-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2021-11-14
2021-10-30
2020-10-27
2019-09-30
2010-03
2009-09
2009-07
2015-05-03
Mistrz. Król. A Król może być tylko jeden.
Po 20 miesiącach odstawienia, tyle minęło od czasu kiedy skończyłem czytać „Pierwszy snieg”, znów sięgnąłem po książkę Nesbo. Ta separacja była mi potrzebna. W tamtym czasie, „w jednej chwili”, Nesbo, z niszowego pisarza, przeistoczył się w gwiazdę pierwszej wielkości, tzn. nie on sam się przeistoczył, ale jego postrzeganie w Polsce.
„Obraziłem” się wtedy na niego. No bo najpierw był taki „mój”, samodzielnie odkryty, wyniesiony ponad inne –ssony, -gardy czy –lundy, aż tu nagle stał się taki popularny, ze nawet „szafiarki” zaczęły o nim pisać. No to poszedł do karceru. Owszem, półkę facet miał osobną a w miarę jak wydawano kolejne książki, dołączały do „Trylogii z Oslo” i innych opowieści o Harrym Hole, ale zawziąłem się. Nie i basta! Jeszcze nie teraz – powtarzałem sobie dokładając kolejny, pachnący drukarską farbą tom do kolekcji. I teraz ten „Łowca głów” tak jakoś sam się wziął z półki, w zestawie wybranych do podręcznego stosiku książek. Wielkich szans mu nie dawałem a jednak wcisnął się przed Comurdianowe „Dziedzictwo…”, Łysiaka i „Gniew” Miłoszewskiego.
I stało się tak, jak za każdym razem z książką autorstwa Nesbo. Zrazu jakoś tak niemrawo i niechętnie, jakby wbrew sobie. I jeszcze ten irytujący do granic możliwości – pozornie tak różny od Harrego - główny bohater. Znienawidziłem faceta przed końcem pierwszego rozdziału a potem…, a potem była 05:15 rano, trzydzieści stron do końca i dylemat: czytać czy spać? Wybrałem sen, aby w ciągu dnia nieśpiesznie delektować się precyzyjnym - i pewnie dla niektórych zaskakującym – zakończeniem.
Miłośnicy Nesbo znajdą w tej książce wszystko, co lubią z wyjątkiem Harrego Hole. I specyficzny klimat norweskiej stolicy i szczegółowe opisy postaci i mnóstwo – pozornie bezładnie - porozrzucanych tu i ówdzie fragmentów kryminalnej układanki i oczywiście typowo „nesbowe” damsko-męskie relacje.
Zaczyna się ta powieść mocno dramatyczną sceną, która nadaje dalszej retrospektywnej opowieści charakter „kroniki zapowiedzianej śmierci”, w której to kronice czołową, ale i nieco zwodniczą rolę odgrywa stara rzymska maksyma: „confessio est regina probationem”. Wprawdzie bohater „Łowców…” z lubością posługuje się dziewięciostopniowym modelem przesłuchań opracowanym przez amerykańskich śledczych – i sam pada jego ofiarą, ale „skuteczność” przyznania się do winy ma znacznie dłuższą i bardziej bogatą historię, niż 100 lat dziejów FBI. I pal licho badania DNA, które wykazały, że w samych tylko Stanach Zjednoczonych mniej więcej co czwarty wyrok skazujący oparty na przyznaniu się do winy okazał się błędem. Jeśli jest wina, musi być pokuta… a być może uda się uzyskać przebaczenie. Kluczem jest równowaga. Jak to ujęła jedna z bohaterek powieści: „ (…) Równowaga winy, równowaga wstydu i wyrzutów sumienia. Równowaga jest rzeczą absolutnie konieczną”(…).
Bo nie ma ludzi niewinnych. Bo jeśli pogrzebiemy w swojej przeszłości , jeśli sięgniemy pamięcią do wczoraj, do przedwczoraj, do tego co zrobiliśmy, do tego co powiedzieliśmy, jeśli zrobimy sobie rzetelny rachunek sumienia, czy wtedy wciąż będziemy mogli twierdzić, że jesteśmy „niewinni”, że „nikt przez nas nie płakał”? Pycha, to ulubiony grzech szatana. Wina, pokuta i przebaczenie…
Mistrz. Król. A Król może być tylko jeden.
Po 20 miesiącach odstawienia, tyle minęło od czasu kiedy skończyłem czytać „Pierwszy snieg”, znów sięgnąłem po książkę Nesbo. Ta separacja była mi potrzebna. W tamtym czasie, „w jednej chwili”, Nesbo, z niszowego pisarza, przeistoczył się w gwiazdę pierwszej wielkości, tzn. nie on sam się przeistoczył, ale jego postrzeganie w...
2013-12-05
W zasadzie mógłbym określić tę książkę jednym zdaniem: nachalna, narodowosocjalistyczna agitka, której nie powstydziłaby się Leni Riefenstahl. Ale to byłoby zbyt duże uproszczenie. Biorąc do ręki frontowe wspomnienia esesmana, wiemy przecież – mniej więcej – czego można się spodziewać. Mniej więcej, bo nie o fakty historyczne tu przecież chodzi a o to jak to wyglądało z innej niż nasza perspektywy.
Krótkie słowo wstępne autora zaciekawia i daje nadzieję na coś – może nie odkrywczego ale - interesującego, a potem dostajemy uderzenie tępym obuchem prosto między oczy. Opowieść prowadzona jest w stylu propagandowej czytanki dla młodzieży z Hitlerjugend albo innych pionierów. Dzielni, wspaniali, nieustraszeni SS-mani dają bohaterski odpór azjatyckim hordom prącym do „serca Europy”. Co prawda akcja toczy się w okresie kiedy to żołnierze Waffen SS, będący - w mniemaniu autora - w prostej linii potomkami wojowniczych Spartan króla Leonidasa, dostawali tęgie baty, ale dumnie trwali na pozycjach zasypując gradem pocisków niezliczone watahy azjatyckiej dziczy: „Czy nie był to bój przeciw okrutnemu barbarzyńskiemu gigantowi ze Wschodu, ta ostatnia bitwa, ów „zmierzch bogów”, o którym prawią nasze stare wierzenia nordyckie?”
I w tym stylu przez następnych sto kilkadziesiąt stron. Zęby mnie bolały od tego bełkotu. Zastanawiałem się czytając, po kiego licha wydano coś takiego po polsku? A skoro już wydano, to dlaczego wydawca nie pokusił się o jakieś merytoryczne wprowadzenie lub posłowie dla mniej wyrobionego czytelnika.
Autor roni krokodyle łzy nad nadchodzącym upadkiem III Rzeszy, „kraju, który został stworzony i rozwijał się dzięki rzadkiej harmonii pomiędzy wszystkimi zamieszkującymi go grupami narodowościowymi. (…) kraju, który (…) winien wskrzesić tę przyblakłą część świata (Europę) do nowej aktywności i dobrobytu”, a ja czytałem te słowa i zastanawiałem się, czy autor był tak ślepy, tak głupi czy tak skutecznie indoktrynowany? Takich wykwitów nordyckiego intelektu jest w tej książce dużo więcej, na przykład uwagi o awansie cywilizacyjnym przymusowych robotników – włos jeży się na głowie!
Pokonałem odruch odrzucenia tego dzieła, co wcale nie było łatwe. Nagrodą było kilkadziesiąt ostatnich stron, zdecydowanie najlepszych z całej książki. Dumny nordyk, obrońca cywilizacji już po upadku Berlina przechodzi błyskawiczną przemianę w miłującego pokój i spokój obywatela Szwecji. Czym prędzej pozbywa się stanowiących śmiertelne zagrożenie naszywek świadczących o przynależności do SS i zaopatrzony w szwedzki paszport z radością umyka pod opiekę Brytyjczyków i Amerykanów, których jeszcze kilka dni wcześniej potępiał w płomiennych słowach za zbrodnicze bombardowania niemieckich miast. Qui acceperint gladium, gladio peribunt czyli dobrze nam znane: „mieczem wojujesz…” będzie tu jak najbardziej na miejscu.
Nam – Polakom - nie trzeba tłumaczyć zagrożenia które nadciągało wraz z „sowieckim wyzwoleniem”. Nikt, bardziej niż obywatele naszego kraju, nie odczuł też „rycerskości i smaku cywilizacji postępu” przyniesionej wraz z okupacją przez potomków Goethego i Beethovena. Jest to jednak - obawiam się - doświadczenie nieprzyswajalne i niemożliwe do wytłumaczenia w żaden sposób dla innych nacji tzw. Zachodu.
Niestety potrafię sobie wyobrazić sytuację, że już wkrótce, tego typu „bohaterskimi wspomnieniami” będą raczyć nas nie tyle potomkowie Skandynawów, Holendrów czy Francuzów tłumaczący swój udział w Waffen SS chęcią walki z bolszewickim zagrożeniem, ale będą to bez żadnych skrupułów robić potomkowie „Unsere Mütter unsere Väter”. Właściwie, to już się dzieje.
W zasadzie mógłbym określić tę książkę jednym zdaniem: nachalna, narodowosocjalistyczna agitka, której nie powstydziłaby się Leni Riefenstahl. Ale to byłoby zbyt duże uproszczenie. Biorąc do ręki frontowe wspomnienia esesmana, wiemy przecież – mniej więcej – czego można się spodziewać. Mniej więcej, bo nie o fakty historyczne tu przecież chodzi a o to jak to wyglądało z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-09-18
Maleństwo, miniaturka, nowelka właściwie a treści, znaczeń, pytań i refleksji zawiera w sobie równie wiele co pełnowymiarowa powieść i niełatwo jest tak po prostu odpowiedzieć „o czym to jest”. Pan Pendergast wiedzie uporządkowany, nudnawy żywot typowego przedstawiciela ubożejącej brytyjskiej klasy średniej. Samotny starzec godnie, nieśpiesznie spaceruje przez jesień życia wracając myślami do różnych spraw z przeszłości i w myślach przynajmniej próbuje zrobić swoisty z dawnym swoim życiem rozrachunek. „Jestem stary – mawia- przeszłość nie powinna tak mnie męczyć”
Za sprawą listu polecającego, w tym jego uporządkowanym, spokojnym życiu pojawia się Diarmid Toorish - czternastoletni chłopiec - i wydobywa starca z bezpiecznego kokonu rytualnych, codziennych zachowań i zakonserwowanych uczuć. Bezceremonialnie domaga się zainteresowania i uwagi. Pan Pendergast raz jeszcze pozwala sobie poczuć więź z drugim człowiekiem, ale tym samym znów przestaje być odporny na razy zadawane przez niesprawiedliwy świat.
Fryderyk Wielki mawiał do swoich agentów działających w Rzeczpospolitej: „kłamcie, kłamcie coś na pewno się przyklei”. Nie tylko wśród pruskich agentów słowa te padały na podatny grunt. Mieszkańcy wysp brytyjskich nie są ani lepsi ani gorsi pod tym względem od innych nacji. Z lubością więc wtykają nos w nie swoje sprawy. Z nieskrywaną satysfakcją osądzają i wstępują w rolę „jedynych sprawiedliwych” i równie łatwo zapominają o tym, że prawo do rzucania kamieniem przysługuje tylko tym, którzy są rzeczywiście, prawdziwie bezwinni.
Zwykłe, niewinne z pozoru zdarzenie wyzwala ciąg zdarzeń, reakcji i ludzkich zachowań. Niesprawiedliwość, zawiść, jad i niezrozumienie dotyka-uderza dwie bezbronne istoty z których jedna jeszcze nie potrafi i nie może a druga już nie chce się bronić. I o tym właśnie jest ta książeczka. I o bezsilności...
Maleństwo, miniaturka, nowelka właściwie a treści, znaczeń, pytań i refleksji zawiera w sobie równie wiele co pełnowymiarowa powieść i niełatwo jest tak po prostu odpowiedzieć „o czym to jest”. Pan Pendergast wiedzie uporządkowany, nudnawy żywot typowego przedstawiciela ubożejącej brytyjskiej klasy średniej. Samotny starzec godnie, nieśpiesznie spaceruje przez jesień życia...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2010-10-12
Pentagram – gwiazda pitagorejska, pięcioramienna figura geometryczna w wielu kulturach uważana za symbol magiczny. Pięć to liczba znana z wielu rytuałów. Pięć ran miał ukrzyżowany Chrystus. Jest pięć filarów religii, w islamie modły odprawia się pięć razy dziennie. Pięć to liczba człowieka, ponieważ mamy pięć zmysłów i przechodzimy przez pięć faz życia. Pięć to potężny symbol i jak każdy symbol - właściwie wyeksponowany - mocno wbija się w podświadomość, narażając nas na ryzyko popełnienia błędu. „Biblia Harrego” mówi, że kiedy człowiek już wyobrazi sobie czego szuka, to nie widzi rzeczy, które znajduje. Jesteśmy niewolnikami paradygmatów. Jesteśmy we władzy stereotypów, a te wzmacniają się same, ponieważ człowiek podświadomie szuka tego, co może potwierdzić opierając się na swoich przeżyciach, doświadczeniach i przekonaniach wyniesionych z domu i ze środowiska, w którym wyrastał.
I tak jest od pierwszej do ostatniej strony tej powieści. Już „po wszystkim” pojawia się w głowie pytanie – jak mogłem tego nie zauważyć? Dlaczego na to nie wpadłem? Autor cały czas „perfidnie” i z rozmysłem podsuwa nam tropy i wskazówki, pozwalające rozwikłać kod. A że – jak mawia stary przyjaciel Harrego – „z kodami jest jak z kobietami, jeśli nie uda Ci się ich złamać, złamią Ciebie” - przez większość powieści czujemy się – żeby zacytować autora – „jak stary umierający lew, który włóczy się za stadem, a kiedyś potrafił rzucać wyzwanie obecnemu samcowi przewodnikowi. Nigdy co prawda nie miał ambicji być przywódcą stada, lecz upadek i tak był głęboki.” Możemy jedynie siedzieć cicho i mieć nadzieję, że ktoś rzuci nam ochłap…
Harry Hole jest na dnie, ale stamtąd czasem jest lepszy widok. Wszak woda, tchórzostwo i żądza zawsze poszukują najniższego punktu. A Harry ma swoje zasady, ma swoją „Biblię Harrego” i świadomość tego, że najlepsze kłamstwa są w dziewięćdziesięciu procentach prawdziwe.
Po raz kolejny dałem uwieść się historii opisanej przez Nesbo i nie będę opierał się przed następnym razem. Rzecz pozostawiam osądowi potencjalnych czytelników, ale moja opinia jest jednoznaczna: REWELACJA!
Pentagram – gwiazda pitagorejska, pięcioramienna figura geometryczna w wielu kulturach uważana za symbol magiczny. Pięć to liczba znana z wielu rytuałów. Pięć ran miał ukrzyżowany Chrystus. Jest pięć filarów religii, w islamie modły odprawia się pięć razy dziennie. Pięć to liczba człowieka, ponieważ mamy pięć zmysłów i przechodzimy przez pięć faz życia. Pięć to potężny...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Trzydzieści lat. Tyle musiało upłynąć, aby Polacy zwolnieni zostali z upokarzającego obowiązku opowiadania się aroganckim pracownikom amerykańskich konsulatów ze swoich planów i zamierzeń w związku z podróżą do „Stanów”. Wedle wszelkich znaków na ziemi i na niebie, w 2020 roku będziemy mogli podróżować do USA i po USA bez wiz i na własne oczy przekonać się, jak wygląda ów amerykański sen i miejscowe realia, które do tej pory większość z nas mogła poznać jedynie z filmów lub z różnego sortu literatury. Tymczasem mamy kolejną „bezwizową” okazję do podróży, dzięki polskiemu wydaniu „Zaginionego kontynentu” autorstwa Bill’ego Brysona.
W latach 80. XX wieku Jankes z Iowa, który postanowił żyć jako poddany Jej Królewskiej Mości Elżbiety II, postanowił ponownie odkryć kraj swojej młodości i udał się w sentymentalną „podróż po prowincjonalnej Ameryce”. Takim też podtytułem opatrzył swoje z tej podróży zapiski. Te trzy dekady odstępu pomiędzy amerykańskim a polskim wydaniem książki sprawiają, że podróżujemy nie tylko w przestrzeni, ale również – a może przede wszystkim – w czasie. To był inny świat. To był naprawdę CAŁKIEM INNY ŚWIAT.
Na Wyspach rządziła „Żelazna dama” - Margaret Thatcher. W Afganistanie walczyli Sowieci, a Michaił Gorbaczow uruchamiał pierestrojkę w Kraju Rad. Polacy zmagali się z kryzysem gospodarczym i jeszcze większym kryzysem mentalnym, który nastał po brutalnym zduszeniu „festiwalu Solidarności”, a w USA trwała republikańska „złota dekada” wyznaczana rządami Ronalda Reagana, który „po czasach stagnacji Cartera przywrócił Amerykanom optymizm”. Wprawdzie u Brysona tego optymizmu nie widać, ale to pewnie wynika z faktu, że jest (był wtedy) „praktykującym demokratą”. Widać natomiast to wszystko, za co pokochały go potem rzesze fanów na całym świecie i za co nie trawi go inna część populacji uważająca autora za bufona, egotyka i nudziarza. Często chodzi o te same cechy jego pisarstwa.
Może trudno w to uwierzyć, ale „Zaginiony Kontynent” - druga chronologicznie książka Brysona – to moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Coś tam słyszałem o „Naprawdę krótkiej historii prawie wszystkiego”. Gdzieś przewinęły mi się obrazki z jakiegoś popularnonaukowego programu w jednym z kanałów podróżniczych. Wiedziałem kto zacz, ale tylko tyle. Wystarczająco, żeby ze stosu książek do zrecenzowania wybrać właśnie tę. Reszty dopełniła okładka ze zdezelowanym krążownikiem szos, grzechotnikiem i zagubioną gdzieś w piaskach Arizony, czy innego Nowego Meksyku, stacją benzynową z nieodłącznym wiatrakiem do pompy wodnej w tle.
Osobiście uwielbiam takie klimaty. W czasach przed Google Maps, czytając podobne historie, okładałem się atlasami, aby palcem po mapie podróżować wspólnie z bohaterami. Teraz, w dowolnej przeglądarce w wysokiej rozdzielczości, mogę obejrzeć szczegóły, o jakich kiedyś nie mogłem nawet marzyć, więc korzystam w dwójnasób. Oczywiście nie oglądam zdjęć, tylko mapy fizyczne. „Obrazy” pozostawiam wyobraźni inspirowanej opisami zawartymi w książce, a tych Bryson nie szczędzi. Nie szczędzi również dygresji i… dygresji od dygresji, i anegdot, i wspomnień z rodzinnych podróży wakacyjnych z dzieciństwa. Gęsto na kartach tej książki od uszczypliwych uwag na temat bliźnich i ich niedoskonałości, od komentarzy piętnujących irracjonalne – subiektywnie – czy też głupie – obiektywnie – zachowania i przyzwyczajenia potomków Abrahama Lincolna i Calamity Jane (oczywiście nie w tej konfiguracji). Smaczku dodaje fakt, że opowieść ta została spisana pod koniec ósmej dekady XX wieku, co oznacza, że dzisiejsi piewcy politycznej poprawności mogą mieć twardy orzech do zgryzienia przy czytaniu niektórych fragmentów. Dla mnie to oczywista zaleta i powód do polecania „na prawo i lewo”
Ochoczo więc przemierzyłem z autorem 38 z 50 amerykańskich stanów. Zasuwałem wraz z nim z Des Moines na Południe. A potem w Appalachy, a potem Wschodnim Wybrzeżem, a potem przez Krainę Wielkich Jezior z powrotem do Iowa i świetnie się bawiłem. Po prostu lubię takie opowieści i ten typ narracji, co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu: „(…) wjeżdżam na drogę numer… (…), mijam… (…), wjeżdżam na most nad… (…). No lubię i już.
Gdyby czytać tę „Podróż po prowincjonalnej Ameryce” wtedy, kiedy powstała, mogłaby stanowić rodzaj świetnego przewodnika po amerykańskim „zapupiu”. Dziś – nie ujmując nic z jej wartości – można ją traktować głównie jako swoisty pamiętnik Brysona, a część tego świata, który opisywał i który wspominał, można już odnaleźć wyłącznie na kartach tej książki.
Szkoda, że Wydawca nie pokusił się choćby o symboliczne słowo wstępne, na okoliczność tych trzydziestu lat dzielących wydanie polskie od oryginalnego. Moim zdaniem znacząco poprawiłoby to jakość odbioru. Mamy przecież nieliche grono rodzimych autorów, którzy zabierali nas w swoje amerykańskie peregrynacje. Wojciechowie Cejrowski i Orliński, Marek Wałkuski, Marcin Wrona, Waldemar Łysiak, Andrzej Lubowski…, któryś z nich mógłby z powodzenie sprostać takiemu wyzwaniu. Może w kolejnym wydaniu?
Trzydzieści lat. Tyle musiało upłynąć, aby Polacy zwolnieni zostali z upokarzającego obowiązku opowiadania się aroganckim pracownikom amerykańskich konsulatów ze swoich planów i zamierzeń w związku z podróżą do „Stanów”. Wedle wszelkich znaków na ziemi i na niebie, w 2020 roku będziemy mogli podróżować do USA i po USA bez wiz i na własne oczy przekonać się, jak wygląda ów...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to