wbrew pozorom, nawet dała się lubić. Kiedy nie rozmyślała o swoim jakże „złym położeniu”, widziałam w niej wesołą dziewczynę nieco przytłoczoną tym, co się wokół niej działo. Spory nacisk na zmianę „stanu” kładła jej przyjaciółka Reed, którą – jakbym mogła – to bym od niej odseparowała. Typowa dziewucha, która zna wszelkie porady miłosne z magazynów na pamięć i chętnie się nimi dzieli, nie zważając na dyskrecję. Nieraz stawiała Meg w kłopotliwej sytuacji, przy czym zaciskałam pięści, jednakże, znając jej sytuację życiową, dało się poniekąd zrozumieć, skąd u niej taki nacisk. Poszukując siły w czymś zupełnie ludzkim, odsuwała od siebie ciemne chmury, próbując zapomnieć o tym, co ją dręczyło… Ale i tak czułam do niej niechęć. Już bardziej lubiłam młodszą siostrę bohaterki, która nieraz dawała jej popalić. Miała w tym ukryty cel, ale miło było myśleć o tym, co tym razem wymyśli ta mała wiedźma.
Pozwolę sobie jeszcze wspomnieć o dwóch bohaterach, którzy byli bliscy Meg. Zacznę od ojca dziewczyny, który – choć widziałam po nim, jak bardzo kocha córki – nieraz przesadzał ze swoją nadopiekuńczością. Rozumiem troskę o dzieci, strach, że może coś im się stać, lecz wieczne zakazy, nakazy, restrykcje mogą powodować multum komplikacji i spięć. Można wyznaczać granice, których nie powinno się przekraczać, lecz ten mężczyzna przechodził samego siebie. Inaczej jest nakazać komuś powrotu o danej porze, jednakże kiedy w grę wchodzi odstawianie naczyń w wyznaczony rejon stołu, aby ten się przypadkiem nie rozbił i maniakalne poprawianie go o każdy centymetr… To już nie wygląda za dobrze… Powodowało to, że młoda osoba tym bardziej chciała naginać zasady, smakować zakazanego owocu, a to nie wróży niczego dobrego… Całe szczęście, że od tego pozwalała odetchnąć obecność Alexa, który nieraz doprowadzał Meg do szału. Chłopak zupełnie przypadkiem wtargnął do życia dziewczyny i ostro w nim namieszał, ale dzięki temu mogłam ujrzeć ją z zupełnie innej strony. Przy nim zachowywała się normalnie… akceptowalnie. Pozwalała sobie na żarty, docinki, przy których zażenowanie przeistaczało się w szczery uśmiech. A sam Alex nie pozostawał dłużny… I to uwielbiałam! Ten duet nie miał sobie równych!
Podsumowując. „Wybierz mnie!” raczej nie zachwyci czytelników, którzy, choć poszukując coś lekkiego, już nie nadążają za nastoletnim tokiem rozumowania. Zapewne, niczym ja, będą skupiać się na odrealnionych sytuacjach, nie przeżywając ich tak, jak było to zaplanowane. Najprędzej dobrze będą bawić się nastoletni czytelnicy, mocno zbliżeni wiekiem do bohaterki, z romantyczną duszą, poszukujący czegoś, co pozwoli ich sercu zaznać słodyczy. Również przemówi do nich lekkość powieści, dzięki której nawet nie zauważą upływu czasu, spędzając czas z nietuzinkowymi bohaterami, poznając ich słabsze i mocniejsze strony.
Co mogę powiedzieć od siebie o tej książce? Cóż, na pewno nie odmówię jej tego klimatu pozwalającego choć na chwilę zapomnieć o szarej codzienności, pomagającego przenieść się w inne rejony świata, a nawet nieco cofnąć się w czasie. Jednakże nie czuję się w pełni usatysfakcjonowana. Nie oczekiwałam wiele po powieści młodzieżowej, ale – pomimo poruszenia kwestii nadopiekuńczości oraz innych problemów rodzinnych – nie czułam wielu pozytywnych uczuć do powieści. Prędzej neutralnych. Dlatego też moja ocena również pozostanie na tym poziomie.
Cele życiowe. W zależności od wielu czynników, każde z nas zupełnie inaczej ustala sobie priorytety, którymi się kieruje. Możemy nawet dążyć do tego samego, jednakże – obierając zupełnie inne ścieżki – nasza droga do celu wygląda zgoła inaczej, a tym samym przychodzi nam podejmować zupełnie inne decyzje. Dobrym przykładem jest tworzenie projektu szkolnego, zadanego całej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-03-24
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Słowa. Niezależnie od formy ich przekazu, stanowią nieodłączny element komunikacji międzyludzkiej. I choć gesty oraz mimika twarzy są w stanie równie wiele przekazać, to jednak one, zbite w zdania, są w stanie zrobić to znacznie lepiej. Z pomocą słów możemy dokonać wiele. To one – w sporym stopniu – prowadzą nas przez życie. Ile to razy ratowały jakąś sytuację, kiedy robiło się gorąco? Jak wiele znajomości mogło zaistnieć, gdyż nas przedstawiono i pozwolono powiedzieć coś o sobie. Jak często wykorzystywaliśmy słowotok, aby tylko zapełnić wypracowanie z wymaganą liczbą słów i mieć choćby to zaliczone? Nie ma co ukrywać, bez nich byłoby nam ciężko.
Jednakże słowa nie kojarzą się tylko z czymś miłym. Bywa tak, że to właśnie one, rzucone pod wpływem negatywnych emocji, krzywdzą mocniej niż czyny. Doprowadzają człowieka do płaczu lub do szewskiej pasji, gdzie dochodzi do ostrej wymiany zdań, mogącej przeobrazić się w coś zgoła gorszego. Same mityczne syreny, swoim pięknym głosem, mamiły zagubionych zdobywców wód, sprowadzając ich na śmiertelną drogę. Jak widać, są dwie strony medalu, gdzie niektórzy naprawdę powinni podążać za słowami, iż „milczenie bywa złotem”…
BĘDĄC UWIĘZIONĄ NIE TYLKO W TAJNYM PODZIEMIU, ALE RÓWNIEŻ WE WŁASNEJ GŁOWIE
Tak się złożyło, że ostatnimi czasy mam takie szczęście, że co sięgnę po jakiś tytuł, to ten wciąga na tyle, iż kartki same się przewracają, a oczy ekspresowo sczytują kolejne linijki tekstu. I tak też działo się w przypadku „Szeptu”. Historia zaciekawiła mnie na tyle, że porzucenie jej choćby na sekundę wydawało mi się zbrodnią! Losy uwięzionej w tajnym instytucie, uparcie zachowującej milczenie, Jane powodowały, że coraz bardziej pragnęłam poznać to pozornie sterylne miejsce, a wraz z tym powód, dla którego usta dziewczyny nie wydają żadnych dźwięków. A znalezienie odpowiedzi na tę przypadłość wcale nie było trudne. Pomijając już opis książki, gdzie jak wół stoi informacja, o co tutaj chodzi (choć byłoby lepiej, gdyby mocniej zakamuflowano ten element), to przez wiele rozdziałów dostawałam wskazówki, które automatycznie kierowały na pewien tok rozumowania. Nie powiem, dobra zagrywka, jednakże gdyby pobawiono się tym wątkiem, gdyby dano mu więcej tajemniczości, byłoby znacznie więcej frajdy. Już samo to, że najgorsze lata bohaterki ukazano w sporym skrócie, ukazując zaledwie niewiele z tego, co przeżyła, odebrało nieco brutalności. Brzmi to paskudnie, lecz dzięki tej wizualizacji lepiej by zrozumiano, przez co musiała przechodzić i jak to ją kształtowano. Chociaż z czasem pojęłam, skąd taka zagrywka i czemu miała się przysłużyć, to ta wiedza ani trochę nie pomogła zaakceptować tego, co podziało się po wkroczeniu Warda, posiadającego przepustkę do zupełnie innego świata. Bo właśnie wtedy, choć fabuła popłynęła do przodu, otwierając kolejne drzwi, uwolniła też pewne paskudztwa...
Ani trochę nie jestem zaskoczona tym, że Jane została obdarzona silnym darem. Pomijając już fakt, iż to typowa zagrywka w powieściach młodzieżowych, pozwalająca uwierzyć bohaterce, jaka to ona jest wyjątkowa, to nie było co do tego żadnych wątpliwości po tym, jak myślami wracała do pewnego przykrego zdarzenia. Mam jednak nieodparte wrażenie, jakoby pani Lynette Noni zapomniała o czymś takim, jak autentyczność. Nie podobało mi się to, że wystarczyło dosłownie niewiele, aby Jane wręcz zjawiskowo zdołała oswoić się ze swoim potężnym i niebezpiecznym (a jakże!) darem. Przy tym, co mogła zaoferować światu, potrzeba sporo czasu, a tutaj wystarczyło parę tygodni, aby pięknie zaprezentować swój talent. No ale jak inaczej podkreślić, jak to główna bohaterka jest wyjątkowa? A to jeszcze nie koniec nieścisłości. Powrócę zatem do tych lat, kiedy Jane – raz za razem – przeżywała katusze w podobnych do siebie dniach. Typowy monotonny harmonogram w połączeniu z brutalnym traktowaniem i odizolowaniem od reszty społeczeństwa powoduje, że człowiek staje się nieufny. Zamknięty w sobie, trzymający się jedynie własnych myśli, szukający luk, aby znaleźć drogę do wolności lub bez szemrania poddający się wszelkiemu złu. Taka osoba nie jest w stanie w ekspresowym tempie otworzyć się na ludzi, ponownie im zaufać. Każdy ruch drugiego człowieka jest podejrzany… Tym samym potrzeba tygodni, a nawet miesięcy terapii, aby złamać te zabezpieczenia… A nie, guzik prawda! Wystarczyło postawić dobrodusznego, gotowego ofiarować gwiazdkę z nieba przystojniaka, który dość szybko skruszył część murów, jakie bohaterka postawiła wokół siebie. Ach, i nie można zapomnieć o tym, aby miał równie miłych, empatycznych przyjaciół, gdzie ci zrobią za ciebie resztę. I to w ekspresowym tempie. Tak, wiem, co mogło kierować Jane, że do tego doszło, lecz jestem zdania, że to niczego nie usprawiedliwia. Oczywiście, ogromny szacunek za takie umiejętności, bo nawet dobrze wykwalifikowani lekarze nie zawsze są w stanie poczynić takich postępów. Wracając, jednak ten wątek sprawiał wrażenie totalnie odrealnionego. Pozbawionego rzeczywistej głębi, co spowodowało, że – choć dalsza część historii nadal przykuwała uwagę i nie pozwalała na chwilę oddechu – przestałam wierzyć w to, że coś mnie pozytywnie zaskoczy.
Będę szczera – autorka wrzuciła do tego fabularnego gara nieco schematów, gdzie nawet próby przyprawienia ich sekretami nie wywoływało we mnie potężnego efektu „WOW”, a co najwyżej ciche „meh”. Część tego, co nam zaoferowała, już gdzieś się pojawiło. Dobrze, obecnie ciężko o coś nowego w danej sferze, ale nawet zmiana jednego składnika w jakimś daniu zmienia jego smak, gdzie przez większość książki właśnie tego zabrakło. Ale-ale. Nie do końca tak było. Co to, to nie. Ostatnie rozdziały zupełnie swój status. Ze statusu „czytam, bo fajne, lekkie, można przestać myśleć o przyziemnych sprawach” przeskoczyłam na „ojaciępanie, co tu się dzieje? Czemu dopiero teraz?”! Nawet nieco rozdziawiłam usta, taka zaszła zmiana! Nawet niektóre wątki zyskały wytłumaczenie, co też ogromny plus. „Spodziewaj się niespodziewanego” – właśnie takimi słowami mogłabym opisać to, co działo się na tych zamykających pierwszy tom stronach. I tak się w to szaleństwo wkręciłam, że choć czułam lekką gorycz rozczarowania, to zapragnęłam dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy naszej niezwykłej bohaterki.
Mam również małe zastrzeżenie co do tłumaczenia tekstu, a dokładniej jednego słowa, które rzuciło mi się w oczy: impostorka. Zgrzytnęłam przy tym zębami, ubolewając, że polski odpowiednik również by tutaj pasował, by po chwili zastanowić się, czy to aby nie jest mała sugestia, by zagrać sobie w „Among Us”, gdzie mamy taką klasę postaci. Zastanawiające...
BLASK TWOJEJ WYJĄTKOWOŚCI OŚLEPIA LUDZI… WŁAŚNIE PRZYSZŁY PIERWSZE PISMA O ODSZKODOWANIA.
Mam niemały problem, jeżeli chodzi o naszą wspaniałą Jane. Z jednej strony miło było wraz z nią poznawać ten nowy dla niej świat, mieć wgląd w jej uczucia i reakcje na otaczające ją nowości, gdzie tyle lat spędziła w pokoju wielkości schowka na miotły, żyjąc jak znienawidzony przez wielu karaluch. Próbująca odnaleźć się na nowo wśród społeczeństwa, pragnąca na nowo zaznać mocy przyjaźni, wzbudzała podziw, jak i też współczucie, jednakże nie umiały mi umknąć te wahania, którymi ją obdarzano. Wykreowana na silną, waleczną nastolatkę, mogącą znieść nawet największy ból, nie wydając z siebie choćby dźwięku, w otoczeniu chłopaków dostawała małpiego rozumu. Nagle wszystko odmawiało jej posłuszeństwa, a ona sama, bezradna i bezbronna, potrzebowała silnego męskiego ramienia, aby odnaleźć właściwą ścieżkę. I tak naprzemiennie: silna-słaba-silna-słaba-waleczna-tchórzliwa… Irytujące. Już więcej cierpliwości miałam do Landona Warda, choć ten też miał swoje za uszami. Poznałam go jako przesłodzonego nastolatka, gotowego chronić Jane własnym ciałem, gdzie z czasem przeistoczył się w kogoś znacznie mroczniejszego, pozbawionego krzty radości. Zachowujący dystans, ujawniający umiejętność rzucania sarkastycznymi uwagami, wydawał mi się o wiele ciekawszy. To ten typ człowieka, z którym za wiele bym nie pożartowała, lecz zapewne byłabym w stanie urządzić konkurs na najbardziej kąśliwe uwagi. A kogo od razu obdarzyłam sympatią? Na pewno siostrę Landona, Cami. Szczera w intencjach, pragnąca spokoju i przyjaźni dziewczyna, która akceptuje Jane bez szemrania i ofiarowuje jej to, czego jej przez lata brakowało – możliwość normalnego życia. Uczy ją na nowo tego, co odebrano naszej wspaniałej, wykazując przy tym sporo cierpliwości. Również Enzo to taki typ pociesznego bohatera, z którym nie da się nudzić. Jego pojawianie się wywoływało u mnie uśmiech i tylko czekałam, aż rzuci jakimś tekstem, by dodatkowo zaśmiać się w głos.
Żeby nie było, w „Szepcie” natknęłam się również na czarne charaktery, które – o dziwo – były dobrze wykreowane, a ich pobudki miały ręce i nogi. Dodatkowo wzbudzali negatywne emocje, niezależnie od tego, przez co musieli przejść, co też uważam za niemały sukces, przy którym warto otworzyć szampana. Natrafiali się również i tacy bohaterowie, którzy po bliższym spotkaniu zyskiwali w moich oczach swoją determinacją oraz chęcią ukazania tej właściwej prawdy, ale nie zdołam zapomnieć też o tych, co tak właściwie mogliby zostać pominięci, a fabuła nawet by na tym nie ucierpiała. Ale jak to mówią: „nie masz pomysłu na pociągnięcie wątku? Wciśnij randoma!”
Podsumowując. Po przeczytaniu wielu pochlebnych opinii myślałam, że będzie znacznie lepiej, ale też nie ma aż tak najgorzej. „Szept” jest w miarę przyjemny w odbiorze, szybko się go pochłania, a historia nie jest na tyle wymagająca, że bez problemu da się przy niej zrelaksować. Bohaterowie, jacy oni by nie byli, też są zjadliwi, da się ich jakoś polubić. Jednakże to nie jest książka dla każdego. Ci, którzy oczekują czegoś ambitnego, wybitnego, to niestety nie mają czego tutaj szukać. To tytuł, przy którym każdy wymagający czytelnik zdoła wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy, nim zdoła dotrzeć do połowy historii. Ale jak ktoś potrzebuje „odmóżdżacza”, to ta przepełniona nadnaturalnymi wątkami, obsypana schematami i jakimiś tam sekretami historia będzie jak znalazł.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Słowa. Niezależnie od formy ich przekazu, stanowią nieodłączny element komunikacji międzyludzkiej. I choć gesty oraz mimika twarzy są w stanie równie wiele przekazać, to jednak one, zbite w zdania, są w stanie zrobić to znacznie lepiej. Z pomocą słów możemy dokonać wiele. To one – w sporym stopniu – prowadzą nas...
2021-03-07
Sen. Magiczna kraina, dostępna po przymknięciu powiek i wpadnięciu w objęcia Morfeusza, gdzie nigdy nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzy. Odizolowana od rzeczywistości, pozwalająca zagłębić się w, najczęściej pozbawiony logiki, świat, w którym mają miejsce najróżniejsze, nieraz absurdalne zdarzenia. Przemykamy w nim pomiędzy różnymi fabułami, odkrywając wiele nietuzinkowych, niekiedy dziwnie skonstruowanych budynków w miejscach, gdzie byśmy nawet nie wyobrażali sobie je zobaczyć. Spotykamy najbliższych ludzi oraz takich, których twarze przemknęły nam przed oczyma, lecz nigdy im się nie przyglądaliśmy. Bywamy też różnymi osobistościami, odgrywamy wiele ról, tworząc osobliwe kino. W tej krainie powstaje po prostu coś, co najczęściej nie miałoby prawa bytu w realu.
Sen zezwala również na posiadanie tego, co bywa poza zasięgiem. Do naszych rąk trafia nieprawdopodobna technologia, umiejąca robić cuda. Otrzymujemy nieistniejące przedmioty, gdzie nieraz wyobrażaliśmy sobie, że takowe wreszcie powstają. Sama nieraz śniłam o nieistniejących książkach, gdzie czytanie ich sprawiało mi mnóstwo frajdy, przez co marzyłam o przeniesieniu ich do rzeczywistości. Nie zliczę nawet chwil, jak często ubolewałam nad brakiem czegoś, co pozwalało mi zdobywać wyśnione szczyty…
Jednakże co by było, gdyby istniała luka umożliwiająca „kradzież” wyśnionych rzeczy? Czy byłoby to darem? A może przekleństwem, kiedy przestalibyśmy to kontrolować, a wraz z cudownymi rzeczami pojawiałyby się również te mroczniejsze, mrożące krew w żyłach?
BYŁ SOBIE RAZ CHŁOPAK, KTÓRY MÓGŁ POSIADAĆ WSZYSTKO, CO BYŁO ZAKAZANE…
Zacznę może od tego, że jak sama koncepcja opierania się o sny i operowanie tym, co zostało w nich stworzone, jak najbardziej mnie interesowała, co zaowocowało natychmiastowym porwaniem książki do czytelniczego tańca, tak pierwsze kilkadziesiąt stron stało u mnie pod znakiem dezorientacji. Niczym senne scenerie, przecierające się między sobą, tworzące mętlik w głowie, tak tutejszy chaos następujących po sobie zdarzeń uderzał we mnie, przez co z trudem wbijałam się w fabułę „Wezwij sokoła”. Powodowała to mnogość bohaterów, z jakimi obcowałam, gdzie większość niosła swoje brzemię oraz próbowała skupić na sobie uwagę, przez co miałam wrażenie, jakbym czytała kilka książek równocześnie. Dopiero z czasem ten harmider zażył małą dawkę melisy, pozwalając odetchnąć od natłoku zdarzeń, tym samym dając szansę na poukładanie sobie tego w głowie i wypunktowania, co, gdzie i jak. Pani Maggie Stiefvater po prostu rzuca czytelników na głęboką wodę, nie bawiąc się w subtelne oprowadzenie po wyimaginowanym świecie. Jesteśmy wręcz zmuszeni do pojęcia tych przeplotów fantazji z realnością. Jeżeli jest ktoś, kto dopiero zaczyna przygodę z jej twórczością (w tym ja), musi po prostu to ujarzmić. Czy to dobre rozwiązanie? Z jednej strony nie, gdyż nie każdy lubi takiego zamieszania. Porównać to można do egzaminu maturalnego, jaki musimy zaliczyć, choć dopiero co przestąpiliśmy próg szkoły średniej. Co nieco wiemy, lecz niezbędna wiedza dopiero miała zostać nam przekazana, i to dawkowana, by ją dobrze przyswoić. A kiedy jeszcze dorzucimy do tego specyficzny styl pisania autorki, ubóstwiającej przekształcanie powtarzalnych słów tak, aby nabierały nowej głębi, to tym bardziej ktoś, kto przywykł do innej formy, może kręcić nosem. Co z drugą, tą optymistyczną, stroną? Jak najbardziej na plus jest to, że sami bohaterowie do końca nie wiedzą, co tak właściwie panuje nad ich losem. Dotąd postępujący według określonych zasad, musieli opuścić strefę komfortu, aby stanąć do walki z przeszkodami. To sprawia, że jesteśmy na równi, choć oni od lat dzierżą pewne brzemienia i myślą, iż nic nie zdoła ich zaskoczyć. Poza tym sam chaos, w jaki wpadamy, jest jak sam sen, gdzie też nieraz wybudzamy się z niego i zastanawiamy, co tak właściwie widzieliśmy i jakim cudem nasz umysł umiał to w taki sposób zaprezentować. Czuć mocną inspirację tymi zjawiskami, co odbieram za fascynujące i przerażające zarazem.
Jak dalej potoczyła się moja historia z książką? Cóż, łatwo nie było, lecz z czasem nauczyłam się żyć z piórem autorki. Oswajałam je niczym dzikie zwierzę, aż wreszcie potulnie zgarnęło łakoć z mej dłoni i dało dotknąć. Każdy kolejny rozdział, choć nie pozbawiony szumu i natłoku wrażeń, gdzie element zaskoczenia stanowił codzienność, pochłaniałam bez mrugnięcia okiem. Kosztowałam je powoli, rozpływając się nad każdym słowem, oswajając z tym, co działo się na moich oczach. A gdy tylko dokładano do tego tajemniczość oraz okrążano pewien istotny element fabularny, czułam, że znalazłam swój mały raj na ziemi.
Motyw snów nie jest czymś nowym w literaturze. Dość często stanowią klucz otwierający powieść, pozwalający ujrzeć ją w całej okazałości. Dotąd jednak nie miałam do czynienia z ukazaniem ich w formie, gdzie bycie śniącym nie jest tak do końca wspaniałe. Choć z tej drugiej „rzeczywistości” można przenieść wiele cudów, ale też koszmarów; koszmarów zagrażających ludzkości. Tym samym jesteśmy uświadamiani, że ten dar nie byłby samym darem, a wręcz przeciwnie – również przekleństwem. Jak wiele trzeba by było wyrzeczeń; ile by trzeba było stoczyć walk z samym sobą, aby nie ofiarować światu kataklizmu, nad którym nie zdołano by zapanować. Bo jak dobrze wiemy, nie wszystko złoto, co się świeci. Pomijając już fakt samego wyśnienia czegokolwiek, to także ukazuje prawdę o tym, jak wielu z nas musi z czymś walczyć; z czymś, co nas wyniszcza, a kontrola nad tym niekiedy graniczy z cudem. Dopiero czyjeś wsparcie jest w stanie wyzwolić w nas pokłady siły, lecz nigdy nie wiemy, czy ich wystarczy, aby całkowicie zapanować nad tym, co próbuje nas pożreć w całości.
Dialogi. Choć są niezbędnym elementem książki i wnoszą wiele treści, jednakże niekiedy miewałam wrażenie, jakby wprowadzano je tylko po to, aby… były. Zdarzały się sytuacje, gdzie dało się bez nich obyć, lecz pozwalano komuś kompletnie zbędnemu wypowiedzieć parę zdań i tyle. Dobrze, od czasu do czasu podrzucały ważne informacje, ale nie zdarzało się to zbyt często. Również niektóre sceny sprawiały wrażenie od czapy, gdzie wtedy fabularno-senny chaos już nie sprawiał wrażenia urokliwego, jednak tutaj liczę na rozwinięcie tego w kontynuacji trylogii. Wytłumaczenie ich wartości dla całej książki i jak ważne są dla postaci. Oby było mi to dane.
ŁĄCZY NAS WIELE SPRAW, JESZCZE WIĘCEJ DZIELI.
Nie tak łatwo wybrać jednego z wielu bohaterów, aby to od niego zacząć swoją tyr… znaczy się wypowiedź, jednakże – po wielu wewnętrznych bojach – postanowiłam zacząć od Ronana Lyncha. Próbujący opanować swoją „przypadłość” śniący to ten typ człowieka, który zarówno wyglądem, jak i zachowaniem, powoduje, że masz ochotę oddalić się od niego i nie mieć z nim do czynienia. Typowy samotnik, porzucający maskę osoby samowystarczalnej jedynie w obliczu ukochanego Adama, miewał momenty, gdzie do siebie przekonywał, by za chwilę mnie zrażać. Inaczej jednak było z jego starszym bratem, Declanem, gdzie ten wiecznie pozujący na nudziarza mężczyzna bardziej wzbudzał moją ciekawość. Byłam zaintrygowana jego postawą, gdzie jak było mi dane spędzić z nim trochę czasu, to błagałam w myślach, aby mi go nie zabierano. Obecna głowa rodziny, próbująca okiełznać rodzeństwo, starała się godzić normalne życie z tym abstrakcyjnym, trzymając to wszystko w ryzach. Nieraz bywałam pod wrażeniem jego wytrwałości w dążeniu do wyznaczonego celu. Jego stanowczość w podtrzymywaniu neutralnego podejścia, ukazywania się jako ktoś niewart zapamiętania… Po takiej grze aktorskiej ktoś powinien wręczyć mu Oscara! Nie inaczej było z Jordan Hennessy, złodziejką, która pragnęła zaznać wolności. Dziewczyna, od lat żyjąca jako kopia kogoś innego, nie miała prawa na kapkę indywidualności, co ją tłamsiło. Dusiło od środka. Nieraz widziałam, jak stara się pozbyć nabytej metki, aby wreszcie być sobą, w czym jej mocno kibicowałam. Nie ma nic gorszego od narzuconego z góry stylu życia, aby wszelkie sekrety nie ujrzały światła dziennego. Wiele mówi się o naturalności, dlatego też chciałam dla niej jak najlepiej. Natomiast Carmen… Nie powiem, była intrygującą postacią. Wyróżniająca się na tle pozostałych, odgrywająca rolę tej złej, miało w sobie namiastkę dobra, lecz teraz nie pozwolono jej się aż tak wykazać. Zapewne w kolejnych tomach ujrzymy ją w innym świetle, ale obecnie nie umiem wyrobić sobie o niej zdania. Po prostu była, miała swoją rolę i się jej skrupulatnie trzymała. Tyle na temat.
Warto też zwrócić uwagę na pobocznych bohaterów, którzy – choć nie poświęcano im aż nadto czasu – są istotne dla całego „przedsięwzięcia”. Wiadomo, jedni są dla nas zupełnie obojętni, myślimy o nich tylko wtedy, gdy są wspominani, lecz są też tacy, co chodzą po głowie i nie zamierzają zaprzestać marszu. Wzbudzający sympatię, wywołujący lawinę pytań, wprawiający w zakłopotanie lub też robiący dosłownie wszystko, aby go znienawidzić. Mieli sporo do powiedzenia i to mi się podobało. Dzięki temu powstawały nutki dramatyzmu oraz akcje, po których szukało się w internecie pasów bezpieczeństwa, aby zamontować je w domowym fotelu.
Podsumowując. Fantastyka często gości w moim życiu, dlatego też nie mogłam sobie odmówić bliższego spotkania z „Wezwij sokoła”, gdzie magiczna otoczka miesza się z rzeczywistością. Choć książka niesie ze sobą wiele chaosu, który wywołuje zamęt i tak właściwie nie wiemy, na czym się skupić, z czasem da się to oswoić, aby czerpać przyjemność z lektury. Historia Ronana, Jordan i Carmen to pasmo wzlotów i upadków, gdzie każdy kolejny krok musi być dobrze przemyślany, aby nie wpaść w pułapkę, a sen ma tutaj najwięcej do powiedzenia.
Jeżeli marzy ci się dobra drzemka, to przy „Wezwij sokoła” będzie o nią trudno. Zmuszająca do trzymania ręki na pulsie, atakująca swym fantastycznym klimatem, utrzymuje na jawie i nie zezwala na zmianę stanu. Samo zakończenie wręcz kusi, aby raz jeszcze powrócić do tego świata, a ja zamierzam „zgrzeszyć”.
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Sen. Magiczna kraina, dostępna po przymknięciu powiek i wpadnięciu w objęcia Morfeusza, gdzie nigdy nie wiemy, co tak naprawdę się wydarzy. Odizolowana od rzeczywistości, pozwalająca zagłębić się w, najczęściej pozbawiony logiki, świat, w którym mają miejsce najróżniejsze, nieraz absurdalne zdarzenia. Przemykamy w nim pomiędzy różnymi fabułami, odkrywając wiele...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-12-06
Zapewne każdy z nas ma swoim otoczeniu kogoś, kto ma zawsze coś do powiedzenia; kogoś, kto sypie historiami z życia wziętymi jak z rękawa, gdzie w większość nie jesteśmy w stanie uwierzyć. Przesiąknięte mniej lub bardziej absurdalnymi zdarzeniami, zapełniają czas, dając nam również sporo do myślenia. I najczęściej odbiorcą tego też bywa ktoś, kto jedynie biernie uczestniczy w rozmowie. Wsłuchuje się w słowa, lecz sam nie zabiera głosu. Przytakuje głową, akceptuje pewne wersje. Pewnie wtedy nieraz zastanawiamy się, czy ta osoba nie mogłaby się podzielić czymś znacznie ciekawszym. Czymś, co zmiecie z nóg i pozwoli ujrzeć ją w zgoła innym świetle – w końcu cicha woda brzegi rwie…
SPÓJRZ NA TEGO STARUSZKA… CZY TEN JEGO STYL BYCIA TO TYLKO POZORY?
Kurt Vonnegut dał się już poznać czytelnikom jako autor absurdalnych, choć boleśnie życiowych powieści, gdzie każda jest w stanie zamieszać w głowie. Jedni go kochają za te wciągające, zmuszające do refleksji historie, gdy drudzy kręcą nosami, nie mogąc zaakceptować toku rozumowania autora. Dla mnie było to pierwsze spotkanie z tym panem. Czułam ogromną ekscytację, mogąc wreszcie odkryć, o co tyle szumu, jednocześnie trzęsąc portkami. I co? Bawiłam się przednio!
Wydawałoby się, że Rabo Karabekian to nieco zdziczały staruszek chodzący w przepasce na oku, kolekcjonujący dzieła malarskie, gdzie większość jego kolekcji to obrazy spod pędzla jego „przyjaciół”. Zamieszkujący w wielkiej posesji, zatrudniający skromną liczbę pracowników, gdzie zazwyczaj ich rodziny najbardziej korzystają z dobrodziejstw, jakie można znaleźć w domu, bardziej przypominał gościa niżeli prawomocnego mieszkańca. Jednakże każda kolejna strona udowadniała, że tak właśnie nie jest. Teraźniejszość mocno przeplatała się z bogatą przeszłością staruszka, dobitnie uświadamiając, jak bardzo był ciekawą postacią. Z przyjemnością odkrywałam – kawałek po kawałku – jego tożsamość, próbując analizować każdy jego czyn. Wynajdowałam wiele kontrastów, jakie zdołały tam zagościć, odbijających się na tym, co działo się tu i teraz. Rabo Karabekian, tworząc swoją obszerną autobiografię, po prostu nie zamierzał poprzestać na suchych faktach. Barwne opisy w połączeniu z nie zawsze wspaniałym światem oddziaływały na wyobraźnię. Zawarte związki, nawiązane znajomości, włączanie się w ważne (lub też mniej) dla historii kraju i nie tylko... Liczne rozmyślenia nad przeżytymi latami pomagały mu dojrzeć to, co do tej pory mu wyraźnie umykało, a ja czułam się szczęśliwa, mogąc w tym procederze uczestnicząc. Widziałam jednak, iż ta cała otoczka powoli przysłaniała istotną kwestię, jaką był spichlerz. Tak, budynek służący do przechowywania ziemniaków odgrywał kluczową rolę, gdzie każdy znający nazwisko niespełnionego artysty (tak, nasz Rabo również lubował się w malarstwie) pragnął odkryć jego tajemniczą zawartość. Na dodatek, na potrzeby skrycia tamtego skarbu, wykorzystywano opowieść o tytułowym Sinobrodym, który przechowywał w jednym z zamkniętych pokoju niespodziankę dla tego, kto śmiał przekroczyć jego próg... Nie powiem, także byłam zaintrygowana. Rozważałam wiele opcji, gdzie autor niejednokrotnie próbował zbić mnie z tropu, lecz koniec końców mu to nie wyszło. No, prawie nie wyszło. Wiedziałam, iż w ciemnościach czai się coś wielkiego, lecz nie przypuszczałam, że aż tak. Nie ma co, pan Vonnegut zrobił to z rozmachem, wykorzystując cały potencjał naszego bohatera.
Podobno każda powieść tego pisarza w jakiś sposób prześmiewczo wyraża się o życiu i społeczeństwie. W „Sinobrodym” również tego nie zabrakło. Tym razem po pośladkach oberwali malarze, gdzie pokazano, co znaczy większość z nich w swoim malutkim światku. Niezależnie od stopnia zaawansowania, nie zawsze zdołasz się wybić z tłumu, co sprawia, że twoje nazwisko może zostać zapomniane. Ba, nawet nieodkryte. Nieraz ostatecznością bywają drastyczne środki, po które sięgają zdesperowani artyści, niewierzący już w to, że ktoś zrozumie ich sztukę. Również znalazłam tutaj wyraźne podkreślenie tego, jak bardzo bywamy naiwni, kiedy usilnie próbujemy wkręcić się w pasujące nam towarzystwo. Radość z tego, jak bywamy pomocni i „doceniani” przysłania prawdę, jaką bywa wykorzystywanie dobrego serca. Tutaj spijanie z dzióbków, wzajemne poklepywanie się po plecach, a w powietrzu unosi się fetor fałszu. W tym przypadku stwierdzenie, iż „prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie” raczej niewiele ma wspólnego z rzeczywistością… Ach, no i zapomniałabym o najistotniejszym: o niszczeniu wszystkiego, co się kocha. Choć coś wielbimy i pragniemy temu poświęcić każdą wolną sekundę, to niekiedy bywa tak, iż podejmujemy tylko jedną błędną decyzję, a cała praca niknie w oczach, pozostając jedynie bolesnym wspomnieniem. Rabo Karabekian niejednokrotnie zaprzepaszczał otrzymane szanse, tym samym zakopując głęboko pod ziemią wiele możliwości. Dość bolesne jak dla mnie, lecz nawet z tego można wyciągnąć istotną lekcję, jaką jest walka z samym sobą. Nie możemy poddawać się słabościom, pozwalając im na przejmowanie kontroli. Trzeba uzbroić się w tarczę i brnąć dalej w to, co uważamy za słuszne, gdzie za plecami skryjemy miecz, którym utorujemy sobie drogę...
KIMŻE JESTEŚ, ABY LUDZIE PRAGNĘLI TWOJEJ OBECNOŚCI?
Gdyby ktoś kazał mi opisać Rabo Karabekiana w kilku słowach, na pewno wykorzystałabym takowe: naiwny, wyalienowany, dobroduszny pogubiony. Syn pary uchodźców, którzy przeżyli koszmar na rodzimych ziemiach, od dziecka był uczony tego, że żeby przetrwać, musi dopasowywać się do okoliczności. Dlatego, kiedy nadarzyła się okazja wykorzystania umiejętności chłopca, czym prędzej ją pochwycono. Nawiązanie znajomości z wielką szychą miała stanowić klucz do sukcesu, lecz właśnie tutaj zaczęła się lawina zdarzeń, które są ściśle powiązane z powyżej wykorzystanymi słowami.
Czy polubiłam tego bohatera? Jak najbardziej. Choć popełniał wiele błędów, wydawał się autentyczny. Nikt nie jest nieomylny, każdemu może powinąć się noga, a Rabo jest tego doskonałym przykładem. W chwili, kiedy go poznałam, czuł się już mocno zrezygnowany i każdy kolejny dzień stanowił istną monotonię. Dopiero wtargnięcie pewnej wdowy, niejakiej Circe Berman (nieco irytującej, swoją drogą), pomogło go przełamać. Choć męczyła go nadaktywność kobiety, to dzięki niej na nowo rozruszał stare kości i przystąpił do działania, gdzie sam by się do tego nie zmusił. Ta drastycznie różniąca się od siebie dwójka wręcz potrzebowała swojego towarzystwa. Bywało trudno ze względu na maniakalne chęci zmiany wszystkiego, co możliwe od strony Circe, co Rabo nie było na rękę, ale to i tak było znacznie lepsze od wiecznych, nic niewnoszących docinek Slazingera, poczciwego starca, który ponoć był jedynym przyjacielem głównego bohatera. Był przy nim, spędzali ze sobą wiele godzin, lecz to nie on otworzył oczy Karabekianowi. Jednakże muszę przyznać, że czułam do niego więcej sympatii, niż do naszej wdowy. Miewał humorki, umiał dogryźć, ale po tym, co sam przeżył, nie wydawało mi się ani trochę dziwne. Choć Rabo także przeszedł niemało, ale jak dobrze wiemy, na każdego oddziałuje to zgoła inaczej, kształtując i tworząc zupełnie inną osobę.
Trzeba też wziąć pod uwagę ludzi, jacy przewinęli się przez długie życie naszego dawnego samotnika. Każdy, kto kiedyś stanął na drodze Rabo, wszył w jego tkaninę istnienia wiele wzorów, tworząc teraźniejszy obraz. Rodzice, wielki mistrz, ówczesne ukochane, liczni kumple… Wiele osobowości, wiele historii, gdzie chaos i porządek choć raz podały sobie dłonie, aby współpracować. Jedni wywoływali zgrzyt zębami, drudzy przepełniali serce nadzieją, gdy jeszcze inni pozostawali nie lada zagadką. Nie ma co, Karabekian otaczał się nietuzinkową mieszanką towarzyską!
Podsumowując. „Sinobrody” nie należy do lekkich powieści, ale też nie powiedziałabym, że jest nad wyraz trudna i ciężka. Choć została naszpikowana prześmiewczymi nawiązaniami, ukazującymi fałsz oraz wymierzającymi solidnego plaskacza w policzek każdego, komu wydaje się, że bez problemu stanie na szczycie, niesie też wiele dobrego. Czułam się oczarowana wspomnieniami Rabo Karabekiana. Bez wątpienia pokochałam go, akceptując (choć nie każde) jego wady, a najbardziej ubóstwiam tę historię za tę otoczkę sekretów oraz powolnego ujawniania tego, na czym człowiekowi tak bardzo zależy – na prawdzie.
Mam wrażenie, że nie jestem odpowiednim człowiekiem, aby móc opowiadać o kunszcie Kurta Vonneguta, lecz liczę na wybaczenie błędów, jakie mogłam tutaj popełnić.
Zapewne każdy z nas ma swoim otoczeniu kogoś, kto ma zawsze coś do powiedzenia; kogoś, kto sypie historiami z życia wziętymi jak z rękawa, gdzie w większość nie jesteśmy w stanie uwierzyć. Przesiąknięte mniej lub bardziej absurdalnymi zdarzeniami, zapełniają czas, dając nam również sporo do myślenia. I najczęściej odbiorcą tego też bywa ktoś, kto jedynie biernie uczestniczy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-10-24
„Nawet w tłumie ludzi można czuć się samotnym” – to powiedzenie mogłoby wydawać się nieprawidłowe, niezgodne z rzeczywistością, jednak prawda wygląda zgoła inaczej. Niejednokrotnie bywamy traktowani jak powietrze przez tych, na których ogromnie nam zależy. Pragniemy ich uwagi, choć jednego słowa, by wiedzieć, że dla nich istniejemy i że jesteśmy przez nich szanowani, lecz życie uwielbia pluć nam w twarz. Niewidoczni, pozostawieni sami sobie, sami zwalczamy przeciwności losu, radujemy się z własnych sukcesów, lecz te bardziej radują, gdy można nimi dzielić się z innymi. Dlatego nieraz uciekamy w stronę wyobrażeń. Wymyślamy sobie światy, gdzie bywamy ważni, doceniani. Tamtejsi ludzie szanują nas, a nasze serca rosną od nadmiaru ciepła i dobroci. A kiedy powracamy do tego, co jest prawdziwe, często ubolewamy, że to nie tamta wizja jest tą właściwą.
Ale co, gdyby jednak nasze marzenia się spełniły i zmienilibyśmy miejsce zamieszkania, wraz z tożsamością? Na dodatek zyskując okazję, aby wiele zmienić?
NIGDY NIE POZWÓL NA TO, ABY KTOŚ LUB COŚ STANĘŁO NA TWOJEJ DRODZE DO UPRAGNIONEGO SZCZĘŚCIA, A PRZEDE WSZYSTKIM DO AKCEPTACJI SAMEJ SIEBIE.
Olivia od zawsze miała napięte stosunki z wiecznie zapracowanymi rodzicami oraz kochającym towarzyskie życie bratem bliźniakiem. Jedyne wsparcie miała w o kilka lat młodszym bracie, któremu praktycznie matkowała, próbując dać mu wszystko to, co najlepsze. Jednakże okazja zaznania szczęścia gdzie indziej; gdzieś, gdzie nie będzie niewidoczna, sprawiła, że bez wahania porzuciła ówczesne życie, aby zasmakować tego nowego. Tym samym, wraz z nadejściem wielkich zmian, przybyła pora na odkrycia. Wraz z główną bohaterką, nieco nieumiejącą odnaleźć się w nowej rzeczywistości, kroczek po kroczku poznawałam kolorową, iście bajkową Utalię oraz jej niesamowitych, pełnych ciepła mieszkańców. Odkrywałam jej bogatą w przeszłość historię, zapoznawałam z tutejszymi zwyczajami, starając się również oswoić to, co przynosiła teraźniejszość. A trzeba przyznać, że autorka nie zamierzała pozwolić dowiedzieć się wszystkiego od razu. Dawkując wszystko, nieraz wprowadzała chaos, wrzucając bohaterkę i jej towarzyszy w wir zdarzeń, niekoniecznie pozytywnych. Niejednokrotnie puls przyśpieszał, kiedy niebezpieczeństwo wkraczało do akcji, grożąc swymi krzywymi paluchami, co owocowało większą chęcią odkrycia tego, co znajdzie się na kolejnych stronach. Z trudem powstrzymywałam się od przeskakiwania pomiędzy stronami, tłumacząc sobie, że w ten sposób stracę wątek i tyle będzie z tego wszystkiego. Jednakże momentami wydawało mi się to naprawdę posunięciem, bo i tak w głowie widziałam już, że… Chwila, o tym opowiem akapit niżej.
Jako że jest to lektura iście młodzieżowa, to zatwardziali fani tegoż gatunku na pewno się zasmucą na wieść, iż większość zdarzeń, które tutaj mają miejsce, bywały przewidywalne. Na palcach jednej dłoni zliczę akcje, gdzie ich bieg akcji mnie zaskoczył. Pani Celia Anna nieraz miała dobre pomysły na wywołujące ciarki wątki, lecz uproszczenie rozwiązań, spłaszczenie ich, odbierało im smaku. Liczyłam na mocniejsze uderzenia, strącenia z nóg, lecz tutaj nic z tego nie wyszło. Wiem jednak, iż to debiut autorki i dopiero wiele przed nią, tym samym liczę, że następne książki bardzo mocno mnie zaskoczą pod tym kątem. I nie tylko pod tym, bo nieraz pojawiały się również nieścisłości. Akurat tutaj jestem zmuszona przytoczyć pewną scenę, bo pozostawienie tego bez słowa wyjaśnienia byłoby słabym posunięciem. Do czego w końcu biję? Do sytuacji z duszeniem. Osoba, która ledwo co przeżywa coś takiego, raczej nie ma możliwości mówienia normalnym tonem, a co dopiero krzyczenia, bo jednak opuchlizna robi swoje. I też nigdy nie wiemy, czy krtań nie została uszkodzona. Tym samym ta scena wydała mi się odrealniona. Dobrze, w sferze fantastycznej doszukuję się takich elementów, ale jednak one też są dość ważne, czyż nie? Również warto pochylić się nad samym podejściem Noralie/Olivii. Dotąd najbardziej zżyta z młodszym bratem, pochłonięta nowymi bodźcami, tylko od czasu do czasu pamiętała, że ktoś takowy istniał w jej życiu, gdzie na początku miałam wrażenie, iż w ogóle o nim zapomniała. Oszołomiona, zaskoczona powinna inaczej reagować, ale cóż – nie można dostać wszystkiego, czyż nie?
Powrócę jeszcze do pozytywów, bo takowe jeszcze można tutaj znaleźć. Po autorce widać, że uwielbia kombinować przy tworzeniu, dlatego też wykreowana przez nią rzeczywistość ma różnorakie barwy, a żyjąca tam społeczność oraz tamtejsza roślinność wywołują istną ciekawość. Już same korzenie tej ludności oraz sąsiadujących z nimi krain intrygują, ale to, co mamy przed sobą, wprost zachęca do tego, aby raz za razem to odkrywać. Pani Celia Anna (mam nadzieję, że autorka – dość młodsza ode mnie – nie zapragnie mnie wybatożyć kaktusem za to „pani”!) świetnie się bawi, co widać, słychać i czuć. Nie oferuje jedynie cukierkowych atrakcji. Pamięta, że życie nie jest usłane różami, co wyraźnie podkreśla. A gdy tylko pogłębi zarys tego, co obecnie dostaliśmy, będzie jeszcze lepiej, a wtedy człowiek poczuje, jakby dorastał na nowo!
POWIADAJĄ BOWIEM, ŻE OCZYTANE OSOBY SĄ MĄDRZEJSZE OD RESZTY. ILE W TYM PRAWDY?
Mogę powiedzieć, że z Noralie (czyli naszą ziemską Olivią) wiele mnie łączyło. Również jak ona nieraz czułam się osamotniona wśród najbliższych, tak samo uwielbiam zatapiać się w historie spisane na papierze, ale to nie wszystko. Niczym nastolatka czułam się oczarowana Utalią, gdzie sama chętnie zamieszkałabym, aby do końca życia rozkoszować się tymi bajkowymi widokami. Ale… Właśnie, słynne ale – nie umiałam pogodzić się z… naiwnością nastolatki. Nieraz ręce mi opadały nad decyzjami dziewczyny. Próbowałam zrozumieć jej tok rozumowania, ale nie za często mi to wychodziło, bo z każdym kolejnym postępkiem było coraz ciężej. Noralie odznaczała się odwagą i sprytem, tego nie można jej odmówić, ale jeżeli ktokolwiek pakuje się w niebezpieczeństwo, musi wiedzieć, jakie są tego konsekwencje i co rusz nie zawodzić, iż los rzuca kłody jej pod nogi. Wraz z rozwojem fabuły bywało coraz lepiej, co nieco uczyła się na błędach, ale i tak potykała się o własne nogi, dzięki czemu wróg mógł po prostu turlać się ze śmiechu. Chociaż ten też pozostawia wiele do życzenia, ale o nim za moment…
Aiden. Mieszkaniec Utalii, który pomagał Noralie/Olivii odkryć nowe miejsce, tylko stwarzał pozory tajemniczego, małomównego chłopaka. Niejednokrotnie udowadniał, że ma język za zębami, rzucając cięte riposty nastolatce i jej, pozostającej wiecznie dzieckiem w ciele nastolatki, przyjaciółce Elianie (gdzie – swoją drogą – niespecjalnie za nią przepadałam). Uwielbiałam go za naturalność oraz to, że umiał trzeźwo myśleć, czego nieraz nawet sama królowa Flora nie potrafiła. Władczyni Utalii przypominała łanię, której ktoś napatoczył się na drogę i biegała na boki, próbując się ewakuować. Przyparta do muru przez antagonistę, pragnącego strącić ją z tronu, po prostu głupiała. Czy prawdziwy władca tak się zachowuje? Na pewno odczuwa strach, ale nie pozwala na to, by ktoś go dojrzał w jego oczach. Tym samym Flora się nie postarała. Już więcej szacunku bym miała do starego, poczciwego Sapiegina, który swoją mądrością oraz wsparciem społeczności bardziej zasługiwał na koronę.
Antagonista. Zraniony przed laty mężczyzna, szukający zemsty za to, co się niegdyś wydarzyło. Niby niebezpieczny, bezlitosny, a jego zachowania nieraz wywoływały u mnie zmieszanie. Owszem, miewał dobre zagrywki, wykorzystujące słabości przeciwników, ale nie wydaje mi się, by zasługiwał na miano naprawdę mrocznego. Może o dekadę (lub bardziej) młodsi ode mnie zobaczą go w innych barwach, ale według mnie więcej zła siała rodzina Olivii, gdzie ich pracoholizm i obarczenie nastolatki ich obowiązkami przyniosło nieco więcej szkód. Dobrze, nie powinnam tego porównywać, ale jednak to, co robili, odbiło się na ich córce…
A skoro mowa o nieobecnych w życiu dziecka rodzicach, to autorka zwróciła uwagę na coś, co jest naprawdę ważne – skutki ignorancji. Ktoś, kto nie ma oparcia w najbliższych, nieraz ma zaniżoną samoocenę. Czuje się znacznie gorszy od pozostałych, tym samym odsuwa się, zamykając się w sobie, co może prowadzić do depresji, a nawet gorszych konsekwencji. Dlatego ważne jest to, aby wspierać najbliższych. Pomagać im walczyć z problemami, pokazywać możliwe ścieżki rozwikłania ich, cieszyć się z ich sukcesów, a przede wszystkim BYĆ! Samo okazanie, że ktoś nie jest sam, nieraz dodaje skrzydeł i pozwala uwierzyć, że będzie dobrze.
Podsumowując. „Noralie” to pierwszy tom dobrze zapowiadającego się cyklu. Ta książka to dobra powieść fantastyczna dla młodych czytelników, którzy dopiero co wkraczają w te rejony i pragną odkryć, czy zdołają się w nich odnaleźć. Jednakże książka byłaby jeszcze lepsza, gdyby autorka popracowała nad zamykaniem wątków, nie pozwalając im uzyskiwać tak prostych rozwiązań. Wierzę jednak, że nasza debiutantka chwyci byka za rogi i jeszcze mi udowodni, że stać ją na więcej, przez co aż spadnę z łóżka. I szczerze jej tego życzę, bo ma spory potencjał, aby zatrząść polską literaturą fantastyczną.
„Nawet w tłumie ludzi można czuć się samotnym” – to powiedzenie mogłoby wydawać się nieprawidłowe, niezgodne z rzeczywistością, jednak prawda wygląda zgoła inaczej. Niejednokrotnie bywamy traktowani jak powietrze przez tych, na których ogromnie nam zależy. Pragniemy ich uwagi, choć jednego słowa, by wiedzieć, że dla nich istniejemy i że jesteśmy przez nich szanowani, lecz...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-09-13
Już przy pierwszym rozdziale poczułam swego rodzaju blokadę. Choć intrygowała mnie historia, gdzie podskórnie czułam, że, skoro mam do czynienia z dziełem AŻ czterech autorek równocześnie, niejednokrotnie zrobi mi się zimno lub poczuje zdezorientowanie, to i tak nie umiałam się wgryźć w fabułę. Dobrnęłam do trzeciego rozdziału i – z głośnym westchnięciem – odstawiłam książkę, aby powrócić do niej po czasie, przy okazji usuwając z głowy wszelkie oczekiwania. I całkiem dobrze zrobiłam, bo przy drugim podejściu wreszcie zasmakowałam się w tym pełnym intryg, głęboko skrywanych sekretów oraz prawie że nieposiadających wytłumaczenia zdarzeń świecie.
WYJDŹ NA SCENĘ I ZAGRAJ NAJLEPIEJ, JAK POTRAFISZ. PAMIĘTAJ TYLKO, ABY NIE PRZEDOBRZYĆ, BO WTEDY...
Każda kolejna strona wprowadza chaos. Niejednokrotnie zastanawiałam się, czy to, co właśnie przeczytałam, faktycznie miało miejsce, czy też stanowiła wymysł, podkoloryzowany w poczet aktorskiej aury, stanowiącej tutaj istotne tło. Gra pozorów, ramię w ramię z niedopowiedzeniami (lub nadmiarem słów), snuły się po scenie, zapraszając do wspólnego odgrywania scen, atakując niejednokrotnie informacjami, które dosłownie mnie zatykały. Nieraz wyzywałam się od głupków, nie dowierzając temu, że tak dałam się podejść. Niemalże światła reflektorów padały na moją twarz, powodując, iż czułam dezorientację, a pogłębiająca się groza, wywołująca ciary na plecach, jeszcze śmielej działała. Nie ma co, autorki zagwarantowały multum wrażeń, przez co nieraz wykrzykiwałam w książkę pewne słowa. Darłam się na bohaterów, byłam na nich wściekła; byłam wściekła na siebie, że pozwoliłam na to wszystko. Jednakże pojawiały się również momenty, kiedy moje „zdzieranie gardła” dotyczyło nieco mniej przyjemnych spraw…
Choć wpadałam w ślepe uliczki, przez co autorki mogłyby triumfować, nie zdołam jednak zapomnieć tego zawodu, jaki opanował mnie na koniec książki. Wyczekując czegoś spektakularnego, wyciskającego powietrze z płuc, paraliżującego ciało, naprawdę nie myślałam, iż to wielkie zamieszanie, jakie rozpanoszyło się wśród uczennic i ich matek, ta cała towarzysząca temu groza, odejdą w zapomnienie po zaprezentowaniu CZEGOŚ TAKIEGO. Zaskoczona byłam, przyznaję, ale… nie. Tyle przebojów, tyle zignorowanych pokus przygryzania wargi, tyle drastycznych ruchów później pozwolono sobie na taki banał? Gdzie nagle zniknęła lwia odwaga? Gdzie te dzikie charaktery, gotowe rozorać twarze każdego, kto pragnie zrujnować im życie? Pozwolono, aby cała ekscytacja rozproszyła się, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienie. Miało być wielkie WOW, miałam bić owacje na stojąco tak głośno, że słyszałaby mnie nie tylko przyjaciółka z Wrocławia, ale również ta z Łodzi, a tu pozostało spuszczenie głowy i opuszczenie widowni. Po prostu nie kupuję tego zakończenia!
WIECZNIE POWTARZAJĄ, ŻE PRZYJAŹŃ BUDOWANA NA ZAUFANIU ORAZ WZAJEMNYM WSPARCIU JEST W STANIE PRZEZWYCIĘŻYĆ WSZYSTKO. ABY NA PEWNO?
Wydawałoby się, że skoro historia mocno kręci się wokół szkoły oraz przełomowego spektaklu, gdzie o główną rolę walczą cztery przyjaciółki, to właśnie one dostaną tutaj najwięcej głosu. Nic bardziej mylnego! Coraz bardziej pokrętna sytuacja je dotyczy, ale to ich matki wiodą tutaj prym. Kendall – pozornie zachowująca spokój mama Ruby, która pozostawiła za sobą dawne życie i przybyła z córką do Londynu. Carolyn – broniąca własnego zdania jak lwica mama Jess, jednej z najbardziej utalentowanych dziewczynek, gdzie jej córka ma za sobą traumatyczne przeżycia. Bronnie – najspokojniejsza z kobiet, mama równie niewychylającej się z szeregu Bel. Elisa – pyskata, a zarazem wyzwolona mama Sadie, z którą lepiej nie zadzierać. Cztery trzymające ze sobą kobiety, pozornie bliskie sobie, a noszące wewnątrz siebie liczne sekrety, gdzie ujawnienie ich nie wchodziło w rachubę. Ich ścieżki niejednokrotnie się krzyżowały (no, odkrycie roku, Aleksandro), nacierały na siebie tak, że nie sposób było uciec w bok i wyminąć. Rozdające karty w tym życiowym przedstawieniu, najlepiej zarysowane wśród bohaterów, raz zdobywały moją uwagę, gdzie z niecierpliwością wyczekiwałam każdego kolejnego kroku, by następnie odczuwać przesyt lub znużenie. Wydaje mi się jednak, że najlepiej zarysowana jest postać Bronnie. Niepozorna cicha myszka, z którą na pewno zdołałabym się dogadać. Stateczna matka, pragnąca przedstawić dzieciom prosty świat, gdzie wszelkie wyskoki nie są aż tak niesamowite. Natomiast, gdybym miała wskazać najmniej lubianą mamuśkę, byłaby to Elisa. Charakterna, wychodząca z szeregu, a zarazem udająca, że trzyma wszystko pod kontrolą, nie przypadła mi do gustu. Fakt, można jej pozazdrościć pojemnej głowy oraz sukcesów, ale i tak czułam do niej sporą niechęć. Co zaś się tyczy nowej uczennicy...
Śmierdziała od początku. Cuchnęła na kilometr, a każde kolejne jej ruchy uświadamiały mnie, że gdyby moje dziecko znajdowało się w jej obecności, czym prędzej bym je od niej odizolowała. Gdy tylko się pojawiała, czułam narastający niepokój. Nie byłam w stanie do końca jej przejrzeć, co doprowadzało do szału. Po prostu to taki typ człowieka, że – po dłuższym zastanowieniu – jesteś w stanie, w jakimś stopniu, jej zaufać i wręczyć nóż, jednak zawsze musisz mieć ją w zasięgu wzroku. Ale czy właściwie to ona najbardziej mąciła w życiu wszystkich bohaterek? To pytanie zostanie pozbawione odpowiedzi…
Podsumowując. „Dublerka” byłaby bardzo dobrą książką, gdyby nasze autorki przeanalizowały dość nielogiczny – jak na moje – koniec i ukazały go w zupełnie inny sposób, jednakże skoro jest tak, a nie inaczej, to już tego nikt nie zdoła zmienić. Jednakże ja mogę śmiało powiedzieć, że po tak dobrze budowanym napięciu i coraz ciekawszej akcji, gdzie jej zwroty powodowały zawroty głowy, w ostatnich rozdziałach liczyłam na coś mocniejszego. Jednakże dzięki tej historii ponownie nauczono mnie tego, że żeby być aktorem, to wcale nie trzeba uczęszczać do odpowiedniej szkoły – z tym przede wszystkim trzeba się urodzić. I niektórym tutaj wyszło to brawurowo… Nie ma co, było dobrze, drugie podejście przyniosło smakowity owoc, ale czuję pewien niedosyt…
Już przy pierwszym rozdziale poczułam swego rodzaju blokadę. Choć intrygowała mnie historia, gdzie podskórnie czułam, że, skoro mam do czynienia z dziełem AŻ czterech autorek równocześnie, niejednokrotnie zrobi mi się zimno lub poczuje zdezorientowanie, to i tak nie umiałam się wgryźć w fabułę. Dobrnęłam do trzeciego rozdziału i – z głośnym westchnięciem – odstawiłam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-01-13
Książki oparte na mitologii greckiej od zawsze robiły niemałe wrażenie na czytelnikach. Fabuła obracająca się wokół różnorakich bóstw, które nieustannie ingerują w życie śmiertelników, dostarcza mnóstwa wrażeń oraz sprawia, że nawet największe gaduły mogą zaniemówić. Choć sama nie jestem aż tak wielką fanką, nie mogę im odmówić uroku. To właśnie ten element sprawił, iż zamarzyłam poznać losy Caro i odkryć, co takiego dla niej przygotowano. Nie spodziewałam się jednak, że ta skromna objętościowo książka będzie w stanie doprowadzić mnie do histerycznego śmiechu. Ale zacznę od początku…
PROSZĘ PAŃSTWA, A TERAZ SKROIMY TROCHĘ ROMANSU, WSYPIEMY SZCZYPTĘ FANTASTYKI, ZALEJEMY TO LITREM OLEJU NAPĘDOWEGO, ABY ZDĄŻYĆ WSZYSTKO WCISNĄĆ PRZED ZAKOŃCZENIEM.
Totalny mętlik w głowie – właśnie tak mogę podsumować swój stan, kiedy tylko odłożyłam książkę na bok. I nie towarzyszył mi on dopiero przy samym końcu, bo jeszcze na początku lektury czułam, że przestaję ogarniać to, co się w „Wybranej przez bogów” wydarzyło. Choć ma ona niecałe dwieście stron, autorka zagwarantowała multum wrażeń bohaterce, prawie nie dając jej chwili na złapanie głębszego oddechu. A to zaowocowało tym, że wiele wątków nie zostało dobrze rozwiniętych. Pojawiające się dosłownie na moment, wyskakujące niemal zza krzaka nie miały szans na wygodniejsze rozłożenie się na kartach. Musiały ustępować miejsca innym, które także rzadko kiedy mogły liczyć na dłuższe posiedzenie. Czułam, jakby zostawały wprowadzane tylko po to, by popchnąć akcję do przodu, przy okazji wypełniając powstałe luki. A co za tym poszło? Totalny harmider! Również zdarzały się fabularne potknięcia, gdzie logika zarzucała płaszcz na plecy i po prostu wychodziła, nawet się nie odwracając. Przykład? Główna bohaterka zgubiła paszport na lotnisku. Został on odnaleziony przez mężczyznę, z którym później spędzała sporo czasu. Tak się złożyło, że ten podczas pewnej ważnej chwili wypowiedział jej oba imiona, co ją wyraźnie zdziwiło. Pragnę jedynie przypomnieć, że zanim oddał Caro dokument, musiał do niego zajrzeć, by odkryć, kto jest właścicielem. A każdy zdaje sobie sprawę z tego, co tam odnalazł, prawda? Inny przykład? Caro udała się na „wycieczkę” z wrogiem, lecz jakimś cudem zdołała mu zbiec i… na tym koniec. Normalnie po czymś takim człowiek czuje się roztrzęsiony, przerażony, każde drgnięcie firanki czy szum suszarki przyprawia o szybsze bicie serca, a tutaj totalne wyluzowanie. Nie podobało mi się to. Było to totalnie odrealnione. Mogłabym wymieniać i wymieniać, lecz wtedy już bym za wiele zdradziła. Jednakże najmocniej zabolało ukazanie trudnego tematu, jakim jest gwałt. Samo wypowiedzenie tego słowa bywa kłopotliwe, a tutaj zostało użyte, by ukazać tragedię, jaka wydarzyła się w przeszłości. Nieraz czytałam, jak autorom ciężko było przedstawić takowy wątek. Pracowali nad tym z różnymi specjalistami tak, by wyglądał autentycznie. Pani Magdalena Dzieżyk-Socha – w moim odczuciu – podeszła do tego na totalnym luzie. Aż za luźno. Zawsze przy tego typu momentach czuć ładunek emocjonalny, a tutaj? Autorka poruszyła temat, ukazała dramatyczny moment, by za chwilę bez wahania przejść do porządku dziennego, jakby to się właściwie nie wydarzyło. Niemiłosiernie mnie to uwierało i nie dawało spokoju! To sprawiło, że zaczęłam szperać po Internecie. Poszukiwałam jakichkolwiek informacji o tej pani, byle tylko potwierdzić swoją tezę, jakoby ta dopiero co stawiała pierwsze kroki w tym światku, przez co zdarza jej się przewracać nawet na prostej, gładkiej drodze. Widziałam ją jako nastoletnią dziewczynę, która to wzoruje się na swoich rówieśniczkach, publikujących twory na popularnym portalu na literę „W”, gdzie wielu wie, że takowe nie zawsze są na wysokim poziomie. I ta myśl towarzyszyła mi do kropki kończącej „Wybraną przez bogów”, co jednak nie wpłynęło na to, że co rusz zamykałam książkę, głośno wzdychając.
Skoro wcześniej wspomniałam o mitologii greckiej, wypadałoby do niej nawiązać.
Losy Caro w jakimś stopniu zależały od widzimisię bóstw, a mitologia nauczyła nas tego, że ci bywają nieprzewidywalni. Dziewiętnastolatka, naznaczona przez przodkinię, miała za zadanie raz na zawsze rozprawić się z odwiecznym wrogiem, który deptał jej po piętach. No i tutaj liczyłam na mocniejsze wtargnięcie tych wielkich, lecz to… nigdy nie nadeszło. Nutka mitologii przewijała się przez tę historię, lecz miewałam nieodparte wrażenie, że i tutaj autorka działa po omacku. Napełnia jedynie dłonie wodą ze źródła, choć mogłaby zebrać ją czymś zgoła solidniejszym. Nie powiem, był tutaj ciekawy pomysł. Wyczuwałam coś zgoła innego. Coś, co mogło udźwignąć fabułę i nadać jej żywszych barw. Była szansa na to, że greckie korzenie zdołają nieźle namieszać, lecz wszystko spłynęło, niczym krople deszczu po szybie. A to prawie niewybaczalne.
JESTEM ŚLICZNA, NA BRAK ADORATORÓW NIE NARZEKAM, ALE TAK WŁAŚCIWIE NIE WIEM, CO MNIE NA TYM ŚWIECIE CZEKA.
Życie Caro nigdy nie było usłane różami. Pozbawiona wsparcia matki, która stała się zapatrzona w nowego męża, nieprzychylnego jej córce, mogła jedynie liczyć na Ryana, najlepszego przyjaciela. No i na mężczyznę ze snów, który wkradał się do nich od ładnych paru lat. Dziewiętnastolatka doskonale wiedziała, że jego obecność musi coś znaczyć, a kiedy dziwnym zbiegiem okoliczności odkryła, kim on jest, postanowiła zaryzykować i go odnaleźć. W chwili, kiedy ich ścieżki się skrzyżowały, już nic nie było takie samo…
Nawet nie zdajecie sobie sprawy, ile razy błagałam, aby ktoś skończył moje męki i odizolował ode mnie tę dziewczynę. Choć do pożegnania -naście pozostało jej tak niewiele, miałam nieodparte wrażenie, że mam przed sobą krnąbrne dziecko, które ma pstro w głowie. Owszem, dziewczynie zdarzały się przebłyski inteligencji, jednak i tak co rusz mnie załamywała. W jednej chwili rozpaczała, że jest w wielkim niebezpieczeństwie, by parę sekund później cieszyć się, bo może iść na wystrzałowe zakupy. Czy ktoś, kto czuje oddech nieprzyjaciela na karku, ma czas myśleć o czymś tak przyziemnym? Jednak najgorsze było w tym wszystkim to, jak postrzegali ją inni. Wystarczyła dosłownie chwila, aby mężczyźni padali Caro do nóg i wyznawali dziewczynie miłość. Rozumiem, że została wykreowana na urokliwą damę, ale czy trzeba robić z panów aż tak nieogarniętych? W ogóle nieraz odczuwałam, że tutejsi przedstawiciele płci męskiej różnili się od siebie jedynie imionami. Ten sam tok rozumowania, te same życiowe priorytety… Brakowało mi tutaj różnorodności, przy której dałoby się określić, kogo można polubić, a kogo znienawidzić, a tu klops. Sam wybranek serca bohaterki, Arnie, ani odrobinę nie przypominał dorosłego faceta. Mocno po trzydziestce, pozornie najpoważniejszy z całej tej zgrai powinien stanowić przykład dla pozostałych, ale nawet on w obecności Caro zachowywał się jak ktoś, kto pierwszy raz ma styczność z kobietą. W ogóle cała ta ich relacja, to magicznie wybuchające płomienne uczucie – nie widziałam tego. Ledwo co się odnaleźli, a tu nagle deklaracje uczuć i wizje wspólnej przyszłości. Rozumiałam, że ich losy były ze sobą powiązane, jednak nawet w tanich romansach takie sprawy nie dzieją się w tak ekspresowym czasie. Tym samym kolejny raz mam prawo myśleć, czyja twórczość była inspiracją.
Od ładnych paru lat antagonista to dla mnie nie nikt inny, jak inteligentny człowiek, który doskonale wie, jak siać postrach wśród tłumów. Przebiegły, wykradający resztki odwagi, mącący w głowach tylko po to, by umacniać swoją pozycję. Wielu pragnących jego śmierci przegrywa z nim batalię, by wreszcie objawił się ktoś, z kim nie będzie miał łatwo. W „Wybranej przez bogów” również możemy się na takowego natknąć. Długowieczny, pragnący zemsty na rodzie Caro, nie zamierzał spocząć, nim jej nie dorwie i… No właśnie: co dalej? Pojawiał się i znikał. Robił troszkę szumu i na tym kończyła się jego wszechpotężna rola. Gdzie tu ukazanie tej duszonej w sobie nienawiści? Gdzie ten roznoszący człowieka gniew, który pragnie się uwolnić i zmieść jego przyczynę z powierzchni ziemi? Nie kupowałam tego. Nawet ci kreskówkowi antagoniści bywają o niebo sprytniejsi i kreatywniejsi.
O kunszcie pisarskim autorki mogę powiedzieć jedno: wahania nastrojów. Choć przez większość czasu powstrzymywałam się przed porzuceniem lektury, to jednak pojawiały się przebłyski, przy których dało się na moment zatrzymać. Pani Magdalenie za sam pomysł na fabułę należą się brawa, bo czuło się w tym coś świeżego, jednak oklaski cichną, gdy przypomni się, że potencjał nie został wykorzystany. Bo gdyby tak rozwinąć niektóre wątki, lepiej je zarysować, dzięki czemu książka nabrałaby lepszych kształtów? Cóż, naprawdę szkoda, że do tego nie doszło.
Podsumowując. Nic nie boli bardziej od tego, że liczyło się na udaną przygodę czytelniczą, a ta – niestety – nie nadeszła. Myślałam, że „Wybrana przez bogów” pozytywnie mnie zaskoczy i wręczy multum wrażeń, a jedynie zasponsorowała udrękę. Pojawiło się wiele nieścisłości, absurdalnych zdarzeń, a bohaterowie zostali przerysowani. Wierzę jednak w to, że faktycznie autorka jest młodą, początkującą pisarką i postanowi popracować nad sobą, by kiedyś zaskoczyć poziomem kolejnej powieści. Trzymam kciuki za jej rozwój w tej dziedzinie, wyczekując wieści.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Książki oparte na mitologii greckiej od zawsze robiły niemałe wrażenie na czytelnikach. Fabuła obracająca się wokół różnorakich bóstw, które nieustannie ingerują w życie śmiertelników, dostarcza mnóstwa wrażeń oraz sprawia, że nawet największe gaduły mogą zaniemówić. Choć sama nie jestem aż tak wielką fanką, nie mogę im odmówić uroku. To właśnie ten element sprawił, iż...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-02-16
Wiadomo nie od dziś, że dziecięce umysły chłoną wiedzę jak gąbka wodę. Oczka maluchów uważnie śledzą każdy ruch, dogłębnie analizują to, co je otacza, aby prędzej czy później poczynić próby w naśladownictwie dorosłych. Stawianie pierwszych kroków, samodzielne spożywanie obiadku czy założenie skarpetek – walczą zawzięcie, byle poczynić spektakularne postępy. Może z czasem, wraz upływem miesięcy, zaczynają wymawiać zasłyszane niegdyś, rzucone w przypływie gniewu, słowa czy kombinują, jak naprawić całkiem sprawne gniazdko widelcem, lecz i tak najważniejsza w tym wszystkim jest uwaga. Kontrola nad tym, cóż takiego uczy się dziecko i próba przekierowania na właściwe tory, gdy coś zacznie wymykać się spod kontroli. Przychodzi też wtedy etap wpajania pewnych wartości, jakie towarzyszą starszym, bardziej doświadczonym. Podzielenia się swoimi spostrzeżeniami, ukazania pomijanych dotąd prawd. Tylko czy każda z nich jest odpowiednia dla tak małej istoty? Czy niezbędne jest wpajanie nienawiści, nie pozwalając na to, by miało własne zdanie?
KAŻDY Z NAS ZNA INNĄ PRAWDĘ, TAKŻE SKĄD MAM MIEĆ PEWNOŚĆ, KTÓRA JEST TĄ WŁAŚCIWĄ?
Z rozchwytywanymi książkami często jest tak, że ich popularność jest przereklamowana. Jest wokół nich tyle szumu, zewsząd sypią się pozytywne opinie, a gdy tylko się za nie zabieracie, nawet nie wiecie, co tak właściwie jest w nich tak urzekającego. Mając za sobą wiele ciekawszych tytułów, nie umiecie pojąć, skąd ta fascynacja właśnie tą powieścią. I jeżeli właśnie myślicie, że w tym momencie poleje się wiadro pomyj na „Królestwo Mostu” i niczym żmija zacznę pluć jadem – poczujcie się gorzko rozczarowani. Choć nie obyło się bez drobnych wpadek, bo miewałam momenty, gdy faktycznie ciężko było mi przebrnąć przez fabułę, w większości wprost nie mogłam się nadziwić, że coś, co zazwyczaj wyklinam w młodzieżówkach, tutaj zdoła mnie zachwycić. Wręcz nie mogłam doczekać się rozwinięcia niektórych, niezwykle zachęcających do schylania się nad kartkami, wątków. Zamierzałam odkryć, czy główna bohaterka, od lat uczona do roli szpiega, zdoła osiągnąć to, na czym tak bardzo jej zależało, lecz – jak wiadomo – nic nie mogło pójść gładko.
Naturalne komplikacje czy niespodziewane zdarzenia wtrącały swoje trzy grosze, nadając temu czytelniczemu przedstawieniu nowych kształtów. Relacja między Larą a królem Ithicany, Arenem, przypominała słynną zabawę w kotka i myszkę. Wszak los nie poskąpił dziewczynie urody, a ze swoimi umiejętnościami aktorskimi mogłaby zastąpić niejedną hollywoodzką gwiazdeczkę, lecz miała przed sobą równego rywala. Obie strony starały się dominować i wytyczać zasady gry, dodając „pikanterii” i zmuszając do stosowania niecodziennych taktyk. A to sprawiało, że wnikliwiej wchodziło się w przeszłość królestw, odsłaniając ich prawdziwe kontury. Wraz z postępem relacji bohaterki z mieszkańcami Ithicany, jak i z samym mężem, nie dało się nie zauważyć, że zaczęła pojmować coś, co dla mnie już od początku książki było jasne i klarowne. Liczne kłamstwa, które stanowiły barierę, okazywały swe oblicze, tworząc chaos w głowie. A czająca się w cieniu (nie)spodziewana, a zarazem zupełnie niechciana, miłość nieśmiało wyglądała dobrego momentu, aby „zatruć” serca młodych. Ugh, po prostu co rusz tam wrzało, a to wszystko na tle iście średniowiecznej scenerii, gdzie natura oraz rozległe sojusze i konflikty nieraz również wymykały się spod kontroli… Jak żyć, proszę państwa, jak żyć?
JESTEM DELIKATNĄ, NIEŚMIAŁĄ KSIĘŻNICZKĄ, KTÓRA… WBIJE CI NÓŻ W SERCE, GDY TYLKO NADARZY SIĘ KU TEMU OKAZJA!
Lara, jak to w powieściach młodzieżowych bywa, nie miała lekkiego życia. Będąc zaledwie pięcioletnim brzdącem, została odebrana siłą od matki i zabrana do odosobnionego miejsca, gdzie – wraz z pozostałymi siostrami – przeobrażała się w szpiega doskonałego. Zmuszana do ranienia, głodzona lub karana w imię lepszego wychowania, dorosła na pewną siebie, a zarazem dobrze kamuflującą prawdziwe oblicze damę, mogącą bez problemu wkupić się w łaski wroga. Maridrińska księżniczka, niemalże wzór cnót, który umiał wzbudzać skrajne uczucia. Doceniałam jej upór w dążeniu do wyznaczonego celu. Gotowa poświęcić samą siebie, starała się dotrzymać słowa danego ojcu, aby zapewnić lepszy byt swojemu ludowi. Wierząca w swoją wersję prawdy, nie starała się dostrzec drugiej strony medalu, tudzież nawet pozwolę sobie powiedzieć, że była zaślepiona. Rozgoryczona potencjalnymi zbrodniami małżonka, starała się mu wbić szpilę w najmniej spodziewanym momencie. Przesiąknięta pewnymi wartościami, dopiero z czasem zaczęła dostrzegać, kim tak naprawdę jest król Ithicany, Aren. Powoli pojmowała, że – choć był brany za porywczego, chciwego i aroganckiego palanta – najpierw powinna kogoś poznać, nim uwierzy komuś na słowo. Mężczyzna odnosił się do niej (może nie od razu, no ale czego tutaj wymagamy?) z szacunkiem, czasami aż przesadnym. Niejednokrotnie żałowałam, że nie zawsze bywał stanowczy w swoich postanowieniach, przez co powoli tracił w moich oczach. Rozumiem, że starające się przejąć nad nim płomienne uczucia do niewiasty nieraz wygrywały batalię nad rozumem, lecz czy to stawiało władcę niezwyciężonego dotąd Królestwa Mostu w dobrym świetle? Moim zdaniem – niespecjalnie. W porządku, bywał charakterny i co jakiś czas tupnął nogą, że nawet najtwardsi zawodnicy musieli spasować, jednakże nie zmieniało to faktu, iż nadal myślę o nim jak o takim rozgotowanym ziemniaku – da się go znieść, ale jednak trzeba coś dorzucić, aby nabrał wyrazistości.
Skoro o wyrazistości mowa, to w „Królestwie Mostu” da się spostrzec wielu drugoplanowych bohaterów, którym wystarczyło pojawić się w otoczeniu Lary czy Arena, a już skradali całe fabularne przedstawienie. Na pewno jedną z takich bohaterek jest babcia króla, gdzie przy niej definicja kruchej, schorowanej staruszki pakuje walizki i się wyprowadza. Charakterna, umiejąca przejrzeć każdego delikwenta kobieta – przy niej aż strach oddychać! Przy niej sama Lara, wielokrotna mistrzyni ciętych ripost, musiała ustąpić miejsca na podium. Nie inaczej było z Jorem, prawą ręką króla Ithicany. Wyrazisty, niebojący się wytknąć Arenowi w dość wymyślny sposób popełnianych przez niego błędów mężczyzna, niekiedy zachowujący się tak, jakby od lat przebywał w samotności i zapomniał, co to kultura osobista. Nieraz bywałam zniesmaczona jego poczynaniami, ale odbijał to właśnie na swej odwadze, dlatego też obdarzyłam go sympatią. Również siostra władcy Królestwa Mostu (rany, ale mnie wzięło na ludzi ze strony tego młodzieńca!) wydawała mi się całkiem ciekawą osobą. Niestroniąca od alkoholu, bardziej waleczna i twardsza od brata, mogłaby pozamiatać, jednak autorka nie dała jej za wielkiego pola do popisu. Niezmiernie mi jej brakowało w wielu kluczowych sytuacjach, dlatego myślę, że w kolejnym tomie zostanie to naprawione!
Skoro powiedziałam już co nieco o kimś, kto bez wątpienia mnie kupił, to wypadałoby zakończyć ten wątek wzmianką o królu Maridriny, który nie zasługuje na nic innego, jak na miano najbardziej parszywego skurczybyka. Pomijając już dalsze zdarzenia, skupię się bardziej na samym odebraniu dziewczynek od matki, by przeobrazić je w swoje pionki. Jakim niedorobionym rodzicem trzeba być, aby zrobić coś takiego własnym dzieciom? Zdaję sobie sprawę, że czasami życie zmusza nas do podjęcia drastycznych kroków, ale akurat jego nic nie usprawiedliwia! Koniec, kropka.
Podsumowując. „Królestwo Mostu” to jedna z wielu powieści fantastycznych dla młodzieży, po której nie można spodziewać się ogromu nieprzewidywalnych zdarzeń, jednak przedstawiony tam świat, gdzie tylko prawda i chęć do naprawienia krzywd z przeszłości zdołają go scalić oraz niebanalni bohaterowie nie odpuszczają tak łatwo. Możesz zdawać sobie sprawę z tego, co wydarzy się tuż za kolejnym rozdziałowym zakrętem, ale i tak nie opędzisz się od tych wszelkich intryg i ludzkich historii, gdzie zdarzają się zdumiewające zwroty akcji. Możesz mieć za złe niektórym bohaterom ich rozmazanych kształtów, ale i tak zapragniesz dobrnąć do końca! Dobra książka na długie, leniwe wieczory, dzięki której nabiorą one ciekawszych barw.
Wiadomo nie od dziś, że dziecięce umysły chłoną wiedzę jak gąbka wodę. Oczka maluchów uważnie śledzą każdy ruch, dogłębnie analizują to, co je otacza, aby prędzej czy później poczynić próby w naśladownictwie dorosłych. Stawianie pierwszych kroków, samodzielne spożywanie obiadku czy założenie skarpetek – walczą zawzięcie, byle poczynić spektakularne postępy. Może z czasem,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-05-06
Samotność często kojarzy nam się z czymś pesymistycznym. Smutnym. Niekiedy nawet bardzo złym. Nieraz, wypowiadając to słowo, mamy przed oczyma widok pogrążonego w myślach, spoglądającego w jeden punkt, siedzącego w przyciemnionym pokoju człowieka. Osoby odizolowanej od reszty społeczeństwa, która – w naszym wyobrażeniu – cierpi z pewnego powodu, gdzie tylko chęć pomocy może odmienić jego los i sprawić, że mrok zostanie przepędzony poprzez jasność. Tylko co wtedy, gdy ktoś uważa samotność za bezpieczną przystań?
MUZYKA NIE POWINNA STANOWIĆ DROGI UCIECZKI. MUZYKA POWINNA – PRZEDE WSZYSTKIM – ŁĄCZYĆ LUDZI!
Muzyka stanowiła nieodłączny element „Odlecimy stąd”. Dało się to odczuć już w pierwszym rozdziale, gdzie przewijała się przez strony, nie dając o sobie zapomnieć. Niemalże pomagała stawiać pierwsze, niepewne kroki skrytej, nieumiejącej otworzyć się na ludzi Delfinie. Wspierała także równie wycofanego z życia towarzyskiego, poszukującego nieznanego nawet samemu sobie sensu istnienia Jakubowi, który bez wahania przekroczył granicę bezpiecznej przystani dziewczyny, niszcząc to, co do tej pory stworzyła. Dźwięki gitar, rytmiczne uderzenia o struny zdawały się kruszyć postawione przez tę dwójkę rozbitków mury, nie zamierzając poprzestać jedynie na tym. Muzyka mogła zszywać liczne rany, jednak to od nich i ich decyzji zależało, czy te zdołają się porządnie zagoić. Każdy kolejny dzień dawał kolejne szanse, lecz Delfina i Jakub woleli to sobie utrudniać. Tym samym „Odlecimy stąd” nie należy do tych książek, gdzie akcja goni na łeb, na szyję. Płynie ona miarowo, swoim spokojnym rytmem, oddając głos emocjom. To one mocno napierały, ukazując, że nawet pozornie zwykłe życie w zapomnianym przez resztę świata miasteczku dwójki zwyczajnych ludzi może intrygować. Nie powiem, zdarzały się przymulające, nieco zniechęcające fragmenty, a nuda wdzierała się na kartki, przez co czytanie szło topornie, jednak prędzej czy później nastawała chęć na dalsze czytanie. Nieświadomość tego, co tym razem nastanie między dwójką pokiereszowanych bohaterów i do czego to doprowadzi, wytrącała z równowagi. Ich ogniste charaktery, nakazujące walczyć o powrót stabilnej przeszłości, niezależnie od obecnych pozytywów, wywoływały wewnętrzną burzę z gradobiciem! Relacje między nimi przypominały strojenie instrumentu, gdzie jeden niepoprawny dźwięk ranił nie tylko uszy, ale też serca i dusze. Jak widać, nie trzeba wiele, aby najprostsza rzecz przysporzyła problemów.
Nie ma co ukrywać – „Odlecimy stąd” nie jest książką, której przebiegu nie da się nie przewidzieć. Nieraz łapałam się na tym, że coś wiedziałam, nim bohaterowie do tego doszli w trakcie samotnych rozważań lub podczas długich, szczerych rozmów. Nie zaskoczyła mnie dramatyczna nuta, o której myślałam, odkąd zaczęłam analizować zachowanie Jakuba, lecz nie zmieniało to faktu, iż współczułam fikcyjnym bohaterom starcia z tym. Samo poruszenie tego wątku było ryzykownym zabiegiem, lecz wyraźnie widać przygotowanie autorki, dzięki czemu nie nabrało sztucznych, przerysowanych form, przy czym wielu mogłoby chcieć spalić panią Annę Dąbrowską na stosie. O czym mowa? Oj nie, nie zamierzam psuć tej niespodzianki, bo jest ściśle powiązana z fabułą i zdradzenie tego zniszczyłoby cały efekt. Wiedzcie tylko jedno: autorce należą się brawa za odwagę!
PAMIĘTAJCIE, ŻE NAWET NIEPOZORNE SZARE MYSZKI SĄ W STANIE ZAATAKOWAĆ!
Jeżeli milczenie jest złotem, to zapewne Delfina, choć niepozorna, na pewno nie zdołałaby za wiele by go uzbierać. Stroniąca od rówieśników, kochająca grzebać pod maskami samochodów, ceniąca sobie spokój i wygodne ubrania nastolatka tylko stwarzała pozory nieśmiałej dziewczyny. Wystarczyło, że ktoś odcisnął jej na odcisk, aby pokazała, na co ją stać. Najlepiej ukazywała to przy Jakubie, który jak nikt inny wywoływał u niej gamę przeróżnych uczuć. Przypominał jej człowieka o stu twarzach, zakładanych w zupełnie losowych sytuacjach, dlatego nie czuła się pewnie w jego obecności. Przypominało to starcie dwóch silnych osobowości, tym samym nadmiar iskier mnie ani trochę nie zaskakiwał. Dopiero kiedy ta dwójka zaczynała powoli do siebie docierać, zaczynałam poznawać ich prawdziwe „ja”. Delfina, z pomocą szczerego do bólu Jakuba, zaczęła dostrzegać, że nie jest jedynie głupią dziewuchą z wiochy zabitej dechami, której przeznaczeniem jest pozostać w rodzinnej dziurze, by wspomagać dziadka w warsztacie. To właśnie on, irytujący ją gitarzysta, pomógł jej odkryć, iż pod tą warstwą za luźnych ubrań skrywa się kobieta, która nie tylko powinna pogodzić się z przeszłością, ale też zacząć walczyć o siebie i swoją przyszłość. Mężczyzna wybudził też w nastolatce skrytą gdzieś na dnie kobiecość, gdzie ta zapragnęła uwolnienia i ukazania swego oblicza, co też wiązało się z ogromem emocji. Ta dwójka była dla siebie niemałym wsparciem, powoli wkraczającym na zupełnie inne tory…
Nie powiem – ci dwoje umieli mnie doprowadzać do szału. Może pod koniec już im kibicowałam w walce z osobistymi demonami (nie ma co ukrywać – zżyłam się z tymi „wariatami”), lecz początek naszej wyimaginowanej znajomości nie należał do udanych, czego przyczyną były właśnie ich niewyparzone języki. No i bywały też chwile, kiedy sami do końca nie wiedzieli, czego tak właściwie chcą, ale to pozwala dojrzeć, iż dopiero metodą prób i błędów można czegoś się nauczyć. Dowiedzieć się czegoś więcej o sobie, by móc to doskonalić, aby uczynić z tego atut!
Podsumowując. „Odlecimy stąd” to opowieść o dwójce zagubionych w wielkim świecie dusz, gdzie każda z nich niosła na plecach własne brzemię, nie pozwalając sobie na pomoc. Niekiedy nostalgiczna, często skłaniająca do refleksji historia, która pokazuje, jak niewiele trzeba, aby nie tyle zabezpieczyć się przed kolejnym upadkiem, a ich unikać. Demony przeszłości mogą dawać nam w kość, ale my musimy spróbować odpierać ich bolesne ataki, aby móc zacząć doceniać życie, bo ono jest tylko jedno i nikt za nas go nie przeżyje.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Samotność często kojarzy nam się z czymś pesymistycznym. Smutnym. Niekiedy nawet bardzo złym. Nieraz, wypowiadając to słowo, mamy przed oczyma widok pogrążonego w myślach, spoglądającego w jeden punkt, siedzącego w przyciemnionym pokoju człowieka. Osoby odizolowanej od reszty społeczeństwa, która – w naszym wyobrażeniu – cierpi z pewnego powodu, gdzie tylko chęć pomocy może...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-01
Teściowa. Nie wiem jak z wami, ale w moim przypadku wystarczy wypowiedzieć to niewinnie brzmiące słowo, aby w głowie zaczęły pojawiać się żarty o niej oraz liczne opowieści, gdzie nie zawsze jest ona przedstawiana w dobrym świetle. Wiecznie tocząca starcia z synową, pragnąca udowodnić, że tamta niedostatecznie dobrze dba o jej kochanego synka. A wojny między nią a zięciem? „Mamusia sprząta czy odlatuje?” to niemalże hitowy cytat z pewnego kawału, który ma zapewne więcej lat, niż ja sama. Jednakże zdarza się, iż konflikt między teściową a drugą połówką jej dziecka nie istnieje. Żyją w zaskakującej zgodzie, a szacunek, miłe gesty oraz dobre słowa są na porządku dziennym. Ale niekiedy bywa tutaj mały haczyk. No bo kto powiedział, że idylla musi istnieć w każdym aspekcie? Czyż nie znajdzie się trochę miejsca na darcie kotów teściowej z… drugą teściową?
JUŻ JA CI PRZYGOTUJĘ KĄPIEL, MOJA DROGA. TYLKO CZEKAJ, SKOMBINUJĘ TROCHĘ WIĘCEJ WODY ŚWIĘCONEJ, TO MOŻE WYPĘDZĘ Z CIEBIE TEGO DEMONA!
Alka Rogozińskiego raczej nikomu nie muszę przedstawiać. Niekwestionowany Książę Komedii Kryminalnych, przez niektórych tytułowany Królem, już od ładnych paru lat mrozi krew w żyłach czytelnikom, rozbawiając do łez zarazem. Sama mam za sobą lekturę wielu jego dzieł, gdzie – wiadomo – bywały wzloty i upadki, ale połykałam je w niecałą dobę, nie mogąc przestać się uśmiechać, myśląc o stworzonych przez niego zwariowanych perypetiach. W „Teściowe muszą zniknąć” trochę poczekałam na ten mocniejszy akcent, bo wprowadzenie i przedstawienie bohaterów zajęło wiele stron, ale to, co później się tutaj działo… Chaos, chaos, chwila ciszy na złapanie oddechu i jeszcze większy chaos! Wiedziałam, że mamy trupa, gdzie nie było wiadomo, co takiego się stało, że ktoś sobie żył i nagle wyzionął ducha. Pojawił się znienacka niczym dobra promocja w sklepie z pewnym owadem w nazwie. Wiedziałam, że istnieje tajemniczy skarb, gdzie chrapkę na niego miało parę znaczących tutaj osób, różniących się od siebie statusami społecznymi. Skarb, gdzie jego wartość co rusz się zmieniała, bo tak naprawdę nikt nie wiedział, czym tak właściwie jest. Wiedziałam też, że plątanina zdarzeń, przecierające się ze sobą, pozornie niepasujące do siebie, ścieżki, prędzej czy później odnajdą wspólny mianownik. Zanim jednak do tego doszło, zaszło parę zdarzeń, przy których na zmianę włos jeżył się na głowie (i nie tylko tam…) lub się na niej plątał, gdy człowiek turlał się na ziemi ze śmiechu. Każdy rozdział wnosił coś nowego, nadając nowych rys fabule. A połączenie kontrastujących ze sobą charakterów, gdzie jedno drugiemu nie odpuści i niejednokrotnie chce udowodnić swoją rację? Czy coś takiego, w połączeniu zresztą, nie okazało się niewypałem? Ha! To było istnym strzałem w dziesiątkę! Teściowe działały na siebie niczym dwa pragnące przejęcia roli Alfy wilki. Skakały sobie do gardeł, a ich wymiana zdań prędzej czy później podkreślała pewne wydarzenia. Aczkolwiek ich zaskakująca współpraca udowadniała, iż nie ma rzeczy niemożliwych. Jeżeli chodzi o najbliższych, człowiek jest gotowy odrzucić kość niezgody i zawalczyć ramię w ramię z wrogiem, tworząc niecodzienny sojusz. Wtedy też jesteśmy w stanie zapomnieć o spoglądaniu na kogoś przez pryzmat stereotypów i przekonań, odkrywając, że mamy przed sobą nie tyle wroga, a człowieka, który też ma uczucia. I może zdarza się pora uszczypliwości i gniewnych spojrzeń, lecz i tak wspólna sprawa umie spalać tlące się od lat uprzedzenia. No i nie ma też co ukrywać – kobiety bywają nieprzewidywalne!
Absurdy codzienności. Nieraz czytając o zaskakujących zdarzeniach czy widząc nagłówki pozornie szokujących sytuacji z życia gwiazd, łapiemy się za głowę i zastanawiamy, czy coś takiego faktycznie mogło mieć miejsce. Nam samym też zdarza się przeżyć coś dziwnego, ale prędzej czy później o tym zapominamy, przechodząc do porządku dziennego. A Alek Rogoziński na to sobie nie pozwala. Bez wahania sięga ręką po najbardziej smakowite kąski, zręcznie wplatając je w fabułę, tym samym tworząc książki jeszcze bardziej swojskie. „Teściowe muszą zniknąć” są okraszone taką dawką polskości, tymczasowymi „atrakcjami”, królującymi przekonaniami i celebrytami, że aż człowiek zapragnie przegryźć swojską kiełbaskę (albo kiszone ogórki, żeby nie było, że weszła dyskryminacja) oraz założyć skarpetki do sandałów, aby uzupełnić drobną lukę.
Myśleliście, iż nie znajdę minusów? Cóż, też chciałabym, by tak było, no ale cuda zdarzają się jedynie w Wigilię (choć nie zawsze). Kocham Alka za wodzenie za nos, coby odciągać myślami od właściwych zdarzeń. Za zapędzanie w kozi róg, gdzie obrywamy czymś w głowę, a nasz oprawca zyskuje czas na kolejne „machlojki”. Naprawdę, szło mu to tak wybitnie, że do samego końca nie wiedziałam, kto tak właściwie rozpoczął tę lawinę zdarzeń, ale czasami czułam przesyt. Zdawałam sobie sprawę z tego, iż kolejne wieści czy pozornie niepasujące zdarzenia odnajdą swoje wytłumaczenie na kolejnych stronach, ale nieraz czułam, jak kryminalne zapachy zaczynają tracić na sile. Jak te humorystyczne trzymały się papieru, tak te miewały wzloty i upadki. Szaleńczy pęd za znalezieniem klucza do fabularnego zamka miewał momenty, gdy wylewał na głowę kubeł wody. Szokowało, człowiek zamierał, ale zbyt częste robienie tego pozwoliło się na kolejne tego typu atrakcje nastawić. Jestem zadowolona z zakończenia, bo nie zdołałam go w większości przewidzieć, lecz i tak po części czuję niedosyt. Alku, stać cię na więcej!
DZIEŃ DOBRY, CHCIAŁBYM ZAPISAĆ MAMĘ I TEŚCIOWĄ NA SZCZEPIENIE… TAK, JA WIEM, ŻE TO KLINIKA WETERYNARYJNA, ALE MOŻE PAŃSTWO ZDZIAŁAJĄ JAKIEŚ CUDA?
Maja to kobieta, która nie znosi ograniczeń. Walcząca z niesprawiedliwością i uprzedzeniami, nieraz brała udział w protestach nawołujących do odrzucenia uprzedzeń oraz zaprzestania siana nienawiści, aby życie było pozbawione bólu, strachu i smutku. Gotowa przeciwstawić się władzy, nieraz siedziała na dołku, nie czując się z tego powodu źle – w końcu działała w słusznej sprawie. Natomiast Kazimiera z zachowania przypomina typowego „mohera”, który ufa tylko temu, co powiadają w ukochanym radiu i właściwie nie ma własnego zdania. Przesiąknięta nienawiścią do tych zachowujących się zgoła inaczej, niż nakazuje Pismo Święte, potrafi rzucać gniewne spojrzenia i straszyć modlitwą za grzeszników, by ci się nawrócili. Poza tym, jak się nakręci, to nawet jej mąż woli przytakiwać głową, by czasem nie rzucić czegoś, czego będzie żałował. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, iż te kobiety nie umieją dojść do porozumienia. Podobnie uparte, nigdy nie odpuszczały, przez co ich niecodzienna współpraca nie okazała się aż takim niewypałem. Wraz z nią przyszła możliwość poznania ich od innych stron, gdzie – bądź co bądź dalej pokazywały pazurki i urządzały samowolki – a wraz z tym sympatia. Nie ukrywam, Kazimiera irytowała mnie swoimi stwierdzeniami, doprowadzając do chęci mordu fikcyjnej postaci. Jestem uczulona na teksty, jakimi ona częstowała ludzi, ale przyznam, że z czasem zapałałam do niej sympatią. Trwało to znacznie dłużej, niż w przypadku wyluzowanej Mai, ale wreszcie nadszedł moment, kiedy nie tyle tolerowałam jej obecność, a zaakceptowałam ją. Ba, nawet jej pragnęłam. Mieszanka wybuchowa duetu M&K wykonała swoją robotę, zmiatając innych bohaterów z planszy, co cieszy, a zarazem smuci, bo…
… choć „drugoplanowcy” też mieli swoje atuty, pozwalające im wyróżnić się z tłumu, to i tak wypadali słabiej na tle tych dwóch młodych duchem kobitek. Same ich dzieciaki, Amelia oraz Janusz, odznaczają się w powieści, bo jednak bez nich nie doszłoby do kluczowego momentu, choć z drugiej strony aż tak nie oczekiwałam przeznaczonym im momentom. Zrobili swoje, więc byłam gotowa im podziękować, aby nasze królowe dalej ukazywały się na kartach. Również władca światka przestępczego, który cichaczem wbił w całą aferę spadkowo-skarbową, nie wydał mi się aż tak interesującą postacią. Owszem, jego dziwactwa i liczne kontakty pozwalały mu wiele działać, ale bardziej skłaniałam się ku zafiksowanemu na pewnej kobiecie młokosowi, gotowemu pokazać, jak wygląda gniew odrzuconego chłoptasia, no ale jego obecność przypominała mi o pewnym autobusie w mojej rodzinnej miejscowości, który pojawiał się znienacka, wprawiając ludzi w zaskoczenie lub w ogóle nie nadjeżdżał, gdzie oczekiwano nieoczekiwanego.
Podsumowując. Alek Rogoziński dalej udowadnia, że wystarczy wnikliwa obserwacja absurdów życia codziennego i nutka kryminalnej esencji, aby móc stworzyć książkę, przy której czytelnik będzie się zastanawiać, co nastanie pierwsze: wiecznie jeżące się na głowie włosy pozostaną tak na zawsze i nie trzeba będzie ich tapirować, zużywając multum lakieru czy będzie się tyle śmiał, że w pewnym momencie się zakrztusi. Tak, „Teściowe muszą zniknąć” nie jest pozbawione większych czy mniejszych wad, ale jak dla mnie każda kolejna książka Alka jest coraz dojrzalsza. Nie trzeba przekleństw i licznych podtekstów erotycznych, by było wciągająco. Pochwalam!
Teściowa. Nie wiem jak z wami, ale w moim przypadku wystarczy wypowiedzieć to niewinnie brzmiące słowo, aby w głowie zaczęły pojawiać się żarty o niej oraz liczne opowieści, gdzie nie zawsze jest ona przedstawiana w dobrym świetle. Wiecznie tocząca starcia z synową, pragnąca udowodnić, że tamta niedostatecznie dobrze dba o jej kochanego synka. A wojny między nią a zięciem?...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-08-07
Tasiemiec. Pewnie niektórzy już wyobrażają sobie pewnego pasożyta, wywołującego wiele przykrych komplikacji w życiu człowieka (który bywa również „idealnym” sposobem na zrzucenie zbędnych kilogramów). Macie w głowach to paskudztwo? W takim razie przepraszam, ale mam co innego na myśli. Telenowela. Brzmi już lepiej?
Właśnie – telenowela. Nie tak dawno szalało się na punkcie „Zbuntowanego anioła”, który idealnie pasuje do tej terminologii, gdzie losy bohaterów wywoływały u nas szybsze bicie serca (sama aż tak nie szalałam, ale moja kuzynka – owszem). Obecnie najpopularniejszym z nich jest „Moda na sukces”, czyli serial uwielbiany przez starszą widownię, który… cóż… nie ukrywajmy – jakością nie grzeszy, a brat kogoś tam z rodziny tych, co z tamtymi są skłóceni, bo jeszcze inni od lat rywalizują z tymi, bo tamtych rodzina… Można się pogubić, ale nikt nie powie, że nic się nie dzieje. Poza tym, skąd to nawiązanie do tasiemca, skoro mowa o książce? Zaraz wszystko opowiem!
NASZE ŻYCIE JEST JAK SERIAL… TO DOBRZE CZY ŹLE?
W trakcie przeglądania opinii na pewnym portalu literackim odnalazłam wypowiedź, iż „Ćma” jak nic przypomina telenowelę w formie papierowej, nadającą się do przeniesienia na małe ekrany. I przyznam, że mogę złożyć podpis pod tym stwierdzeniem. W tej książce nie zabrakło pędzącej na łeb, na szyję akcji, gdzie nie zdążysz odetchnąć, a bohaterowie już muszą stanąć twarzą w twarz z kolejnymi niespodziankami. Pospolite życie przeplata się z niecodziennymi, niekiedy prawie odrealnionymi zdarzeniami, co nadaje temu tempa i daje powód, aby chcieć lecieć z tym dalej. Odkrywać, kawałek po kawałku, to, co znajdziemy tuż za rozdziałowym rogiem, wyszukując kolejnych wskazówek do tego, co zaraz „stanie” nam przed oczyma. A akurat tych znajdziemy trochę, gdyż tej książce nie można odmówić przewidywalności. Nieraz umiałam przewidzieć dalsze kroki bohaterki, nim ta w ogóle wpadła na takowy pomysł. Miałam wrażenie bycia o krok przed nią, co z jednej strony cieszyło, bo mogłam pochwalić się dobrą dedukcją i w myślach odstawić taniec zwycięstwa, ale z drugiej… Bywały momenty, gdzie wypowiadałam głośne „O”, ale je zdołam zliczyć na palcach jednej ręki. No dobra, obu rąk, ale to i tak o wiele za mało.
Stereotypowe myślenie i przetarte schematy. Każdy z tych elementów jest poniekąd potrzebny, aby móc to wyewoluować na coś lepszego, zachwycającego, lecz „Ćma” ma to do siebie, że często pozostaje obojętna na eksperymentowanie. Autorka pozostaje przy tym, co jest znane i rozpowszechniane. Niekiedy coś innego wyskakuje, ukazuje swe oblicze, lecz niekiedy bywa rozmazane. Nie mówię tutaj, że to, co tutaj pani Ewa Los przedstawia to przerysowana prawda czy fałsz. Wiem, że takowe historie mogą mieć odniesienie w rzeczywistości. Ile jest kobiet, które podążają za ukochanymi, wierzą w to, iż ci nie będą nalegać na nic oraz że nic nie będzie stawać na drodze do szczęścia obojga, lecz nie zawsze słowa niosą ze sobą prawdę. Wiedza wyniesiona z domu często bywa drogowskazem i to ona zdaje się dyktować warunki. Tym samym warto pamiętać o tym, nim rzuci się wszystko, aby biec w objęcia piękna, kiedy złowrogie szepty czekają na moment, aby rozwinąć macki. Ale dzięki temu „Ćma” udowadnia, że serce musi współpracować z umysłem. Trzeba wiedzieć, kto postawić granice, by przypadkiem jezioro przyszłości nie zmieniło się w bagno nieszczęść.
Nie da się również nie uchwycić tego, jak autorka pragnęła podkreślić różnice, jakie widnieją między Europą a krajami Bliskiego czy Dalekiego Wschodu. Kultura, historia czy tradycje, znacznie drastyczne, przecinają się, wywołując spięcia po obu stronach. Część z nich można podciągnąć pod te właśnie schematyczne, gdzie informacje o nich znajdzie się dosłownie wszędzie. Jednakże raz jeszcze widzimy, iż możemy pokonywać bariery, lecz pewne wierzenia oraz stereotypy pozostaną, powodując, że narastają dylematy oraz liczne pytania, nie zawsze dążące w dobrym kierunku.
UCIEKAM W ŚWIAT, CHCĘ CZEGOŚ WIĘCEJ DLA SIEBIE!
Bohaterowie to jeden ze słabszych elementów tej książki. Jak sama historia jeszcze jakoś wkręcała, przez co czytanie tego kolosa nie bywało tak często utrapieniem, tak pojawiający się tutaj ludzie umieli jedynie irytować. No, może nie wszyscy, ale jednak…
Zacznę może od gwiazdy wieczoru, a mianowicie Marty, powoli zbliżającej się do bariery -dzieścia nastolatki, która już zdążyła się pogubić. Oblana matura, liczne zakrapiane imprezy, częste zmiany seksualnych partnerów – to tylko skromna lista tego, co miała za uszami. Dlatego też nie dziwne, że pomysł obecnego partnera przypadł jej do gustu, lecz kiedy plan nie wypalił, przez co nastąpiły komplikacje, w głowie tej zdziecinniałej dziewczyny pojawiały się wątpliwości. Miewała przebłyski inteligencji, które pojawiały się również w dalszej części książki, lecz nie zmienia to faktu, że ta krnąbrna nastolatka nadal w niej siedziała, nieraz dając popis. A to sprawiało, że nie byłam w stanie wytrzymywać jej zachowania. Liczne kłótnie z ukochanym Mikailem (który także nosił w sobie zalążek zbuntowanego, niezdecydowanego dzieciaka), jej arabskim „księciem” prawie wiecznie o jedno i to samo wykańczało. Już więcej cierpliwości miałam do pojawiających się dzieci, choć nie każde z nich wywoływało u mnie uśmiech. Ogólnie prawie każdy, kto przewinął się na życiowej ścieżce, powodował zgrzytanie zębami, zaciskanie palców w szpony czy donośne prychnięcia, co owocowało odkładaniem książki na bok. Irytacja. Głęboka irytacja, jakiej nie przeżywałam nawet wtedy, gdy kurier wesoło oznajmił, że przesyłka zostaje zawizowana, bo nikogo nie ma w domu, gdzie siedziałam w nim od rana. Jest porównanie, prawda? Tym samym raz jeszcze podkreślę, że miałam do czynienia z dorosłymi ludźmi, lecz nie z dojrzałymi. No dobrze… U Marty jeszcze mogę podkreślić to, że pragnęła bezinteresownie pomagać, co nie zawsze kończyło się dobrze, ale sama chęć wspierania tych, którzy tego potrzebowali, jest godna podziwu! Jednakże nie da się nie zauważyć tego podobieństwa do tytułowej ćmy, pędzącej w stronę światła, gdzie jej los często bywa w strzępach…
Skoro wspomniałam o tych bohaterach, którzy są warci uwagi, to warto ich przedstawić. Laila, młodsza siostra Mikaila stanowiła koło ratunkowe w tej wodzie. Kiedy tylko się pojawiała, chociaż na moment mogłam zapomnieć o licznych dramach i skupić się na tym, co ta młoda, a zarazem dojrzalsza od reszty dziewczyna ma do pokazania. Jej odmienność, chęć podążania inną ścieżką, były światełkiem w tunelu, do którego powinna podążać nasza Martowa ćma. Drugą z takich postaci był Jeremiasz, przyjaciel Marty. Popełnił ogromne głupstwo, za co srogo zapłacił, jednakże jego chęć pomocy oraz logiczne myślenie nieraz ratowało prawie że podrążoną scenę. Taki głos rozsądku w tym chaosie. W połączeniu z Lailą mógłby wiele zdziałać, naprawdę. Jednak nieco stłamszeni, mogliby jedynie krzyczeć, a i tak ich słowa nie docierałyby we właściwe uszy.
Podsumowując. „Ćma” to jedna z tych książek, do których trzeba uzbroić się w tonę cierpliwości, jeżeli telenowelowe życie nie jest tym wymarzonym i tego typu historie omijacie szerokim łukiem. Pełna życiowych zdarzeń, gdzie takowe mogą znaleźć odniesienie w rzeczywistości, pochłaniająca na wiele godzin, lecz nie wypada od niej wymagać cudów. Ot, co – idealna w letnie skwary, kiedy brakuje czegoś lżejszego i mało wymagającego umysłowo. Z bólem serca oznajmiam, że gdyby nie styl pisania autorki, bez wahania obniżyłabym ocenę.
Tasiemiec. Pewnie niektórzy już wyobrażają sobie pewnego pasożyta, wywołującego wiele przykrych komplikacji w życiu człowieka (który bywa również „idealnym” sposobem na zrzucenie zbędnych kilogramów). Macie w głowach to paskudztwo? W takim razie przepraszam, ale mam co innego na myśli. Telenowela. Brzmi już lepiej?
Właśnie – telenowela. Nie tak dawno szalało się na punkcie...
Bajki. Najczęściej to właśnie one kształtują nasz pogląd na przeróżne magiczne krainy, jakie wtedy poznajemy. Przesiąknięte feerią barw, zamieszkałe przez wspaniałe nadnaturalne istoty, oczarowywał młode umysły i sprawiał, że aż chciało się do niego wkroczyć. Pragnęliśmy poznać mieszkańców, przeżywać z nimi szalone przygody, otoczeni wspaniałymi stworzeniami, gdzie najczęściej bywały tam ukazywane jednorożce.
Dopiero z biegiem lat pozwalano nam odkrywać coraz to mroczniejsze zakamarki tamtych ziem. Odkrywaliśmy wszelkie zło, jakie tam się skrywało, powoli zastanawiając się, czy aby na pewno pragniemy porzucić wszystko i przenieść się właśnie tam, gdzie nigdy nic nie wiadomo. Może jest tam wiele dobra i piękna, to strach przed tym, co czai się w cieniu, mógłby obezwładniać. Znający zagrożenia z własnej rzeczywistości, gdzie nie przed każdymi jesteśmy w stanie się uchronić, bylibyśmy skłonni zaryzykować i pchać się w paszczę wygłodniałego lwa? Inaczej jednak, gdy ktoś zadecyduje za nas i sprawi, że porzucimy obecne życie i podążymy niepewnym krokiem w nieznane; do miejsca, gdzie każdy najdrobniejszy ruch może zadecydować o naszym być lub nie być...
NIE KAŻDY ŚWIAT PRZYWITA CIĘ Z SZEROKO ROZWARTYMI RAMIONAMI.
Nie tak łatwo wgryzłam się w tę książkę. Jak nic pamiętam pierwsze rozdziały, które – choć już budowane na dozie tajemniczości i dreszczyku emocji – sprawiały wrażenie pozbawionych większej iskry nadającej temu duszy. Stonowane opisy rzeczywistości nie zachwycały; pozbawiały możliwości większego zaangażowania w wyobrażenie tego, co otaczało bohaterkę i jak bardzo wpływało to na jej osobowość i reakcje. Nie zapowiadało się obiecująco. Czułam lekkie rozczarowanie, jednakże, wraz z przekroczeniem pewnej bariery, wszelkie troski zaczynały odlatywać. Zaciskanie zębów zanikało, powoli luzowałam szczękę, lekko uchylając usta z zaskoczenia. I właśnie wtedy, przeskakując pewną granicę, pojęłam, że – być może – stanowiło to nie lada zagrywkę autorki, umożliwiającą jej rozwinąć skrzydła kreatywności. Znużenie przeistaczało się w pragnienie; pragnięcie brnięcia dalej, aby znacznie lepiej zrozumieć otaczający Apopi, główną postać, świat. A ten, choć piękny, pokazał pazury pokryte jadem, powoli przenikającym do krwiobiegu…
Wiele bajek nauczyło nas tego, że elfy to cudowne i miłe istoty, gotowe wyciągnąć pomocną dłoń, racząc nas swoją mądrością i specjalnymi zdolnościami. W „Hegemon Apopi” trzeba zapomnieć o tym obrazie i przestawić umysł na zupełnie inny tok rozumowania. Bo choć te zajmują przepiękne rejony i ich życie sprawia wrażenie nad wyraz pięknego, pozbawionego wszelkich trosk, przy zrzuceniu maski przedstawia ono prawdziwe oblicze: przerażające, mrożące krew w żyłach, soczyście krwiste. Surowe. Oszołomiona tym, co tam spotykałam, raz za razem otrzymywałam coraz to kolejne wiązki brutalności. Świat wykreowany przez autorkę stawia elfy ponad ludzi, traktując ich jak największą zarazę chodzącą po ziemi. Człowiek nie mógł tam liczyć na taryfę ulgową, w tym sama Apopi, choć los przygotował dla niej dar w postaci roli Hegemona, przyznawanej tylko tej „lepszej” rasie. Raz za razem, niczym bohaterka, odczuwałam niechęć innych, doglądając, jak ta walczy o przetrwanie w tym nieprzyjaznym środowisku. Dodatkowo tamtejsze zwyczaje znacznie różniły się od tego, co ona znała, tym samym przychodziło zagubienie oraz próby oswojenia tego stanu. I choć część tego widziałam „zza pleców”, pogrążona w stawianiu pierwszych kroków, odczuwałam tamtejszą atmosferę całą sobą. Nieraz drżałam, próbując uspokoić przerażone serce. Łapałam się również na tym, że muszę normować oddech, jakbym właśnie zaliczyła dłuższą przebieżkę. Z tymi istotami nie było taryfy ulgowej. Trzeba było mieć się na baczności, doglądając kolejnych niespodzianek, pozostawianych za rogiem. A trzeba przyznać, że co nieco ich było, choć obawiałam się, że tak właściwie zabraknie źródła tego wszystkiego. Brakowało mi wyjaśnienia tego stanu. Chciałam pojąć, skąd taki światopogląd, a nie inny, lecz każdy kolejny rozdział nie przynosił mi tych informacji. Do czasu… A wtedy wszystko stało się jasne. Wszelkie luki zostały zapełnione, lecz wydaje mi się, że za tym kryje się coś więcej. Dosłownie liczę na to, iż odkryję, że ominięto jakąś część, gdzie pozorna perfekcja nie okaże się tym, co warto podziwiać, by móc napawać się czymś znacznie lepszym. Nastawiło mnie do tego emocjonalne, mocne zakończenie, po którym nabrałam apetytu na więcej!
Podobała mi się kreacja świata i system, jaki tam panował. Osobiście nie chciałabym tam zamieszkać z wiadomych względów, lecz Córy i Synowie Lasów, Hegemoni i Zabójcy… Wszystko to pozornie gdzieś już posiada swoje korzenie, lecz tym razem wypuściło zupełnie nowe kwiaty. Nadawało kształt temu wszystkiemu, raz jeszcze pozwalając odkryć magię fantasy. Dobrze poprowadzone, choć – jak już mówiłam – liczę na zgoła więcej. Chcę widzieć to w pełnej okazałości!
Pani J. K. Komuda nie boi się sięgać po drastyczne środki. Choć książka nie jest naszpikowana scenami łóżkowymi, wyraźnie wyczuwa się od niej woń erotyzmu, przenikającej większość stron. Elfy nie wstydziły się własnej seksualności, tym samym bez wahania poruszały się w tej tematyce, ukazując siebie w pełnej okazałości. Nie ma tutaj również czegoś takiego jak cenzura. Przekleństwa, niczym brutalność, są tutaj na porządku dziennym i – o dziwo – obecnie nie wyobrażam sobie, aby ich tam zabrakło. Mogą razić w oczy, wywoływać niesmak, jednak w połączeniu z innymi elementami, wpasowują się, tworząc spójną całość. Odzwierciedlają przerażenie oraz okazują wewnętrzny bunt przed całą wrogością. Jednak jest coś, co niezwykle wadziło; coś, co jest na tyle pospolite, że niektórzy zaczną przy tym kręcić nosem. O czym prawię? Mianowicie o fascynacji główną bohaterką, ukazaną przez wielu bohaterów. Niczym egzotyczny okaz w zoo, kusi i sprawia, że lgną do niej jak drapieżniki do ofiary. Mamią ją, górują nad nią, wywołując wrażenie bezbronnej, pozbawionej obrony. Rozumiałam, że Apopi wzbudzała ciekawość, lecz czy było w niej coś tak intrygującego, by tracić dla niej głowę, biorąc pod uwagę fakt, że traktowano ją jak zarazę? Intruza, który przyjął rolę, na którą nie zasługiwała? W porządku, miała w sobie to coś, lecz po tym, jak ją przedstawiano, nieraz bywało to abstrakcyjne. Ale cóż – wszystkiego można się spodziewać.
WILK W OWCZEJ SKÓRZE CZY OWCA W WILCZEJ SKÓRZE?
Zagubienie. Błądzenie we mgle, poszukiwanie odrobiny jasności, aby wywinąć się z macek otaczającej ciemności. Właśnie to uczucie towarzyszyło Apopi na każdym kroku, nie pozwalając do końca rozluźnić się i poczuć, że właśnie rozpoczęła nowe, pozornie lepsze życie. Kobieta, wyrwana z monotonii naznaczonej przez studia i pracę, przeniesiona do krainy, gdzie ludzie tacy jak ona są traktowani gorzej niż zepsuty, zbędny przedmiot, na każdym kroku musiała mierzyć się z szyderczymi, pełnymi pogardy spojrzeniami. I choć zgrywała rolę twardej, umiejącej odszczeknąć się pannicy, wewnątrz cała drżała z obawy o siebie. Stosująca przekleństwa niczym przecinki, sprawiająca wrażenie wiedzącej czego chce, w krytycznych sytuacjach bywała bezbronna, gdzie bez pomocy innych na pewno nie przetrwałaby tam ani jednego dnia. Próbująca również poradzić sobie z niecodzienną rolą, jaka jej przypadła, reagując sarkazmem… Jednakże podobała mi się jej kreacja. Autorka nie zrobiła z niej perfekcyjnej damy, pochłaniającej wiedzę jak gąbka, gdzie władanie mieczem miałaby we krwi. Powoli poznająca panujące tam zasady, wdrążała się w nie naturalnym tempem, co pozwalało utożsamić się z nią. A pomagało jej w tym wielu panów, którzy – drastycznie różniąc się od siebie – wnosili różne odcienie do jej chaotycznego światka. Jednakże zastanawiająca jest dla mnie jej przeszłość oraz właściwe znaczenie imienia, jakie nosiła. Bo coś czuję, że za tym stało coś znacznie więcej, niżeli widzimisię rodziców...
Skoro już wspomniałam o pomocnikach, to warto się nad nimi nachylić. Nie powiem, ich imiona mogą sprawić, że człowiek zaczyna się gubić, lecz wystarczą pewne cechy charakteru, aby porządnie ich odróżnić. Sheut oraz Shiro. Człowiek-Zabójca, gotowy bronić Apopi, swojego Hegemona, być na każde jego skinienie oraz elf, syn najważniejszej osobistości, potężny Hegemon i czarujący bawidamek. Tak różni od siebie, choć podobnie intrygujący. Sheut odznaczał się swoją tajemniczością i pozą mruka, nabytą przez lata upokorzeń i traktowania go przedmiotowo. Jako ten gorszy nie miał lekko, przez co wiele wycierpiał, aby osiągnąć to, co obecnie posiadał, choć to i tak nie było żadnym wyróżnieniem. Natomiast Shiro to istny chaos. W jednym momencie jest gotowy obedrzeć cię ze skóry, by sekundę później uśmiechać się zawadiacko, czarując cię słowami. Elf o stu twarzach, totalnie przebijający słynnego Greya. Jednakże, za tym wszystkim, widać było, że – niczym Sheut – doskwiera mu samotność, z której ciężko się wydostać. Obaj panowie zdobyli moje serce i ciężko by mi było wybrać, który z nich zasługuje na większą uwagę. Pozostaje mi jedynie liczyć, jak w przypadku Apopi, na rozwinięcie ich ról i ukazanie ich bez nałożonych masek.
Podsumowując. „Hegemon Apopi” to nie jest kolejna powieść z gatunku fantasy, która oczaruje nas swoją delikatnością oraz pięknem otaczającego nas magicznego świata; to książka, gdzie – choć nie brakuje jej uroku – ukąsi ciemniejszą, mroczniejszą stroną, wciągając w niebezpieczny wir zdarzeń. Dzięki niej dostrzeżemy, jak kruchymi istotami jesteśmy i jak niewiele trzeba, aby móc nas złamać, jednakże równocześnie udowadnia, że inny nie oznacza gorszy, co wywołuje wewnętrzny bunt i chęć walki o lepsze jutro.
Najmłodsi powinni omijać ten tytuł szerokim łukiem, lecz ci, co nie boją się wyzwań czy wulgarność i seksualność oblepiona fantastycznym, zapierającym dech w piersi z wielu powodów światem, nie stanowią dla nich problemu, na pewno odnajdą tutaj coś dla siebie. Przyznaję, przepadłam i chcę więcej, i więcej. I więcej!
Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Bajki. Najczęściej to właśnie one kształtują nasz pogląd na przeróżne magiczne krainy, jakie wtedy poznajemy. Przesiąknięte feerią barw, zamieszkałe przez wspaniałe nadnaturalne istoty, oczarowywał młode umysły i sprawiał, że aż chciało się do niego wkroczyć. Pragnęliśmy poznać mieszkańców, przeżywać z nimi szalone przygody, otoczeni wspaniałymi stworzeniami, gdzie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to