-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać245
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2022-07-07
2022-06-25
2022-06-23
2021-11-14
2021-10-30
2020-11-14
2019-04-08
2019-09-30
Trzydzieści lat. Tyle musiało upłynąć, aby Polacy zwolnieni zostali z upokarzającego obowiązku opowiadania się aroganckim pracownikom amerykańskich konsulatów ze swoich planów i zamierzeń w związku z podróżą do „Stanów”. Wedle wszelkich znaków na ziemi i na niebie, w 2020 roku będziemy mogli podróżować do USA i po USA bez wiz i na własne oczy przekonać się, jak wygląda ów amerykański sen i miejscowe realia, które do tej pory większość z nas mogła poznać jedynie z filmów lub z różnego sortu literatury. Tymczasem mamy kolejną „bezwizową” okazję do podróży, dzięki polskiemu wydaniu „Zaginionego kontynentu” autorstwa Bill’ego Brysona.
W latach 80. XX wieku Jankes z Iowa, który postanowił żyć jako poddany Jej Królewskiej Mości Elżbiety II, postanowił ponownie odkryć kraj swojej młodości i udał się w sentymentalną „podróż po prowincjonalnej Ameryce”. Takim też podtytułem opatrzył swoje z tej podróży zapiski. Te trzy dekady odstępu pomiędzy amerykańskim a polskim wydaniem książki sprawiają, że podróżujemy nie tylko w przestrzeni, ale również – a może przede wszystkim – w czasie. To był inny świat. To był naprawdę CAŁKIEM INNY ŚWIAT.
Na Wyspach rządziła „Żelazna dama” - Margaret Thatcher. W Afganistanie walczyli Sowieci, a Michaił Gorbaczow uruchamiał pierestrojkę w Kraju Rad. Polacy zmagali się z kryzysem gospodarczym i jeszcze większym kryzysem mentalnym, który nastał po brutalnym zduszeniu „festiwalu Solidarności”, a w USA trwała republikańska „złota dekada” wyznaczana rządami Ronalda Reagana, który „po czasach stagnacji Cartera przywrócił Amerykanom optymizm”. Wprawdzie u Brysona tego optymizmu nie widać, ale to pewnie wynika z faktu, że jest (był wtedy) „praktykującym demokratą”. Widać natomiast to wszystko, za co pokochały go potem rzesze fanów na całym świecie i za co nie trawi go inna część populacji uważająca autora za bufona, egotyka i nudziarza. Często chodzi o te same cechy jego pisarstwa.
Może trudno w to uwierzyć, ale „Zaginiony Kontynent” - druga chronologicznie książka Brysona – to moje pierwsze spotkanie z tym autorem. Coś tam słyszałem o „Naprawdę krótkiej historii prawie wszystkiego”. Gdzieś przewinęły mi się obrazki z jakiegoś popularnonaukowego programu w jednym z kanałów podróżniczych. Wiedziałem kto zacz, ale tylko tyle. Wystarczająco, żeby ze stosu książek do zrecenzowania wybrać właśnie tę. Reszty dopełniła okładka ze zdezelowanym krążownikiem szos, grzechotnikiem i zagubioną gdzieś w piaskach Arizony, czy innego Nowego Meksyku, stacją benzynową z nieodłącznym wiatrakiem do pompy wodnej w tle.
Osobiście uwielbiam takie klimaty. W czasach przed Google Maps, czytając podobne historie, okładałem się atlasami, aby palcem po mapie podróżować wspólnie z bohaterami. Teraz, w dowolnej przeglądarce w wysokiej rozdzielczości, mogę obejrzeć szczegóły, o jakich kiedyś nie mogłem nawet marzyć, więc korzystam w dwójnasób. Oczywiście nie oglądam zdjęć, tylko mapy fizyczne. „Obrazy” pozostawiam wyobraźni inspirowanej opisami zawartymi w książce, a tych Bryson nie szczędzi. Nie szczędzi również dygresji i… dygresji od dygresji, i anegdot, i wspomnień z rodzinnych podróży wakacyjnych z dzieciństwa. Gęsto na kartach tej książki od uszczypliwych uwag na temat bliźnich i ich niedoskonałości, od komentarzy piętnujących irracjonalne – subiektywnie – czy też głupie – obiektywnie – zachowania i przyzwyczajenia potomków Abrahama Lincolna i Calamity Jane (oczywiście nie w tej konfiguracji). Smaczku dodaje fakt, że opowieść ta została spisana pod koniec ósmej dekady XX wieku, co oznacza, że dzisiejsi piewcy politycznej poprawności mogą mieć twardy orzech do zgryzienia przy czytaniu niektórych fragmentów. Dla mnie to oczywista zaleta i powód do polecania „na prawo i lewo”
Ochoczo więc przemierzyłem z autorem 38 z 50 amerykańskich stanów. Zasuwałem wraz z nim z Des Moines na Południe. A potem w Appalachy, a potem Wschodnim Wybrzeżem, a potem przez Krainę Wielkich Jezior z powrotem do Iowa i świetnie się bawiłem. Po prostu lubię takie opowieści i ten typ narracji, co pewnie nie każdemu przypadnie do gustu: „(…) wjeżdżam na drogę numer… (…), mijam… (…), wjeżdżam na most nad… (…). No lubię i już.
Gdyby czytać tę „Podróż po prowincjonalnej Ameryce” wtedy, kiedy powstała, mogłaby stanowić rodzaj świetnego przewodnika po amerykańskim „zapupiu”. Dziś – nie ujmując nic z jej wartości – można ją traktować głównie jako swoisty pamiętnik Brysona, a część tego świata, który opisywał i który wspominał, można już odnaleźć wyłącznie na kartach tej książki.
Szkoda, że Wydawca nie pokusił się choćby o symboliczne słowo wstępne, na okoliczność tych trzydziestu lat dzielących wydanie polskie od oryginalnego. Moim zdaniem znacząco poprawiłoby to jakość odbioru. Mamy przecież nieliche grono rodzimych autorów, którzy zabierali nas w swoje amerykańskie peregrynacje. Wojciechowie Cejrowski i Orliński, Marek Wałkuski, Marcin Wrona, Waldemar Łysiak, Andrzej Lubowski…, któryś z nich mógłby z powodzenie sprostać takiemu wyzwaniu. Może w kolejnym wydaniu?
Trzydzieści lat. Tyle musiało upłynąć, aby Polacy zwolnieni zostali z upokarzającego obowiązku opowiadania się aroganckim pracownikom amerykańskich konsulatów ze swoich planów i zamierzeń w związku z podróżą do „Stanów”. Wedle wszelkich znaków na ziemi i na niebie, w 2020 roku będziemy mogli podróżować do USA i po USA bez wiz i na własne oczy przekonać się, jak wygląda ów...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-05-25
2017-11-30
2017-10-04
2017-06-20
2016-01-03
2015-01-31
2014-02-02
„Ta wolność, do której tak się rwaliśmy, zabija”. Ale brak wolności też zabija. Wóda zabija i brak wódy zabija. I metan i pył węglowy i kurzawka może zabić albo mróz albo AIDS, albo turecki chirurg-rzeźnik a nawet ciężki klucz francuski przebijający przednią szybę auta. A nawet jeśli nie zabije Cię nic z tych rzeczy, może dopaść Cię biała gorączka.
Ja zapadłem na nią pierwszy raz dobrych 10 lat temu. W DF przeczytałem fragment reportażu o samochodowej podróży Jacka Hugo-Badera z Moskwy do Władywostoku. Ponad 9 tysięcy kilometrów, rosyjskim samochodem (gazikiem) przez Ural, Syberię i dalekowschodnie bezdroża. Sam pomysł wydał mi się tak szalony i wspaniały, że rzuciłem się na ten reportaż jak wygłodzone zwierzę. Dopadło mnie. Dostałem wtedy tylko niewielką dawkę antidotum ale objawy gorączki - jakkolwiek gwałtowne - z czasem ustąpiły i prawie już zapomniałem o chorobie, aż jakiś rok temu wszedłem w posiadanie własnego, pachnącego świeżutką farbą drukarską, kolejnego wydania tomu reportaży Hugo-Badera, zacząłem czytać i wszystko wróciło. Znów zapadłem na ciężką odmianę tej choroby, która zwie się Rosją.
Z Rosją to my Polacy mamy chyba w większości tak, że się jej boimy ale równocześnie ją kochamy, albo przynajmniej skrycie pożądamy. Romantyczne porywy serca mieszają w głowie równie skutecznie, jak trudne do opanowania przekonanie o cywilizacyjnej wyższości nad dzikim sąsiadem. Skrycie durzymy się w arystokratkach z powieści Tołstoja i równie skrycie, może nawet ze wstydem, pożądamy hożych, rumianych dziewuch z nadwołżańskich siół. Oczywiście prezentuję wyłącznie męski punkt widzenia, bez żadnych genderowych uwikłań ale zakładam, że i Polkom nieobce są tego typu uczuciowe rozterki wobec rosyjskiego Niedźwiedzia, uosabianego odpowiednio przez szarmanckich oficerów z carskiego dworu czy też dzielnych, krzepkich Iwanów z ludowych opowieści.
Bo przecież Rosja to nie kraj, to stan umysłu. Pod takim tytułem można znaleźć w internecie całą masę hmm… niebanalnych zdjęć, które podobno mówią o Rosji, o jej mieszkańcach więcej niż niejedna rozprawa naukowa czy analiza socjologiczna. Oczywiście, można się pośmiać. Oczywiście można sobie podreperować ego, jacy to my jesteśmy wspaniali i europejscy i nowocześni i w ogóle. Można też chwilę pomyśleć i zastanowić się nad jednym czy drugim zdjęciem. Skąd, dlaczego właśnie tak a nie inaczej Ci ludzie żyją, co myślą, po co robią te wszystkie rzeczy? Odpowiedzi na część z tych pytań znajdziemy w reportażach Hugo-Badera.
Po prawdzie ta książka opowiada nie tyle o Rosji, co o jej postsowieckich bliznach. "Biała Gorączka" to dwa zbiory opowiadań/historii dziejących się - poza Rosją - również na Ukrainie, w Mołdawii i w samozwańczej Republice Naddniestrzańskiej. To sięgające korzeniami w głąb czerwonego imperium opowieści o losach zamieszkujących je ludzi i o tym, co działo się z nimi po jego upadku. Po samorozwiązaniu się Kraju Rad w 1991 roku nastał okres przez wielu Rosjan nazywany drugą wielką smutą, ale dla wielu mieszkańców Związku Sowieckiego innych narodowości okres ten był czasem odzyskiwania wolności i świadomości narodowej. W samym środku tego dwudziestolecia Hugo-Bader uchwycił to, co działo się z ludźmi zamieszkującymi tereny byłego sowieckiego imperium, w czasie gdy pozostałości po nim próbowały na nowo określić swoje miejsce na mapach politycznych i gospodarczych świata, kompletnie nie przejmując się tymi, którzy wiedli swoje codzienne życie. Znów zwykli ludzie stali się nawozem historii. Znów? W zasadzie zawsze nim byli i zawsze będą. My Polacy - leżący póki co odłogiem - możemy z ulgą lub z przestrachem, współczuciem, politowaniem, pogardą (niepotrzebne skreślić) oglądać tych, którzy użyźniają ten nie do końca przekładalny na nasz język God's Playground.
We właściwym sobie stylu autor opisuje to co widzi i to co– bardzo często - czuje. Nie upiększa, nie oczernia, nie tłumaczy, nie ocenia. Wyłącznie opisuje co i jak, pozostawiając nam czytelnikom trud uruchomienia szarych komórek i samodzielnego sformułowania opinii na temat przedstawianych ludzi, społeczeństw, procesów i wydarzeń. A gama poruszanych tematów jest szeroka jak miech harmoszki krasnoarmiejca.
Weźmy na przykład rosyjskich stróżów prawa pojawiających się regularnie na drodze autora. Wywodząca się jeszcze z czasów tatarskiego panowania „wziatka” - ten rosyjski bakszysz - wciąż stanowi jedno z głównych zjawisk życia społecznego i wciąż chyba obowiązuje swoista „umowa społeczna” dotycząca zasad funkcjonowania milicji – „wiemy, że bierzecie bo mało zarabiacie, a mało zarabiacie bo bierzecie”. Praca w resorcie to gwarancja niezłej stałej kasy, więc trzeba za to zapłacić. Przełożeni wiedzą, że ich podwładni będą „brać”, więc mało im płacą. Ludzie wiedza, że milicjantom mało płacą, więc muszą „brać”
„Znikający punkt” – pierwsza część tomu – to opis wspomnianej już na początku tego tekstu transsyberyjskiej – transrosyjskiej właściwie –podróży i przygotowań do niej. Ta podróż, już sama w sobie stanowiąca materiał na fantastyczną opowieść, daje autorowi asumpt do wielu zaskakujących obserwacji. Choćby do skreślenia wyraźną kreską subkultury spadkobierców radzieckich hippisów, których spotkał przygotowując się do zwariowanej eskapady. Podobne czy różne są ich losy do tych opisywanych przez Jacka Kerouaca, czy Kena Keseya? Wbrew oczywistym wydawałoby się pozorom, moim zdaniem odpowiedź nie jest jednoznaczna. Potem trafiamy na przykład na Wściekłe Psy z moskiewskiego blokowiska rapujące na cześć autora:
„I przyszedł gościu – na oko chuj,
ale miał flaszę – więc jednak swój
Pierwszy to Polak - jakiego znam
Do tego pismak – łapę mu dam
Jeszcze przed Uralem, w leżących w geograficznej Europie Ufie i Kazaniu, towarzyszymy Hugo-Baderowi w przechadzce po „Polu minowym” narkomanów i chorych na AIDS i poznajemy „Miss Rosji” zakażonych wirusem HiV, a po następnych kilkuset kilometrach ogarnia nas wielka, niezmierzona, piękna i groźna Syberia. I pojawiają się oni, pijący na umór Ewenkowie, Eweni, Ulczowie, Nanajowie, Udehejczycy, genetycznie nieodporni na alkohol, noszący w sobie wirusa tytułowej białej gorączki.
Opis bajkalskiej wyprawy, na którą autor zabrał m.in. syna, obudził we mnie wspomnienia z czasów kiedy uzbrojony jedynie w plecak, mocne buty, pałatkę i scyzoryk nie wahałem się zasuwać wzdłuż i wszerz po Polsce. Spać w lesie, albo w stogu siana, jeść jagody i pieczone ziemniaki z solą, popijając wodą ze strumienia. I uświadomiłem sobie, że trzydzieści lat temu, prawdopodobnie bez większych problemów, poradziłbym sobie nad Bajkałem, a przynajmniej nie bałbym się spróbować. Teraz, dzień w terenie "bez zasięgu", z dala od cywilizacji, mógłby się skończyć dla mnie tragicznie.
I tak by można o każdym temacie poruszonym przez Autora. Każda kolejna opowieść to kolejne mniej lub bardziej osobiste refleksje, nachodzące mnie po lekturze a przecież prześliznąłem się jedynie po pierwszej części zbioru. Drugiej musiałbym poświęcić pewnie drugie tyle tekstu, bo to i Ukraina i Krym i górnicy z Donbasu i Naddniestrze, które nie schodzą z nagłówków gazet od wielu miesięcy. Ograniczę się więc wyłącznie do jednej refleksji.
Kończyłem czytanie „Białej gorączki” w okresie, kiedy wydarzenia na kijowskim Majdanie wchodziły w swe apogeum, a Rosja majaczyła jedynie groźnym cieniem na wschodzie. Dziś jesteśmy „po Krymie”, w zasadzie w trakcie wojny ukraińsko- rosyjskiej i właściwie dotarło do mnie, że ta wojna była nieunikniona i wyczuwalna w rozmowach przeprowadzanych przez Hugo-Badera z mieszkańcami Krymu już ponad dekadę temu. Czy zatem reportaż, czytany „po latach”, traci na atrakcyjności przez to, ze przestaje być aktualny, czy zyskuje przez to, że możemy spojrzeć na opisywane prze autora sprawy z niedostępnej mu perspektywy kilku lat później? Pozostawiam z tym pytaniem każdego, kto dobrnął do końca tego tekstu.
„Ta wolność, do której tak się rwaliśmy, zabija”. Ale brak wolności też zabija. Wóda zabija i brak wódy zabija. I metan i pył węglowy i kurzawka może zabić albo mróz albo AIDS, albo turecki chirurg-rzeźnik a nawet ciężki klucz francuski przebijający przednią szybę auta. A nawet jeśli nie zabije Cię nic z tych rzeczy, może dopaść Cię biała gorączka.
Ja zapadłem na nią...
„Rzeczywistość wciąga bardziej niż fikcja”
Bułhakow napisał, że „fakty to najbardziej uparte rzeczy na świecie” i przez długi czas ta maksyma i jej oczywistość robiły za swoisty wzorzec z Sevres. Niestety obecnie fakty traktuje się z coraz większą rezerwą. Szczególnie widoczne jest to w sposobie opisywania wydarzeń historycznych.
„Fajność” i atrakcyjność opisywanych wydarzeń są znacznie ważniejsze niż prawda. Za tą m.in. przyczyną współczesny odbiorca ogląda ciemnoskóre damy dworu w popularnym serialu o XVI wiecznej Anglii, jest świadkiem nie mogącego nastąpić zbliżenia Williama Wallace’a o walecznym sercu z Izabelą Francuską i może zachwycać się przygodami potomka Walkirii, „szlachetnego bojownika o wolność i demokrację”, grafa Clausa ze Stauffenbergów. To co dałoby się jednak „od biedy” usprawiedliwić w odniesieniu do kultury masowej, nie znajduje żadnego uzasadnienia w literaturze faktu albo pragnącej za taką uchodzić.
Ukazała się niedawno na naszym rynku książka autorstwa Elisabeth Asbrink, 1947. Świat zaczyna się teraz. Autorka jest Laureatką Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, którą otrzymała w 2014 r. za książkę „W lesie wiedeńskim wciąż szumią drzewa”. Osobiście uwielbiam „podróżować z Herodotem”, ale biorąc pod uwagę to, co dzisiaj wiemy o Kapuścińskim i jego twórczości (nie tylko w świetle znakomitej biografii Artura Domosławskiego), informacja o tej nagrodzie to raczej ostrzeżenie niż rekomendacja.
Lekko się uprzedziłem, jednakże w mojej ocenie temat był frapujący a pomysł na książkę znakomity, więc rzuciłem się na nią jak książę Bogusław na Oleńkę… i z podobnym skutkiem, przy czym to sama autorka skutecznie ostudziła mój zapał. Już we wstępie poznałem sposób na zniechęcenie świadomego, polskiego czytelnika do lektury. Wystarczy, aby na trzech stronach wyliczania strat po IIWŚ ani razu nie wspomnieć o Polsce, ale ronić krokodyle łzy nad cierpieniem Niemców. Tragiczny los szkockiego Clydebank, austriackiego Wiener Neuestad i zniszczonego Berlina „poruszyły” mnie do głębi i wyostrzyły krytycyzm, słusznie -jak się okazało. A miało być tak pięknie….
Rok 1947. Drugi rok pokoju po wywołanej przez Niemców rzezi, która zmniejszyła populację ludzką o ponad 60 milionów istnień. Jak o tym zapomnieć? Czy można zapomnieć? A może to konieczne, żeby żyć? Życie nieustannie podąża dalej, mimo usilnych starań człowieka pielęgnującego w sobie gen autozagłady. Te pytania pojawiają się wprawdzie gdzieś na marginesach, ale -mimo wysiłków autorki – odpowiedzi, jeśli już ich doczekamy, mają mało uniwersalny charakter. Dwanaście miesięcy drugiego roku pokoju, tak upragnionego przez zwykłych ludzi (bo politycy i wojskowi zawsze mają w planie jakąś wojnę), autorka przepuściła bowiem przez ciasne sito swoich wspomnień, wyobrażeń i wymysłów o nich. Tak, to nie pomyłka, piszę o wymysłach.
Razi nachalny prezentyzm autorki, przez co jej opowieść o 1947 r. traci jakikolwiek odcień obiektywizmu. Nie wiem, dlaczego zakwalifikowano to jako literaturę faktu, skoro opisywane wydarzenia autorka zna wyłącznie z gazet, wspomnień, z książek i trudno w jej przypadku nawet rozważać znany reporterski dylemat, czy jedynie rejestrować i opisywać świat, czy też kreować jego wizję w zgodzie z „jedynie słuszną ideą” (dopasowywać do z góry założonej tezy), jaka by ona nie miała być. Pani Asbrink najwyraźniej opowiedziała się za tą drugą wizją, bliską patronowi nagrody, którą ją uhonorowano.
Można oczywiście odnieść wrażenie, że wybrane przez autorkę wątki dają przekrojowy obraz tamtego świata. Norymberga i rozliczenia po II WŚ, odradzający się zaraz po wojnie nazizm w krajach skandynawskich i w Ameryce Południowej, „oczywiście” antysemityzm w Europie Środkowej, rasizm w Hollywood, a na okrasę Orwell, narodziny słynnego „kałacha”, Plan Marshalla, UFO i najlepszy moim zdaniem wątek o Theloniousie Monku, ale to kompletny groch z kapustą.
Z jednej strony podział Palestyny i Indii, czy początki międzynarodowych regulacji dotyczących ludobójstwa, czyli wydarzenia doniosłe i istotne dla dalszych dziejów świata, z drugiej związek ikony feminizmu Simony De Beauvoir i – szczęśliwie nie tłumaczonego na język polski – pisarza Nelsona Algrena, czyli prototyp patchworkowych związków dzisiejszych celebrytów, bez szacunku dla małżeństw, przysięgi, wierności obowiązkom itp.
Klucz doboru? Wedle autorki następujący: „Zdarzenia układają się obok siebie, a ja spośród nich wybieram. (…) to proste równanie: czas, wydarzenia plus wybór. Wynik: drut kolczasty.” Według mnie to przejaw tego, co Paweł Lisicki nazwał trafnie holocaustianizmem. Wyznawcy tej nowej „religii” dzielą historię świata na okres przed i po holokauście, a opowieść o Zagładzie wypierać ma jakąkolwiek inną narrację o II WŚ. Obsesje nie mają powodów. To czyni je obsesjami, jak mawiał Clint Eastwood.
Ten „drut kolczasty”, a w zasadzie opleciona nim rodzinna opowieść, to miała być chyba w zamyśle autorki fastryga łącząca wszystkie inne wątki. Tymczasem ten trzynasty rozdział jest jak klin wciśnięty pomiędzy czerwiec a lipiec 1947 roku. Ani ta historia wyjątkowa ani wciągająca, przynajmniej dla polskiego czytelnika, którego program minimum obejmuje „Opowiadania” Borowskiego, „Medaliony” Nałkowskiej, „Rozmowy z katem” Moczarskiego czy wspomnienia Grzesiuka i wynurzenia pani Asbrink o koszmarze wojny z perspektywy węgierskiego Żyda nie wywołują żadnych nadzwyczajnych wrażeń. Być może i autorka jest tego świadoma i dlatego chętnie sięga po dopalacze, podkręcając swoją historię, koloryzując, czy mijając się z prawdą.
Oto niektóre tylko z - delikatnie mówiąc - nieścisłości, na które trafimy u pani Asbrink: [Rafał Lemkin] <b>uciekł z Polski przed nazistami</b> (s.71), dwóch, młodych mężczyzn w obozie koncentracyjnym w Polsce (s.99), rodzinę wywieziono do polskiego miasta Oświęcim, nazywanego przez Niemców Auschwitz (s.126), czy chce pan wrócić do Polski? [po wojnie] – Nie. (…) wszystkich tam zamordowano. Nienawiść wobec Żydów narasta, a pogromy są coraz częstsze (s.177)
Takie książki jak „1947. Świat zaczyna się teraz” są jak mech albo zaprawa, wypełniająca luki pomiędzy głazami kłamstw i obelg pod adresem Polski i Polaków. W przystępnej formie, miejscami zajmująco i ze swadą, sączy się opowieść pozostająca w jednym nurcie z kłamstwami Tomasza Grossa, Jana Grabowskiego i Barbary Engelking. Ale to nie jest „antypolskie” dzieło. Ostrze wymierzone jest w inną stronę. W stronę Polski już nie warto, bo rola współsprawców już się do nas przykleiła. Czego jednak wymagać od obcokrajowców, skoro pan pełniący funkcję wiceprezydenta Gdańska, obarcza Polaków współwiną za wywołanie II WŚ i zrównuje w swej wypowiedzi losy 11-letniej Polki, spalonej żywcem w budynku Poczty Polskiej i niemieckiej dziewczynki, której domek dla lalek zniesiony do schronu w Berlinie w kwietniu 1945 roku, stanowi eksponat w Muzeum II WŚ.
Pani Asbrink mierzy wyżej z infantylizmem rewolucjonistki, której przeszkadza odziedziczona tożsamość religijna i narodowa. Z naiwną wiarą w to, że „prawa człowieka” równouprawnienie, emancypacja i tego typu inne wymysły lewicowych lekkoduchów mogą zastąpić prawa naturalne, Asbrink snuje mgliste jak senne mary rozważania na temat nieuniknionego upadku państw narodowych, które - zdaniem autorki - doprowadziły do wybuchu I WŚ, a więc i II WŚ, a więc i do Zagłady. O elementarne braki wiedzy autorki nie posądzam, pozostaje więc nieumiejętność analizy zdarzeń i faktów, albo premedytacja bliska przedsięwzięciom finansowanym przez znanego światowego filantropa, wywodzącego się zresztą z węgierskich Żydów. Izraelski pisarz Yoram Hazani w książce „Cnoty nacjonalizmu” napisał, że „jedyną alternatywą dla nacjonalizmu jest imperializm. To nie państwa narodowe wywołały ostatnie wojny w Europie tylko wielonarodowe imperia i ich imperialne ambicje.” Po co nam więc kolejne wielonarodowe imperium? No, chyba że udałoby się te narody poodcinać od ich korzeni i tradycji, od Boga… I w tym tkwi sedno przesłania pani Asbrink.
Problem w tym, że to jednak nic innego, jak tylko ładnie opakowana intelektualna pustka, jak w tym fragmencie: „Nigdy więcej. Te słowa powtarzają się jak frędzle chusty modlitewnej, tak jakby Bóg istniał”. O ileż mocniej brzmią słowa Daniela Rufeisena, polskiego Żyda, konwertyty, katolickiego księdza, który na pytanie „gdzie był Bóg” kiedy likwidowano getto w Mirze, odpowiadał krótko: „Bóg był z tymi, którzy ginęli”. To jest jednak refleksja poza zasięgiem Elisabeth Asbrink.
Pani Katarzyna Tubylewicz napisała, że to „ważna, inteligentna i otwierająca oczy na wiele spraw opowieść…” itd. Czy Inteligentna to opowieść? – użyłbym raczej określenia zgrabna. Czy ważna? - śmiem wątpić. Może jedynie dla niektórych mocno zideologizowanych środowisk. Dla mnie mogłoby jej nie być.
W przypadku 1947. Świat … przewodnie hasło serii reporterskiej Wydawnictwa Poznańskiego, które pozwoliłem sobie przyjąć jako tytuł tego tekstu, okazało się być mocno przewrotne. Rzeczywistość 1947 roku była znacznie bardziej fascynująca i zachęcam do samodzielnego przyjrzenia się tym 12 miesiącom,
„Rzeczywistość wciąga bardziej niż fikcja”
więcej Pokaż mimo toBułhakow napisał, że „fakty to najbardziej uparte rzeczy na świecie” i przez długi czas ta maksyma i jej oczywistość robiły za swoisty wzorzec z Sevres. Niestety obecnie fakty traktuje się z coraz większą rezerwą. Szczególnie widoczne jest to w sposobie opisywania wydarzeń historycznych.
„Fajność” i atrakcyjność opisywanych...