-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-03-25
2022-09-17
2022-06-07
2022-01-26
2021-10-15
2020-11-14
2020-04-20
2019-03-08
2019-01-14
2018-09-20
Tak się złożyło, że pisałem ten tekst 30 września, czyli w Dniu Chłopaka, a tu nic bardziej nie pasowało mi do rozpoczęcia opinii o „Pasiece Dredziarza” niż cytat, że „za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wyjątkowa, mądra kobieta”. Wrodzona zgryźliwość podpowiada mi oczywiście, że są bardziej hardcorowe wersje tej myśli, np. taka, że „za każdym wielkim mężczyzną, stoi kobieta, która ma krew na rękach” albo „za każdym mężczyzną, który odniósł sukces, stoi kobieta, która nie ma co na siebie włożyć”, pozostanę jednak przy tej pierwszej, bo krwawych momentów w opowieści Ewy i Pawła Piątków, jak na lekarstwo a wartościom, którymi kierują się autorzy, niezmiernie daleko jest od konsumpcjonizmu i hedonizmu panoszącego się w rzeczywistości kreowanej przez kolorowe tygodniki i ogłupiające reklamy.
„Pasieka Dredziarza”, to opowieść o pięknym życiu, pełnym pasji i miłości. Tym piękniejsza, że prawdziwa. W notce od wydawcy pojawia się określenie hygge, bardziej jednak pasowałoby mi do Piątków określenie „La pura vida” (co w bezpośrednim tłumaczeniu oznacza „samo życie” lub „proste, czyste życie”. On- kawał chłopa, pracoholik, zafascynowany bębnami, naturą i pasją pszczelarską, którą – wraz z pasieką – odziedziczył po dziadku. Ona - drobna, eteryczna, miastowa, orędowniczka slow life w prawdziwym znaczeniu, jakże odległym od eko-hipsterskich pozerów. We troje (od niedawna towarzyszy im córeczka Nina), zasiedlają domostwo w Czarmuniu, na Pojezierzu Krajeńskim, żyjąc z pracy pszczół i pracy przy pszczołach, a „Pasieka Dredziarza” jest tego życia swoistą kroniką.
Książka składa się ze miodowo-złotych rozdziałów Pawłowych i tych zielonych, gdzie narratorką jest Ewa. Z narracji Pawła dowiadujemy się skąd wzięło się jego umiłowanie pszczół i zagłębiamy się w fascynujący świat królowych, robotnic i trutni. Niby wszyscy wiemy, „skąd się bierze miodek” i co robią pszczoły (przecież wychowaliśmy się na „Pszczółce Mai”), a prawda jest taka, że o tych owadach nic nie wiemy. Dredziarz wprowadza nas w tajniki jednej z najstarszych profesji w dziejach ludzkości. Technologiczne nowinki nie ominęły i tej dziedziny aktywności człowieka, ale zasadniczym elementem pracy pszczelarza są cierpliwość, umiejętność dostosowania się do rytmu natury i szacunek dla „podopiecznych” żywicielek. Błędy zdarzyć mogą się każdemu, ważne by wyciągnąć z nich właściwe wnioski. Ignorancja i lekceważenie odwiecznych praw natury, nie dają nadziei na sukces w tej profesji.
Pszczoły to całe Pawłowe uniwersum, w którym z czasem musiało znaleźć się miejsce dla jednej a potem dla dwóch – najważniejszych kobiet w jego życiu. I tu wracamy do początkowego cytatu. Przemierzając „Pasiekę Dredziarza”, z czasem okazuje się, że gdyby nie Ewa „Pasieka…” prawdopodobnie by nie powstała. To ona była spiritus movens tego przedsięwzięcia, to ona dbała o terminy i proporcje w doborze wątków i tematów, ujmując w słowa fakty, wspomnienia i anegdot. Ewa Piątek, „wyjątkowa, mądra kobieta, stojąca za swoim wielkim mężczyzną”. Panowie, zadbajmy o to, aby stojące za nami kobiety, miały poczucie, że warto za nami stać. A może czasem, stańmy za nimi, aby mogły poczuć jak ważne jest to oparcie.
(Recenzja opublikowana w Lady's Club Nr 56/2018)
Tak się złożyło, że pisałem ten tekst 30 września, czyli w Dniu Chłopaka, a tu nic bardziej nie pasowało mi do rozpoczęcia opinii o „Pasiece Dredziarza” niż cytat, że „za każdym sukcesem wielkiego mężczyzny stoi wyjątkowa, mądra kobieta”. Wrodzona zgryźliwość podpowiada mi oczywiście, że są bardziej hardcorowe wersje tej myśli, np. taka, że „za każdym wielkim mężczyzną,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-03
2015-01-12
„Do wnętrza pysznego barokowego pałacu (Czartoryskich) wniesiono kolebkę z dziecięciem, które osiemnaście lat później miało zacząć zwalczać z szablą w dłoni tych wszystkich, którzy teraz mieli pochylić się nad jego rozkoszną twarzyczką”.
Wiecie, że Kazimierz Pułaski był pierwowzorem Pana Michała? To na nim wzorował się Sienkiewicz tworząc –dla celów Trylogii - postać „małego rycerza”, pierwszej szabli Rzeczpospolitej. Ja nie wiedziałem. Kocham Trylogię, a mimo to czuję dyskomfort po przeczytaniu tej książki. Czułem go już w trakcie czytania, na zmianę z irytacją i rozdrażnieniem. Ja chyba po prostu nie polubiłem „pana Kazimierza” w tej wersji i tyle. Być może dlatego, że nastawiłem się na hagiografię, być może dlatego, że dźwięczał mi w uszach przytoczony przez Waldemara Łysiaka - pełen zachwytu nad polskimi kawalerzystami - cytat z jednego z XIX-wiecznych oficerów amerykańskiej armii, a być może dlatego, że II połowa XVIII wieku to doprawdy „czerń i rozpacz” jeśli chodzi o historię Polski i losy jej obywateli.
Współczuję polskim wieszczom romantycznym i Sienkiewiczowi, którzy odwoływać się musieli do bohaterów z tamtych czasów i na ich losach budowali postaci wielu bohaterów swych utworów, chcąc krzepić serca rodaków gnębionych przez zaborców. Przecież postać księdza Robaka stworzona została przez Mickiewicza na obraz i podobieństwo Stanisława Strawińskiego, jednego z nieszczęsnych uczestników kompletnie spartolonego porwania króla Stanisława Poniatowskiego. Przecież Maurycy Beniowski – Słowak z pochodzenia, Polak z wyboru, którego losy stały się kanwą wspaniałego poematu Słowackiego, oprócz niezaprzeczalnych zasług, jakie oddał francuskiemu rządowi zajmując Madagaskar, bredził i bajdurzył – przynajmniej wedle Dudzińskiego – na temat swojej wielkiej roli w konfederacji barskiej. Uff…
Biografię Kazimierza Pułaskiego, spisaną przez Andrzeja Dudzińskiego, czyta się niby całkiem dobrze. Opowieść płynie wartko, pełna mało znanych faktów i historyjek obyczajowych z tamtych czasów. Tło historyczne i główny watek opisywane są we właściwych proporcjach. Jest wszystko co potrzeba, tylko ten bohater jakiś taki…. Z jednej strony odważny, bitny żołnierz, bohater dwóch narodów, z drugiej mitoman, hazardzista, utracjusz i dowódca bez większych sukcesów militarnych, bo trudno za takie uznać „drugą obronę Częstochowy”, czy potyczki z Anglikami w wojnie o niepodległość kolonii amerykańskich. Właściwie – jako dowódca – Pułaski nie wygrał żadnej decydującej bitwy. Ciągle w odwrocie, albo w ucieczce, albo w organizacji… a jednak połowa cywilizowanego świata chciała go dopaść i oddać w ręce Katarzyny II. Coś mi tu zgrzyta w opowieści pana Dudzińskiego.
No - bo skoro Pan Kazimierz był takim sarmackim pierdołą, co to tylko: Bóg, Honor, Ojczyzna i „łolabogarety naszych biją”, to skąd ta ogromna determinacja carskiej dyplomacji w tropieniu Pułaskiego po całej Europie? Skąd prześladowania rodziny i konfiskaty? Skąd infamia? Skąd podsycanie i rozpowszechnianie wieści o udziale w spisku na życie króla Stasia uzależnionego od – skądinąd paskudnej - szczecińskiej Niemry na rosyjskim tronie? Skoro taki „nic nieznaczący”, to skąd starania angielskiego króla Jerzego III, który usilnie próbował schwytać polskiego szlachcica i „sprezentować” go carycy w nadziei na to, że ta - z wdzięczności – wyśle do Ameryki rosyjski kontyngent wojskowy?
Tych paradoksów jest więcej. Pułaski nigdy nie dowodził w boju amerykańską kawalerią a został ochrzczony jej ojcem. Zginął, trochę przypadkiem, właściwie w pierwszej kluczowej bitwie i stał się bohaterem amerykańskiej wojny o niepodległość.
W Ameryce jego kawaleryjska natura dusiła się w permanentnym klinczu z prawomyślną kolonialną administracją i ociężałym Waszyngtonem, o którym można powiedzieć wiele, poza tym, że był zmyślnym dowódcą wojskowym. Nasz rodak więcej czasu tracił na użeranie się z zazdrosnymi, zakompleksionymi wieśniakami z Wirginii czy innej Georgii, pełniącymi dowódcze funkcje w armii kolonialnej, niż na walce z Anglikami. Dowódcy amerykańskiej armii nie doceniali jazdy, nie rozumieli żądań Pułaskiego, pełnego na dodatek dumy, buty i przeświadczonego o swych przewagach nad potomkami farmerów i kupców, którzy zbuntowali się przeciwko podwyżce podatków narzuconej przez Londyn. On, szlachcic, weteran, doświadczony żołnierz, miał tłumaczyć jakiemuś księgowemu, że „szkłem się d… nie wytrze” i jazda ma być wyszkolona, wyposażona i aprowizowana godniej niż piechurzy?
Koloniści mieli naprawdę ogromne szczęście, że uchodząca w tym okresie za niepokonaną armia brytyjska z lekceważeniem potraktowała amerykańskie jednostki a kampania w Ameryce prowadzona była skrajnie nieudolnie. Mieli również szczęście, że ich ziemie nie leżały pomiędzy niemiecką Scyllą a rosyjską Chabrydą. Pan Kazimierz i jego Ojczyzna tyle szczęścia nie mieli.
Nie mam porównania. Nie czytałem żadnej innej – tak obszernej - biografii Kazimierza Pułaskiego, stąd brak zdecydowania, jak ocenić książkę Andrzeja Dudzińskiego? Chyba jest tak, jak ująłem to kilka akapitów wyżej, że ta – w sumie bardzo rzetelna – opowieść, rozminęła się z tym, czego oczekiwałem. Rozminęła się z mitem, z obrazem Pułaskiego, który wyhodowałem sobie w głowie. Czy to jednak upoważnia mnie do stwierdzenia, że to niedobra książka? Nie, absolutnie nie. Polecam i zachęcam do czytania, bo ferment w mojej głowie, jaki wywołała ta lektura, jest najlepszą – w mojej opinii –rekomendacją. Dzięki tej książce zrobiłem pierwszy krok w kierunku samodzielnego odkrywania postaci, która zainspirowała również Henryka Sienkiewicza.
„Do wnętrza pysznego barokowego pałacu (Czartoryskich) wniesiono kolebkę z dziecięciem, które osiemnaście lat później miało zacząć zwalczać z szablą w dłoni tych wszystkich, którzy teraz mieli pochylić się nad jego rozkoszną twarzyczką”.
Wiecie, że Kazimierz Pułaski był pierwowzorem Pana Michała? To na nim wzorował się Sienkiewicz tworząc –dla celów Trylogii - postać...
2013-02-18
2015-04-25
2015-03-02
2015-01-31
„Świat pragnie być oszukiwany”
„Bo to nieprawda, że tylko nieliczni cenią doznania, które daje sztuka. W końcu każdego, kto ugania się za kobietami interesują sztuki piękne”. Ryzykowny cytat jak na dwumiesięcznik dla kobiet i o kobietach sukcesu? Pozornie tak. Pozornie, ponieważ bardzo niewielu mężczyzn może równać się z autorem tego stwierdzenia w atencji oddawanej zarówno kobietom, jak i malarstwu. Mam tu na myśli zarówno prawdziwe kobiety, jak i prawdziwe malarstwo, a nie „idiotyczny chaos plam, chlapnięć i smug napaćkany przez beztalencie, które rości sobie prawo do bycia abstrakcjonistą”. Ten cytat też z Łysiaka, ale niemal identyczne stanowisko w kwestii „prawdziwego malarstwa” miał przecież bohater książki Franka Wynne „To ja byłem Vermeerem”.
Rozkochany w dziełach starych mistrzów Han van Meegeren urodził się, aby być artystą. Niestety urodził się pięćdziesiąt lat za późno. W 1889 roku, kiedy przyszedł na świat w historycznym, hanzeatyckim Deventer, w sztuce właśnie umierał realizm. Wkrótce impresjonizm miał przejść w postimpresjonizm, potem w nabizm, a następnie w fowizm. W ciągu następnych trzech dekad świat artystyczny elektryzowały takie pojęcia, jak wortycyzm, suprematyzm i biomorfizm. Przed pierwszą indywidualną wystawą Hana objawili się dadaiści z ich antysztuką i wyznaniem wiary w absurd, nonsens, przypadek i chaos. A zanim pierwszy obraz Hana zawisł w haskiej Kunstzaal Pictura, w świecie sztuki wydarzyło się tyle, że w konsekwencji biały pisuar uznany został za „najbardziej znaczące dzieło sztuki współczesnej” (Fontanna, Marcel Duchamp)
Van Meegeren był zajadłym krytykiem wszelkich nowinek i aberracji współczesnej sztuki. Nawet do malowania używał wyłącznie samodzielnie robionych farb, opartych na starych recepturach, zamiast produkowanych przemysłowo odpowiedników. Jego różnorodna w formie (akwarele, obrazy olejne, rysunki, szkice węglem), ale konserwatywna, klasyczna w wykonaniu sztuka, wsparta znakomitą techniką, zapewniła mu status lokalnej gwiazdy. Jednakże o wartości dzieł sztuki nie decyduje uznanie odbiorców, ale akceptacja kuratorów. Druga indywidualna wystawa Hana okazała się porażką, a recenzje czołowych krytyków były druzgocące. Oczywiście nie bez znaczenia był fakt, że artysta przyprawił wcześniej rogi jednemu z najwybitniejszych krytyków sztuki w kraju. Tak czy owak, dotknięty do żywego van Meegeren poprzysiągł zemstę na niechętnym mu i niedoceniającym go środowisku. Jego koniem trojańskim miał zostać Vermeer.
I tu zaczyna się właściwa opowieść Franka Wynne. Han van Meegeren był dosyć znanym holenderskim malarzem, ale był tylko jednym z wielu, bardzo wielu jemu podobnych. To zbyt mało, by poświęcać mu biografię, ale to jedno zdanie wyjaśnia wszystko. Otóż Wynne, nie bez racji, twierdzi, że „prawdziwą schedą pozostawioną światu przez Meegerena jest wątpliwość”. Dlaczego? Ano dlatego, że okazał się geniuszem i autorem jednego z najbardziej spektakularnych fałszerstw dzieł sztuki w dziejach świata (tych ujawnionych, te nieujawnione wciąż, być może uznajemy za autentyki).
Masykot przygotowany z ołowiu i cyny daje olśniewającą żółć. Nieczyszczone i palone ochry odpowiadają za brąz i czerwień, a do najkosztowniejszej wśród kolorów ultramaryny niezbędny jest lapis-lazuli. Van Meegeren wiedział jakich składników używać, aby uzyskać właściwe kolory, wiedział również czego potrzebuje dla swojego przedsięwzięcia.
Pierwszą rzecz posiadł w stopniu perfekcyjnym. Technika i technologia malarska nie miały przed nim tajemnic, czy to w sposobie ruchów pędzla, czy w doborze materiałów, od blejtramu i płótna poczynając, na własnoręcznie wyrabianych farbach kończąc. Opanował nawet sztukę „postarzania dzieł” przez „wypalanie” obrazów w samodzielnie skonstruowanym piecu. Uzyskiwał dzięki temu właściwą fakturę pęknięć farby i odpowiednie ich zabrudzenie.
Druga rzecz to „właściwy” pożądany artysta. Odkryty ponownie po niemal dwóch wiekach zapomnienia Vermeer nadawał się znakomicie. Jak mało który z XVII wiecznych malarzy holenderskich pobudzał wyobraźnię pasjonatów i krytyków na całym świecie. Niewiele było wiadomo o nim, a jeszcze mniej o jego dziełach. Vermeer sygnował zaledwie połowę swoich obrazów, a żadnemu nie nadał nazwy, którą można udokumentować, więc z biegiem czasu wymyślali je handlarze i kolekcjonerzy. Współcześnie Vermeerowi przypisuje się autorstwo trzydziestu pięciu dzieł, sto lat temu mówiono o pięćdziesięciu. Wyobraźmy sobie, że nagle „cudem” odnalazł się jakiś nieznany wcześniej obraz, stanowiący na przykład swoisty łącznik pomiędzy wczesnym okresem twórczości Vermeera a okresem dojrzałym… Pozostałe składniki nie należały do van Meegrena, one czekały tylko, aby z nich właściwie skorzystać.
„(…) żaden krytyk nie potrafiłby się oprzeć odkryciu jakiegoś obrazu, który konkretyzowałby długo pielęgnowaną teorię. Fałszerz musi jedynie wyczuć najgłębsze pragnienia takiego krytyka i spełnić je (…) Świat pragnie być oszukiwany.” Jest popyt, jest podaż. Prawa rynku są bezwzględne a „od czasu, gdy ludzkość gromadzi upragnione przedmioty dla ich szczególnej historii, piękna czy odzwierciedlenia geniuszu, istnieje fałszerz z drwiącym uśmiechem gotów zaspokoić to pragnienie”.
Jak to się skończyło? Zapraszam do lektury, to pasjonująca, znakomicie napisana opowieść i szkoda psuć przyjemność z samodzielnego jej poznawania. Han van Meegeren nie nadaje się oczywiście na bohatera szkolnych czytanek. Osobiście jednak – podobnie jak autor - pełen jestem uznania dla jego geniuszu i rozumiem rozterki, które nim targały w obliczu procesu sądowego, a groziła mu nawet kara śmierci. Wynne przestrzega przed łatwym ocenianiem bohatera swojej książki. Przypomina, że „fałszerstwa są niezmiennie portretami ludzkich pragnień” i to my – społeczeństwo – zgadzamy się na fałszowanie rzeczy, których najbardziej pragniemy.
To fakt. Żyjemy w świecie fakenewsów, a „postprawda” została uznana słowem roku 2016 przez szacowne grono Oxford Dictionaries. Brytyjski wydawca słowników zdefiniował je jako "okoliczności, w których fakty mają mniejszy wpływ na kształtowanie opinii publicznej niż odwoływanie się do jej emocji i osobistych przekonań". Mówimy „postprawda” aby nie powiedzieć kłamstwo, a przecież to oznacza to samo.
A Han Van Meegeren „był Vermeerem” bo chcieliśmy, by nim był.
Recenzja opublikowana również w dwumiesięczniku Lady's Club Nr 59 (2019)
https://ladysclub-magazyn.pl/czytaj/
„Świat pragnie być oszukiwany”
więcej Pokaż mimo to„Bo to nieprawda, że tylko nieliczni cenią doznania, które daje sztuka. W końcu każdego, kto ugania się za kobietami interesują sztuki piękne”. Ryzykowny cytat jak na dwumiesięcznik dla kobiet i o kobietach sukcesu? Pozornie tak. Pozornie, ponieważ bardzo niewielu mężczyzn może równać się z autorem tego stwierdzenia w atencji oddawanej zarówno...