Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Zbierałam się do napisania o tej książce niemal tak samo długo, jak wcześniej do jej przeczytania. Bo to wyjątkowo trudne zadanie.

Wstrząsający reportaż. I wielkie brawa dla autorki za to, że odważyła się podjąć ten temat. Że dała radę wysłuchać historii ocaleńców, a potem przeniosła je na papier.
Bo ogrom nieszczęścia, który jest w nich zawarty, przygniata. Zwłaszcza, że jest świadectwem, w jaki sposób instytucja, głosząca miłość bliźniego, traktuje tych, którzy odstają od jej szablonu. Udowadnia, że od czasów średniowiecza nic nie zmieniło się w sposobie, w jaki Kościół narzuca opornym swoją wolę. Jak szanuje cudzą odmienność. Zmieniły się jedynie narzędzia. Zamiast łamania kołem - krzesło elektryczne, na którym sadza się dziecko ku uciesze zdegenerowanych dorosłych.

Tu nie wystarczą żadne przeprosiny, żadne zadośćuczynienie. Nikt nie odda ocaleńcom zniszczonego życia, złamanej psychiki. A w kwestii przeprosin... Uparta odmowa Watykanu również udowadnia, jak głęboko przywiązani są hierarchowie kościelni do nauczania, które głosi Ewangelia.

Czy naprawdę kogoś jeszcze dziwi to, co teraz dzieje się w Kanadzie?

Zbierałam się do napisania o tej książce niemal tak samo długo, jak wcześniej do jej przeczytania. Bo to wyjątkowo trudne zadanie.

Wstrząsający reportaż. I wielkie brawa dla autorki za to, że odważyła się podjąć ten temat. Że dała radę wysłuchać historii ocaleńców, a potem przeniosła je na papier.
Bo ogrom nieszczęścia, który jest w nich zawarty, przygniata. Zwłaszcza, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czytałam Żulczyka, zanim to stało się modne. No dobrze, czytałam to za duże słowo. Informacja zwrotna była naszym drugim spotkaniem, bo pierwsze za mocno mnie przeczołgało.

Autor nie marnował czasu od pierwszego kontaktu. Dorósł. Dojrzał. Zaserwował mi książkę, która bez znieczulenia wwierca się w bebechy i trepanuje czaszkę. To jeden z najlepszych przykładów literatury brudnej, z jakimi miałam okazję się zetknąć. Choć tu lepiej powiedzieć "miałam przyjemność" - tak rewelacyjnie się czytało.
O tej książce można by wiele napisać. Trudno jednak zrobić to bez spojlerów, a nie chcę pozbawić Cię przyjemności samodzielnej podróży.
Pozornie jest to opowieść o wychodzeniu z nałogu. A jednak główne role grają: kłamstwo, relacje rodzinne w życiu z alkoholikiem, terapia, współuzależnienie i jeszcze kilka innych. Pierwszoplanową rolę gra natomiast alkohol. Sprawdza się w niej doskonale.

Ta książka ma dźwięk, zapach i smak. W przeważającej części są to doznania nader nieprzyjemne. A jednak... tak piękne opisy alkoholu może stworzyć jedynie ktoś, kto doznał tego, o czym pisze. Miłość bije z tych opisów, porównań i zaskakujących metafor. Dorasta nam pisarz, którego chce się czytać, choć to czytanie boli. Pojawia się iskierka w mroku polskiej prozy. Oby nie zgasła.

Jest też w tej książce depresja. Nareszcie ktoś szczerze, brutalnie, bez eufemizmów i udziwnień przypomina, że tej choroby lekceważyć nie wolno. Autorowi należą się wielkie podziękowania za to przypomnienie.

Poczytaj. Jeśli masz odwagę.

Czytałam Żulczyka, zanim to stało się modne. No dobrze, czytałam to za duże słowo. Informacja zwrotna była naszym drugim spotkaniem, bo pierwsze za mocno mnie przeczołgało.

Autor nie marnował czasu od pierwszego kontaktu. Dorósł. Dojrzał. Zaserwował mi książkę, która bez znieczulenia wwierca się w bebechy i trepanuje czaszkę. To jeden z najlepszych przykładów literatury...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Znowu wybrałam sobie odpowiednią książkę w odpowiednim momencie. W dodatku bez świadomości, że to jest ta książka i ten moment.
Książka o słowach usatysfakcjonowałaby mnie zawsze. A tu – jak to u Pratchetta – jest dużo więcej. I jak zwykle u Pratchetta, tu są warstwy. Ta podstawowa, fabularna, która wciąga lub nie; i ta właściwa, podskórna. Zwykle patrzę na tę drugą, bo to ona zostaje mi w pamięci i powoduje (często bardzo gorzkie) refleksje. Stale podziwiam autora za tę bożą iskrę, która pozwoliła mu pisać w ten sposób.
Do rzeczy: Prawda jest o słowach i o tym, jak wielką mają moc. Lektura ponadczasowa, bo z pewnością inaczej czytelnicy odbierali ją, gdy powstała (2000 rok), a inaczej odczytują ją teraz, gdy – parafrazując Kinga – świat poszedł naprzód. Niekoniecznie w tę stronę, której byśmy chcieli.
Prawda mówi też o wolności słowa i niezależności prasy. O wpływach i zależnościach biznesowych, które na tę wolność i niezależność wpływają. O tym, jak słowami można wykreować lub zepsuć czyjś wizerunek.
A z wierzchu? Prawda mówi o Ankh-Morpork. O specyfice tego jedynego w swoim rodzaju miasta. (Po kilkuletniej znajomości z autorem, kiedy czytam o Ankh-Morpork, czuję się, jakbym po długiej podróży wracała do domu. Trochę dziwne, jeśli uwzględnię, co to za miasto.) I o ludzkich …onych charakterach. Tu, jak zwykle, wystarczą autorowi dwa celne zdania, żeby oddać sedno. Dzięki temu chce mi się do niego wracać i wracać.
Poczytajcie.

Znowu wybrałam sobie odpowiednią książkę w odpowiednim momencie. W dodatku bez świadomości, że to jest ta książka i ten moment.
Książka o słowach usatysfakcjonowałaby mnie zawsze. A tu – jak to u Pratchetta – jest dużo więcej. I jak zwykle u Pratchetta, tu są warstwy. Ta podstawowa, fabularna, która wciąga lub nie; i ta właściwa, podskórna. Zwykle patrzę na tę drugą, bo to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dawno nie czytałam Yaloma, więc oto jest. Tym razem o odchodzeniu i żałobie, a wszystko w kontekście niedawnej śmierci matki autora. Matki, z którą łączyła go niełatwa relacja. Mam wrażenie, że matka jest obecna w każdej opowieści, nawet jeśli pozornie nie ma z nią związku.
Pięknie wpisuje mi się ta książka w moje ulubione lektury o śmierci. Ludzie odchodzący dają otoczeniu mądre lekcje. Trzeba tylko mieć odwagę, żeby je przyjąć. Żeby stanąć przy umierającym i nie udawać, że nic się nie dzieje. Bo dzieje się proces umierania - jeden z najważniejszych w życiu.
W tej książce dostajemy też Yaloma - człowieka, który nie waha się mówić o swoich słabościach. Początkowo byłam tym zdziwiona, zdziwienie szybko jednak przeszło w zachwyt. I podziw. Nie dosyć, że dobry terapeuta, to jeszcze niezły pisarz.

Dawno nie czytałam Yaloma, więc oto jest. Tym razem o odchodzeniu i żałobie, a wszystko w kontekście niedawnej śmierci matki autora. Matki, z którą łączyła go niełatwa relacja. Mam wrażenie, że matka jest obecna w każdej opowieści, nawet jeśli pozornie nie ma z nią związku.
Pięknie wpisuje mi się ta książka w moje ulubione lektury o śmierci. Ludzie odchodzący dają otoczeniu...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nieprzysiadalność. Autobiografia Rafał Księżyk, Marcin Świetlicki
Ocena 7,4
Nieprzysiadaln... Rafał Księżyk, Marc...

Na półkach:

To taka rozmowa, którą chce się czytać i czytać. I nie ma się ochoty jej odkładać. Jej treść płynie sama. Niebanalny człowiek opowiada o swoim ciekawym życiu. W tej opowieści pojawiają się miejsca, ludzie i nazwiska.
Dla mnie ta książka jest dużym zaskoczeniem. Spośród wielu aktywności Świetlickiego znałam dotąd właściwie tylko jedną. I "znałam" to też właściwie za duże słowo. Obiło mi się o uszy. Teraz nadrabiam zaległości. A może dopiero teraz dojrzałam? Who cares. Ważne, że poczucie humoru, ironia i złośliwości bohatera sprawiły mi dużo radości. A to jeszcze nie koniec.

To taka rozmowa, którą chce się czytać i czytać. I nie ma się ochoty jej odkładać. Jej treść płynie sama. Niebanalny człowiek opowiada o swoim ciekawym życiu. W tej opowieści pojawiają się miejsca, ludzie i nazwiska.
Dla mnie ta książka jest dużym zaskoczeniem. Spośród wielu aktywności Świetlickiego znałam dotąd właściwie tylko jedną. I "znałam" to też właściwie za duże...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznaję się. Najpierw obejrzałam serial. Nawet się weń trochę wciągnęłam. Te wnętrza, te stroje! A kiedy już wszystko zaczęło zmierzać do przewidywalnego finału, napięcie opadło i akcja zaczęła nużyć. Zerkałam więc już tylko jednym okiem.
Ciekawi mnie, jak odebrałabym książkę, gdybym zastosowała odwrotną kolejność. Gdyby podczas lektury wyobraźnia podsuwała mi inne sceny, niż te z serialu.
Można patrzeć na Gambit wielowymiarowo. Jednak przede wszystkim odbieram ją jako książkę o szachach. I o pasji. Choć pasja to w przypadku Beth za małe słowo. Bo ona musi grać, tak jak Andrzej Zieliński musiał śpiewać w tekście Agnieszki Osieckiej.
A dlaczego zgubiłam pozostałe wątki? Bo rozmyły się gdzieś po drodze. Albo przestały być spójne. Jak na przykład zamiłowanie Harmon do używek versus przykładna abstynencja w finale. I żadnych ubocznych skutków odstawienia, pełna koncentracja. Jednak coś mi tu nie gra.
Ukłony dla autora i tłumaczki za sposób, w jaki opisali samą grę. Za opisy turniejów, które mnie wciągały, zamiast nużyć. Oczywiście nie znaczy to, że zaraz rozstawię sobie planszę i poszukam przeciwnika. Ale powtórka serialu? Dlaczego nie?

Przyznaję się. Najpierw obejrzałam serial. Nawet się weń trochę wciągnęłam. Te wnętrza, te stroje! A kiedy już wszystko zaczęło zmierzać do przewidywalnego finału, napięcie opadło i akcja zaczęła nużyć. Zerkałam więc już tylko jednym okiem.
Ciekawi mnie, jak odebrałabym książkę, gdybym zastosowała odwrotną kolejność. Gdyby podczas lektury wyobraźnia podsuwała mi inne sceny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzadko sięgam po literaturę czeską, bo rzadko umiem się do niej dostroić. Z Šabachem jest trochę inaczej. Polubiłam się z nim przy pierwszym spotkaniu. Miałam więc nadzieję, że przy następnym mnie nie zawiedzie.
I stanął na wysokości zadania. Babcie to słodko-gorzka historia rodzinna, mocno wpisana w historię Czechosłowacji. Osnuta jest wokół Matêja i jego rodziny, a jej biegunami są tytułowe babcie. Aha, Matêj urodził się w 1951 roku. Wspominam o tym na marginesie, żebyście wiedzieli, o którym wycinku historii Czechosłowacji mowa.
Babcia Irena jest fanką Szekspira i swoją pasją chce zarazić wnuka. Młodość spędziła w klasztorze, zna francuski i jest bardzo wrażliwa. Żeby tę wrażliwość chronić, ojciec Matêja wycina z gazet zdjęcia Lenina. Nie można dopuścić, by babcia się na nie natknęła.
Babcia Maria zaś, ho,ho... Jest gorliwą komunistką. Jej dydaktyczne opowiastki zawsze mają morał. Wierzy w moc domowego wina jako lekarstwa na wszelkie schorzenia. Scena, w której leczy winem nieletniego wnuka, przyniosła mi wiele radości. Podobnie jak ta, w której zamierza witać czerwonoarmistów barszczem własnej roboty. Bo utrudzeni są po podróży.
Taki śmiech przez łzy często zdarza się przy tej książce. Podziwiam Šabacha za jego lekkie pióro, którym potrafił tak pięknie mówić o czeskiej historii. Na pewno się jeszcze z nim spotkam. Może przekona mnie do swoich pozostałych kolegów po piórze? Kto wie?

Rzadko sięgam po literaturę czeską, bo rzadko umiem się do niej dostroić. Z Šabachem jest trochę inaczej. Polubiłam się z nim przy pierwszym spotkaniu. Miałam więc nadzieję, że przy następnym mnie nie zawiedzie.
I stanął na wysokości zadania. Babcie to słodko-gorzka historia rodzinna, mocno wpisana w historię Czechosłowacji. Osnuta jest wokół Matêja i jego rodziny, a jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Długo się wahałam, zanim sięgnęłam po tę książkę. Bo jak to, Kanadyjczyk będzie mnie uczył pisać po polsku? A z drugiej strony, lubię czytać o pisaniu. Dla osoby, która - jak ja - jest radośnie zakręcona na punkcie słów i metod ich używania, taka wiedza jest cenna.
Test pierwszych 50 stron rozwiał moje obawy. Bo Pinker potwierdził to, co już wiedziałam. Czyli swój chłop, zna się na rzeczy. Postanowiłam mu zaufać i dać szansę.
To była dobra decyzja. Oprócz tego, co już wiedziałam, poznałam kilka nowych zasad/trików/sztuczek. Lubię, gdy ktoś uczy na konkretnych przykładach i wie, jak je dobrać. Bo jak tu się nie śmiać, gdy:
Nie niszczymy Twoich ubrań przy użyciu maszyn. Robimy to ręcznie, z największą starannością.
Pacjentka jest w depresji, odkąd zaczęła do mnie przychodzić w 2008 roku.
WSKAZÓWKA DLA PROFESJONALISTÓW: Jeśli chcesz, żeby Twoje pisarstwo bardziej przemawiało do czytelnika, unikaj "pisania negatywnego". Używaj pozytywnych wyrażeń.
ŹLE: "Nie używaj tego urządzenia w wannie".
DOBRZE: "Śmiało, użyj tego urządzenia w wannie".
Doceniam pracę tłumaczki. Miała trudne zadanie, bo potrzebowała przełożyć przykłady z angielskiego tak, żeby po polsku były zgodne z zamysłem autora. Dała radę.
I tak mi się marzy, niech ktoś napisze podobną książkę o języku prostopolskim! Tylko w podobnym duchu i podobnym językiem. Bez naukowego zadęcia i klątwy wiedzy, która straszy czytelnika na każdej stronie. I osiąga skutek odwrotny do zamierzonego, bo odstrasza od dalszej lektury.
Poczytajcie.

Długo się wahałam, zanim sięgnęłam po tę książkę. Bo jak to, Kanadyjczyk będzie mnie uczył pisać po polsku? A z drugiej strony, lubię czytać o pisaniu. Dla osoby, która - jak ja - jest radośnie zakręcona na punkcie słów i metod ich używania, taka wiedza jest cenna.
Test pierwszych 50 stron rozwiał moje obawy. Bo Pinker potwierdził to, co już wiedziałam. Czyli swój chłop,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnio przeczytałam baśń. Dziwną baśń. I nie ma miłości między nami. Zamiast tego mam mieszane uczucia. Nawet trochę z przewagą tych "o co tu, do diabła, chodzi?". Tak, wiem, że to literatura dziecięca, tak że ten. Chyba już wyrosłam z baśni.
Styl - piękny. Krótkie zdania, tak jak lubię. I na tym kończą się pozytywy. Bo czegoś mi w tej historii brakowało, a czegoś było za dużo. Denerwowała mnie nierówność proporcji dobra i zła. Zło było niedostatecznie mocno pokazane. Uderzyło mnie swym okrucieństwem tylko na początku. Później już bardziej irytowało, bo było bezbarwne.
Dobro zaś było przesłodzone. I kiedy już się pojawiało, było zbyt mocno przejaskrawione. Całość sprawiała wrażenie mało spójnej historii. Choć widzę, że autorka bardzo się starała. Szkoda, że nie wyszło, bo mimo wszystko baśń miała potencjał, i nawet morał. Tylko - jak dla mnie - przelukrowany i mało apetycznie podany. Zamiast pogrążyć się w myślach po skończeniu książki, odetchnęłam, że mam ją za sobą.
Po prostu, to nie była moja bajka. Albo trafiłam z tą lekturą w niewłaściwy czas. Choć w to ostatnie wątpię.
A tyle dobrego o niej słyszałam...

Ostatnio przeczytałam baśń. Dziwną baśń. I nie ma miłości między nami. Zamiast tego mam mieszane uczucia. Nawet trochę z przewagą tych "o co tu, do diabła, chodzi?". Tak, wiem, że to literatura dziecięca, tak że ten. Chyba już wyrosłam z baśni.
Styl - piękny. Krótkie zdania, tak jak lubię. I na tym kończą się pozytywy. Bo czegoś mi w tej historii brakowało, a czegoś było za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trochę zmylił mnie jej tytuł. Sugerował, że to jakiś coachingowy poradnik - a takie omijam szerokim łukiem. Z drugiej strony, poleciła mi tę książkę osoba z grupy tych, do których mam zaufanie. Zaryzykowałam więc.
Teraz ja ją polecam. Roslingowie sprytnie rozprawili się w niej ze stereotypami na temat naszej wiedzy o świecie. Udowodnili, że choć dokonuje się w nim ciągły postęp, tkwimy w przekonaniu, że sytuacja jest o wiele gorsza, niż w rzeczywistości. Wyjaśnili, dlaczego myślimy w ten sposób. I ile pracy wymaga od nas zmiana tego toku myślenia. Swoje dowody poparli danymi i wykresami. Trzeba tylko pamiętać, że brali pod uwagę skalę globalną, zamiast jednostkowej. Wielokrotnie to podkreślili.
Wielu czytelników może zniechęcić porównanie poziomu naszej wiedzy z losowymi trafieniami szympansów. Powiedzcie jednak z ręką na sercu - na ile pytań odpowiedzieliście poprawnie? Czy wykazaliście się tendencją do wskazywania najsłabszych odpowiedzi, bo założyliście, że jest źle, a będzie jeszcze gorzej?
Najbardziej zapadła mi w pamięć opowieść o premierze Mozambiku (Pascoal Mocumbi, 1994 - 2004), który oceniając postęp ekonomiczny, oprócz analizy danych przyglądał się, jak ludzie funkcjonują na co dzień. W jakich butach przychodzą na marsz z okazji Pierwszego Maja? Idą boso, w zdartych butach, czy porządnych? Podczas podróży po kraju, przyglądał się budynkom w budowie. Jeśli fundamenty zarastały trawą, to znaczy, że jest źle. Jeśli budowa się rozwijała oznaczało to, że ludzie mają środki na inwestycje, a nie tylko na codzienną konsumpcję. Czyli Excel Excelem, tabele tabelami, a umiejętność obserwacji życia bardzo się przydaje.
Autorzy przyjrzeli się też mediom i wyjaśnili, dlaczego nie mogą być obiektywne. Niby to wszystko wiemy, a jednak fajnie, że ktoś w tak przystępny sposób potrafił o tym przypomnieć. I przy okazji umiał pisać o statystyce w taki sposób, żeby dać odbiorcy do myślenia, zamiast go zniechęcić.
Poczytajcie.

Trochę zmylił mnie jej tytuł. Sugerował, że to jakiś coachingowy poradnik - a takie omijam szerokim łukiem. Z drugiej strony, poleciła mi tę książkę osoba z grupy tych, do których mam zaufanie. Zaryzykowałam więc.
Teraz ja ją polecam. Roslingowie sprytnie rozprawili się w niej ze stereotypami na temat naszej wiedzy o świecie. Udowodnili, że choć dokonuje się w nim ciągły...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Znowu przeczytałam baśń. Tym razem o polskim gangsterze, którego autor próbuje wykreować na pozytywnego bohatera. Otóż nie kupuję tego. Owszem, doceniam drobiazgowość Drelicha. To, że planuje swoje akcje z dokładnością co do minuty i uwzględnia kilka alternatywnych opcji. Tu postawię znak stopu dla pozytywów, bo:
- Marek mówi ładnymi, okrągłymi zdaniami, które odbierają mu wiarygodność,
- jest chodzącą uprzejmością, strzela chęcią pomocy i szacunkiem do ludzi (prawie) na wszystkie strony,
- utrzymuje poprawne, a nawet bliskie relacje z byłą żoną; gdyby nie to, że kilka razy wypominają sobie taki papierek z pieczątkami, wzięłabym ich za dobrze funkcjonujące małżeństwo.

Iza, ta rzekomo megasilna kobieta wie, że w każdej chwili może liczyć na wsparcie i opiekę dwóch mężczyzn: byłego męża i obecnego konkubenta. W ten sposób to - jak mawia mój znajomy - każdy głupi potrafi. Tak, wiem, że to duże uproszczenie. Wynika z różnicy między tą Izą, o której słyszałam przed lekturą, a tą, którą poznałam w trakcie. A różnica ta była diametralna. Napisz kiedyś, autorze, o tych kobietach, które na takie wsparcie liczyć nie mogą. Które w każdej chwili muszą liczyć się z atakiem ze strony ojca swych dzieci. Nawet wtedy, kiedy mają już papierek ze stosownymi pieczątkami i powinny żyć spokojnie. Porozmawiaj z nimi, zapytaj, jak sobie radzą. Tak, wiem, że to jest temat, który słabo się sprzedaje. A właściwie wcale, bo kto zawracałby sobie głowę takimi kobietami.

Doceniam trud, który autor włożył w opracowanie scen walki. Tak, znam historie o tym, jak powstawały. Trochę leży natomiast budowanie napięcia. Przynajmniej na mnie to nie działa. Podobnie, jak to było w przypadku Wyrwy Wojciecha Chmielarza. W tych momentach, w których w zamyśle twórcy miałam wstrzymywać oddech, ja zanosiłam się od śmiechu, bo napięcia nie było tam za grosz. Na plus zaliczam jedynie to, że w przeciwieństwie do Wyrwy Drelich nie był aż tak beznadziejnie przewidywalny.

Wreszcie, last but not least, przemoc wobec kobiet. Słuchałam online jednego z pierwszych spotkań autora po wydaniu tej książki. Pamiętam, jak mówił, że w opisywanym przez niego środowisku przedmiotowe traktowanie kobiet i przemoc wobec nich jest na porządku dziennym. Trudno temu zaprzeczyć. Podczas lektury jednak ze smutkiem stwierdziłam, że motyw przemocy wobec kobiet wpisuje się tu w bardzo szkodliwy stereotyp. I tak, wiem, że autor pisał o konkretnym środowisku i że traktowanie kobiet nie grało tu głównej roli.
Niech jednak wybrzmi to, czego w dotychczasowych opowieściach autora o Drelichu mocno mi zabrakło: przemoc wobec kobiet - fizyczna, psychiczna, ekonomiczna - NIE jest domeną tego jednego środowiska. Przemocowiec nie musi być gangsterem, żeby być umysłową amebą. Oraz, przemoc nie ma płci. Jest niesłychanie demokratyczna. I tak, wiem, że nie o takiej przemocy była to książka. Mocno mi to jednak zazgrzytało i domagało się komentarza.

Podsumowując: mówię tej książce twarde i zdecydowane nie. Odpuszczam sobie wyczekiwanie na kolejną część.

A tyle dobrego o niej słyszałam...

Znowu przeczytałam baśń. Tym razem o polskim gangsterze, którego autor próbuje wykreować na pozytywnego bohatera. Otóż nie kupuję tego. Owszem, doceniam drobiazgowość Drelicha. To, że planuje swoje akcje z dokładnością co do minuty i uwzględnia kilka alternatywnych opcji. Tu postawię znak stopu dla pozytywów, bo:
- Marek mówi ładnymi, okrągłymi zdaniami, które odbierają mu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Właśnie stała się rzecz straszna. Otóż kibicowałam Liwii. Tej heterze i potworzycy w ludzkiej skórze. Świat się kończy!

Zaczęło się niewinnie. Na profilu pojawiła się informacja, że kolejna (a chronologicznie pierwsza) część sagi o rodzinie julijsko-klaudyjskiej coming soon. Na wieść o Liwii w roli głównej bohaterki poczułam dreszczyk emocji. Będzie się działo!

Pierwsze zaskoczenie przyszło dosyć szybko. Spodziewałam się, że głównym motywem będzie małżeństwo głównej bohaterki z Oktawianem i działalność, którą w tym czasie uprawiała. Nic bardziej mylnego! Autor zajął się młodością Liwii i jej pierwszym małżeństwem, którego owocem był późniejszy cesarz Tyberiusz. A te czasy do spokojnych nie należą. Trwają walki o władzę po śmierci Juliusza Cezara. Triumwirat już zawarty. Oktawian i Antoniusz szykują się do starcia. Szesnastoletnia Liwia zostaje wydana za dużo starszego Gnejusza. Jej małżonek, dawniej zaufany Cezara, jest - o zgrozo! - zwolennikiem Brutusa i Kasjusza. Jednocześnie przyjaźni się z Markiem Antoniuszem, więc matka Liwii liczy na to, że dzięki temu zdoła ochronić swą młodą żonę. Bo w tej walce nie było przebacz. Dokonanie błędnego wyboru to wyrok śmierci dla całej rodziny. Tym bardziej prawdopodobny, o ile dysponuje ona majątkiem, który Oktawian może skonfiskować.

Dzieje Liwii opowiedziane są dwutorowo. Poznajemy bohaterkę, kiedy jest u kresu życia i robi swoisty rachunek sumienia przed ostatecznym spotkaniem z bogami. Zaś młodość Liwii przedstawia nam wszechwiedzący narrator. Obserwujemy przemianę naiwnej dziewczynki w dojrzałą, doświadczoną życiem kobietę. Jak bardzo różni się ta Liwia od powszechnie znanej hetery! Zadziwia mnie jej lojalność w małżeństwie i trwanie przy boku męża w najgorszych nieszczęściach. To wcale nie jest dumna patrycjuszka, tylko kobieta walcząca o przetrwanie. Swoje i rodziny. W tej walce rodzi się w niej strateg i kobieta, która w szalejącym patriarchacie chce sama decydować o swoich losach. I tej właśnie dzielnej kobiecie kibicowałam.

Tym razem do grona postaci fikcyjnych dołącza dwoje niewolników. Dzięki temu zabiegowi autor mógł pokazać życie najniższej kasty w Rzymie. Jednocześnie tak zręcznie wplótł ich losy w dzieje głównej bohaterki, że... sprawdźcie zresztą sami. Fikcyjny konflikt Liwii i Skrybonii też nieźle podnosi temperaturę i podkręca tempo. Przy tej okazji nasza słodka Liwia może pokazać swą drugą, okrutną twarz. Zaś samo zakończenie książki - choć spodziewane – wbija jednak w fotel.

Dbałość o chronologię i szczegóły historyczne to znak firmowy autora, który jest pasjonatem starożytnego Rzymu. W utrzymywanie napięcia Kubicz też radzi sobie wspaniale. Wielokrotnie wstrzymywałam oddech, a przed wiarą w najgorsze powstrzymywała mnie tylko wiedza o dalszych losach bohaterki i jej synka. (Swoją drogą, jakże zabawny jest późniejszy Tyberiusz w roli małego chłopca!) Najsmakowitsze są jednak realia codziennego życia Rzymu. Wyobraźnia pracuje na pełnych obrotach. Widać pasję, wiedzę i ogrom pracy autora. Czapki z głów, szanowni państwo! I czym prędzej do lektury.

Właśnie stała się rzecz straszna. Otóż kibicowałam Liwii. Tej heterze i potworzycy w ludzkiej skórze. Świat się kończy!

Zaczęło się niewinnie. Na profilu pojawiła się informacja, że kolejna (a chronologicznie pierwsza) część sagi o rodzinie julijsko-klaudyjskiej coming soon. Na wieść o Liwii w roli głównej bohaterki poczułam dreszczyk emocji. Będzie się działo!...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są książki, o których trudno mówić niedługo po skończeniu lektury. I są takie, które wracają po pewnym czasie, przynosząc nowe refleksje. Jedno jest pewne, Requiem nie wróciło do mnie, żeby domagać się ponownego przeczytania. Raczej nie po tym, jak poszarpało mnie kilka miesięcy temu.
Stanąwszy przed wyborem, książka czy film, bez wahania sięgnęłam po książkę. Jeśli mam taką możliwość, taką właśnie kolejność preferuję. Tym razem nie był to jednak jedyny powód – już na starcie wiedziałam, że film to dla mnie za dużo. Że jeśli chcę poznać tę historię, pozostaje tylko książka – fascynująca opowieść o życiu na haju i krawędzi. Choć wymyśliłam sobie kilka sposobów, jak się emocjonalnie zabezpieczyć, niewiele to dało. Składa się na to specyficzna narracja, zamiłowanie autora do drążenia dusz bohaterów i pułapka, zastawiona w połowie lektury. Przyszedł moment, kiedy akcja skręciła w niespodziewaną alejkę i prawie dałam się złapać. Dzięki temu zaliczyłam jazdę bez trzymanki porównywalną z tą, którą przechodzili bohaterowie.
W moim odczuciu fabuła zeszła tu na drugi plan. Na czoło wysunęło się poczucie osamotnienia i beznadziei, cechujące Harry’ego, Tyrona i Sarę. Poczucie, od którego uciekli w nałogi, nie widząc równi pochyłej, ani tego, co czeka na końcu. Początkowo drażniąca historyjka o american dream zmieniła się w przerażającą opowieść o ludzkim piekle.
Pozycja mocna i nie dla każdego. Czyta się jednym tchem, a po zakończeniu pozostaje się w zdumionym, oleistym smutku. Zapamiętam ją na długo.

Są książki, o których trudno mówić niedługo po skończeniu lektury. I są takie, które wracają po pewnym czasie, przynosząc nowe refleksje. Jedno jest pewne, Requiem nie wróciło do mnie, żeby domagać się ponownego przeczytania. Raczej nie po tym, jak poszarpało mnie kilka miesięcy temu.
Stanąwszy przed wyborem, książka czy film, bez wahania sięgnęłam po książkę. Jeśli mam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czekał na swoją kolej dość długo. Tym razem powodem nie było świadome odłożenie na półkę, gdzie miałby przeczekać pierwszy szał i pozytywne recenzje, ale pożyczenie czytelnikowi z rodzaju tych, dla których w piekle przygotowano zapewne oddzielny krąg. Po odzyskaniu zatem od razu mogłam poświęcić jej czas, bo pierwsze zachwyty dawno już przebrzmiały.
Skojarzenia ze „Złym” natrętnie pchały mi się do głowy jeszcze przed rozpoczęciem lektury. Przedwojenną Warszawę uwielbiam (zresztą nie tylko Warszawę), więc moje oczekiwania rosły. Pomnożone przez sławę, która spadła na autora i samą książkę, dawały wynik, któremu trudno sprostać.
I trudno stwierdzić, czy Król tym oczekiwaniom sprostał. Nawet mimo tego, że skończyłam go czytać kilka książek temu, a ze spisaniem wrażeń poczekałam, aż ochłonę. Bo emocje podczas lektury były przeróżne. Na plus zaliczam, że zwroty akcji kilkakrotnie mnie zaskoczyły. A na minus, że nie zawsze zaskakiwały, czasami pozwalały się przewidzieć. Może dlatego, że wcześniejsze lektury z tamtego okresu przygotowały mnie na to, czego mogę się spodziewać.
Brutalność, przemoc, to na pewno. Czy opisy są realistyczne, nie mnie to oceniać, ale drobiazgowości odmówić im nie sposób.
Tło społeczno-polityczne. Mieszanka światopoglądowa, religijna, narodowościowa – czy z tego może wyniknąć coś dobrego? Otóż może. Jeśli autor się przyłoży, tak jak w tym przypadku, czytelnik wstrzyma oddech nawet wtedy, kiedy na spodziewany finał nic już wydaje się nie mieć wpływu. Tajemnicą Twardocha pozostaje, jak to zrobił, ale klimat czuć namacalnie. Nawet jeśli chwilami czuć go nieprzyjemnie, jakoś nie chce się odłożyć książki. Jeszcze jedna strona, jeszcze tylko sprawdzę, jak skończy się ta awantura. I tak dociera się na koniec książki.
Dodatkowym smaczkiem są miejsca, w których toczy się akcja. Uwielbiam czytać o tych fragmentach Warszawy, które są dla mnie nierozerwalnie związane z dzieciństwem. Czas, w którym rozgrywa się akcja, ma wówczas mniejsze znaczenie, bo miejsca, te miejsca moje ukochane! W porównaniu ze „Złym” zabrakło mi trochę pieczołowitego tych miejsc dopieszczenia. Ale nie o Tyrmandzie tutaj mowa.
I trochę za mało było gwary. A przecież bandycko-knajacka Warszawa z okresu dwudziestolecia miała swój własny, specyficzny i niepowtarzalny język, który w tej książce pojawił się, jak dla mnie, jedynie w minimalnym stopniu. Gdyby został bardziej rozbudowany, książka niewątpliwie dużo by zyskała.
Jeśli natomiast chodzi o narrację i budowanie postaci – o, tu zarzutów brak. Trudno było jedynie przebrnąć przez sam początek, ale tu przyczyną jest mój brak zainteresowania walkami bokserskimi. Bo już drobiazgowość ich opisu dostrzegam i doceniam. Bohaterowie natomiast zbudowani zostali rewelacyjnie, zwłaszcza ten główny, Jakub Szapiro.
Oprócz tego jest dużo o ludziach i relacjach. Tych w skali mikro, rozgrywających się w małym bandyckim światku, i tych w skali makro, na linii polsko-żydowskiej. Czuć namacalnie coraz gorętsze wrzenie w tym tyglu.
A Królestwo już niedługo. Początkowo chciałam sięgnąć po nie zaraz po skończeniu z Królem, ale po namyśle zdecydowałam, że dla zmiany klimatu odczekam kilka książek. Chyba już zbliża się właściwy moment.

Czekał na swoją kolej dość długo. Tym razem powodem nie było świadome odłożenie na półkę, gdzie miałby przeczekać pierwszy szał i pozytywne recenzje, ale pożyczenie czytelnikowi z rodzaju tych, dla których w piekle przygotowano zapewne oddzielny krąg. Po odzyskaniu zatem od razu mogłam poświęcić jej czas, bo pierwsze zachwyty dawno już przebrzmiały.
Skojarzenia ze „Złym”...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,


Poradniki już od dawna są dla mnie jednym z ulubionych źródeł sarkastycznej radości. Jeśli już po jakiś sięgam to wyłącznie po to, by mieć z czego się pośmiać. I gdyby polecono mi tę książkę jako poradnik właśnie, zapewne odłożyłabym ją do kolejki „Może kiedyś, ale raczej wcale”. Opisano ją jednak jako mądrą książkę psychologiczną, dotykającą trudnego tematu. Jednocześnie zachwalano ją tak ciekawie, że wylądowała na półce „Przeczytać w pierwszej kolejności!”
Wdzięczna jestem anonimowemu polecającemu za dwie rzeczy. Po pierwsze, za książki tej polecenie, zamiast krótką notkę typu „Świetna, czytajcie” czy też „Właśnie kupiłam, czytał ktoś?”. Po drugie, za to, że magiczne dla mnie słowo „poradnik” zobaczyłam dopiero w kolejnej wzmiance, którą na szczęście dla siebie napotkałam, będąc w połowie pogadanki pani Miller. A wtedy już wiedziałam, że poradnik i ta pozycja mają ze sobą tyle wspólnego, co Scarlett O’Hara i Róża Schoppe.
Trzeba przyznać, że tytuł intrygujący, chwytliwy i zachęcający do czytania. Bo czasem zdarza się, że z tajemniczych przyczyn kobiecie zależy na mężu. Z jakiej więc przyczyny miałaby pędzić do kwiaciarni, skoro wiązankę wolałaby raczej posłać przez telefon?
Zapewne to tylko moje wrażenie (w sumie o cudzych nie piszę), ale wbrew pozorom ta książka jest o czymś innym. Owszem, zdrada w niej występuje, ale raczej w charakterze bohatera drugiego planu. Na pierwszy plan wysuwają się szeroko pojęte relacje. Te międzyludzkie, ale też te, które utrzymujemy z samą/ym sobą. Po rozebraniu na czynniki pierwsze przeróżnych prowadzących do zdrady motywów nagle okazuje się, jak bardzo ta ostatnia relacja jest ważna. I że o pielęgnowaniu tejże najczęściej zapominamy.
Zdrada, kiedy się pojawia, omawiana jest w różnych konfiguracjach. Choć jednym z pierwszych skojarzeń jest relacja damsko-męska, o zdradzie może być mowa również w przyjaźni, czy w relacji rodzic – dziecko. Autorka, będąc terapeutką, na relacje z rodzicami kładzie bardzo duży nacisk uświadamiając, w jaki sposób doznane w niej zaniedbanie emocjonalne odbija się na dorosłym życiu. Podaje proste i dosadne przykłady ze swojej praktyki, przypominając, że poczucie własnej wartości, bądź jego brak, bierzemy z dzieciństwa właśnie. Zdradzić można również samą/ego siebie. To wtedy, kiedy własne potrzeby upychamy pod podłogą lub na dnie szafy, nie pozwalają im dojść do głosu.
Kup kochance męża kwiaty jest książką o kobietach, dla wszystkich. Pisana z kobiecej perspektywy, a dodatkowo osadzona we współczesnych realiach polskiego życia, dotykająca naszej rodzimej mentalności. Podobnie jak Dale Carnegie, kwalifikuje się na listę „Powtarzać i przypominać”, i jeszcze drugą „Praktykować”. A na razie pędzić po nią do biblioteki/księgarni/koleżanki (właściwe podkreślić) i zagłębić się w lekturze.


Poradniki już od dawna są dla mnie jednym z ulubionych źródeł sarkastycznej radości. Jeśli już po jakiś sięgam to wyłącznie po to, by mieć z czego się pośmiać. I gdyby polecono mi tę książkę jako poradnik właśnie, zapewne odłożyłabym ją do kolejki „Może kiedyś, ale raczej wcale”. Opisano ją jednak jako mądrą książkę psychologiczną, dotykającą trudnego tematu. Jednocześnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wyjątkowo nieprzyjemny temat. A jednak nie do uniknięcia, więc warto poczytać. Tym bardziej, że nawet nie robiąc za życia nic spektakularnego, po śmierci można się nieźle zasłużyć.
Mary Roach opowiedziała o tym dość szczegółowo, wplatając w swą opowieść dość dużą dawkę humoru, dzięki której łatwiej znieść pewne fragmenty. A tych trudnych do przebrnięcia jest sporo, co raczej nie dziwi.
Głównym uczuciem, towarzyszącym mi podczas lektury, był podziw dla autorki za przeprowadzenie badań na potrzeby tej publikacji. Nie tyle historycznych - chociaż część o nielegalnym zdobywaniu zwłok na potrzeby nauki anatomii również robiła mocne wrażenie - ile obecności podczas wykorzystywania zwłok na potrzeby ćwiczeń operacji plastycznych, crash testów i tym podobnych atrakcji. Z najwyższym obrzydzeniem i zaciekawieniem jednocześnie czytałam rozdział o "polu minowym", służącym naukowcom do badania stadium rozkładu zwłok w różnych warunkach. Tak, to obrzydliwe. Ale bez tego nie byłoby możliwe określenie czasu zgonu, czy wyjaśnienie okoliczności zgonowi towarzyszących. Przydało się to w części traktującej o katastrofach lotniczych, przydaje się w kryminalistyce.
Miałam też inne wrażenie - ależ oni odzierają te zwłoki z godności! Tyle naczytałam się wcześniej na ten temat. Adam Ragiel, Agnieszka Kaluga, Kathryn Mannix - wszyscy oni stawiali godność odchodzącego człowieka na pierwszym miejscu. A tu? Pociąć zwłoki na kawałki, głowa jedzie do chirurgów plastycznych, noga na drugi koniec kraju, wątroba jeszcze gdzie indziej. A jeśli "sztywniak" będzie miał szczęście, to nie zostanie pocięty, tylko posadzony, a ku niemu z ogromną prędkością pomknie przeszkoda. Nie usiądzie za kierownicą, bo - jak zauważyła autorka - prowadzenie pojazdów nie jest czynnością, która wychodzi zwłokom najlepiej.
Wrażenie było mylne, ponieważ wszyscy obsługujący powyższe czynności starają się wykonywać je z szacunkiem do wykorzystywanego ciała. A czemu owe czynności służą, wspominałam powyżej.
Poruszył mnie rozdział o transplantacji organów. I próbach przeszczepienia głowy. Starałam się czytać uważnie, mając świadomość, że nie jest to lektura, do której chętnie będę wracać. Ale z pozostałymi pracami pani Roach z pewnością będę chciała się zapoznać.

Wyjątkowo nieprzyjemny temat. A jednak nie do uniknięcia, więc warto poczytać. Tym bardziej, że nawet nie robiąc za życia nic spektakularnego, po śmierci można się nieźle zasłużyć.
Mary Roach opowiedziała o tym dość szczegółowo, wplatając w swą opowieść dość dużą dawkę humoru, dzięki której łatwiej znieść pewne fragmenty. A tych trudnych do przebrnięcia jest sporo, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

We wczesnej młodości bardzo lubiłam opowiadania Sheckleya, zdecydowanie przedkładając je nad jego pełnowymiarowe książki, w których często zdarzało mu się nudzić czytelnika. Ostatnio zaś przypomniałam sobie o nim i postanowiłam sprawdzić, jak moje ulubione opowiadania sprawdzą się po latach. I nie doznałam zawodu. Owszem, niektóre historie, które dawniej czytałam z zapartym tchem, teraz mnie śmieszyły, ale znalazłam też takie, które nie tylko się nie zestarzały, ale wręcz przybrały na aktualności. Takie np. "Trzy śmierci Bena Baxtera" - zdaje się, że konsekwencje tej wymyślonej historii dzieją się tu i teraz, a do używania inhalatorów i butli z tlenem doprawdy niewiele brakuje. Podobnym wizjonerstwem autor wykazał się w "Cenie ryzyka".
Ot, niby lektura na jeden wieczór. A jednak w przypadku tych kilku ważnych opowiadań, lektura obowiązkowa.

We wczesnej młodości bardzo lubiłam opowiadania Sheckleya, zdecydowanie przedkładając je nad jego pełnowymiarowe książki, w których często zdarzało mu się nudzić czytelnika. Ostatnio zaś przypomniałam sobie o nim i postanowiłam sprawdzić, jak moje ulubione opowiadania sprawdzą się po latach. I nie doznałam zawodu. Owszem, niektóre historie, które dawniej czytałam z zapartym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Aby uczcić połowę roku, dobry los za pośrednictwem życzliwej osoby, podsunął mi - jestem tego pewna - jedną z najważniejszych książek A.D. 2019. Aż nie wiem, od czego zacząć pochwalne pienia, tyle wątków jednocześnie ciśnie mi się na usta.
Niechaj więc na pierwszy ogień pójdą skojarzenia. Pierwsze z nich - ze względu na tematykę - to Gavin Extence i jego Wszechświat kontra Alex Woods. Oprócz tematyki zbiorem wspólnym tych powieści jest też lekkość, z jaką trudny temat został potraktowany. Mimo, że od pewnego momentu wiemy, że ta historia może mieć tylko jedno zakończenie, zarówno Extence jak i Henderson prowadzą do niego spokojnie i pogodnie.
Skojarzenie drugie to Stulatek, który wyskoczył przez okno i zniknął. Tu ukłony i wyrazy podziwu dla Hendersona za udowodnienie, że nawet trudny temat można potraktować z cudownym, niewymuszonym humorem.
Motywem przewodnim Ostatniego busa jest choroba Alzheimera i prawo do podjęcia decyzji o własnym losie. Ale nie tylko. To również powieść drogi, jedna z niewielu, którym udało się mnie nie znudzić. Świat stworzony przez Hendersona, to świat przyjaźni i lojalności, pozwalającej znieść trudy życia. Każdemu życzę takich przyjaciół wokół siebie, bo wtedy nawet trudne decyzje stają się prostsze.
Budowanie postaci. Tu Henderson nieco przesłodził, bo - uwaga, spojler - wstrętnych charakterów brak. Ci, których dostajemy, mają oczywiście swoje słabości, ale w żadnym wypadku nie kwalifikują ich one na półkę z napisem "Schwarzcharakter". Choć z drugiej drugiej strony, gdyby autor pisał innym stylem, cała powieść mogłaby stać się ciężka, a nawet mało przyjemna w odbiorze. Niech nie czepiam się zatem bohaterów, a zamiast tego ucieszę się, że dostałam takich, których mogę lubić i do których kiedyś, w odległej przyszłości, będę chciała wrócić.
I jeszcze narracja. Ostatni bus jest swego rodzaju szkatułką pełną dygresji. Wprowadzając nową postać, autor wstrzymuje akcję, żeby tę postać przedstawić, opowiedzieć jej historię i wyjaśnić powiązania z pozostałymi. Ten sposób prezentacji mógłby nieco czytelnika męczyć, gdyby nie lekkość pióra, łatwość snucia opowieści i umiejętność zaciekawienia odbiorcy.
Stanowczo życzę sobie więcej takich powieści, przywracających wiarę w człowieka i w fundamentalne, a jednak przez wielu zapomniane i lekceważone wartości. Polecam z całej duszy.

Aby uczcić połowę roku, dobry los za pośrednictwem życzliwej osoby, podsunął mi - jestem tego pewna - jedną z najważniejszych książek A.D. 2019. Aż nie wiem, od czego zacząć pochwalne pienia, tyle wątków jednocześnie ciśnie mi się na usta.
Niechaj więc na pierwszy ogień pójdą skojarzenia. Pierwsze z nich - ze względu na tematykę - to Gavin Extence i jego Wszechświat kontra...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zacznę od ostrzeżenia: przed rozpoczęciem ostatniego rozdziału warto mieć pod ręką coś na odtrutkę. Rozdziały wcześniejsze spokojnie mogę zakwalifikować do kategorii "wiele hałasu o nic".
Autorka podzieliła wyniki swojego śledztwa na trzy części, dzięki którym napięcie rośnie (choć wcale nie zaczyna się od trzęsienia ziemi) i jest dobrze utrzymane. I to chyba jedna dobra rzecz, którą mogę o Darknecie powiedzieć.
Zanim trafiłam na tę książkę, na temat ciemnej strony internetu wiedziałam niewiele. Szykowałam się więc na poszerzenie wiedzy, tym bardziej, że autorkę reklamowano jako ekspertkę tematu.
Przyznaję, początkowo czytałam z zapartym tchem, czekając na moment, kiedy z Silk Road wyrośnie druga Cosa Nostra. I tu nastąpił zawód, boss namierzony, strona upadła, zapadł wyrok sądowy, a na scenę wkroczyli drobni oszuści, naciągający dwutorowo: z jednej strony klientów poszukujących płatnego mordercy, z drugiej strony frustratów, pragnących takimi mordercami zostać. Zaczęła się część druga, która mogłaby momentami nawet śmieszyć, gdyby nie była napisana tak rozwlekle, nudno i tak topornym stylem. I owszem, rozumiem fragmenty, w których autorka chciała zachować oryginalną pisownię kierowanych do niej maili, ale na Jowisza, za dużo tego było. Oczy i dusza bolały, a to zniechęcało do dalszej lektury.
I wreszcie rozdział najmroczniejszy. Red roomy (redrum), oferujące transmisje na żywo z torturowania ludzi, z możliwością "reżyserowania" owego spektaklu - za dodatkową opłatą oczywiście. Nieocenzurowana brutalna pornografia, jakiej nie uświadczysz w sieci indeksowanej, w tym również dziecięca. I tu się zaczęło. W sierpniu 2015 jeden z serwisów zelektryzował odbiorców planowaną akcją transmisji torturowania dżihadystów. Zbierano propozycje "atrakcji", którym jeńcy zostaną poddani, oprócz tych zaplanowanych wcześniej, jak przebieranie w damskie stroje i karmienie bekonem. Specjalny zegar odmierzał czas do rozpoczęcia spektaklu. Jednak tuż przed jego rozpoczęciem strona przestała działać (przeciążenie serwerów zapewne), a po kilku godzinach można było już tylko znaleźć linki do nagrań z rzekomych tortur. Jeśli wierzyć opisom, nie pojawiły się tam żadne drastyczne szczegóły.
Dobry trolling, można by powiedzieć. Ale ten trolling z wielu odbiorców wydobył mroczną stronę ich natury - ach, zobaczyć, jak człowiekowi rozcina się nos i zmusza do zjedzenia własnych palców! Co tam palce, podpowiem oprawcy, żeby zaserwował delikwentowi jego własnego penisa! A na deser kawałek ucha. Sama radość!
I wreszcie przyszło najgorsze - dziecięca pornografia. Tu już żarty się skończyły i zaczęło przerażenie. Swoje miejsce znaleźli tam najgorsi zwyrodnialcy i o żadnych mistyfikacjach czy trollingu nie było już mowy. Wszystko prawdziwe, w tym film z torturowania seksualnego osiemnastomiesięcznej dziewczynki.
Autorka starała się obalić mit, jakoby ciemna strona internetowej mocy oferowała klientowi wszystko, czego pragnie najgorsza strona jego natury. Chcesz pozbyć się nielubianego sąsiada, znudziłeś się żoną? Przybywaj, tylko weź ze sobą odpowiednią ilość bitcoinów. Wiedza o tym, żeś robiony w konia, będzie cię dużo kosztowała. A my podtrzymamy napięcie, żebyś chciał płacić jak najdłużej.
Jak jest naprawdę, wiedzą tylko ci, którzy biorą w tym udział. Ale krzywdzenie najmłodszych, bezbronnych nie ulega wątpliwości. Prawie zawsze mam problem z wymyśleniem zakończenia swoich wywodów, więc powiem tylko: Czytacie tę książkę na własną odpowiedzialność. Jak uprzedziłam na początku, zostaliście ostrzeżeni.

Zacznę od ostrzeżenia: przed rozpoczęciem ostatniego rozdziału warto mieć pod ręką coś na odtrutkę. Rozdziały wcześniejsze spokojnie mogę zakwalifikować do kategorii "wiele hałasu o nic".
Autorka podzieliła wyniki swojego śledztwa na trzy części, dzięki którym napięcie rośnie (choć wcale nie zaczyna się od trzęsienia ziemi) i jest dobrze utrzymane. I to chyba jedna dobra...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,


„Doszedłem do wniosku, że egzekucje nie rozwiązują niczego, a są tylko staroświeckim reliktem prymitywnej żądzy zemsty, która wybiera prostą drogę i bierze górę nad poczuciem odpowiedzialności za odwet w stosunku do innych osób... Problem z karą śmierci polegał zawsze na tym, że nikt jej nie chciał dla wszystkich, ale opinie wszystkich różniły się w zakresie tego, kto powinien jej uniknąć”.
Albert Pierrepoint

Mroczna strona mojej czytelniczej duszy czuje się tą lekturą makabrycznie usatysfakcjonowana. Strach pomyśleć, w jakim punkcie znajdowałaby się ludzkość, gdyby energię poświęconą opracowywaniu coraz bardziej wymyślnym sposobom uśmiercania w imieniu prawa/rządu/chęci zagarnięcia majątku skazańca (niepotrzebne skreślić) skierować na poprawę jakości życia.

Mówiono wam na lekcjach historii o leczniczych właściwościach krwi, tryskającej ze świeżo zdekapitowanego ciała? O kolejkach, ustawiających się pod szafotem z kubkami i dzbanami w dłoniach? Wiedzieliście, ile w nazistowskich Niemczech rodziny skazańców płaciły za więzienie i egzekucję swych bliskich? 1,5 reichsmarki za każdy dzień spędzony przez skazańca w więzieniu, 300 reichsmarek za egzekucję i 12 fenigów za poniesione koszty pocztowe. Ot, niemiecka wydajność i precyzja. A ile czasu żyje odcięta głowa? Zdarzyła się egzekucja, podczas której głowa odskoczyła z takim impetem, że wylądowała wśród widzów, potoczyła się pod spódnicę młodej damy i według części świadków powiedziała "Ohoho". Zaraz potem asystent kata złapał ją i wrzucił do worka.

Kara śmierci to też dochodowy biznes. Czytając o firmie Freda Leuchtera, wprowadzonych przez niego usprawnieniach sprzętu, oferowanych szkoleniach, zakończonych certyfikatem "technik egzekucji" (punkt do CV), czy upraszczaniu kwestii formalnych, miałam wrażenie, że mam przed sobą szeroko rozbudowaną ofertę marketingową. Leuchter był prawdziwym pasjonatem egzekucji - nie mając wykształcenia medycznego ani inżynierskiego, udoskonalał krzesło elektryczne i moduły do podawania zastrzyków z trucizną, a wszystko to w przydomowym garażu. Kursy, prowadzone przez jego firmę, obejmowały obsługę komory gazowej, wieszanie na szubienicy, obsługę krzesła elektrycznego i podawanie trujących zastrzyków. Pełen serwis, można powiedzieć. Szkolenia przestały dziwić, gdy przyszło do rozdziału o spartaczonych egzekucjach na krześle elektrycznym, będącym dowodem na to, że opisu egzekucji Eduarda Delacroix King nie wyssał z palca. Męczarnie skazańców w komorze gazowej też nie odstawały od Starej Iskrówy. Okazuje się, że zamiast tych wszystkich wymyślnych metod najszybsze jest rozstrzelanie przez pluton strzelców wyborowych, z których jeden miłosiernie dostaje ślepy nabój, żeby każdy mógł żywić nadzieję, że to nie jego strzał zabił skazańca.

Jednym słowem, wszystko, co chciałam wiedzieć o praktycznej stronie kary śmierci, ale nie miałam kogo zapytać. Na deser makabryczne rysunki i poglądowe zdjęcia, które na długo zostaną w pamięci. https://m.facebook.com/ksiazkikawaija/


„Doszedłem do wniosku, że egzekucje nie rozwiązują niczego, a są tylko staroświeckim reliktem prymitywnej żądzy zemsty, która wybiera prostą drogę i bierze górę nad poczuciem odpowiedzialności za odwet w stosunku do innych osób... Problem z karą śmierci polegał zawsze na tym, że nikt jej nie chciał dla wszystkich, ale opinie wszystkich różniły się w zakresie tego, kto...

więcej Pokaż mimo to