-
Artykuły
„Shrek 5”, nowy „Egzorcysta”, powrót Avengersów, a także ekranizacje Kinga, Dahla i Hernana DiazaKonrad Wrzesiński4 -
Artykuły
„Wyluzuj, kobieto“ Katarzyny Grocholi: zadaj autorce pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać23 -
Artykuły
„Herbaciany sztorm”: herbatka z wampiramiSonia Miniewicz1 -
Artykuły
Wakacyjne „Książki. Magazyn do Czytania”. Co w nowym numerze?Konrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2021-03-24
2020-07-05
„Zostały pani/panu dwa miesiące życia” – to jedno z wielu zdań, których za nic nie chcemy usłyszeć z ust lekarza. Zlepek pozornie błahych słów, a jednak wspólnie utwierdza, że to, co dotąd zdołaliśmy wznieść, lada moment zostanie pozbawione budowniczego. Zaprzeczenie, gniew, wyrywanie włosów z głowy, śmiech przez łzy, czarna rozpacz, panika… Z minuty na minutę popadamy wtedy w skrajne stany, analizując całe swoje dotychczasowe życie. Pragniemy wtedy zyskać jakąkolwiek szansę na ratunek, lecz nie zawsze nam się to udaje. Natomiast w przypadku Lindy można mówić o prawdziwym szczęściu. Propozycja Fundacji Ostatniej Szansy spadła na nią niczym grom z jasnego nieba, wzbudzając nadzieję. Tylko czy przewidziała, jakie będą skutki podjętej w akcie desperacji decyzji?
JAK BARDZO MOŻESZ POLEGAĆ NA DRUGIEJ OSOBIE?
Trzydzieści dni – właśnie tyle miała trwać zawarta między Lindą a Nayhiją niecodzienna umowa, której zerwanie wiązało się z przykrymi konsekwencjami. Wierność małżonka w zamian za pozbycie się raz na zawsze podstępnej, wyniszczającej organizm choroby wydawało się uczciwe, jednakże kiedy brawura znika, zastąpiona podejrzliwością, nic już nie jest takie pewne. Wraz ze złożeniem podpisu nie było już odwrotu. Kości zostały rzucone, a tykające wskazówki zegara nieprzerwanie dawały znać, iż dopiero teraz rozpoczęła się prawdziwa walka o przetrwanie. Niebezpieczna, mrożąca krew w żyłach, otępiająca zmysły gra sprawiała, że nigdy nie można było być pewnym, co jest prawdą, a co tylko chorym wymysłem wyobraźni. Ledwo widoczne już granice powoli przestawały istnieć, zezwalając na to, by mrok opanował najjaśniejsze zakamarki, szczując swymi długimi kłami i ostrymi pazurami. Przerażenie chwytało za gardła, zaciskało żołądki i unieruchamiało, nie pozwalając na to, aby choć przez moment odczuć spokój. Łagodne scenerie stanowiły jedynie złudne nadzieje na zdmuchnięcie z nieba ciemnych chmur. Kiedy przywoływało się wiatr, aby je odepchnąć, przyciągał on kolejne, burząc idyllę. Czytałam „30 dni”, będąc cały czas w gotowości. Obserwowałam, ścierałam wiecznie powracającą gęsią skórkę i starałam się za bardzo nie rozmyślać, co jeszcze wymyśli nieprzebierająca w środkach Nayhija, byle tylko utrudnić najgorsze doby państwa Hill, podsycając tym samym swój apetyt na zasponsorowanie jeszcze więcej „atrakcji”.
Pikanteria. Mnóstwo pikanterii, od której niejeden czytający dostanie wypieków na twarzy lub zacznie skrywać oczy za palcami, ukradkiem zza nich wyglądając, by płynąć dalej przez przepełnione erotyzmem i mrocznymi zdarzeniami scenerie. Nie powiem, nieraz mi to wadziło, ponieważ nie jestem przyzwyczajona do czytania ostrzejszych fragmentów, jednakże K. C. Hiddenstorm wiedziała, jak je opisać, aby nie wzbudzały zniechęcenia, a tym bardziej obrzydzenia. Pewna swych umiejętności w kreowaniu takich scen, odważnie posługiwała się piórem, ukazując ognistą namiętność, jaka płonęła w sercach bohaterów. Pozwalała jej się uzewnętrzniać, nie tłamsić jej w środku. Z czasem pojęłam, że bez nich – dziwnie to brzmi w moich ustach – powieść mogłaby stracić swój urok, bo jednak (jakby nie patrzeć) miłość, fascynacja oraz pożądanie stały na piedestale z szaleństwem. No i, przede wszystkim ukazywała jedną z wielu prawd. Nie będąc całkowicie pewnym siebie i swych uczynków, nie powinniśmy do końca zawierzać swego losu drugiej osobie. Zaufanie to podstawa i warto je powierzyć komuś, kto naprawdę na nie zasługuje, lecz człowiek z natury stanowi nie lada zagadkę i nigdy nie wiemy, kiedy coś ujrzy światło dzienne, zmieniając światopogląd i ocenę. A wtedy solidne fundamenty zaczną się kruszyć, niszcząc to, co starannie budowano…
W TEJ ROZGRYWCE WSZYSTKIE KROKI SĄ MILE WIDZIANE, A NAJBARDZIEJ TE NIEDOZWOLONE.
Linda, jak dotąd, wiodła spokojne, niemalże idealne życie. Wykonywała pracę, którą kochała i nie wyobrażała sobie, aby kiedykolwiek z niej zrezygnować. Dzieliła łoże z zapatrzonym w nią jak w obrazek mężczyzną, gdzie dla nich słowa „miłość, wierność i uczciwość małżeńska” nie stanowiły rutynowej wyliczanki, wypowiadanej przed sługą Bożym. Niestety niespodziewana choroba postanowiła napaskudzić w jej życiorysie. Niczym wampir przyssała się do niej, a wizja rychłej śmierci przyciemniała obraz. Tym samym niecodzienna propozycja stanowiła dla niej klucz do bram, przy których już ktoś powoli wymieniał zamek. Podjęta decyzja miała zapewnić kobiecie spokój, wszakże wierzyła, iż jej ukochany Adam nigdy nie posunie się do zdrady, lecz z czasem przybyły wątpliwości. Rosnące w niej obawy sprawiały, iż traciła rozum. Dotąd otwarta na świat, zamykała się w sobie, izolując od siebie męża i wprawiając go w osłupienie. Traciła zmysły, wyszukując czegoś, co nie istniało (lub istniało?), obudowując się fortecą stworzoną z kłamstw. Natomiast Nayhija na tym korzystała. Uwielbiająca wygrywać drapieżna kobieta tylko czekała na moment, kiedy owinie sobie pana Hilla wokół palca. Nieustępliwa, wiedząca czego chce, mieszając zaplanowane zagrywki z nieprzewidywalnymi ruchami, siejąc zamęt i doprowadzając Lindę do rozpaczy. Nie ma co, rywalizacja między nimi nie należała do najzdrowszych. Wyniszczająca, toksyczna, wpływała na otoczenie, nie zostawiając je obojętne na toczącą się walkę. Dwa przeciwstawne żywioły, a pomiędzy nimi nieświadomy warunków umowy i przyczyny jej zawarcia, pan Hill…
Adam. Ciężko było mu nie współczuć, gdzie z jednej strony miał powoli stroniącą od jego dotyku, odsuwającą się od niego żonę oraz kuszącą, atrakcyjną młodą kobietę, która zdawała się dać mu to, czego tak mu zaczynało brakować – bliskości. Oszołomiony nadmiarem bodźców, nie wiedział, co tak właściwie się dzieje i w czym tkwi przyczyna. Sam nieraz mylił sny z jawą, czując, jak sam traci grunt pod nogami.
Ci bohaterowie mieli swoje wady i zalety, ale nie można odmówić im wyrazistości. Każdy, bez wątpienia, nie pozwalał na to, by pozostać na niego obojętnym. Wykreowani tak, aby bez problemu wczuć się w ich położenie, szeptać pod nosem dopingujące ich do walki słowa i zaciskać kciuki, aby te się spełniły. Zapadający w pamięć, zajmujący myśli, niepozwalający zasnąć, kiedy analizuje się ich położenie. Po prostu czułam, jakbym miała do czynienia z żywymi, a nie fikcyjnymi postaciami!
Podsumowując. Uwielbiasz patrzeć, jak bohaterowie dwoją się i troją, starając się powrócić do normalności, a przeciwności losu (i pewne osoby) nie pozwalają na to, dokładając więcej kamieni do, i tak nabrzmiałego, plecaka? Nie ma co, masz sadystyczne upodobania! Jednakże dzięki temu wiem, że „30 dni” mogą spełnić twoje wymagania. Także zasiądź przy jednym biurku z Nayhiją Marą i zafunduj sobie
(cyrograf)
umowę na pełną mocnych wrażeń, niebezpiecznych, mrożących krew w żyłach zdarzeń, gdzie autorka pomanewruje tobą tak, że niczym Linda i Adam – i ja – nie przewidzisz zakończenia tej bogatej w rollercoaster wrażeń historię.
Odważysz się złożyć podpis i zaznać szczypty mrocznej strony świata?
„Zostały pani/panu dwa miesiące życia” – to jedno z wielu zdań, których za nic nie chcemy usłyszeć z ust lekarza. Zlepek pozornie błahych słów, a jednak wspólnie utwierdza, że to, co dotąd zdołaliśmy wznieść, lada moment zostanie pozbawione budowniczego. Zaprzeczenie, gniew, wyrywanie włosów z głowy, śmiech przez łzy, czarna rozpacz, panika… Z minuty na minutę popadamy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-21
Kunszt pisarski pani Emilii Kubaszak nie jest dla mnie czymś nieznanym. Lata temu miałam przyjemność przeczytać debiut autorki, który – choć skrywał trochę wad – uznałam za oryginalny, a przede wszystkim udany. To sprawiło, że niecierpliwie wyczekiwałam kolejnej powieści spod jej pióra. Miesiące mijały, człowiek niecierpliwie wypatrywał jakichkolwiek informacji, lecz cisza nie zwiastowała niczego dobrego. Kiedy już traciłam nadzieję, ujrzałam zapowiedź „Bluszczu”. Aż wytrzeszczyłam oczy, nie dowierzając temu, co znajdowało się przede mną. A jednak – pozorny sen okazał się prawdą. Tylko czy było warto tyle czekać?
MOŻESZ BYĆ KIMKOLWIEK ZAPRAGNIESZ, JEDNAK PAMIĘTAJ, ŻE PRZYWDZIEWANIE MASEK NIGDY NIE WRÓŻY NICZEGO DOBREGO.
„Nie sztuką jest udawać kogoś innego, zyskując przy tym wszystko, co najcenniejsze. Sztuką jest osiągnąć sukces, pozostając przy tym całkowicie sobą” – ta dewiza życiowa zdecydowanie nie przypadłaby do gustu pewnej siebie, znającej i skrzętnie wykorzystującej swoje atuty Beacie (Becie), która raz za razem zdobywała to, czego pragnęła, odgrywając przeróżne spektakle. Niczym zawodowa aktorka, lawirowała między bogatymi mężczyznami, opływając w dostatku. Kosztowne prezenty w postaci wycieczek, markowych perfum czy ubrań, najlepsze trunki… kobieta posiadała wszystko, na co tylko wskazała swym wypielęgnowanym paluszkiem. Do czasu, aż na jej drodze nie stanął niejaki Tymański. Jego obecność sprawiła, że wszystko, co do tej pory stanowiło dla niej rutynę, zmieniało zastygnięte kształty. Jak tylko próbowała je dopasować do odpowiednich miejsc, te ponownie zmieniały formę, wywołując przy tym szereg niespodziewanych zdarzeń. Fascynacja mężczyzną mąciła zmysły, odbierała resztki zdrowego rozsądku. Cały czas czułam, jak otaczająca tę dwójkę atmosfera się zagęszcza. Ich wieczne podchody podsycały apetyt na dalsze odkrywanie tego, co wykluwa się z ich znajomości, gdzie w międzyczasie chaos i sekrety powoli zmierzały do przodu, pozwalając sobie na wiele. Zauroczenie nabierało przesiąkającej strony toksyczności. Wylewała się z kartek, chwytała swymi szponami każdego, kto miał „przyjemność” stanąć na drodze tej dwójki. Kiełkujące intrygi, wymykające się spod kontroli sztuczki oraz wszędobylskie tajemnice odbierały mowę. Gdy tylko myślałam, że pani Emilia Kubaszak da chwilę na uporządkowanie tego rozgardiaszu, zezwoli na złapanie oddechu, atakowała z większą werwą. To, co uznawałam za łatwe do rozszyfrowania, szybko przeistaczało się w coś, czego nie byłam w stanie przewidzieć. W trakcie lektury tyle razy wypowiedziałam słowo „WOW”, że gdybym zaczęła liczyć częstotliwość jego wychodzenia z moich ust, prędzej czy później straciłabym rachubę. A ostatnie strony? Rany, toż to była dla mnie katorga, no bo jak można chcieć skończyć coś, co raz za razem wymierza policzek, zaskakując zwrotem akcji? Brzmi dość masochistycznie, ale kocham chwile, kiedy pisarze na sam koniec serwują taką bombę, że jej wybuch zmiata z siedzenia! Nie ma co, autorka powróciła do gry z takim przytupem, że trzeba zatykać uszy, by od tego nie ogłuchnąć!
Pani Emilia Kubaszak miała twardy orzech do zgryzienia. Wkroczyła na niebezpieczne rejony, naznaczając bohaterów niełatwymi przeżyciami. Obdarowując ich problemami, prawie że ukręciła na siebie bicz. Mało kto umie realistycznie odwzorować objawy. Prędzej czy później na wierzch wychodzi karykaturalna odsłona, tym samym to, co miało pokazać dojrzalsze oblicze powieści, zagłębienie się w przyczyny pewnych stanów, nabiera infantylności. W przypadku tej autorki nie mogę stwierdzić fuszerki. Odrobiła pracę domową, nie zezwalając sobie na niedociągnięcia. No, prawie. W przypadku niektórych osób aż się prosiło, by znacznie lepiej je przedstawić. Karmienie skrawkami wzmagało apetyt, tym samym liczę na to, że pani Emilia Kubaszak powoli skrobie kolejny tom, pozwalający ujrzeć to, co zostało nieco zatajone. Również nieco odrzuca sam fakt, że prawie każdy mężczyzna ślinił się na widok naszej Bety. Przepraszam, jednak nie wydaje mi się to prawdopodobne. Na pewno wśród tej zgrai znalazłby się ktoś, kto nie przepada za taką urodą i ceni sobie coś zgoła innego. Nieraz przewracałam oczami, gdy kolejny przedstawiciel płci męskiej niemal jadł z jej stóp. Spora wada, oj, spora.
JESTEŚ JEGO ŻONĄ, TAK? A WIESZ, JAK BARDZO MNIE TO NIE OBCHODZI?
Beta to ten typ człowieka, z którym za nic w świecie nikt nie chciałby podjąć się prób przyjaźni. Zapatrzona w siebie jedynaczka bogatych rodziców, pewna siebie i swoich atutów singielka, dla której przelotne romanse, pławienie się w luksusie i zbieranie drogocennych prezentów bardziej pasuje, niżeli stabilizacja. Jeżeli coś sobie ubzdura, nikt i nic nie powstrzyma jej przed dostaniem tego – w końcu prędzej czy później to otrzymuje. Do czasu. Wraz z pojawieniem się w jej życiu równie kochającego ostrą zabawę Mirka, reszta świata mogłaby przestać istnieć. Dotąd nieumiejąca sobie nigdzie zagrzać miejsca, wpadająca z jednych ramion do drugich, postanowiła za wszelką cenę stać się najważniejszą kobietą w życiu cenionego wśród rekinów biznesu Tymańskiego.
Nie cierpiałam jej. Och, nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakie ta harpia wzbudzała we mnie odruchy! Nieraz pragnęłam tak chwycić ją za te wypielęgnowane włoski i ofiarować cenną lekcję życiową. Nie umiałam zdzierżyć jej zachowań rozkapryszonej panienki, lecz z drugiej strony intrygowała mnie. Mogłam na nią nadawać, wymyślać dla niej coraz to ciekawsze wyzwiska (wyperfumowana lampucera to tylko początek tej zabawy), jednakże nie mogę odmówić kobiecie tego, iż była ciekawą postacią. Popapraną, toksyczną, próżną księżniczką, ale ciekawą. Równie sam Mirosław intrygował. Choć sam nie był lepszy, nieraz wprawiał w zniesmaczenie, to jego gesty, zachowania także posiadały swoje źródło, które chciałam poznać i zrozumieć. Ich relacja zmieniała barwy, zaciskała pętlę wokół szyi, podduszając. Wyzwalała praktycznie bolesne ładunki, nie dając szans na chwilę spokoju. Wiem jednak jedno – pod żadnym pozorem nie można próbować budować szczęścia na czyimś nieszczęściu, bo to miewa poważne skutki, których nie zdoła się tak łatwo zatuszować.
W tej historii nie ma miejsca na przypadki. Każdy, kto choć raz pojawił się w życiu Beaty, niósł ze sobą coś, co nadawało barw tej historii. Tytułowy bluszcz oplatał każdego bohatera, zacieśniał ich ścieżki, odbierał wolność. Przewijające się przez strony postaci wzbudzały współczucie, wywoływały wściekłość, zachęcały do uśmiechu czy też wyciskały łzy. Różne oblicza, różne życiorysy, jeden cel – chęć odnalezienia życiowego celu. Bo łatwo jest obrać znaną trasę. Trudniej jest porzucić to, co znane i udać się w przeciwnym kierunku, nie wiedząc, na co się natknie.
Podsumowując. „Bluszcz” sprawia, że nawet gdy odłożysz książkę, to i tak nie do końca zdołasz uwolnić się od tamtego świata. Toksyczna miłość i zawzięta walka o to, czego się pragnie, pozostaje w głowie na dłużej, buszując w niej i nie pozwalając na normalne funkcjonowanie. Wszechobecne intrygi, zacierające poprzednie wersje pozornych prawd sekrety oszołomią i wytrzepią niejednego. Tym samym nie sięgaj po tę książkę, kiedy nie masz czasu – nie zreflektujesz, gdy okaże się, iż masz go jeszcze mniej. Wciąga do ostatniej strony!
Kunszt pisarski pani Emilii Kubaszak nie jest dla mnie czymś nieznanym. Lata temu miałam przyjemność przeczytać debiut autorki, który – choć skrywał trochę wad – uznałam za oryginalny, a przede wszystkim udany. To sprawiło, że niecierpliwie wyczekiwałam kolejnej powieści spod jej pióra. Miesiące mijały, człowiek niecierpliwie wypatrywał jakichkolwiek informacji, lecz cisza...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-30
Obecnie sporo mówi się o naturalności. Wiele magazynów oraz stron poświęconych modzie, urodzie czy stylowi życia wprost zachęca do akceptacji tego, kim jesteśmy, odrzucając fałszywe tożsamości. Niejednokrotnie podkreślają, że nie powinniśmy patrzeć na innych, tylko liczyć się z własnymi uczuciami, bo to nie obcy ludzie są w naszych skórach. To nie oni przejdą za nas przez życie. Liczne słowa wsparcia zazwyczaj pomagają. Zaczynamy wierzyć w siebie, robiąc to, co kochamy, nie bacząc na czyjeś krzywe spojrzenia – przede wszystkim liczy się nasze samopoczucie. Ukazujemy prawdziwe oblicze, wreszcie wychodząc z zatęchłej skorupy. Tylko nie zawsze możemy pozwolić sobie na bycie sobą. Wszelkie porady schodzą na dalszy plan, kiedy coś – lub ktoś – decyduje za nas…
MIŁOŚĆ DO SKRZYPIEC JEST NIE TYLKO UZALEŻNIAJĄCA. MIŁOŚĆ DO SKRZYPIEC WYZWALA ZE SZPONÓW SAMOTNOŚCI
Twórczość Alicji Wlazło znam nie od dziś. Dotąd śmiało poruszająca się po fantastycznych sferach, gdzie robiła krótkotrwałe skoki w bok z innymi gatunkami, postanowiła wdać się w dłuższą relację z powieścią sensacyjną z domieszką romansu. Wiadomo, w tutejszym świecie nie można aż nadto szaleć, gdyż ważne jest trzymanie się realiów, jakie panują, jednak autorka pokazała, że umie okiełznać swoją nadmierną kreatywność, tworząc coś, przy czym człowiek rzeczywiście uwierzy, iż to mogło gdzieś się wydarzyć. Powoli ujawniała ścieżki swoich pogubionych, stłamszonych przez trudną przeszłość bohaterów, stawiając przed nimi nie jedno, a wiele wyzwań, z jakimi toczyli batalie. Doglądałam tego z szeroko otwartymi oczami. Raz za razem przypominając sobie o tym, iż wypadałoby oddychać. Brnęłam wraz z nimi, doglądając nie zawsze kolorowych chwil, ignorując pokusę podgryzania paznokci. Widziałam ich rozterki, odczuwałam ból i tęsknotę, jakie towarzyszyły im niemal od zawsze. Niczym rozbitkowie na tonącym statku, odnaleźli się tylko po to, by razem zaginąć w odmętach wody, próbując dostrzec tego drugiego…
Miłość do skrzypiec narodziła się u mnie w dniu, kiedy po raz pierwszy natrafiłam na kanał uzdolnionej, charyzmatycznej Lindsey Stirling. Słysząc „Crystallize” miałam ciarki, jakich dotąd nie zaznałam przy żadnej innej piosence. Od tamtej chwili przesłuchuję jej każdy album, skrycie marząc o nauce gry na tym instrumencie. Tym samym dochodzę do najistotniejszej kwestii. Skrzypce – to właśnie one tworzą fundament tej historii. Gdyby nie one, ścieżki Theo oraz Very nigdy by się nie skrzyżowały, przez co te obie zagubione dusze nadal by błądziły między tłumami. I to one najmocniej zachęciły mnie do tej powieści. Czy jestem usatysfakcjonowana? Jak najbardziej! Ten instrument wniósł wiele barw w ich szarobure życia, pozwalając docenić to, co tylko przez moment jest uchwytne. Pomógł zbudować przepiękne wspomnienia, jakich nic innego nie mogłoby im ofiarować. Z czasem muzyka ich dusz powoli przycichła, ustępując miejsca innym dźwiękom, tym z wnętrza serc. Chaotyczne, niepoukładane nuty sunęły po pięciolinii, doprowadzając mnie do różnorakich reakcji. Gdyby ktoś widział, co „Nim nadejdzie świt” ze mną wyprawia, zapewne by zapragnął wzywać egzorcystę. Tylko jak inaczej się zachowywać, gdy co rusz na wierzch wychodziły nowe rewelacje, z którymi nie zawsze dało się pogodzić? No jak? A tutaj nie dość, że miałam styczność ze zwyczajną egzystencją (bo inaczej nie mogę nazwać tego, przez wgląd na bohaterów) z nietuzinkowymi wyskokami, doskonale kontrastującymi z różnymi światami, w jakich prowadzili swe żywoty Vera i Theo, to jeszcze dochodziły poboczne kwestie, nakreślające nowe drogi, którymi zapewne kiedyś się podąży.
Koniec głaskania po główce i szeptania słodkich słówek – nadszedł czas na trochę goryczy.
Alicja Wlazło ma to do siebie, że lubi budować napięcie. Bawić się emocjami, byle tylko czytelnik nie wiedział, co ma ze sobą począć, bo nie umie usiedzieć w miejscu. Robi to małymi, najczęściej przemyślanymi krokami. Jak ma coś wybuchnąć, to pewien czynnik musi po prostu nabrać mocy urzędowej. I tak też było tym razem. Bomby eksplodowały we właściwych momentach. Gdyby dało się usłyszeć ten huk, zapewne skończyłabym z utratą słuchu – tak wiele się działo! Tyle że… czasami widziałam, iż autorka chciała tego jak najwięcej. Pragnęła stworzyć tę pozornie niewinną, co nieco przesiąkniętą mrocznym światkiem historię tak, by czytelnik czuł się tak, jakby ktoś poraził go prądem. A to ją odrobinę gubiło. Napoczynała wiele wątków, nadając nowych konturów obecnej historii, ale część z nich traciła się z oczu lub pozostawała bez słowa wyjaśnienia. Zdaję sobie sprawę, iż ma powstać kolejny tom, lecz lepiej by to wyglądało, gdyby jakaś część została wyjaśniona już tutaj, coby raz na zawsze to zakończyć, czyli tak, jak na to zasługiwało. Jak kocham Alicję za jej kreatywność, tak jednocześnie nienawidzę za coś takiego! Następnym razem, proszę cię, pozamykaj pewne wątki lub rozważ ich istnienie, bo jeżeli czytelnik się pogubi – będzie krucho!
CZŁOWIEK O DWÓCH TWARZACH? CODZIENNOŚĆ!
Theo od lat starał się sprawić, by jego rodzice byli z niego dumni. Uczęszczający na zajęcia z kickboxingu, mogące zbliżyć go do ojca, oraz uczący się grać na skrzypcach, ku uciesze matki, chciał przede wszystkim być przez nich zauważony. Jak jeszcze kobieta stanowiła dla niego niemałe oparcie, tak mężczyzna często stawiał pracę nad rodzinę, co nie wpływało zbyt dobrze na relacje. Jego ciągłe nieobecności tworzyły niemałą przepaść, mogącą zniszczyć to, co do tej pory udało się wybudować. I tylko matka, choć też posiadająca własne zmartwienia, nie pozwalała mu na przesiąknięcie gniewem. Natomiast Vera nigdy nie mogła robić to, co chciała. Niczym marionetka w rękach zimnej, dystyngowanej matki, spełniała każdą jej zachciankę, gdzie ta próbowała przeobrazić ją w człowieka pozbawionego jakichkolwiek uczuć. Zawsze działająca pod jej dyktando, niemająca własnego zdania, z zazdrością doglądała innych rodzin, pragnąc zamienić się z kimś miejscami. Tylko miłość do skrzypiec pozwalała jej utrzymać równowagę, która lada moment mogła zaniknąć. Tym samym nie powinno nikogo dziwić, iż ich przypadkowe spotkanie odcisnęło na obojgu piętno. Oboje naznaczeni przez los, pozbawieni własnych tożsamości, szukali u siebie wsparcia, choć ich znajomość również nie należała do najłatwiejszych. Ja sama z początku widziałam, że między nimi kwitnie gorące uczucie, jakim mogliby spalić nie tylko Ziemię, ale i całą galaktykę. Lgnęli do siebie, łaknąć czułości i akceptacji, lecz to na pewno nie była miłość. Theo i Vera byli – przede wszystkim – sobą zafascynowani. Brakowało im kogoś, kto zrozumie ich obawy i nie będzie bezpodstawnie oceniać. Kogoś, kto udźwignie narastające problemy, gdzie u każdego co innego stanowiło kulę u nogi. Fascynacja pozwalała obojgu choć trochę liznąć normalności, jakiej im brakowało. Bo jak jeszcze w życiu Theo pojawiali się ludzie, dla których był ważny i często ratowali go z opresji, wyzwalając z objęć demonów przeszłości, tak Vera musiała liczyć tylko na siebie (lub na chłopaka). Przyzwyczajeni do noszenia masek, po prostu nie umieli ich zdjąć przed innymi. Na dodatek, w przypadku Theo, sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Wychowywany zupełnie inaczej niż Vera, mogący decydować o przyszłości, był pozornie w lepszej sytuacji, lecz nawet to nie uchroniło go przed popadaniem w obłęd, gdzie tylko kobieta przywracała mu wiarę w lepsze jutro. Jednakże trochę wadził mi element związany z czasem, którego… tutaj zabrakło. Momentami czułam, że ta relacja… że to… dzieje się za szybko. O wiele za szybko. Fascynacja fascynacją, wchodzi tam też pożądanie, jednakże autorce zdarzało się podkreślać, iż to wielka miłość. Nie sądzę. Już wcześniej zrobiłam o tym wywód, więc nie zamierzam się powtarzać, aczkolwiek wiem, iż nie każdy to kupi. Romantycy, poszukujący miłosnych akcentów, będą zachwyceni, lecz ci analizujący ociupinkę mniej. Przypuszczam jednak, iż jest to spowodowane niewiedzą. Nie mam tutaj na myśli brak przygotowania Alicji, a to, że Theo i Vera nie znali właściwego pojęcia miłości, bo choć ktoś miał dobry wzorzec, mógł go nie dostrzegać, zwracając uwagę na coś zgoła innego. Dobrze, kończę mój wywód, bo zaraz znowu się aż nadto rozgadam!
Podsumowując. Alicja Wlazło udowadnia, że wystarczy jedno przypadkowe spotkanie, aby wywrócić czyjś świat do góry nogami i sprawić, że życie bez tej drugiej osoby wydaje się pozbawione sensu. „Nim nadejdzie świt” to wprawiająca w szybsze bicie serca, dająca nadzieję na lepsze jutro opowieść, która trzyma w napięciu do ostatnich stron, a dźwięk skrzypiec będzie kojarzyć się tylko z Theo i Verą. Uwielbiam, uwielbiam, uwielbiam! Alicja – oby więcej takich mocnych, emocjonalnych historii!
Obecnie sporo mówi się o naturalności. Wiele magazynów oraz stron poświęconych modzie, urodzie czy stylowi życia wprost zachęca do akceptacji tego, kim jesteśmy, odrzucając fałszywe tożsamości. Niejednokrotnie podkreślają, że nie powinniśmy patrzeć na innych, tylko liczyć się z własnymi uczuciami, bo to nie obcy ludzie są w naszych skórach. To nie oni przejdą za nas przez...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-02-10
Nikt z nas nie jest idealny. Choćbyśmy chcieli, prędzej czy później popełnimy pozornie drobny błąd, który niestety może zaważyć na tym, jak będziemy postrzegani. I to w naszym interesie zostaje kwestia tego, czy postanowimy go naprawić, modląc się o uzyskanie drugiej szansy, czy jednak pozwolimy, by tocząca się ze wzgórza skała dalej siała spustoszenie. Zazwyczaj wybieramy mniejsze zło. Okazujemy skruchę, eliminując jej skutki, dzięki czemu zasługujemy na łagodniejszy wyrok w oczach innych. Stąpamy niczym po kruchym ludzie, uważając na każdy najdrobniejszy krok, by uzyskać upragnione wybaczenie. Tylko nigdy nie możemy wiedzieć, czy to nie jest gra. Gra pozwalająca uśpić czujność, by móc zaatakować ze zdwojoną siłą, siejąc przy tym wymarzone spustoszenie...
POKÓJ NIGDY NIE BYŁ OPCJĄ
Po spektakularnym zakończeniu „Mroku”, wyczekiwanie na „Iskrę” stało się niemal moim priorytetem. Nieświadomość tego, co dzieje się z bohaterami doprowadzała do granic szaleństwa! Dlatego też ledwo co powstrzymywałam się przed piciem herbatek uspokajających, wyrywaniem włosów oraz obgryzaniem paznokci, kiedy dostrzegałam przesuwającą się premierę. To sprawiło, że ponowne wkroczenie do świata Zaprzysiężonych stało się dla mnie intensywniejsze. Pierwsze rozdziały, przypominające poruszający się na wietrze niepewny płomień świecy, tylko wzmagały apetyt na mocniejsze doznania, których – na całe szczęście – nie zabrakło. Urywające narracje dolewały jedynie oliwy do ognia. Przeskakujące w kulminacyjnych momentach, pozwalały wzniecić ogień ekscytacji, niepewności i frustracji. Pomieszane z ogromem tajemnic, wiszących w powietrzu skomplikowanych intryg oraz ogromem podchwytliwych wątków, wprowadzały zdrowy chaos, napędzając lawinę zwaną pożądaniem. Pożądaniem wiedzy oraz magii, jaka otaczała bohaterów. Czułam jej wzmocnione działanie, całkowicie otworzyłam się na te przepełnione mocą doznania. Z precyzją ryjącego w ziemi kreta zagłębiałam się w tym świecie. Nie zamierzałam poprzestać na zerwaniu z niego warstwy wierzchniej. Liczyło się tylko to, by całkowicie się przede mną obnażył, na co Alicja Wlazło, choć niechętnie, przystanęła. Nadal pozostaje wiele niewiadomych, do których nie jestem w stanie się dobrać, lecz udzieliła mi odpowiedzi na wiele zabłąkanych w umyśle pytań, dzięki czemu czuję się jeszcze bardziej zżyta z tym fantastycznym światem. Światem, który zawsze znajdzie sposób, aby zaczaić się za plecami i wbić w nie sztylet. Tak… zakończenie „Iskry” ścina z nóg, a każda próba podniesienia się nie przynosi zamierzonego efektu. Alicja – coś ty znowu odwaliła?
Jak w poprzednim tomie fabuła najczęściej kręciła się wokół Ziemi, iście związanej z pragnącą odzyskać swoich bliskich Laureen, tak w „Iskrze” możemy – wreszcie – w pełni podziwiać widoki terenów zamieszkałych przez Zaprzysiężonych. Surowe warunki Daenionu, choć pozornie niesprzyjające zamieszkiwaniu tamtejszych rejonów, zawładnięte przez obdarzonych magią wojowników, zyskiwały w oczach. Wybitnie uświadamiały, że nie służyły one przede wszystkim do odpoczynku. Przebywając tam, miało się pewność, iż wkrótce zacznie się wylewać siódme poty lub wyczekiwać na zadania, pozwalające odkrywać dalsze ziemie. Ziemie przesiąknięte innymi barwami, naznaczone obcą kulturą, deptane przez odmienne gatunki, gdzie te nie zawsze posiadały pokojowe namiary. Do ukazania tak drastycznych różnic warunkowych trzeba posiadać olbrzymią wyobraźnię oraz umiejętność ukazywania ich, by zachwycać, a nie zadręczać czytelnika, co niewielu jest w stanie osiągnąć. W przypadku autorki nie trzeba się o to martwić. Syte opisy nie kolidują z dynamizmem akcji. Stają się jednością, gotową na to, by komuś służyć.
Nie samym pędem za niebezpiecznymi zdarzeniami, przelewami krwi (zarówno winnych, jak i niewinnych) oraz zwalczaniem skomplikowanych ścieżek losu człowiek żyje, dlatego należałoby zadbać o uspokojenie wewnętrznego pożaru. Ugaszenie jego części, aby ten nie spopielił każdego skrawka ziemi. A że autorka uwielbia szaleństwa, obawiałam się, czy nadejdzie chwila spokoju. Niepotrzebnie. Alicja Wlazło zadbała o zdrowie czytelników, nie chcąc mieć nikogo na sumieniu. Po każdej fabularnej burzy pozwala słońcu wyłonić się zza ciężkich chmur, byśmy mogli ogrzać się w jego cieple i uspokoić rozszalałe serce. Może to sprawiało, że otrzymywała czas na podłożenie kolejnego ładunku wybuchowego, jednak to uczy cieszenia się chwilą. Trochę dziwnie to brzmi, ale taka jest prawda. W połączeniu z historią pomaga w nauce doceniania tego, co się dostaje. Życie wielokrotnie może nam wkładać kamienie do butów i obsypywać bieliznę proszkiem wywołującym swędzenie, ale gdy tylko będziemy skupiać się na problemach, prędzej czy później oszalejemy. A na to nie można pozwolić!
POPEŁNILIŚMY JUŻ TYLE BŁĘDÓW… PORA NA KOLEJNE!
W życiu Laureen, a raczej Kalisty, zaszły kolejne zmiany, tym razem teoretycznie dobrze zaplanowane. Jako nowicjuszka w szeregach Zaprzysiężonych mogła wreszcie przestać udawać kogoś, kim nie jest. Zrzucić maskę i ukazać drzemiącą w duszy prawdziwą naturę. Sięgnąć po upragnioną wiedzę, chłonąć ją i udoskonalać techniki walk, pozwalające jej przetrwać w tak brutalnym świecie. Teoretycznie, gdyż nadal ciążyły na niej pewne przyrzeczenia, o których nie zamierzała zapomnieć, co wyraźnie odbijało się na relacjach kobiety z pozostałymi. Choć znalazła sprzymierzeńca w Sigarrze, mężczyźnie gotowym brać na siebie całe jej cierpienie, wyraźnie odczuwała, jak ich pozornie silna więź oraz zrozumienie powoli słabną. Ośli upór Liz wyraźnie wzmagał niechęć Zaprzysiężonego do planu. Dostrzegając w nim same wady, uparcie odmawiał wcielenia go w życie, czym niezmiernie ją ranił. Ale wiecie co? Tak właściwie Sigarr… sam nie wiedział, czego chce. Raz pozwalał kobiecie się do siebie zbliżyć, by parę uderzeń serca później skutecznie ochładzać ich i tak napięte relacje. Po części wina leżała po stronie niezdecydowanej Kalisty, która także do końca nie wiedziała, czy pozwolić sobie na nowe uczucie, czy też czekać cierpliwie na wieści o mężu, ale sam Zaprzysiężony niczego nie ułatwiał. A to spowodowało, że została otworzona furtka dla kogoś zgoła innego. Kogoś, kogo już w pierwszym tomie pokochałam do szaleństwa i piszczałam z radości, gdy dostał więcej przestrzeni do pokazania swojej cudowności. Tak, tak, mowa o Silimirze, którego oficjalnie mianuję moim książkowym mężem! Mężczyzna zdobył mnie swoją inteligencją oraz chłodną kalkulacją, a przede wszystkim zdrowym rozsądkiem. Zdarzało mu się popełniać błędy, jednak kiedy było trzeba, stawał na wysokości zadania, oferując pomocną dłoń. No i – jakżeby inaczej – w wielu aspektach nadal pozostał wielką niewiadomą, no ale w jego przypadku było to sporym pozytywem. Także wykrzyczę to głośno i wyraźnie: JESTEM W #TEAMSILIMIR! I się tego nie wstydzę!
Pamiętam, jak niegdyś Nancy zrobiła na mnie dobre wrażenie. Serdeczna kobieta, totalne przeciwieństwo nieumiejącego panować nad sobą Ladysława, była niczym zbawienna maść na trudno gojące się rany. Dlatego jej obecne zachowanie sprawiało, że miałam spory mętlik w głowie. Sympatia, jaką obdarzyłam bohaterkę, przez co często przyłapywałam się na tym, że jestem względem niej podejrzliwa. Przestawałam jej ufać, co przy „Mroku” byłoby to nie do pomyślenia. Również inni objawiali swoje nieprzyjacielskie oblicza, skazując się na to, że nie wiedziałam, co tak naprawdę mam o nich myśleć. Ale to wyraźnie podkreśliło, że nawet najlepszym zdarzają się chwile słabości. Że również popełniają błędy, od których zależą losy innych. Że tak właściwie błądząc, próbując odnaleźć swój cel i go wypełnić. Tym samym nie można im odmówić autentyczności, bo cóż… przecież nie zalicza się ona do zdradzieckiej perfekcyjności.
Podsumowując. Wrzesień, październik, listopad… Nie mogłam się doczekać, aż „Iskra” trafi w moje ręce, a kiedy tylko ją dorwałam, pochłonięcie jej stało się moim priorytetem. I ani trochę nie żałuję, że przez to przestawałam istnieć dla reszty świata, bo na taką kontynuację warto było czekać. Dostałam właśnie to, o czym skrycie marzyłam: przemyślane w każdym calu intrygi, czy rozrastające się niczym chwasty tajemnice. Nie zabrakło też miejsca na porywającą akcję, po której żaden włos nie znajduje się w tym samym miejscu, co przed wyruszeniem w fantastyczną, pełną niebezpieczeństw przygodę. Dlatego też ponownie zaryzykuj i oddaj się w ręce Zaprzysiężonych lub stań się pożywką dla potępionych, ale jedno jest pewne: Jeżeli znasz „Mrok”, koniecznie dorwij swój egzemplarz „Iskry”. Gwarantuję swoim nazwiskiem, że warto było wykazać się cierpliwością, by otrzymać taką dawkę sytej kontynuacji, gdzie zakończenie bez wahania wyszarpuje serce z piersi!
Nikt z nas nie jest idealny. Choćbyśmy chcieli, prędzej czy później popełnimy pozornie drobny błąd, który niestety może zaważyć na tym, jak będziemy postrzegani. I to w naszym interesie zostaje kwestia tego, czy postanowimy go naprawić, modląc się o uzyskanie drugiej szansy, czy jednak pozwolimy, by tocząca się ze wzgórza skała dalej siała spustoszenie. Zazwyczaj wybieramy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2019-04-03
Przeszłość. Można mieć z nią różne doświadczenia. Dla jednych ludzi jest skarbnicą wielu wspaniałych chwil. Z przyjemnością do niej wracają, aby powspominać dawne dzieje z łezką w oku lub próbując odtworzyć dane sceny z życia. Dla innych zaś stanowi temat tabu. Żyjący dniem dzisiejszym, nie uznają jej. Wolą nie rozpamiętywać, skupiając się na tym, co jest tu i teraz. Przeszłość może również malować się w ciemnych barwach, przenikających do teraźniejszości. Tłamsi, nie pozwala wziąć głębszego oddechu, jest niczym cichy morderca. Rozdrapywane rany są w stanie zmusić do zamknięcia się w sobie.
A co, jeśli jest ona dla kogoś całkowicie nieznana?
ALE ICH KRĘCĄ TAJEMNICZE MIEJSCA
Kiedy już myślałam, że w poprzednim tomie bohaterowie biją rekord w ilości zrobionych kroków w krótkim czasie, tak w „Jeziorze Cieni” jeszcze bardziej zaszaleli. Wręcz nie mogli usiedzieć w miejscu! Ale nie ma w tym nic dziwnego – w końcu Lirr oraz Raiden byli zmuszeni uciekać przed bezwzględną królową Ysborga i jej potężnym sojusznikiem, gdzie schwytanie nie mogło skończyć się dla nich dobrze. Dzielnie podążałam za nimi, mając wyraźny podgląd na ich kolejne przygody. A te nie zawsze można było uznać za bezpieczne! Połączona ze sobą w magiczny sposób, niemal zmuszona do współpracy dwójka co rusz wpadała w tarapaty. Nieraz myślałam, że nie może zdarzyć się nic znacznie gorszego, wtedy Maria Zdybska pokazywała, w jak ogromnym błędzie się znajdowałam. Akcja pędziła na łeb, na szyję. Fale różnorakich emocji atakowały z impetem, nie przejmując się tym, że człowiek ledwo zipie od nadmiaru wrażeń. Nawet zdarzało mi się rozmyślać, czy aby na pewno Lirr oraz Raiden dotrą bezpiecznie do upragnionego celu!
Oprócz licznych dramatycznych zdarzeń znalazło się również miejsce na sporą porcję ciekawych, wywołujących szeroki uśmiech rozmów, podczas których więź między tą dwójką raz się wzmacniała, a raz wiało od nich krystalicznym chłodem. Pojawiło się również o wiele więcej magii, gdzie ta – nie zawsze dająca się ujarzmić – wprowadzała niemały zamęt. Nie inaczej było z tajemnicami spowijającymi bohaterów. Żeby je odkryć, trzeba było być niezwykle cierpliwym! Pojawiła się również szansa lepszego wniknięcia w stworzoną przez autorkę krainę. Malownicze, zapierające dech krajobrazy płynnie mieszające się z wywołującymi dreszcze niebezpiecznymi rejonami zachwycały, równocześnie wzbudzając niepokój. Jednakże to zdarzenia związane z tytułowym Jeziorem Cieni najbardziej wzbudziły moją czujność.
Jak wcześniej miałam się na baczności, uważając na każdy szczegół tej fantastycznej układanki, tak przy nich trzeba było podwoić, a nawet potroić dawkę skupienia. Do końca nie wiedziałam, co tutaj jest brutalną prawdą, a co wyrafinowanym kłamstwem. Nikomu (i niczemu) nie można było ufać. W sumie, autorce też nie powinno się już ufać, bo to, co ona zrobiła... Marysiu, jak mogłaś uczynić coś tak brutalnego? Jak śmiałaś sprawić, że tekst rozmazywał mi się przed oczami, bo nie mogłam nadążyć z potokiem łez, uparcie zalewających moją twarz? NO JAK? Wiem, że dzięki temu podsycasz apetyt czytelników na więcej, ale czy ty jesteś poważna? Jesteś z siebie dumna? Ile jeszcze zadam tutaj pytań, aby pokazać, jak bardzo mnie to zabolało?
JAK ONI ZDOŁALI SIĘ NIE POZABIJAĆ?
Lirr... Chociaż dalej uwielbiała rzucać na prawo i lewo swoimi ulubionymi, oryginalnymi przekleństwami, dało się wyraźnie zauważyć, że nieco przystopowała. Coraz częściej okazywała swój gniew na zupełnie inne sposoby. Nie zmieniało to jednak faktu, że jej ognisty temperament pozostawał bez zmian. Dalej nie dawała sobie w kaszę dmuchać! Aczkolwiek niepewność związana z zamgloną przeszłością wyraźnie dawała jej się we znaki. Dziewczyna z całych sił pragnęła odkryć, kim tak właściwie jest. Sama nie wiedziała, co ma o sobie właściwie myśleć. Do tego dochodziły jeszcze niezrozumiałe uczucia, wprowadzające jeszcze większy chaos w jej głowie. Co zaś się tyczy Raidena... ten – tradycyjnie – był w niesamowitej formie. Nadal sypał ciętymi tekstami, odczuwając niemal chorą satysfakcję z tego, kiedy ta dawała się podpuścić, wyraźnie pokazując swoje niezadowolenie. Tylko tym razem – wreszcie – mogłam odkryć powód jego wrednego zachowania. Poznałam jego prawdziwe oblicze. Odkryłam, że za tym wszystkim kryje się wiele bólu, wiele niewiadomych, przez co otoczył się takim, a nie innym murem. Taka postawa pozwalała mu uwierzyć w to, że panuje nad swoim życiem, gdzie nikt i nic nie będą w stanie podciąć mu nóg. Pozornie różni, łączyło ich wiele. Choć próbowali temu zaprzeczyć, byli dla siebie wzajemną podporą, niosącą nadzieję na lepsze jutro.
Jeżeli miałabym wybrać, który z drugoplanowych bohaterów zasługuje na większą uwagę, bez mrugnięcia okiem wskazałabym optymistycznie nastawionego do świata, lubiącego poflirtować sobie z przystojnymi mężczyznami Mikko. Przyjaciel Lirr (znacznie lepszy od Caela!) dobitnie udowodnił, że dziewczyna zawsze może na niego liczyć, niezależnie od poziomu zagrożenia. Stanowczo stał po jej stronie, nie bojąc się magii, jaka otaczała dwójkę powiązanych ze sobą banitów. Natomiast, gdyby pozwolono mi wtargnąć w fabułę, na pewno mieszkańcom pewnego miejsca mocno by się oberwało. Możliwe, że nie wyszłabym z tego cało, ale chęć dogryzienia im, wykrzyczenia ich arogancji, zadufania w sobie by nade mną zwyciężyła. Pragnęłam ukarać to zadzierające nosy towarzystwo za snucie perfidnych intryg, których tragiczne skutki były im zdecydowanie na rękę...
Żeby nie było, że zawsze na początek wystawiam piękną laurkę, kiedy tylko przechodzę do autora, postawię zacząć od wymierzenia batów. Maria Zdybska ma to do siebie, że jest uparta. Jak się na coś zaweźmie, to nie da rady wyperswadować jej tego z głowy. Do czego biję? Do powtórzeń charakterystycznych cech poszczególnych bohaterów. Jak w „Wyspie Mgieł” przypominała o żyjącej własnym życiem czuprynie Lirr, tak tutaj najmocniej rzucały mi się wzmianki o uśmieszku Raidena (nie dorobił się przez to zmarszczek mimicznych?) i o łabędziej szyi jednej z kobiet, co było drobnym utrapieniem. Wystarczyło raz o tym wspomnieć, bym to zapamiętała, drugi raz, abym uznała, że mocniej utrwalę sobie tę informację, by później wiedzieć, że to akurat ona się pałęta. Kolejne razy dostarczyły już występ muzyczny, wykonany przez zespół „Zgrzytanie Zębami”. Dobrze, starczy tego batożenia demonicznymi widłami. W końcu trzeba przejść do tej przyjemniejszej części.
Maria Zdybska ponownie oczarowała mnie wykreowanym przez siebie światem. Zręcznie manewrowała słowami, by te, łącząc się w magiczną całość, ofiarowały mi wciągającą historię. I to tak pochłaniającą, że wystarczyła doba, abym poznała dalsze losy Lirr. Dosłownie nie umiałam się oderwać, byle tylko jak najszybciej odkryć, co takiego autorka wymyśliła. Podobało mi się również to, że wprowadziła wątek, gdzie pokazała, że nie można obdarzać zaufaniem każdego, kto wyciąga do nas pomocną dłoń, bo nigdy nie wiadomo, czy czasem nie chwyci naszej ręki, aby pociągnąć nas w ogień. Trzeba z rozwagą zawierać znajomości, by później tego gorzko nie żałować.
Podsumowując. Powiadają bowiem, że kontynuacje bywają słabsze od poprzednich części. Że autorzy osiadają na laurach i poziom drastycznie spada, przez co czuje się spory niedosyt. Uspokajam – „Jezioro Cieni” uniknęło słynnej klątwy, dzięki czemu nadal można rozkoszować się niesamowitą, pełną magii, tajemnic i sporych wrażeń przygodą dwójki charakternych bohaterów. Popłyńcie ponownie na szerokie wody z Lirr i Raidenem, pozwalając poprowadzić się w najdalsze zakątki wyobraźni Marii Zdybskiej. Gwarantuję, że nie będziecie się nudzić!
Przeszłość. Można mieć z nią różne doświadczenia. Dla jednych ludzi jest skarbnicą wielu wspaniałych chwil. Z przyjemnością do niej wracają, aby powspominać dawne dzieje z łezką w oku lub próbując odtworzyć dane sceny z życia. Dla innych zaś stanowi temat tabu. Żyjący dniem dzisiejszym, nie uznają jej. Wolą nie rozpamiętywać, skupiając się na tym, co jest tu i teraz....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2018-11-19
2018-10-09
„Kiedyś to było...” – właśnie te słowa powtarzam za każdym razem, kiedy widzę dzieci w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym, które – zamiast bawić się w berka lub chowanego – wiecznie pochylają się nad swoimi telefonami komórkowymi. Zapatrzone w ich ekrany nie dostrzegają wielu otaczających ich rzeczy, nie czerpią z nich żadnej frajdy. Spacerując po chodniku, odkopują na bok zagradzające im drogę patyki, które niegdyś by im służyły jako pistolety podczas zabawy w policjantów i złodziei. Sterta liści nie kusi ich do tego, by odrzucić plecak na bok i wpaść w nią lub obrzucać się nimi z przyjaciółmi. Doprawdy ciężko jest mi z tą myślą, iż aktualnie większą karą dla młodych ludzi jest właśnie odebranie tej elektronicznej zabawki, niżeli zakaz wyjścia na plac zabaw do swoich rówieśników. A jeszcze paręnaście lat temu oznaczało to katastrofę na skalę światową. I właśnie tego typu problem porusza w swej skromnej objętościowo (lecz bogatej w coś zupełnie innego) książce pani Wanda Szymanowska. Subtelnie ukazuje, kto tak naprawdę stoi za uzależnieniem dzieci od tego „odpychacza ponoć szarej rzeczywistości”...
NIE MASZ CZASU DLA DZIECI? SPOKOJNIE, PRZECIEŻ TELEFON KOMÓRKOWY DOSKONALE IM CIĘ ZASTĄPI!
Przecież wiadomo nie od dziś, że dzieci pociąga wszystko to, co kolorowe i daje im przy tym wrażenie wyśmienitej zabawy. Tym samym trudno nie zauważyć, że większość gier skierowana do młodszej grupy odbiorców uderza w tego typu klimaty, racząc spragnione słodyczy oczęta przeróżnymi odcieniami barw, gdzie niekiedy ich jaskrawość powinna zostać zabroniona. Właśnie dlatego ciężko się dziwić Tomciowi, że kiedy tylko odkrył, co takiego może zagwarantować mu posiadanie telefonu komórkowego, był w stanie zrobić dosłownie wiele, by takowy aparat trzymać w dłoniach. I choć po lekturze sądzę, że nie mógł mieć więcej niż sześć lat, to jak na taki wiek wykazywał się pewną kreatywnością. Ale dla mnie tego typu poczynania nie są czymś nowym. Prawdę powiedziawszy, pani Wanda Szymanowska opisała coś, czego wielokrotnie bywałam świadkiem. Tomcio doskonale odzwierciedla ówczesne zachowania moich siostrzeńców, gdzie ci pochłonięci wirtualnym światem wprost zapominali o tym prawdziwym. Przez to nieraz trzeba było im siłą odbierać sprzęt lub ich szturchać do momentu, aż łaskawie podniosą oczy i odkryją, że ludzkość nie wyginęła. I właśnie to uderzające podobieństwo spowodowało, że ta książka mnie poruszyła. Co więcej, nawet sama poniekąd zrozumiałam, że również zbyt często pochylam się nad ekranem telefonu, robiąc z siebie niewolnika technologii. Pojęłam, iż odłożenie go na parę godzin dziennie nie będzie ekstremalnym przeżyciem, że nie odbiorę sobie przez to dopływu świeżego powietrza. Tylko czy znalazł się ktoś, kto pomógł to samo odkryć Tomciowi?
TOMCIO, TOMCIO... A TY ZNOWU Z TYM SMARTFONEM W RĄCZCE?
Tomcio, jak na kilkuletniego brzdąca przystało, jest gotowy wejść swoim rodzicom na głowy, byle tylko zwrócili na niego uwagę. A ci, zabierający pracę ze sobą nawet do domu, przez większość czasu wiszą na telefonach komórkowych, zapominając o tym, że prócz niej mają jeszcze rodzicielskie obowiązki. Dlatego też, aby nieco zrekompensować swoje zachowanie względem niego, dzielą się z nim swoim „skarbem”, co cóż... nie ma pozytywnych skutków. Zafascynowanemu nowoczesną technologią chłopcu przestają podobać się ówczesne zabawy, które – w porównaniu z nowymi – wydają mu się nad wyraz mdłe. Nowa atrakcja nawet zaczyna przysłaniać mu codzienne rytuały jak krótka rozmowa czy zjedzenie ciepłego obiadu. Nie powiem, rodzice Tomcia myśleli, że chcą dla niego jak najlepiej. Idąc na skróty, nawet nie pojmowali, że właśnie tym oto sposobem wyrządzają dziecku znacznie większą krzywdę. I całe szczęście, że nad całą sytuacją panowała babcia kilkulatka. To właśnie ona – niczym superbohaterka – przejęła pieczę nad tym, aby jej wnuk zyskał coś, na czym kiedyś tak olbrzymie mu zależało. A jak dobrze wiemy, babcie bywają nieźle uparte, także jej metody „naprawy” Tomcia mogły wiele zdziałać. Jednakże, czy jej magia jakoś wpłynęła na Tomcia? Tego już nie mogę powiedzieć!
CZASAMI NIE TRZEBA WIELE, BY MÓC COŚ PRZEKAZAĆ.
Starzy wyjadacze książkowi, którzy oczekują od nich sporej dawki wrażeń, skomplikowanych intryg oraz atakujących umysł akcję mogą się lekko rozczarować przy tym tytule. Autorka (chociaż zazwyczaj kieruje swoje słowa do starszych czytelników) tym razem skupiła się na tym, aby w prosty i zrozumiały sposób objaśnić najmłodszym istotne problemy, z którymi mogą się borykać. Co więcej, przez tę skromną treść także zwraca uwagę tym starszym czytelnikom (czyli w większości rodzicom, którzy czytają swoim pociechom), jak ważne jest spędzanie czasu razem. Ile frajdy sprawia wspólne układanie klocków czy zabawa w ganianego, gdzie te chwile mogą wnieść do życia wiele cudownych historii, które będą później wspominane przez długie lata. Także w ten sposób pobudzamy kreatywność maluchów, no i – przede wszystkim – pokazujemy, że nie są one tylko elementem dekoracji mieszkania czy domu!
Także nie mogę przejść obojętnie obok szaty graficznej książki. Utrzymana w dość rzucających się w oczy barwach okładka wręcz stanowi haczyk, na który bez problemu złapią się wielbiące je dzieci. Również wnętrze cieszy oczy, co tylko potęguje chęć trzymania (i czytania, bo nie można zapominać) „Tomcia Telefoncia” w dłoniach! Pani Tino Wieczorek – dziękuję za ten artystyczny wkład w książkę i mam nadzieję, że również inni go docenią.
Podsumowując, „Tomcio Telefoncio” to nie jest książka jedynie dla rodziców, którzy zaczynają zapominać, że posiadanie dzieci wiąże się z poświęcaniem im uwagi. To także ważna nauka dla wszystkich tych, co wiecznie siedzą nosami w telefonach komórkowych. Po prostu warto je odłożyć i odkryć, że poza nimi także istnieje życie. A kto wie, może dzięki temu odkryjecie, że mieszkający z wami ludzie są mili?
„Kiedyś to było...” – właśnie te słowa powtarzam za każdym razem, kiedy widzę dzieci w wieku przedszkolnym lub wczesnoszkolnym, które – zamiast bawić się w berka lub chowanego – wiecznie pochylają się nad swoimi telefonami komórkowymi. Zapatrzone w ich ekrany nie dostrzegają wielu otaczających ich rzeczy, nie czerpią z nich żadnej frajdy. Spacerując po chodniku, odkopują na...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2017-12-31
Zaina, z powodu paskudnej wojny panoszącej się na terenach Syrii, musiała zostawić za sobą dotychczasowe życie i, wraz z rodziną, opuścić ukochaną ojczyznę. Swoje nowe miejsce na ziemi odnajduje w Polsce, która przyjmuje ich z szeroko otwartymi ramionami, zapewniając bezpieczną przystań. Cała familia powoli przyzwyczaja się do myśli, że nic im nie grozi, a dotychczasowe zagrożenie odeszło w zapomnienie. Powoli, ponieważ Zaina natrafia na wiele przeszkód uniemożliwiających jej się zaaklimatyzować.
Koleżanka z klasy, Jadzia, nie potrafi zaakceptować faktu, że Zaina posiada ciemniejszy odcień skóry, nie do końca poprawny akcent oraz tego, iż ta nie przywdziewa modnych ubranek z wyższej półki. To powoduje, że dziewczynka staje się obiektem drwin. A to jeszcze nie wszystko. Buntująca się z powodu odmienności „nowej” nastawia przeciw niej prawie całą klasę, przez co ta czuje się nieco odizolowana od rówieśników. Na całe szczęście Zaina może liczyć na wsparcie pulchniutkiego Wojtka, który jako jedyny nie boi się przeciwstawić rządom Jadzi i przeciwstawia się jej „władzy”.
Tylko co się stanie, kiedy Jadzia zniknie na parę dni z powodu choroby? Czy nastąpi wtedy ogromna zmiana w zachowaniu uczniów? Czy inni przestaną słuchać słów Jadzi i postanowią dać szansę Zainie? A może tak naprawdę przyczyna tkwi znacznie... głębiej?
Bo najczęściej boimy się tego, co jest nam nieznane.
U każdego książkoholika przychodzi taki etap w życiu, że potężne tomiszcza uginające półki zaczynają odstraszać swoimi gabarytami, przez co z nadzieją poszukujemy czegoś lekkiego. Czegoś, co pozwoli wyzwolić się od skomplikowanych sytuacji, ogromu pułapek zastawionych przez pisarza oraz wielu rozterek głównego bohatera. U mnie właśnie nastąpił taki moment w życiu, ale dzięki pomocy pani Wandy Szymanowskiej, która była miła i ofiarowała mi do lektury egzemplarz „Zainy” szybko odnalazłam to, czego tak bardzo pragnęłam.
Nieprzyjemna atmosfera panująca w Syrii spowodowała, że rodzice Zainy zdecydowali o przeprowadzce do Polski, skąd pochodziła matka dziewczynki. W ten sposób pragnęli zagwarantować jej bezpieczeństwo oraz lepszy start w życie, lecz żadne z nich nie przypuszczało, iż pomimo tylu haseł propagujących pomoc uchodźcom, ich córka zostanie objęta zbiorowym ostracyzmem. Całkowicie odizolowana od przykrych skutków wojny Zaina nie mogła liczyć na wsparcie większości kolegów z klasy. Przecież każdy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, iż początki w nowym miejscu bywają trudne i zaaklimatyzowanie się trwa trochę czasu, to jednak dzieci nie dopuszczały jej do siebie, raz za razem izolując ją, jakby samo przebywanie w tym samym pomieszczeniu, co ona i tak już przekraczało ich możliwości akceptacji. Było mi z tego powodu przykro, a jeszcze bardziej, kiedy poznaje się prawdziwy powód ich zachowania. To całe zapatrzenie w Jadzię i traktowanie tego, co ona powie za święte, jest dość typowym zjawiskiem, które rozprzestrzenia się jak wirus. Wyczuwałam, że każdy bał się przeciwstawić buntującej wszystkich koleżance i kiedy ta znajdowała się w ich zasięgu, to woleli nie ryzykować podpadnięciem. Ale i tak nieraz miałam ochotę wkraść się na karty książki i samodzielnie im wytłumaczyć, iż nie powinny tak się zachowywać. Jako że sama wielokrotnie bywałam obiektem drwin w szkole, doskonale rozumiałam położenie głównej bohaterki. Z całego serca współczułam Zainie tego całego zamieszania wokół jej osoby. Na szczęście mogła ona liczyć na wsparcie Wojtka, który jako pierwszy odważył się przeciwstawić Jadzi i pokazać, że nie obchodzi go odmienność koleżanki. Z ogromnym zaciekawieniem słuchał (a ja czytałam), jak ta opowiada o swojej ojczyźnie z czułością i z wyczuwalną tęsknotą w głosie. Pokazała, że pomimo trudnej sytuacji potrafi docenić każdą wspaniałą chwilę, gdzie większości społeczeństwa nawet się nie śniło, aby cieszyć się z tego, że nie muszą borykać się z aż tak ogromnymi problemami.
Oczywiście drobnym minusem okazała się przewidywalność niektórych zdarzeń, ale w moim przypadku warto wspomnieć, że jest to zupełnie naturalne. W swoim dwudziestokilkuletnim życiu przeczytałam kilkaset książek, gdzie autorzy muszą naprawdę się postarać, aby mnie zaskoczyć, a jako że „Zaina” jest skierowana do znacznie młodszej grupy odbiorców, z ogromną przyjemnością przymknę na to oko. Również zachowam się w ten sposób ze względu na skromne opisy oraz dialogi prowadzone między bohaterami. Wiadomo – chętnie zagłębiłabym się w danym świecie, zachłysnęłabym się nim bez opamiętania, a przecież trzeba brać poprawkę na to, iż nie każde dziecko będzie w stanie przyswoić ogrom informacji, dlatego ta forma przedstawienia losów Zainy jest ogromnym ułatwieniem.
„Nie ma normalnego życia pośród ruin, bez elektryczności, wody, lekarstw, szkoły, sklepów. Człowiek potrzebuje normalności, każdy człowiek, szczególnie jednak dziecko. A jak się nie bać bombardowań, eksplozji, strzelaniny, gwałtownych hałasów?”
Zaina, pomimo dość młodego wieku, wielokrotnie zdołała udowodnić, że jest znacznie silniejsza psychicznie od wielu dorosłych osób. Pokazała to poprzez pozostanie sobą i pielęgnowanie zwyczajów towarzyszących jej w Syrii, kiedy większość zapewne poddałaby się wpływowi przykrych słów i spróbowała przypodobać się swoim oprawcom. Dziewczynka wykazała się również ogromną dojrzałością, kiedy w kryzysowej sytuacji swojego „wroga” zachowała zimną krew, wyciągając do Jadzi pomocną dłoń. Nie można jednak zapominać, że nadal jest ona dzieckiem, które potrzebuje zdrowego kontaktu z rówieśnikami. I wtedy, niczym Anioł Stróż, wkracza przyjazny, pełny optymizmu Wojtek. Chłopiec odrzucił na bok wszelkie uprzedzenia i z ogromną radością zaprzyjaźnił się z Zainą, tym samym również wykazując się odwagą. Niestety przykro się robiło, kiedy Jadzia raz za razem próbowała zniszczyć szczęśliwe chwile dziewczynce i jej druhowi poprzez swoje zachowanie. Tylko tutaj nie można winić aż nadto dziecka, ponieważ to właśnie rodzice są najbardziej odpowiedzialni za to, by nauczyć swoją pociechę szacunku do innych. Taką wiedzę wynosi się właśnie z domu, znikąd indziej.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością pani Wandy Szymanowskiej i muszę stwierdzić, że jest całkiem udane. Autorka zadbała o to, aby odbiór przedstawianej przez niej historii i przekazywana przez jej treść lekcja była akceptowalna dla młodszych czytelników i słuchaczy. Dzieci bez problemu wsiąkną w lekturę, a pomocne w tym ilustracje oraz cieszące oko zdobienia stron znacznie bardziej przyciągną ich uwagę. Rodzice również nie będą zawiedzeni! Otóż mogą oni bez problemu sprawdzić wiedzę wyniesioną przez swoje pociechy poprzez liczne zadania znajdujące się na ostatnich stronach „Zainy”. Moim zdaniem to doskonała okazja, aby przećwiczyć z nimi umiejętność zrozumienia tekstu, która będzie potrzebna w dalszych etapach życia.
Podsumowując:
Pomimo skromnej objętości, „Zaina” uczy młodszych czytelników, że każdy, niezależnie od koloru skóry, wagi, wieku, płci czy innych widocznych różnic w wyglądzie bez żadnego „ale” zasługuje na szacunek oraz możliwość przedstawienia się we właściwy sposób. Książka uświadamia również rodziców, że warto rozmawiać z pociechami na takie tematy, aby nigdy nie powtórzyła się taka sama historia, jak w przypadku Zainy i Jadzi.
Zaina, z powodu paskudnej wojny panoszącej się na terenach Syrii, musiała zostawić za sobą dotychczasowe życie i, wraz z rodziną, opuścić ukochaną ojczyznę. Swoje nowe miejsce na ziemi odnajduje w Polsce, która przyjmuje ich z szeroko otwartymi ramionami, zapewniając bezpieczną przystań. Cała familia powoli przyzwyczaja się do myśli, że nic im nie grozi, a dotychczasowe...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-05-28
Tytułowa hipnoza kojarzy nam się z filmami, gdzie jakiś pan stoi z wahadełkiem, którym macha przed oczami niewinnej osoby. Wypowiada po cichu jakieś słowa i zazwyczaj pada tekst „Jak policzę do trzech i pstryknę, to...”. Znacie to? Zapewne tak. I bohaterowie książki także to znają.
W spokojnej i odizolowanej od reszty miasteczka dzielnicy ginie młoda dziewczyna. Wszelkie ślady wskazywałyby na samobójstwo, jednak pozostawiona przez kogoś wiadomość uświadamia policjantów, że to jednak będzie jedna z trudniejszych spraw. Ktoś bawi się z nimi, próbuje decydować o każdym kolejnym kroku. A oni zachowują się tak, jakby byli... zahipnotyzowani!
„No przecież musisz zaspokoić własne pragnienie! I tak w kółko. I tak cały czas. Upadasz coraz niżej i przez ludzi takich jak my nie masz zwyczajnie szans, aby wyjść z tego dołku.”
To dziwne uczucie, kiedy trylogię zaczyna się od środka, gdy dopiero parę miesięcy później chwyta się za tom pierwszy. Co jak co, ale to moje czytanie od pupy strony kiedyś nabawi mnie wielu chorób, o których wolę nie wspominać, bo moja wredna osobowość wykorzysta to i nadmiernie będzie to ukazywać. Jednak muszę przyznać, że tytułowa hipnoza na mnie nie zadziałała, przez co czeka was czytanie wielu negatywnych emocji, jakie mną targają. Po „Uczniu Carpzova” oczekiwałam świetnej lektury, lecz to, na co natrafiłam uważam za niedopracowane.
Prolog zachęcał do wgłębienia się w książkę, jednak z rozdziału na rozdział czułam się przytłoczona treścią. Miałam nadzieję, że im głębiej wejdę w tę historię, to coś zacznie się zmieniać, jednak po kilkudziesięciu stronach powiedziałam sobie DOŚĆ. To przykre, gdy książkoholik nie zamierza kończyć napoczętej lektury, jednak nawet perspektywa odkrycia, kto mącił naszym policjantom jakoś mnie nie zachęciła. Może kiedyś zdecyduję się na powrót do tej książki, ale jeszcze zastanowię się nad tym. I to wielokrotnie.
„Miała wrażenie, że ktoś za bardzo wziął sobie do serca książki Browna, bo zabawa w symbole do niej nie przemawiała.”
Owszem, Basiura uwielbia bawić się z czytelnikami w kotka i myszkę, prowadząc nas krętymi drogami, byle tylko namieszać w naszych głowach, i pozostawić tam mętlik. To świetna zagrywka na dezorientację, lecz nadmierne opisy z życia bohaterów oraz często powtarzające się wątki w danym temacie nużą. Chciałam wyważonych proporcji w kwestii dialogów i rozmyśleń, jednak przeważało smęcenie w głowie danego bohatera. A dłuższe przebywanie w czyjejś skórze zagraża naszemu życiu lub zdrowiu.
Mimo tak ogromnego minusu z wywlekaniem niepożądanych informacji jestem jednak zdania, że postaci występujące w „Hipnozie” sprawiają wrażenie, jakby każda z nich miała za zadanie wprowadzić coś świeżego w książkę. I w tym miejscu mam rację. Nie ma tutaj schematycznych bohaterów, którzy są tak mdli i przeżuci, że czytelnik zaklepuje sobie wizytę u psychiatry, bo ma już dość takich wrażeń. Tutaj można jedynie zarejestrować się jedynie w celu wspólnego zanalizowania postaci.
Podsumowując:
Bartłomiej Basiura ma ogromny potencjał, jednak w tej książce ukazał jedynie fragment tego, co potrafi. To niedobrze, bo zazwyczaj pierwszy tom decyduje o tym, czy chcemy poznać kontynuację. Tutaj jednak mamy szczęście, że można zacząć od środka, a nie będzie wielkiego problemu. Owszem – kilka rzeczy będzie dla nas zagadką, ale czy w takich książkach właśnie nie chodzi o tworzenie klimatu tajemniczości i grozy?
Nie wiem, czy mogę polecać tę książkę, skoro sama jestem rozczarowana. Może wspomnę tylko to, że jeżeli uwielbiasz, kiedy dialogi są jedynie tłem to możesz zainteresować się „Hipnozą”. Ale uwaga – za efekty uboczne nie odpowiadam.
Tytułowa hipnoza kojarzy nam się z filmami, gdzie jakiś pan stoi z wahadełkiem, którym macha przed oczami niewinnej osoby. Wypowiada po cichu jakieś słowa i zazwyczaj pada tekst „Jak policzę do trzech i pstryknę, to...”. Znacie to? Zapewne tak. I bohaterowie książki także to znają.
W spokojnej i odizolowanej od reszty miasteczka dzielnicy ginie młoda dziewczyna. Wszelkie...
2014-09-14
Wiele razy zdarzyło się, że zadurzałyśmy/zadurzaliśmy się w swoich idolach/idolkach. Nasze pokoje były obklejone plakatami z nimi, bilety z koncertów czy z wizyt w kinie stojące oprawione w ramki na komodzie przy łóżku, a setki wycinków z gazet przyklejonych w zeszycie zawsze leżały pod łóżkiem lub poduszką.
Jednak nic nie mogłoby przebić spotkania swego idola na żywo. Dotknięcia go, wymienienia z nim kilku słów, a nawet spędzenia jakiegoś czasu (a nawet wieczności). Byłyśmy/byliśmy gotowi zrobić wszystko, by to uzyskać.
W życiu również bywa tak, że spotykamy na ulicy, w sklepie czy w pociągu kogoś, kto nas całkowicie nie interesuje. Stoimy przy nim na światłach, zajmujemy miejsce za tym kimś w kolejce do kasy czy nawet siadamy naprzeciw na fotelach, by zająć się czymś innym.
Ally nie wiedziała, kim jest Bradin, gdy go poznała. Zakochała się w nim, nie domyślając tego, że to gwiazda rocka.
Zaczęło się jak w bajce. Zauroczenie, miłość, walka o swoje szczęście. Budowany przez wiele miesięcy most został zrujnowany jednego dnia. Wystarczyła maleńka bomba, by naruszyć jego konstrukcję.
Co zrobi Ally, by odbudować ten most? A czy Bradin stanie po drugiej stronie, aby wyjść na spotkanie komuś innemu?
Wróćmy do historii, gdzie opis nie pozwala nam odkryć prawdy o wszystkim zawartym w książce. I nawet dobrze – człowiek musi się wgłębić w lekturę, by poznać jej środek.
Kiedy dowiedziałam się, że będzie mi dane przeczytać drugi tom powieści, która towarzyszyła mi w czasach zawodówki – aż skakałam z radości. Tego zachwytu nie zdołał zniszczyć fakt, iż otrzymałam egzemplarz w formie elektronicznej. Ale co z treścią książki?
Z powrotem powracamy do świata Ally, Bradina i Toma, którzy tym razem tworzą trio godne napisania powieści „Jak można zrujnować relację w jeden wieczór”. I tak wkoło. Naprawdę nie lubię, gdy w historii zaczyna tworzyć się trójkącik uczuciowy. Czy naprawdę nie można się bez tego obejść? Dobra, powróćmy jednak do pytania z końca wcześniejszego akapitu.
Myślałam, że nic i nikt nie będzie w stanie popsuć mi frajdy podczas czytania tego tomu. I powiem szczerze, że diabelnie się myliłam. Nie chcę kłamać, bo kłamstwo ma krótkie nogi, a ja i tak już jestem niska. Wiele aspektów, które spotkałam w książce, chętnie bym wyrzuciła do kosza i spaliła.
Na pierwszy ogień wezmę uczucie Ally i Bradina. Nadmierna czułość, publiczne obściskiwanie się, erotyzm. Nie tego się spodziewałam po książce, która zasługuje na tytuł młodzieżowej. W trakcie czytania zaczynałam tęsknić za wcześniejszym tomem, gdzie to uczucie kwitło powoli, rozwijało swe pąki i dawało rozkosz przepięknie pachnącymi płatkami. A tutaj czułam się tak, jakby wiecznie wpychano mi pod nos odurzający bukiet róż, których nie znoszę. Gdzie ta delikatność, którą już zdążyłam poznać? Do którego pociągu wsiadła? Gdzie odjechała? Czy jest jej dobrze gdzieś indziej? Nie wiem. Na to pytanie może kiedyś uzyskam odpowiedź, ale na dzień dzisiejszy pytania pozostaną dla samych siebie.
Następnie wezmę się za ten nawał uczuć, który na nas zrzuciła autorka. Płacz, zgrzytanie zębów, nerwowość, śmiech, radość z życia i znowu płacz. I takie kółko. Przez pewien czas miałam wrażenie, że pani Reichter nie miała pomysłu na historię, więc plątała wszystko, by tylko zapełnić lukę. Gubiłam się w tych uczuciach. Mam instynkt opiekuńczy, ale tym razem Ally dostałaby ode mnie kopa w tyłek na ogarnięcie się.
A co do plątania to również wątki innych osób wplątane w całą historię. Dobrze, przez pisanie w trzeciej osobie poznajemy więcej szczegółów, ale na litość boską dlaczego powpychano tutaj tak wiele osób? Tak, wiem. Dla podkręcenia akcji i pokazania, że jest połączona z naszymi bohaterami. Tutaj przyznaję rację. Oni byli nadzwyczaj potrzebni. Cholewkowo potrzebni. Zdziwieni tym pozytywnym aspektem? ;) Dodatkowo czarne charaktery nadały tej historii pikanterii, którą tak uwielbiam. Niecierpliwie czekam momentu, gdy Violet ostro namiesza. Dlaczego akurat ona? Cóż... uwielbiam, gdy to kobiety robią. Nic nie jest w stanie przebić naszego sprytu – wybaczcie panowie. :)
I w tym tomie nie brakuje cudownych opisów, przepięknych porównań, które zmiękczą każdego człowieka, który nienawidzi dynamiki. To one rekompensują ten nawał akcji. Nawet zwykły dzień pracy można zamienić w coś, co nabiera tęczowych barw. Pani Reichter – gratuluję. Tutaj moje serce bije dla pani. Ale w tym tomie – tylko tutaj. Ale moje serce prawie pękało, gdy widziałam zwroty grzecznościowe z dużej w dialogach. Teraz tego nie znajdę, bo na moim czytniku mam ponad 900 stron do przejrzenia. A mogłam to zapisać. Mądry Polak po szkodzie, czyż nie?
I okładka. Nie byłabym sobą, gdybym nie zwróciła na nią uwagi. Jakoś nie umiem jej zgrać z akcją książki. Chociaż... Tak. Tutaj rozgardiasz, to okładka również zyskuje ten akcent. Rozgardiasz. Uwielbiam to słowo. Za to jest plusik!
Podsumowując:
Zawiodłam się na tej części, jednak znalazłam pozytywne aspekty. W każdym negatywie trzeba ujrzeć jakieś piękno. To jest bardzo znaczne dla nas wszystkich.
Czekam na trzeci tom, błagając w myślach o zmniejszenie tej prędkości uczuć i zdarzeń. Ten pociąg miał za dużo zakrętów, ta karuzela prawie straciła swoje wagony.
Wiele razy zdarzyło się, że zadurzałyśmy/zadurzaliśmy się w swoich idolach/idolkach. Nasze pokoje były obklejone plakatami z nimi, bilety z koncertów czy z wizyt w kinie stojące oprawione w ramki na komodzie przy łóżku, a setki wycinków z gazet przyklejonych w zeszycie zawsze leżały pod łóżkiem lub poduszką.
Jednak nic nie mogłoby przebić spotkania swego idola na żywo....
2014-10-01
Jako dzieci kochaliśmy słuchać bajek. Te magiczne historie były z nami od zawsze, koloryzując ten czarno – biały świat. Królewna Śnieżka pomagała ścielić łóżko, gdy Zły Wilk stał za oknem, przyglądając się Czerwonemu Kapturkowi pomagającemu Twojej mamie przygotowywać posiłek dla całej rodziny. Krasnoludki układały porozrzucane po całym przedpokoju obuwie, a Calineczka zamiatała niewidoczne gołym okiem drobne warstwy kurzu zalegające na półkach.
Nasza wyobraźnia była wyjątkowa. Dalej jest wyjątkowa. Potrafimy wymyślać, tworzyć tak piękne obrazy w naszych głowach, że nikt nie jest w stanie ich odwzorować. Może w pewnym stopniu dorównają naszym wymysłom, ale i tak wiemy, że tylko my jesteśmy w stanie je sprecyzować w najdoskonalszy sposób.
Po co nam wyobraźnia? Dla zabawy? Możliwe. Jednak większość jest zdania, że bez niej byśmy zwariowali. Życie w ciemnych barwach to tak, jakby ktoś zasłonił Słońce i nie pozwalał go odsłonić. Jest naszą dawką tlenu, która pozwala funkcjonować naszemu organizmowi.
Alicja była znana ze swoich fantazyjnych opowieści. Dzieci do niej lgnęły, gdy wypowiadała je na głos. Fascynacja innym światem była jej pomocą na zdobycie przyjaciół. Jednak przyszedł czas, by w końcu dorosnąć. Porzucić krainę elfów i zmierzyć się z szarą rzeczywistością. Czy temu podoła?
„Nie wolno być zbyt spontanicznym. Nie wolno biec i wołać. Trzeba się zatrzymać, zamilknąć i pomyśleć, a najlepiej zapomnieć i nic nie czuć...”
„Alicja w krainie iluzji” zaciekawiła mnie swym tytułem. Niegdyś „Alicja w krainie czarów”, później „Alicja w krainie zombi”. Teraz nadeszła pora na odpowiedź naszego rodzimego kraju, a dokładniej polskiej autorki, Anny Skrzyniarz. Ale czy na pewno znowu spotkamy tutaj Szalonego Kapelusznika lub jakieś potwory?
Książka pani Skrzyniarz ma to do siebie, że tutaj główna bohaterka musi się zmierzyć z codziennością, a co dopiero określeniem „dorosłość”. Córka rolników, która pozwala sobie marzyć, postanawia odciążyć rodziców i samej zapracować na swoje wymarzone studia w Krakowie. Dlatego też podejmuje ryzykowny krok i wyjeżdża do Londynu, by raz na zawsze zmienić bieg swego życia.
Alicja to typ dziewczyny twardo stąpającej po ziemi. Zawsze ma swoje zdanie, a jej cięty język może zrazić niejedną osobę. Jednak ona spotyka na swej drodze różne typy ludzi, zaczynając od wyrozumiałych, a kończąc na skamieniałych. Mimo młodego wieku może się pochwalić zdobytym doświadczeniem życiowym, a także mądrością, która płynie z jej ust równie często, jak kąśliwe uwagi.
Akcja jest przeplatana narracją trzecioosobową, przekazującą nam teraźniejsze zdarzenia, wraz z pamiętnikiem prowadzonym przez samą Alice (przepraszam, Alicję!). Nie jest to zdarzenie przypadkowe. Praktycznie każde ważniejsze wspomnienie jest nam ukazywane oczami głównej bohaterki. W ten sposób bardziej wgłębiamy się w jej postać i możemy odczuć to, co ona sama przeszła. Wraz z nią przeżywamy strach, radość, przerażenie czy też wstyd. Znajome uczucia, będąc kimś innym.
W pewnych momentach miałam ochotę kopnąć naszą zielonooką bohaterką w jej młody zadek. Tak, ponownie to uczucie, gdy to jest silniejsze ode mnie. Po prostu nie mogłam znieść jej surowości, z którą – z czasem – się oswoiłam.
Przejdźmy jednak do świata, który przedstawiła nam autorka, pani Skrzyniarz. Pokazała nam prawdziwe realia dzisiejszej młodzieży. Ile to teraz trzeba się nachodzić, by zdobyć jakąkolwiek pracę. Najlepiej mieć dwadzieścia lat i tyle samo doświadczenia. Tysiące rozniesionych CV, by później znowu sterczeć w kolejce w Pośredniaku lub uciec za granicę do pracy.
Tutaj są ukazane właśnie takie realia. Alicja jest taką samą osobą jak my. Poznając jej problemy możemy śmiało przytaknąć, że tak właśnie jest. Ukazane we fragmentach pamiętnika wydarzenia tylko potwierdzają tę tezę, że Polacy to silni ludzie. Są gotowi zapracować się na śmierć, by tylko lepiej zarobić na swoje życie między murami swego kraju. Może czasami za bardzo myślimy o pieniądzach, ale wolimy zagryźć zęby i dalej walczyć.
Wątek miłosny? Można tutaj taki znaleźć, ale jest on pobocznym aspektem całej książki. Tutaj nie przywiązuje się do niego większej wagi, chociaż jedną sytuacją można potwierdzić tezę, iż miłość na odległość rzadko kiedy przechodzi próbę czasu. Uczucie między Alicją a pewnym osobnikiem płci męskiej jest tego przykładem.
Książka jest napisana prostym językiem, który nie pozwala nam na oczopląs i łamanie języka, gdy pragniemy przeczytać komuś obok fragment. Autorka posługuje się pełnymi i wyrazistymi zdaniami, tekst nabiera lekkości i stateczności.
„Świat na głowie nie stanie, bo już na głowie stoi... Za późno nie jest już tylko na kawę o wschodzie słońca, na wiarę w samego siebie i zdrowy umysł Boga...”
Podsumowując.
„Alicja w krainie iluzji” to nie jest kolejna książka z ogromną fantastyką w tle. Wykreowany świat można uznać za ten, którego fabułę może ci opowiedzieć znajomy podczas spotkania towarzyskiego. To także nauka, że gdy chcemy walczyć o marzenia – róbmy to. Ale nigdy nie pozwólmy im uciec.
Jako dzieci kochaliśmy słuchać bajek. Te magiczne historie były z nami od zawsze, koloryzując ten czarno – biały świat. Królewna Śnieżka pomagała ścielić łóżko, gdy Zły Wilk stał za oknem, przyglądając się Czerwonemu Kapturkowi pomagającemu Twojej mamie przygotowywać posiłek dla całej rodziny. Krasnoludki układały porozrzucane po całym przedpokoju obuwie, a Calineczka...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-04-01
Nie raz zastanawialiśmy się, jak to być istotą z nadprzyrodzonymi mocami. Pragnęliśmy kontrolować ogień, wiatr czy wodę, by udowodnić innym, że jesteśmy lepsi od nich. Chcieliśmy przechodzić przez ściany, znikać w odpowiednim momencie, biegać z niezawrotną prędkością. Te marzenia żyły z nami cały czas, rosnąc z dnia na dzień. Nasza lista powiększała się o kolejne nadnaturalne zdolności.
Z biegiem lat odkrywaliśmy, że to, co istnieje w filmach i bajkach tak naprawdę nie istnieje. Nie poczujemy tego na własnej skórze, przez co nie staniemy się kimś wręcz doskonałym. Nasze wady nie zostaną zakryte warstwą magii, której tak pragnęliśmy. Pozostały jedynie wspomnienia z dzieciństwa zapełniające nasze oczy słonymi łzami i wykrzywiające usta w uśmiechu.
Zostało jedynie śledzenie bohaterów o cudownych darach w książkach, filmach czy komiksach. To one Nas budują, nie pozwalają zapomnieć o tamtych subtelnych latach łatwowierności. Ale czy magia nie jest na tyle silna, by wpłynąć na Nasze losy?
Trzy czarownice, a zarazem siostry, łączy więzi rodzinne, jednak każda z nich ma swoją historię. Wszystkie są brzydkie, mają serca z kamienia, a inni czują przed nimi respekt. Tak jest naprawdę, czy to tylko pozory? Czy nie skrywają w sobie hektolitry dobroci, bywają piękne, wręcz przepiękne, aż wszyscy im tego zazdroszczą?
Poznajmy losy Wichory, Maszkary oraz Hulajdy, które nie tylko pragnęły odnaleźć syna tej pierwszej, ale także ocalić świat!
Jakiś czas temu otrzymałam propozycję przeczytania jednej z książek wydanych przez Wydawnictwo Psychoskok. Po kilkunastu minut mój wybór padł na powieść pani Chołuj o wdzięcznym tytule „Serce i magia”. Na sam początek zaintrygowała mnie okładka (mam dziwne zboczenie na punkcie ładnej grafiki), a gdy do moich oczu również dotarł opis i mój mózg go przetrawił to stwierdziłam, że można zakosztować polskiej literatury. Książkę otrzymałam w wersji EPUB, czego szczerze nie znoszę. Zrobiłam jednak wyjątek i grzecznie ściągnęłam czytnik, aby zaznajomić się z treścią „Serca i magii”.
Już sam początek wskazuje nam to, że nie mamy do czynienia z miauczeniem większości ludzi na facebooku, a wręcz odwrotnie. Delikatnie wprowadza nas w ten magiczny świat, gdzie żyją główne bohaterki, a także miejsce, w którym dużo będzie się działo. Już w nim poznajemy syna Wichory, Natana, małego chłopca pragnącego zwrócić na siebie uwagę matki. Kobieta woli jednak narzekać na niego, niżeli traktować go tak, jak prawdziwa, stereotypowa rodzicielka. Kiedy Natan znika, Wichora odkrywa w sobie, że posiada takie coś jak uczucia i, wraz z pomocą swoich sióstr, postanawia go odnaleźć. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że będzie musiała dołożyć do tego walkę o swoją krainę, Zargarię.
„Dwa gwiazdozbiory, Lew i Panna, tworzące konstelację gwiazd, zwaną Warkoczem Bereniki, przedstawią swe żywe oblicze.”
Bardzo mi się podoba zabawa autorki opisami krainy, które prezentują ją w pięknym świetle. Zewsząd otaczająca ją magiczna aura zdaje się wręcz krzyczeć: Tak, tutaj zaznasz więcej szczęścia, niżeli w swoim wymiarze! Dodatkowe połączenie w tej historii Ziemi z Galaktyką oddaje jeszcze bardziej ten magiczny klimat fantastycznej krainy. Tam nie ma miejsca na nudę – nie pozwolą na to czarownice!
Również pozytywnym aspektem są tutaj trzy siostry, które raczej zachowują się jak rozbestwione nastolatki, pragnące uwagi innych osób. Ich specyficzne poczucie humoru zagwarantuje to, że mimo ich negatywnej otoczki będziecie w stanie je zaakceptować, a nawet je pokochać. Wiecznie dokuczające sobie kobiety wydają się być wyprane z uczuć, ale kiedy przychodzi co do czego to okazuje się, że mają więcej serca od niektórych ludzi. Są w stanie poświęcić się dla własnej rodziny, prawie przy tym ginąc (więcej o tym zdarzeniu można znaleźć w książce!)
Poboczne postaci również mają wyraziste barwy. Nie ma tutaj takich osób, które ukazują się w opowiadaniu po to, by tylko zapełnić linijki tekstu, gdyż „książka wydawałaby się za krótka!”. Nic z tych rzeczy. Są tak samo dobrze zarysowane jak główne bohaterki, chociaż przyznam szczerze, że wolałam czytać o ich wybrykach. Dlaczego? A bo znam taką jedną czarownicę, która ma tak samo cięty język jak Wichora, Maszkara i Hulajda. Z tego miejsca pragnę pozdrowić Dżoanę! :)
Niektóre teksty, które tutaj przeczytałam tak mnie śmieszyły, że nie mogłam przestać chichotać. Zachowywałam się jak mała dziewczynka, kiedy w grudniu pożegnam swoje ostatnie – naście i będę musiała przywitać smętne – dzieścia. Jednak ten fakt nie przeszkodził mi w tym, bym mogła zakosztować lektury dla nastolatków. Tak na dobrą sprawę jeszcze nią jestem. ^^
Autorka może się pochwalić dobrym pomysłem na historię i przemyślaną fabułą, aczkolwiek trafiały się takie momenty, że wyzywałam niemiłosiernie. Jak to bywa w takich elektronicznych książkach – napotykałam się na literówki, zły zapis słów z „bym”, czy też błędnie skonstruowane dialogi. Rozumiem, że czasami jest tak, że korekta nie zauważy błędów, ale żeby aż tyle? Początek jeszcze nie ma jeszcze takich wad, ale trzy ostatnie rozdziały mogą się już nimi pochwalić. Tak, czepiam się, ale odkąd sama pisze opowiadanie staram się eliminować takie wpadki. Czytałam też, że córka pani Pałaj sprawdzała jej tekst, ale to nie o to chodzi, żeby sprawdzała to autorka. Tak, wiem, za wydanie e-booka płaci się od 600 – 900 złotych, w tym trzeba opłacić ludzi zajmujących się powieścią i tak dalej, ale tutaj Wydawnictwo Psychoskok powinno zwrócić uwagę korekcie. To nie powinno mieć miejsca, gdyż nieważny jest format książki – liczy się to, że dużo ludzi korzysta z tej formy zaistnienia w świecie pisarzy. Dlatego mój apel jest taki: Zwracajcie większą uwagę na to, co poprawiacie. Przez takie niedopracowanie książka może trochę stracić swojego piękna.
Z całego serca mogę polecić tę książkę osobom, którym brakuje baśni oraz fantastycznej przygody. Obiecuję, że poczucie humoru sióstr nie pozwoli Wam się nudzić, a klimat panujący w całej książce da ci wrażenie, iż cofasz się do dzieciństwa. Jedyny minus to te błędy, które zdążyłam wytknąć w jednym akapicie.
Nie raz zastanawialiśmy się, jak to być istotą z nadprzyrodzonymi mocami. Pragnęliśmy kontrolować ogień, wiatr czy wodę, by udowodnić innym, że jesteśmy lepsi od nich. Chcieliśmy przechodzić przez ściany, znikać w odpowiednim momencie, biegać z niezawrotną prędkością. Te marzenia żyły z nami cały czas, rosnąc z dnia na dzień. Nasza lista powiększała się o kolejne...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
Słowa. Niezależnie od formy ich przekazu, stanowią nieodłączny element komunikacji międzyludzkiej. I choć gesty oraz mimika twarzy są w stanie równie wiele przekazać, to jednak one, zbite w zdania, są w stanie zrobić to znacznie lepiej. Z pomocą słów możemy dokonać wiele. To one – w sporym stopniu – prowadzą nas przez życie. Ile to razy ratowały jakąś sytuację, kiedy robiło się gorąco? Jak wiele znajomości mogło zaistnieć, gdyż nas przedstawiono i pozwolono powiedzieć coś o sobie. Jak często wykorzystywaliśmy słowotok, aby tylko zapełnić wypracowanie z wymaganą liczbą słów i mieć choćby to zaliczone? Nie ma co ukrywać, bez nich byłoby nam ciężko.
Jednakże słowa nie kojarzą się tylko z czymś miłym. Bywa tak, że to właśnie one, rzucone pod wpływem negatywnych emocji, krzywdzą mocniej niż czyny. Doprowadzają człowieka do płaczu lub do szewskiej pasji, gdzie dochodzi do ostrej wymiany zdań, mogącej przeobrazić się w coś zgoła gorszego. Same mityczne syreny, swoim pięknym głosem, mamiły zagubionych zdobywców wód, sprowadzając ich na śmiertelną drogę. Jak widać, są dwie strony medalu, gdzie niektórzy naprawdę powinni podążać za słowami, iż „milczenie bywa złotem”…
BĘDĄC UWIĘZIONĄ NIE TYLKO W TAJNYM PODZIEMIU, ALE RÓWNIEŻ WE WŁASNEJ GŁOWIE
Tak się złożyło, że ostatnimi czasy mam takie szczęście, że co sięgnę po jakiś tytuł, to ten wciąga na tyle, iż kartki same się przewracają, a oczy ekspresowo sczytują kolejne linijki tekstu. I tak też działo się w przypadku „Szeptu”. Historia zaciekawiła mnie na tyle, że porzucenie jej choćby na sekundę wydawało mi się zbrodnią! Losy uwięzionej w tajnym instytucie, uparcie zachowującej milczenie, Jane powodowały, że coraz bardziej pragnęłam poznać to pozornie sterylne miejsce, a wraz z tym powód, dla którego usta dziewczyny nie wydają żadnych dźwięków. A znalezienie odpowiedzi na tę przypadłość wcale nie było trudne. Pomijając już opis książki, gdzie jak wół stoi informacja, o co tutaj chodzi (choć byłoby lepiej, gdyby mocniej zakamuflowano ten element), to przez wiele rozdziałów dostawałam wskazówki, które automatycznie kierowały na pewien tok rozumowania. Nie powiem, dobra zagrywka, jednakże gdyby pobawiono się tym wątkiem, gdyby dano mu więcej tajemniczości, byłoby znacznie więcej frajdy. Już samo to, że najgorsze lata bohaterki ukazano w sporym skrócie, ukazując zaledwie niewiele z tego, co przeżyła, odebrało nieco brutalności. Brzmi to paskudnie, lecz dzięki tej wizualizacji lepiej by zrozumiano, przez co musiała przechodzić i jak to ją kształtowano. Chociaż z czasem pojęłam, skąd taka zagrywka i czemu miała się przysłużyć, to ta wiedza ani trochę nie pomogła zaakceptować tego, co podziało się po wkroczeniu Warda, posiadającego przepustkę do zupełnie innego świata. Bo właśnie wtedy, choć fabuła popłynęła do przodu, otwierając kolejne drzwi, uwolniła też pewne paskudztwa...
Ani trochę nie jestem zaskoczona tym, że Jane została obdarzona silnym darem. Pomijając już fakt, iż to typowa zagrywka w powieściach młodzieżowych, pozwalająca uwierzyć bohaterce, jaka to ona jest wyjątkowa, to nie było co do tego żadnych wątpliwości po tym, jak myślami wracała do pewnego przykrego zdarzenia. Mam jednak nieodparte wrażenie, jakoby pani Lynette Noni zapomniała o czymś takim, jak autentyczność. Nie podobało mi się to, że wystarczyło dosłownie niewiele, aby Jane wręcz zjawiskowo zdołała oswoić się ze swoim potężnym i niebezpiecznym (a jakże!) darem. Przy tym, co mogła zaoferować światu, potrzeba sporo czasu, a tutaj wystarczyło parę tygodni, aby pięknie zaprezentować swój talent. No ale jak inaczej podkreślić, jak to główna bohaterka jest wyjątkowa? A to jeszcze nie koniec nieścisłości. Powrócę zatem do tych lat, kiedy Jane – raz za razem – przeżywała katusze w podobnych do siebie dniach. Typowy monotonny harmonogram w połączeniu z brutalnym traktowaniem i odizolowaniem od reszty społeczeństwa powoduje, że człowiek staje się nieufny. Zamknięty w sobie, trzymający się jedynie własnych myśli, szukający luk, aby znaleźć drogę do wolności lub bez szemrania poddający się wszelkiemu złu. Taka osoba nie jest w stanie w ekspresowym tempie otworzyć się na ludzi, ponownie im zaufać. Każdy ruch drugiego człowieka jest podejrzany… Tym samym potrzeba tygodni, a nawet miesięcy terapii, aby złamać te zabezpieczenia… A nie, guzik prawda! Wystarczyło postawić dobrodusznego, gotowego ofiarować gwiazdkę z nieba przystojniaka, który dość szybko skruszył część murów, jakie bohaterka postawiła wokół siebie. Ach, i nie można zapomnieć o tym, aby miał równie miłych, empatycznych przyjaciół, gdzie ci zrobią za ciebie resztę. I to w ekspresowym tempie. Tak, wiem, co mogło kierować Jane, że do tego doszło, lecz jestem zdania, że to niczego nie usprawiedliwia. Oczywiście, ogromny szacunek za takie umiejętności, bo nawet dobrze wykwalifikowani lekarze nie zawsze są w stanie poczynić takich postępów. Wracając, jednak ten wątek sprawiał wrażenie totalnie odrealnionego. Pozbawionego rzeczywistej głębi, co spowodowało, że – choć dalsza część historii nadal przykuwała uwagę i nie pozwalała na chwilę oddechu – przestałam wierzyć w to, że coś mnie pozytywnie zaskoczy.
Będę szczera – autorka wrzuciła do tego fabularnego gara nieco schematów, gdzie nawet próby przyprawienia ich sekretami nie wywoływało we mnie potężnego efektu „WOW”, a co najwyżej ciche „meh”. Część tego, co nam zaoferowała, już gdzieś się pojawiło. Dobrze, obecnie ciężko o coś nowego w danej sferze, ale nawet zmiana jednego składnika w jakimś daniu zmienia jego smak, gdzie przez większość książki właśnie tego zabrakło. Ale-ale. Nie do końca tak było. Co to, to nie. Ostatnie rozdziały zupełnie swój status. Ze statusu „czytam, bo fajne, lekkie, można przestać myśleć o przyziemnych sprawach” przeskoczyłam na „ojaciępanie, co tu się dzieje? Czemu dopiero teraz?”! Nawet nieco rozdziawiłam usta, taka zaszła zmiana! Nawet niektóre wątki zyskały wytłumaczenie, co też ogromny plus. „Spodziewaj się niespodziewanego” – właśnie takimi słowami mogłabym opisać to, co działo się na tych zamykających pierwszy tom stronach. I tak się w to szaleństwo wkręciłam, że choć czułam lekką gorycz rozczarowania, to zapragnęłam dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy naszej niezwykłej bohaterki.
Mam również małe zastrzeżenie co do tłumaczenia tekstu, a dokładniej jednego słowa, które rzuciło mi się w oczy: impostorka. Zgrzytnęłam przy tym zębami, ubolewając, że polski odpowiednik również by tutaj pasował, by po chwili zastanowić się, czy to aby nie jest mała sugestia, by zagrać sobie w „Among Us”, gdzie mamy taką klasę postaci. Zastanawiające...
BLASK TWOJEJ WYJĄTKOWOŚCI OŚLEPIA LUDZI… WŁAŚNIE PRZYSZŁY PIERWSZE PISMA O ODSZKODOWANIA.
Mam niemały problem, jeżeli chodzi o naszą wspaniałą Jane. Z jednej strony miło było wraz z nią poznawać ten nowy dla niej świat, mieć wgląd w jej uczucia i reakcje na otaczające ją nowości, gdzie tyle lat spędziła w pokoju wielkości schowka na miotły, żyjąc jak znienawidzony przez wielu karaluch. Próbująca odnaleźć się na nowo wśród społeczeństwa, pragnąca na nowo zaznać mocy przyjaźni, wzbudzała podziw, jak i też współczucie, jednakże nie umiały mi umknąć te wahania, którymi ją obdarzano. Wykreowana na silną, waleczną nastolatkę, mogącą znieść nawet największy ból, nie wydając z siebie choćby dźwięku, w otoczeniu chłopaków dostawała małpiego rozumu. Nagle wszystko odmawiało jej posłuszeństwa, a ona sama, bezradna i bezbronna, potrzebowała silnego męskiego ramienia, aby odnaleźć właściwą ścieżkę. I tak naprzemiennie: silna-słaba-silna-słaba-waleczna-tchórzliwa… Irytujące. Już więcej cierpliwości miałam do Landona Warda, choć ten też miał swoje za uszami. Poznałam go jako przesłodzonego nastolatka, gotowego chronić Jane własnym ciałem, gdzie z czasem przeistoczył się w kogoś znacznie mroczniejszego, pozbawionego krzty radości. Zachowujący dystans, ujawniający umiejętność rzucania sarkastycznymi uwagami, wydawał mi się o wiele ciekawszy. To ten typ człowieka, z którym za wiele bym nie pożartowała, lecz zapewne byłabym w stanie urządzić konkurs na najbardziej kąśliwe uwagi. A kogo od razu obdarzyłam sympatią? Na pewno siostrę Landona, Cami. Szczera w intencjach, pragnąca spokoju i przyjaźni dziewczyna, która akceptuje Jane bez szemrania i ofiarowuje jej to, czego jej przez lata brakowało – możliwość normalnego życia. Uczy ją na nowo tego, co odebrano naszej wspaniałej, wykazując przy tym sporo cierpliwości. Również Enzo to taki typ pociesznego bohatera, z którym nie da się nudzić. Jego pojawianie się wywoływało u mnie uśmiech i tylko czekałam, aż rzuci jakimś tekstem, by dodatkowo zaśmiać się w głos.
Żeby nie było, w „Szepcie” natknęłam się również na czarne charaktery, które – o dziwo – były dobrze wykreowane, a ich pobudki miały ręce i nogi. Dodatkowo wzbudzali negatywne emocje, niezależnie od tego, przez co musieli przejść, co też uważam za niemały sukces, przy którym warto otworzyć szampana. Natrafiali się również i tacy bohaterowie, którzy po bliższym spotkaniu zyskiwali w moich oczach swoją determinacją oraz chęcią ukazania tej właściwej prawdy, ale nie zdołam zapomnieć też o tych, co tak właściwie mogliby zostać pominięci, a fabuła nawet by na tym nie ucierpiała. Ale jak to mówią: „nie masz pomysłu na pociągnięcie wątku? Wciśnij randoma!”
Podsumowując. Po przeczytaniu wielu pochlebnych opinii myślałam, że będzie znacznie lepiej, ale też nie ma aż tak najgorzej. „Szept” jest w miarę przyjemny w odbiorze, szybko się go pochłania, a historia nie jest na tyle wymagająca, że bez problemu da się przy niej zrelaksować. Bohaterowie, jacy oni by nie byli, też są zjadliwi, da się ich jakoś polubić. Jednakże to nie jest książka dla każdego. Ci, którzy oczekują czegoś ambitnego, wybitnego, to niestety nie mają czego tutaj szukać. To tytuł, przy którym każdy wymagający czytelnik zdoła wyrwać sobie wszystkie włosy z głowy, nim zdoła dotrzeć do połowy historii. Ale jak ktoś potrzebuje „odmóżdżacza”, to ta przepełniona nadnaturalnymi wątkami, obsypana schematami i jakimiś tam sekretami historia będzie jak znalazł.
Książkę otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toSłowa. Niezależnie od formy ich przekazu, stanowią nieodłączny element komunikacji międzyludzkiej. I choć gesty oraz mimika twarzy są w stanie równie wiele przekazać, to jednak one, zbite w zdania, są w stanie zrobić to znacznie lepiej. Z pomocą słów możemy dokonać wiele. To one – w sporym stopniu – prowadzą nas...