Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

RECENZJA Z BLOGA: THEJETLEGS.PL

„Nomadzi. Życie w drodze” – jak nauczyć się wolności

Nomada – człowiek wędrowny, przemieszczający się z miejsca na miejsce, nie posiadający stałego miejsca pobytu. Niegdyś właśnie takie życie wiedli nasi przodkowie, którzy ze względu na brak zwierzyny czy dostępu do wody, musieli przenosić swoje obozowiska w nowe miejsca. W dzisiejszych czasach bycie nomadą to nie przymus, to świadomy wybór jednostki.
Ten rok na pewno nie jest rokiem podróżników. Koronawirus skutecznie pokrzyżował wiele planów podróżniczych, zmusił niektórych do powrotów do kraju, zmiany, przełożenia lub całkowitego odwołania podróży. W tym samym też roku autorka Zuzanna Bukłaha postanawia dać nam wszystkim iskierkę nadziei, przypomnienie o pięknym, czekającym na nas świecie, opisując dziewięć różnych historii współczesnych nomadów.
W książce „Nomadzi. Życie w drodze” na ponad 300 stronach możemy przeczytać opowieści i wywiady z ludźmi, którzy porzucili pracę w korporacjach, prace etatowe, sprzedali swój dobytek, zostawili przeszłość w tyle i ruszyli w nieznane, często ze swoimi partnerami, a nawet dziećmi. Każda z tych osób opisuje powód, dla którego zdecydowała się porzucić wygodne życie w mieście dla nieznanego: nieznanych przygód, nieznanych miejsc, nieznanych ludzi. Mówią oni, co takiego pociągającego jest w mieszaniu na Bali, w Ameryce Południowej, Azji i innych zakątkach świata. Wiele z tych osób opisuje, jak udaje im się zarabiać na życie, jak wygląda teraz ich styl bycia, rytm dnia w tych odległych zakątkach. Na koniec dają także rady, jak zostać współczesnym nomadą.
Najciekawszą historią, którą przeczytałam i która dotkęła mnie w taki pozytywny, inspirujący sposób była historia Podróżniczych świrków z bloga: Podróż Odbyta. To dwójka młodych ludzi, którzy uzbierali pieniądze i wyruszyli w siedmiomiesięczną podróż po Azji. Pomimo wielu przygód, także tych mniej bezpiecznych, po Azji decydowali się na kolejne podróże i w planach mają ich cały czas więcej. Pracują zdalnie, oszczędzają, wykorzystują swoje młodzieńcze lata maksymalnie jak się da.
Była też jedna historia, która nie spodobała mi się i wręcz niektóre postępowania bohaterki, podróżującej solo z małym dzieckiem wydawały mi się skrajnie nieodpowiedzialne. Jak sama zresztą przyznała w wywiadzie z autorką: ona i jej córka miały kilka niebezpiecznych sytuacji i były o krok od śmierci. Tego zupełnie nie pochwalam, ale to mały wyjątek w całej książce, który mnie zbulwersował.
Z jednej strony niesamowicie zazdroszczę tym ludziom odwagi i wolności, którą sami sobie dali, odcinając się od często toksycznego świata, technologii, zobowiązań. Żyją na własną rękę, tam gdzie im wygodnie, często zmieniają swoją lokalizację, nie przywiązując się do miejsc, w których przebywają. Pracują zdalnie lub dorywczo – byle tylko mieć na utrzymanie i podróże. Z drugiej strony, chyba jednak nie wyobrażam sobie takiej codziennej niepewności – gdzie będę, czy znajdę pracę, u kogo dziś będę spała (współcześni nomadzi często w ramach oszczędności korzystają z gościnności tubylców bądź z serwisów typu couchsurfing). Być może na krótką metę (rok, dwa) taki tryb życia byłby dla mnie interesujący, byłby ciekawym przeżyciem, jednak nie sądzę, abym ja osobiście była zdolna do prowadzenia tego typu koczowniczego życia przez dłuższy czas.
Najważniejsze jednak zawsze jest dla mnie życie w zgodzie z samym sobą. Jeśli ktoś czuje potrzebę stabilizacji, mieszkania w jednym miescu, pracy na etacie od 8 do 16 – niech podąża tą ścieżką. Jeśli natomiast taki tryb życia sprawia, że jest nieszczęśliwy powinien spróbować czegoś innego. Być może czasem wystarczy tylko przeprowadzka do innego miasta. Czasem wystarczy wyjechanie do innego państwa. A czasem... trzeba po prostu rzucić wszystko i zostać nomadą!
Dzięki książce Zuzanny Bukłahy możemy zaczerpnąć wielu inspiracji i informacji jak taki styl życia naprawdę wygląda, ocenić, czy nam się to podoba i czy jesteśmy na to gotowi. Bycie nomadą to nie tylko wspaniałe podróże i nowe znajomości; to także tęsknota za rodziną, znajomymi, poszukiwanie pracy i miejsca do spania.Nawet jeśli nie masz zamiaru zostać nomadą to uważam, że ta pozycja jest i tak obowiązkowa dla wszystkich, którzy kochają podróżować – dzięki tej książce możemy poznać różne zakątki świata, ich mieszkańców i tradycje. Być może niektóre z nich staną się inspiracją do twoich kolejnych podróży! 😉

RECENZJA Z BLOGA: THEJETLEGS.PL

„Nomadzi. Życie w drodze” – jak nauczyć się wolności

Nomada – człowiek wędrowny, przemieszczający się z miejsca na miejsce, nie posiadający stałego miejsca pobytu. Niegdyś właśnie takie życie wiedli nasi przodkowie, którzy ze względu na brak zwierzyny czy dostępu do wody, musieli przenosić swoje obozowiska w nowe miejsca. W dzisiejszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Nie trzeba być znawcą tańca, by sięgnąć po ten tytuł. Nie to jest bowiem głównym tematem książki, choć stanowi jego integralną część. Jeśli jesteście ciekawi, o czym opowiada "Nauczyciel tańca" i co w tej powieści chciała nam przekazać Anna Dąbrowska - zapraszam dalej do poczytania :)



W książce główne role odgrywają trzy postaci: Dominik, Kaja oraz jej młodsza siostra Sara. Każde z bohaterów stoczyło nierówną i ciężką walkę z życiem, która wpłynęła na ich dalsze losy oraz osobowość. Dominik to chłopak (lub raczej mężczyzna - w końcu ma 33 lata), który wychował się w domu dziecka. Całe życie raniony przez innych, swoją drogę i cel życiowy odnalazł w tańcu, a konkretniej w Krumpie. Siostry Kaja i Sara straciły rodziców w pożarze domu i od tamtej pory były zdane jedynie na siebie. To Kaja musiała przejąć opiekę nad dwunastolatką i zapewnić jej godziwe życie, jednocześnie próbując jej zbytnio nie matkować. Życie z Sarą nie należy jednak do łatwych, gdyż dziewczynka od chwili pożaru przestała mówić. Swoje myśli i uczucia przekazuje innym pisemnie na kartce wyrwanej z notesu. Największym marzeniem Kai jest to, by jej siostra ponownie zaczęła mówić i jest gotowa zrobić wszystko, by tego dokonać.



Ścieżki sióstr oraz Dominika przeplatają się w momencie, kiedy dziewczynka oświadcza (czy raczej pisze), iż jej największym marzeniem jest tańczyć hip hop. Kaja zapisuje zatem siostrę na indywidualne lekcje Krumpu i trafia na Dominika, który przez swój wygląd oraz sposób zachowania staje się dla niej bardzo intrygujący. Od tej chwili każde z trójki bohaterów zaczyna walczyć o swoje marzenia - o to, o co nigdy nie mieli odwagi zawalczyć.



Anna Dąbrowska z klasą i pełną świadomością pokazała cały zakres zachowań oraz psychikę Dominika, Sary i Kai. Z niezmierną precyzją oddała każdą sytuację, stworzyła świetne dialogi i zachowania bohaterów - możnaby pomyśleć, że sama doświadczyła w życiu czegoś podobnego, by być w stanie oddać tak prawdziwe emocje. Wprawdzie powieść jest dość przewidywalna, ale jej naładowanie emocjonalne jest tak wielkie, że skupiamy się na tym, jak postępują bohaterowie. Wręcz wcielamy się w ich role i sami zaczynamy się zastanawiać, co byśmy na ich miejscu zrobili. Osobiście nie jestem w stanie wyobrazić sobie życia po takich tragediach, jakich doświadczyli bohaterowie "Nauczyciela tańca", lecz oni uparcie chcą udowodnić światu, że są coś warci i że nie dadzą się tak łatwo życiu pokonać.



Bardzo się cieszę, iż mogłam objąć tę lekturę swoim patronatem. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszej pozycji, gdyż kocham taniec i kocham również tak emocjonalne powieści. Książkę, mimo iż ma prawie 400 stron, pochłania się w błyskawicznym tempie. Fabuła niesamowicie wciąga Czytelnika do dwóch skrajnie różnych światów Dominika oraz sióstr Kai i Sary. Musicie sami się przekonać, czy tak różniące się od siebie osobowości mają w ogóle szansę bytu razem oraz czy bohaterowie zdołają spełnić choć część swoich najskrytszych marzeń!

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Nie trzeba być znawcą tańca, by sięgnąć po ten tytuł. Nie to jest bowiem głównym tematem książki, choć stanowi jego integralną część. Jeśli jesteście ciekawi, o czym opowiada "Nauczyciel tańca" i co w tej powieści chciała nam przekazać Anna Dąbrowska - zapraszam dalej do poczytania :)



W książce główne role...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Sięgając po "Chłopców, których kocham" nie do końca wiedziałam czego się mogę spodziewać. Jedyne o czym miałam pojęcie to to, iż jest to poezja kobiety skierowana do wszystkich mężczyzn, których kiedyś darzyła uczuciem. Z tą minimalną dawką informacji zabrałam się za lekturę. Dawno nie miałam do czynienia z poezją (ostatni raz chyba na studiach 😄), zatem troszkę się bałam, iż lektura okaże się dla mnie za ciężka, niezrozumiała... Na całe szczęście się myliłam :)

Tak jak pisałam wyżej, "Chłopcy, których kocham" to zbiór wierszy, krótkich notatek oraz cztery listy, które autorka pisała do mężczyzn, których w swoim życiu darzyła głębszym uczuciem. Za pomocą słów mocno związanych z morzem, wodą, oceanem wyraża swoje myśli, pragnienia, tęsknoty. Cała książka podzielona jest na 9 rozdziałów tematycznych, choć prawdę mówiąc nie do końca widziałam jakąkolwiek różnicę pomiędzy ich tematyką czytając książkę. Każdy z wierszy znajduje się na osobnej stronie i stronę obok zdobi minimalistyczny rysunek w tematyce morskiej.

Usta gotowe do słowa, dłoń otwarta na wróżbę. Cała jestem czekaniem.

Mimo, jakby się mogło wydawać, sporej objętości, książkę przeczytałam w dwa wieczory. Stety niestety poezja zawarta w tej książce nie jest jakoś szczególnie górnolotna i nie trzeba analizować każdego wiersza przez pół godziny po jego przeczytaniu by zrozumieć, co autorka miała na myśli. Zdecydowanie nie jest to poezja w stylu Mickiewicza czy Barańczaka. Książkę "Chłopcy, których kocham" czyta się łatwo i przyjemnie. Chciałam tu zaznaczyć, że nie ujmuje to w żaden sposób atrakcyjności książki. Mimo króciutkich wierszyków skłania ona jednak do refleksji i zastanowienia się nad ulotnością uczuć. Dziś kochamy, jutro już nie.

Myślę, że książka ta będzie doskonałym prezentem dla osób, które lubią tematykę romantyczną, ale jednocześnie mają pewien dystans do siebie, świata i miłości. Bardziej polecam Paniom niż Panom, choć może i Panowie wyciągnęliby jakieś wnioski z tejże poezji i dowiedzieliby się, czym czasem łamią nam, kobietom, serca 💔

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Sięgając po "Chłopców, których kocham" nie do końca wiedziałam czego się mogę spodziewać. Jedyne o czym miałam pojęcie to to, iż jest to poezja kobiety skierowana do wszystkich mężczyzn, których kiedyś darzyła uczuciem. Z tą minimalną dawką informacji zabrałam się za lekturę. Dawno nie miałam do czynienia z poezją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Na pięknym pojezierzu mazurskim mieści się mała wieś Sienna, zapomniana przez ludzkość, z nielicznymi mieszkańcami. Pewnego dnia pojawia się tam dwudziestosiedmioletni Nataniel Domoradzki, który po stracie rodziny i mieszkania, szuka swojego miejsca na ziemi. W Siennej poznaje Martę - prawie pięćdziesięcioletnią panią, która przyjmuje go w swoje progi i proponuje nocleg. Nataniel i Marta szybko się zaprzyjaźniają, gdyż wiele ich łączy oraz oboje zostali poszkodowani niegdyś przez los. W międzyczasie bohater poznaje także innego przyjezdnego mieszkańca Siennej - Mateusza. Podczas jednego ze spacerów, młodzieniec odkrywa starą opuszczoną chatę nad jeziorem. Nie zastanawiając się długo, sprzedaje samochód i kupuje od sołtysa ruderę. Z pomocą przyjaciół doprowadza ją do porządku ciesząc się, że oto znalazł swoje miejsce, którego szukał. Niestety i tu los płata Natanielowi figle, sprowadzając na niego kilka nieszczęść. Czy młody chłopak zazna w końcu spokoju i ułoży sobie na nowo życie?


Z twórczością Katarzyny Michalak spotykałam się już parokrotnie. Styl autorki jest mi zatem dobrze znany i muszę powiedzieć, iż nic w "Gwiazdce z nieba" mnie nie zdziwiło. Z jednej strony to oczywiście dobrze (nie chciałabym bowiem trafić na niepoprawne dzieło literackie, które ciężko by było czytać), a z drugiej strony trochę szkoda, gdyż fabuła momentami jest dość przewidywalna, a całość raczej nieskomplikowana. Autorka jak może wiecie, specjalizuje się w trylogiach i seriach. "Gwiazdka z nieba" to pierwszy tom nowej serii (drugi tom ukaże się wiosną). Przyznam, że zapowiada się dość ciekawie zwłaszcza, że na końcu autorka postawiła interesujące pytania, na które odpowiedzi najprawdopodobniej poznamy w kolejnym tomie bądź tomach.


Mimo wszystko spodobała mi się cała historia wykreowana przez panią Michalak, gdyż nie była tak banalna, jak potrafi być część romansów i książek obyczajowych. W końcu było tu coś innego. Przyjaźń młodego, samotnego chłopaka, ze starszymi od siebie mieszkańcami Siennej, pozwala inaczej spojrzeć na aspekt tychże więzi. Nie są to bowiem młodzieńcze, banalne dialogi i rozmyślania bohaterów, ale przemyślane, rozsądne decyzje i porady, których Marta i Mateusz udzielają Natanielowi. Widzimy, jak przyjaciele pomagają Natanielowi spojrzeć inaczej na świat - nie przez pryzmat jego chorej nogi, na którą utyka, ale przez duszę, która jest piękna, choć mocno zraniona. Dzięki ciekawym opisom miejsca, wczułam się w położenie bohaterów powieści i razem z nimi zwiedzałam maleńką wioskę leżąca pośrodku lasu, tuż nad brzegiem jeziora. Przywodziło to na myśl utęsknione wakacje i pobyt na cichych i spokojnych Mazurach.


Jeżeli chodzi o negatywne aspekty książki to uważam, że autorka w pewnym momencie trochę przekombinowała i chciała za dużo. Ostatnio zresztą często u polskich autorek zauważam ten zwyczaj - dodają (zwłaszcza na końcu powieści) niepotrzebne wątki, bez których lektura byłaby piękniejsza. Tutaj również się to stało i nie do końca rozumiem, czym ten zabieg jest spowodowany - czyżby autorkom brakowało pomysłu jak "dopchać" książkę, by miała te minimum 300 stron, czy próbują wykreować na siłę nienaturalne i mało prawdopodobne wątki, byle coś je wyróżniało? Jakakolwiek by nie była odpowiedź na to pytanie, to moja opinia jest jednoznaczna - takim zabiegom stanowczo mówię NIE! I tak jak całość książki mi się podobała, tak to co się stało na końcu, trochę mnie zniechęciło.


Podsumowując, mimo kilku niepotrzebnych zabiegów, książka "Gwiazdka z nieba" jest ciekawą nową propozycją Katarzyny Michalak. Fabuła ma szansę jeszcze się obronić i rozwinąć w kolejnych częściach. Przez wzgląd na nietypową historię liczę, że ta seria będzie bardzo dobra i być może ma szansę stać się bestsellerem.

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Na pięknym pojezierzu mazurskim mieści się mała wieś Sienna, zapomniana przez ludzkość, z nielicznymi mieszkańcami. Pewnego dnia pojawia się tam dwudziestosiedmioletni Nataniel Domoradzki, który po stracie rodziny i mieszkania, szuka swojego miejsca na ziemi. W Siennej poznaje Martę - prawie pięćdziesięcioletnią panią,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

"Wieczór taki jak ten" to pełna ciepła, miłości i dobra powieść na długie zimowe wieczory. Mimo że akcja ma miejsce w okresie świątecznym, nie przeszkadza to w czytaniu książki w innym czasie. W końcu na dobrą lekturę każdy czas jest dobry 😊


Główną bohaterką książki Gabrieli Gargaś jest Miśka, jej młodszy brat oraz opiekująca się nimi babcia. Miśka w swoim życiu musiała szybko dorosnąć - jej mama zmarła zaraz po urodzeniu brata i to Michalina w wieku 18 lat musiała przejąć opiekę nad malutkim Bartkiem, do pomocy mając tylko babcię Zosię. Ojciec Miśki określany przez wszystkich jako wolny strzelec, porzucił swoją rodzinę wiele lat temu, okazjonalnie wracając na kilka dni lub przysyłając kartki z różnych stron świata i pieniądze. Dziewczyna, nie mając w życiu lekko, nie poddała się jednak i wzięła sprawy w swoje ręce. Zaczęła od pomocy babci w rodzinnej kawiarni, następnie sprzedawała rękodzieło, pracowała w barze, aż w końcu postanowiła zainwestować zarobione pieniądze w odświeżenie ostatniego piętra ich domu i zrobienie tam pokoi na wynajem. Tak oto do domu Miśki przyjeżdża kilka przypadkowych gości, którzy pragną uciec przez świąteczną gorączką. Każdy z nich ze swoimi problemami przyjeżdża z nadzieją, że w małej mieścinie zapomną o nich i o wszelkich troskach, które mieli.


"Wieczór taki jak ten" czytało mi się bardzo dobrze. Książkę pochłonęłam w dwa dni, a to za sprawą ciekawych, barwnych bohaterów oraz intrygującego rozwoju akcji powieści. Podziwiam Miśkę za to, że stała się dla młodszego brata matką i podołała trudom wychowania go. Podziwiam także babcię Zosię, która zaopiekowała się wnukami i wspierała ich, kiedy było im źle. Podziwiam także małego Bartka, który mimo bycia niemalże sierotą, codziennie wstaje z uśmiechem i cieszy się bliskimi, którzy zawsze są przy nim. We trójkę mają bowiem siłę, jakiej niektórzy mogą im tylko pozazdrościć. Marzeniem jest dla mnie taka rodzina, która mimo iż nie ma wiele, potrafi się tym dzielić między sobą oraz z innymi, którzy mają jeszcze mniej. Widać, że prędzej czy później do każdego los może się uśmiechnąć i zmienić całkowicie nasze życie.



"Szczęście - powtarzał mi do znudzenia - to nie jest posiadanie i branie. To bycie. To nasze jestestwo, nasze postępowanie sprawia, że jesteśmy szczęśliwi albo nie. To rodzina. Nieważne, co się w życiu stanie, rodzina jest fundamentem wszystkiego".



Ciekawe są również losy bohaterów pobocznych, których życie niespodziewanie sprowadziło do Złotkowa. Okazało się, że pomimo odmienności każdej z postaci, wiele ich jednak łączy. Pośród magicznej atmosfery panującej w miasteczku ludzie ci zrozumieli, gdzie popełnili w swoim życiu błąd i co ważniejsze, postanowili go naprawić. To wielka zmiana w ich życiu, często wymagająca poświęcenia, zmiany toku myślenia, swoich ideałów. Ale przecież dla bliskich warto się poświęcić, bo w końcu tylko ich mamy i to na nich powinno nam zależeć najbardziej.


Jednyna rzecz, która zawiodła mnie w książce to zakończenie. Niestety było zbyt banalne, zbyt przewidywalne i zbyt cukierkowe. Do tego ojciec Miśki i Bartka, który na końcu książki okazał się być czarny... Troszkę groteskowo jak dla mnie 😃 Ale wybaczam autorce, gdyż wiem, że chciała pokazać swoim Czytelnikom, że w święta to bliscy powinni być dla nas najważniejsi, powinniśmy zapomnieć o dawnych winach i sporach, wybaczyć sobie i wspólnie spędzić ten piękny czas w roku w pokoju i z uśmiechem na twarzy. Całokształt powieści oceniam jako bardzo dobry i warty przeczytania!

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

"Wieczór taki jak ten" to pełna ciepła, miłości i dobra powieść na długie zimowe wieczory. Mimo że akcja ma miejsce w okresie świątecznym, nie przeszkadza to w czytaniu książki w innym czasie. W końcu na dobrą lekturę każdy czas jest dobry 😊


Główną bohaterką książki Gabrieli Gargaś jest Miśka, jej młodszy brat oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Książkę "Baśnie Barda Beedle'a" miałam ochotę przeczytać już dawno temu. Jakoś zawsze niestety składało się tak, że nie było kiedy. W końcu jednak, jako wieloletnia fanka Harry'ego Pottera", stwierdziłam, że czas zakupić i przeczytać te opowieści zwłaszcza, że grubością nie powalają 😀



Lektura ta zawiera pięć baśni, a każda z nich osadzona jest w magicznym świecie, który znamy z przygód Harry'ego. Są one kolejno zatytuowane: "Czarodziej i skaczący garnek", "Fontanna Szczęśliwego Losu", "Włochate serce czarodzieja", "Czara Mara i jej gdaczący pieniek" oraz "Opowieść o trzech braciach". Nie chcę Wam opisywać o czym dokładniej są, gdyż mogłabym popsuć ewentualnym przyszłym Czytelnikom tej książki całą zabawę. Jak na J.K. Rowling jednak przystało baśnie są mroczne, intrygujące, a jednocześnie każda z nich ma jasny przekaz i morał. Ponadto baśnie opatrzone są komentarzami samego Albusa Dumbledore'a, co jeszcze bardziej ciekawi i zwraca uwagę na pewne treści każdej opowieści.



Piękna, minimalistyczna okładka robi wrażenie i doskonale oddaje to, co znajduje się w jej wnętrzu. Baśnie i legendy zadziwiają nas, ale jednocześnie wzbudzają pozytywne uczucia. Któż z nas bowiem nie lubi wracać do magicznego świata i słuchać starych opowieści przekazywanych i opowiadanych z pokolenia na pokolenie. Jedną z baśni wszyscy Czytelnicy serii Harry Potter z pewnością znają, a jest to ostatnia baśń: "Opowieść o trzech braciach", gdyż pojawiła się ona w jednej z książek o Harrym (pamiętacie, w której części? 😉). Zarówno ta, jak i pozostałe opowieści ukazują to, co powinno być dla nas najważniejsze. Są to zresztą cechy często podkreślane przez Rowling w serii o Harrym, a mianowicie miłość, przyjaźń, oddanie, pomoc. Myślę, że baśnie Barda Beedle'a można by było odnieść również do świata mugoli, gdyż i u nas takie wartości powinny królować!



Cieszę się, że sięgnęłam po tę lekturę, choć bardzo żałuję, że jest taka króciótka i nie zdążyłam się do końca nacieszyć magią i pięknym światem Harry'ego, gdyż tak szybko jak zaczęłam, równie szybko skończyłam. 140 stron to niestety jedynie godzinka czytania. Nie obraziłabym się, gdyby kiedyś dopisano więcej baśni - z pewnością byłaby to przyjemna lektura do poczytania przed snem 😊

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Książkę "Baśnie Barda Beedle'a" miałam ochotę przeczytać już dawno temu. Jakoś zawsze niestety składało się tak, że nie było kiedy. W końcu jednak, jako wieloletnia fanka Harry'ego Pottera", stwierdziłam, że czas zakupić i przeczytać te opowieści zwłaszcza, że grubością nie powalają 😀



Lektura ta zawiera pięć baśni,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

"Zamarznięte serca" to druga powieść z cyklu "Rok na Kwiatowej" autorstwa Karoliny Wilczyńskiej. Przyznam, że nie czytałam pierwszego tomu i miałam obawy, czy będę w stanie w pełni zrozumieć historię bohaterek, ale okazało się, że nie było z tym najmniejszego problemu. Powieść napisana została tak, że swobodnie można ją czytać bez znajomości "Wędrownych ptaków".

Historia "Zamarzniętych serc" skupia się głównie na Lilianie, która pod swój dach przyjmuje nastoletnią kuzynkę. Agnieszka - tak jej na imię, sprawia wiele problemów wychowawczych: nie chodzi do szkoły, ucieka z lekcji, a nawet domu. Pewnego razu oskarża partnera Liliany o gwałt. Zrozpaczona bohaterka książki nie wie, komu wierzyć, gdyż Janusz nie przyznaje się do zarzuconego mu czynu. Liliana zwraca się z prośbą o pomoc do swoich trzech przyjaciółek z Kwiatowej: Róży, Wioli i Malwiny, gdyż sama nie ma doświadczenia z dziećmi, ani tym bardziej nastolatkami. Te starają się pomóc rozwikłać ciężką sytuację koleżanki i jej podopiecznej. Przy okazji poznajemy też różne aspekty i wątki z życia pozostałych bohaterek książki, gdyż każda z nich występuje w roli narratora opowiadającego historie i przeżycia ze swojej perspektywy.

W "Zamarzniętych sercach" zaskoczył mnie sposób prowadzenia narracji. Nie dość, że narratorów było czterech (każda z przyjaciółek), to każdy zwracał się do Czytelnika bezpośrednio w taki sposób, że ma się wrażenie, iż bohaterki książki siedzą z nami na kawie i opowiadają nam, co się im przydarzyło. Już dawno nie spotkałam się z taką narracją i przyznać muszę, że bardzo mi się ona podobała. Czułam się bardzo związana z dziewczynami w czasie lektury i szkoda było mi się z nimi rozstawać. Bohaterki, mimo że każda różna, o innym charakterze i sposobie bycia, są bardzo przyjazne i od razu ma się ochotę z nimi zaprzyjaźnić.
W książce znajdziemy wiele problemów i poszukiwań ich rozwiązania: od dręczącej przeszłości, która niespodziewanie wraca, poprzez nieśmiałość i nieporadność w pracy, która miała być spełnieniem marzeń, po trudności życia w mieście dla osoby pochodzącej ze wsi.

Mimo wielu wątków, które autorka poruszyła w "Zamarzniętych sercach", książkę czyta się ze zrozumieniem i bez problemów. Czytelnik nie musi zastanawiać się nad kwestiami, których może już nie pamiętać na przykład z początku książki. Wszystkie wątki są spójne, dobrze przedstawione. Ma się wrażenie, że słuchamy historii życia opowiedzianej nam przez koleżankę. Jest to naprawdę niesamowite uczucie i uważam, że taki rodzaj narracji bezpośredniej powinien częściej pojawiać się w literaturze obyczajowej.

Książkę tę serdecznie polecam fanom autorki, ale nie tylko. Ja nie znając twórczości pani Karoliny, przeczytałam jej książkę i nie zawiodłam się. Była to przemiła lektura, towarzysząca mi długimi już, chłodnymi wieczorami. Z chęcią jeszcze raz spotkałabym się z przyjaciółkami z ulicy Kwiatowej!

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

"Zamarznięte serca" to druga powieść z cyklu "Rok na Kwiatowej" autorstwa Karoliny Wilczyńskiej. Przyznam, że nie czytałam pierwszego tomu i miałam obawy, czy będę w stanie w pełni zrozumieć historię bohaterek, ale okazało się, że nie było z tym najmniejszego problemu. Powieść napisana została tak, że swobodnie można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Autorka książki z Gruzją ma wiele wspólnego. Jako dziecko zamieszkiwała rejony Kaukazu, często przeprowadzając się z rodziną z powodów konfliktów wojennych. Jako dorosła osoba, ceniąca tradycje i wartości rodzinne chciała odbudować historię i zapisać to, co przypominałoby jej o dawnych latach. Tak oto powstała ta książka, w której Olia Hercules zawarła wiele przepisów z kuchni gruzińskiej oraz innych kaukaskich krajów. Należy jednak zaznaczyć, że większość z nich jest własną interpretacją autorki, która próbowała odtworzyć znane jej dania.

Każde z dań, czy przepisów opatrzone jest krótkim słowem wstępu. Pani Hercules tłumaczy, skąd wziął się u niej pomysł na danie, bądź jak go znalazła. Już same te historie są na tyle ciekawe, że mimo iż jest to książka kucharska, ma się ochotę przeczytać ją całą jak zwykłą powieść - tyle w niej bowiem pięknych historii i wspomnień. Cudowe i barwne zdjęcia dodatkowo wzbogacają "Kaukasis" i wzmacniają w Czytelniku poczucie świata, na którym skupia się cała "akcja". Żeby chcieć gotować potrawy kuchni gruzińskiej oraz krajów Kaukazu, trzeba niestety mieć pojęcie o tych regionach. Ich kuchnia jest bowiem mocno związana z historią tych narodów, jest poniekąd ich tradycją, a niektóre przepisy przekazywane z dziada pradziada stanowią sekret.

Podziwiam zawziętość autorki, która w swojej książce przedstawiła niezliczone ilości przepisów tak ciekawych, a czasami dość skomplikowanych dań. Wiele z nich jest jednak bliskich memu sercu i cieszę się, że w końcu ktoś odkrył gruzińskie tajemnice i podał na tacy przepisy na jedne z lepszych dań, jakie miałam okazję jeść w życiu. Moimi ulubionymi daniami, które miałam okazję jeść w Gruzji były chinkali (których zrobienie wydawało mi się tak skomplikowane, że nigdy nawet nie podjęłam próby, by odtworzyć je w swoim domu), różnego rodzaju chaczapuri, czy mcwadi (kawałki wieprzowiny z rusztu). Dzięki książce "Kaukasis" mam niepowtarzalną okazję odtworzyć te dania! Składniki są łatwe do zdobycia i nie wymagają wycieczek po 10 sklepach, by je zdobyć. Samo przygotowanie potraw też nie jest aż tak skomplikowane, jak mi się wydawało.

Jestem bardzo wdzięczna autorce za tak fachowe podejście do tematu kuchni gruzińskiej. Nie spodziewałam się, że ta książka może być aż tak dobra i że przepisów będzie aż tyle! Przyznam szczerze, że do tamtejszej kuchni podchodzę z rezerwą, gdyż boję się, że dania nie będą smakowały tak, jak oryginalne, które miałam okazję jeść (do dziś odwiedziłam tylko jedną gruzińską restaurację w Krakowie przez wzgląd na to, iż byłam pewna, że nie dostanę tego, co dostałam w Gruzji - miałam rację). Nie chcę popsuć sobie wspomnień i tych niesamowitych smaków, które tak pobudzały kubki smakowe. Do tego gruzińskie wino z beczki... Coś nieprawdopodobnego!

Jeśli nie mieliście okazji próbować dań kuchni gruzińskiej czy innych krajów Kaukazu to serdecznie Wam polecam najpierw wybranie się w tamtejsze rejony, by samemu móc się przekonać o jej magii, gdzie diabeł tkwi w szczególe. Nie da się słowami opisać wyglądu, czy smaku tych dań. To trzeba po prostu poczuć, zobaczyć i zjeść! Mam nadzieję, że książka "Kaukasis" ułatwi mi powrót do tych pięknych chwil spędzonych w cudownej Gruzji i że moje dania będą choć trochę podobne do tych oryginalnych. Cząstka Gruzji już na zawsze pozostanie we mnie, a być może teraz będę ją mogła mieć również na talerzu 😋

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Autorka książki z Gruzją ma wiele wspólnego. Jako dziecko zamieszkiwała rejony Kaukazu, często przeprowadzając się z rodziną z powodów konfliktów wojennych. Jako dorosła osoba, ceniąca tradycje i wartości rodzinne chciała odbudować historię i zapisać to, co przypominałoby jej o dawnych latach. Tak oto powstała ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Jamie Oliver to z pewnością znana każdemu postać - nawet osobom nie związanym ze światem kulinarnym. Osobiście jego poczynania śledzę już od bardzo dawna i lubię korzystać z jego przepisów, choć często denerwowało mnie, iż dania wymagały niebanalnych składników, trudno dostępnych w zwykłych marketach. "5 składników. Gotuj szybko i łatwo" to chyba dosłownie odpowiedź na moje modły o mniej skomplikowane przepisy, które będą jednak równie smaczne i efektowne! Przygotowanie dań zawartych w tej książce zajmie nam bowiem nie więcej niż 30 minut i nie będziemy do nich potrzebować więcej niż 5 składników! Genialne!

Na którąś z książek Jamiego Olivera już od dawna miałam chrapkę. Przerażało mnie jednak, iż zawsze liczba wymaganych składników była niezliczona i ciężko było je skompletować. A jeśli już się to udawało to wychodziło na to, iż pójście do restauracji na to samo danie byłoby tańsze... No cóż. Dla takich marud jak ja, Jamie wydał nową książkę, która ogranicza liczbę potrzebnych do potraw składników oraz redukuje czas przygotowania ich. Teraz nikt nie może mieć wymówki, że czegoś nie potrafi ugotować bądź, iż nie może znaleźć jakichś składników. Koniec z tym! Ta książka jest zdecydowanie dla każdego - zarówno dla kulinarnych amatorów, jak i tych bardziej zaawansowanych w gotowaniu.

Jak już wspominałam, dania zaprezentowane w książce są proste do wykonania, lecz wciąż pozostają efektowne i wyglądają bardzo wykwintnie (zreszą co tu dużo mówić... w rękach i obiektywanie Jamiego Olivera nawet listek sałaty wygląda efektownie i wykwitnie 😀). Dania zostały podzielone na kilka kategorii, m.in. sałatki, pasty, jajka, kurczak, dania rybne, dania warzywne, z wołowiną, wieprzowiną, itd. Są też oczywiście słodkości! (Dziękujemy, Jamie, że nie zapomniełeś o nas - łasuchach!) Powiem Wam, iż już pierwszy przepis na sałatkę z kurczakiem hoisin wygląda tak banalnie, że ma się ochotę iść do sklepu, kupić te 5 składników i zrobić sobie pyszne danie. Po prostu bajka...

Warto dodać, iż przy każdym przepisie w książce znajdziemy obłędne zdjęcia potraw. Jest to bardzo pomocne, zwłaszcza jeśli danie chcemy przygotować np. na jakąś imprezę, gdyż mamy od razu zaprezentowany przykład podania dania. Zwykła sałatka czy pasta ułożona na talerzu w sposób zaprezentowany przez Oliviera sprawi, iż goście pomyślą, że nad tym daniem spędziliśmy pół dnia w kuchni. A tu niespodzianka: zajęło nam to tylko max. 30 minut! Ponadto przy każdym przepisie podane jest, dla ilu osób jest przeznaczone danie oraz ile zajmie nam jego przygotowanie (tu oczywiście musimy wziąć poprawkę na to, że jedni kroją, obierają, czy wykonują inne czynności w kuchni szybciej, a inni wolniej). Jest to duże ułatwienie, gdyż orientacyjnie wiemy, ile czasu będziemy musieli poświęcić na każde z dań. Ja pozaznaczałam sobie już wiele moich faworytów i cieszę się, że tak wspaniałe dania będę mogła serwować na przykład gościom.

Książkę "5 składników. Gotuj szybko i łatwo" polecam wszystkim! Jest ona zarówno dla tych, którzy nie lubią bądź twierdzą, że nie umieją gotować, jak i dla zaawansowanych kucharzy. Można u autora podpatrzeć wiele pomysłów na ciekawe łączenie smaków oraz na sposób podawania dań. Książka ta na pewno będzie mi służyła przez długie lata, a pomysłów na wciąż nowe dania mi nie zabraknie. Uwierzcie: gotowanie z Olivierem przestało być filozofią, a stało się proste i przyjemne! 😊

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Jamie Oliver to z pewnością znana każdemu postać - nawet osobom nie związanym ze światem kulinarnym. Osobiście jego poczynania śledzę już od bardzo dawna i lubię korzystać z jego przepisów, choć często denerwowało mnie, iż dania wymagały niebanalnych składników, trudno dostępnych w zwykłych marketach. "5...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Na polski rynek trafiło ostatnio kilka pozycji dotyczących techniki BuJo (Bullet Journal). Ogólnie rzecz biorąc jest to sposób prowadzenia naszego dziennika, kalendarza i organizera w taki sposób, abyśmy widzieli rezultaty swoich działań poprzez odznaczanie wykonanych rzeczy, ale także jasno zapisywali wszystkie nasze oczekiwania, plany, zadania, itp. Wszystko ma być przejrzyste, ładne i proste. Gdybyśmy chcieli jeszcze jakiegoś objaśnienia, to autor przedstawia nam je na początkowej stronie "Bullet Book'a".


"Bullet Book" charakteryzuje się wieloma zaletami. Po pierwsze jest to kalendarz, który tworzymy według własnych upodobań (tj. nie musimy zaczynać prowadzenia kalendarza od stycznia - możemy zacząć od dowolnego miesiąca). Każdy miesiąc zaczyna się od tabeli miesięcznej, gdzie możemy powpisywać albo same daty, albo potrzebne nam informacje. Dodatkowo, co mnie bardzo zaciekawiło, autor zapewnił nam w każdym miesiącu stronę do planowania i kontrolowania naszych wydatków, czyli tzw "Moja skarbonka". Co więcej, jest wiele stron poświęconych samorozwojowi, gdzie możemy wypisać, na przykład nasze mocne strony oraz te słabsze, nad którymi chcielibyśmy popracować. Dzięki temu na bieżąco możemy kontrolować, czy udało się nam już coś wypracować, czy nie.
W "Bullet Book'u" znajdziemy także strony z listami marzeń, miejsc, które chcielibyśmy zobaczyć, rzeczy, które chcielibyśmy sobie kupić. W tym wszystkim zapewne pomoże nam strona "Wizualizacja celów" oraz inne przydatne narzędzia do sprawdzania postępów w ich realizacji.

Wszystko co zawarte jest w "Bullet Book'u" służyć ma temu, byśmy mogli widzieć nasz progres w różnych dziedzinach życia - czy to w finansach, czy w celach, założeniach, planach podróżniczych, realizacji naszych "zachcianek" (tak, to bardzo ważne, zwłaszcza jeśli chodzi o nagradzanie samego siebie 😇) lub po prostu zadaniach w pracy. Jest to o tyle ważne, że widząc postęp jesteśmy bardziej zmotywowani do osiągania wyznaczonych sobie celów, a co za tym idzie jesteśmy po prostu szczęśliwsi.

Podsumowując, "Bullet Book. Bądź pięknie zorganizowana" to prześlicznie wydana książka (organizer/kalendarz) w cudownej oprawie, która z pewnością ułatwi nam ... ŻYCIE! Ja jestem w niej zakochana i już pouzupełniałam część stron. Warto wspomnieć, że posługiwanie się Bullet Bookiem jest bardzo proste dzięki spisowi treści. Do tego polecam używanie zakładek, pięknych naklejek, fikuśnych napisów i duuużej ilości kolorów. W końcu o to chodzi w "Bullet Book'u": ma być piękny, ma nam pomagać w codziennej organizacji oraz organizacji na przestrzeni czasu, a przede wszystkim ma być NASZ.

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Na polski rynek trafiło ostatnio kilka pozycji dotyczących techniki BuJo (Bullet Journal). Ogólnie rzecz biorąc jest to sposób prowadzenia naszego dziennika, kalendarza i organizera w taki sposób, abyśmy widzieli rezultaty swoich działań poprzez odznaczanie wykonanych rzeczy, ale także jasno zapisywali wszystkie nasze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Reginy Brett chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Autorka zasłynęła w roku 2012 swoją pierwszą książką "Bóg nigdy nie mruga", która przypadła do gustu Czytelnikom na całym świecie (nawet tym nie wierzącym). Jej książki opierają się bowiem na dogmatach kościoła i występują w nich wzmianki o Bogu, ale w felietonach pani Brett chodzi o coś więcej - o rozwój osobisty, o docenienie wszystkiego, co nas otacza, o zmienienie świata na piękniejszy. W swojej nowej książce zatytułowanej "Kochaj", Regina Brett pragnie przedstawić nam swoje własne życiowe doświadczenia, które zmieniły ją na tyle, by mogła sama siebie pokochać mimo tego, co w życiu przeszła i wycierpiała. Jak sama pisze: "Ta książka nie jest dla każdego. Napisałam ją z myślą o tych, którzy zostali zranieni albo kochają zranionych, ale i dla tych, którzy są nieświadomi własnych ran, chociaż innym wydają się one oczywiste. No dobrze, wygląda na to, że ta książka jest dla każdego". 😊

"Kochaj" składa się z tytułowych 50 lekcji, a każda traktuje o czymś innym, choć temat jest wspólny: jak kochać siebie, świat i ludzi. Autorka przedstawia nam historie z własnego życia, jak i z życia innych ludzi, którzy w ten czy inny sposób stanęli na jej drodze i mogła poznać ich relacje. Wszystkie te opowiadania, czy felietony mają nam - Czytelnikom pokazać i uświadomić, jak wiele czasem trzeba przejść i jak wiele motywacji potrzeba, aby uwolnić się od demonów przeszłości i zacząć kochać siebie samego i stawiać się na pierwszym miejscu.

Przyjmujemy taką miłość, na którą swoim zdaniem zasługujemy

Osobiście czytałam tylko pierwszą z książek pani Brett, czyli "Bóg nigdy nie mruga" i pamiętam, że byłam tą książką urzeczona! Pokochałam zarówno samą lekturę jak i jej autorkę całym sercem i kocham oraz cenię je do dziś. Było tam bowiem mnóstwo życiowych rad, które dały mi wiele do myślenia, a część z nich stosuję (a przynajmniej staram się stosować) do dziś. Pozostałych dwóch książek nie miałam jeszcze okazji czytać (choć bardzo bym chciała), zatem nie do końca jestem świadoma ich treści. Mając jednak ogląd na twórczość Reginy Brett wiedziałam, czego mogę się spodziewać w "Kochaj". Przyznam, że z jednej strony książka mi się podobała, a z drugiej nie było w niej już tego czegoś, co było w pierwszym, nazwijmy to, tomie (czyli "Bóg nigdy nie mruga"). W tej części autorka dużo opowiada o swoim życiu. Zdradza, ile przeszła i ile się nacierpiała, by być w tym miejscu, w którym jest dzisiaj. Nie wyobrażam sobie doświadczenia tylu nieszczęść, które spotkały autorkę. Czytanie o tym było momentami wręcz przytłaczające, choć bardzo podziwiam Reginę Brett za jej wytrwałość, upór i dążenie do postawionych sobie celów. W końcu ilu osobom udaje się wyjść z alkoholizmu, wychować samotnie dziecko w młodym wieku, czy wyleczyć raka?

Na końcu wszystko będzie dobrze. Jeśli nie jest dobrze, to znaczy, że to jeszcze nie koniec, prawda?

Jedyna uwaga jaką mam i to, co mi czasami przeszkadzało to powielanie opisanych już historii, a czasem używanie w różnych lekcjach dokładnie tych samych zdań. Rozumiem, że jedna historia mogła być bazą do różnych lekcji i opowieści, ale czytanie piąty czy dziesiąty raz o tym samym nie było już ciekawe ani pouczające.

Na koniec chciałam przytoczyć moją ulubioną lekcję z całej lektury, a była to lekcja nr 13 (cóż za ironia), pt. "Każdy może znaleźć kogoś dla siebie". Opowiada ona o dwojgu niepełnosprawnych ludzi, którzy poznali się przypadkiem i zostali ze sobą na całe życie. Trwali przy sobie na dobre i złe, mimo iż kobieta jeździła na wózku, a mężczyzna cierpiał na różne rodzaje ataków, które mogły być pozostałością po karierze cyrkowej. Przez niemożność podjęcia pracy, małżeństwo popadło w długi, lecz mimo to się nie poddali i żyli dalej w miłości, wspierając się na wzajem. To jest miłość na całe życie, co?

Dla niektórych ten związek to smutna historia o biedzie i niepełnosprawności. Dla nich to po prostu miłość.

Podsumowując, "Kochaj" to lektura dla wszystkich fanów Reginy Brett, ale i Czytelników, którzy nie mieli okazji jej jeszcze poznać. Z pewnością wiele dowiecie się o autorce, jej problemach i jak sobie z nimi radziła. Trzeba bowiem wiedzieć, że każdy problem da się rozwiązać i każdą słabość da się przezwyciężyć. Niekiedy potrzeba na to po prostu więcej czasu! 😉

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Reginy Brett chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Autorka zasłynęła w roku 2012 swoją pierwszą książką "Bóg nigdy nie mruga", która przypadła do gustu Czytelnikom na całym świecie (nawet tym nie wierzącym). Jej książki opierają się bowiem na dogmatach kościoła i występują w nich wzmianki o Bogu, ale w felietonach pani...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

O hygge słychać już wszędzie. Na każdym kroku spotykamy się z tym słowem, z książkami na ten temat, ale czy wiemy, co ono tak naprawdę oznacza? Hygge to "szukanie szczęścia w drobnych przyjemnościach". A książka "Hygge po polsku" opowiada o tym, iż szczęścia i tego jak się nim cieszyć nie musimy szukać u skandynawów. My - Polacy doskonale wiemy jak celebrować życie, choć nieraz nie zdajemy sobie nawet z tego sprawy.

Autorka książki świetnie podeszła do tematu. Przedstawia nam ona bowiem szereg opowieści prawdziwych ludzi z całego kraju, jak i świata, którzy dzielą się swoimi historiami związanymi z hyggowaniem. Nie trzeba szczęścia szukać daleko. Każdy znajduje je bowiem w czym innym. Jedni w zabawie z dziećmi po pracy, inni w długich spacerach z psem po leśnych ścieżkach. Jeszcze inni są szczęśliwi, gdyż spełnili swoje marzenie dotyczące mieszkania na wsi, czy zajmowania się pszczelarstwem. Tak naprawdę ile ludzi, tyle historii i tyle sposobów na znalezienie szczęścia.

Z moich doświadczeń wynika, że pierwszym krokiem do oznalezienia hygge jest uświadomienie sobie, że już je mamy - żeby go doświadczyć, nie potrzeba żadnych wyjątkowych okoliczności.

Co jest ważne w tym całym hyggowaniu, a czego my Polacy zdaje się nie dostrzegamy to to, aby właśnie otworzyć oczy i poczuć szczęście, które przecież cały czas jest gdzieś tu obok. Czasem wystarczy wyjść z domu, by je odnaleźć. Czasem wystarczy uwolnić się od codziennych trosk, położyć pod ciepłym kocem z herbatą w ręku i zatracić się w jakiejś dobrej lekturze (tak, to zdecydowanie mój sposób na hygge). Wiadome jest to, że jako naród jesteśmy marudni, wiecznie niezadowoleni i narzekający na wszystko. Ciężko nam docenić to, co mamy i cieszyć się chwilą. Tacy są Polacy. Ja też taka jestem, ale staram się jak mogę zauważać te drobnostki, które sprawiają, że czuję się zwyczajnie szczęśliwa.

Tempo! Tempo! Możesz przeżyć życie w jednym dniu. Ale co zrobisz z pozostałym czasem?

Niegdyś czytałam już jedną polską książkę o hygge (recenzja TU). Niestety lektura niekoniecznie przypadła mi do gustu, bowiem wiedziałam, że nie do końca o tym jest filozofia hygge i hyggowania. "Hygge po polsku" znacznie się jednak różni od "Jakoś to będzie". Wydaje mi się, iż dokładnie oddaje to, co duńczycy mieli na myśli, kiedy wymyślali słowo hygge. Przyznam szczerze, że książkę pochłonęłam dosłownie w jeden wieczór, cały czas mając na ustach uśmiech. Opowieści spisane w tej lekturze przywołują w Czytelniku ciepłe wspomnienia z dzieciństwa, z dawnych czasów, kiedy nie spieszyliśmy się i nie biegliśmy przez życie. Wszystko mogliśmy przeżywać mocniej i bardziej. Teraz o to ciężko, ale na pewno powinniśmy zadbać o to, by przynajmniej kilka godzin tygodniowo wygospodarować na ... hyggowanie. Ja zdecydowanie znalazłam już swój sposób na szczęście (nie, nie tylko w czytaniu książek). A Ty?

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

O hygge słychać już wszędzie. Na każdym kroku spotykamy się z tym słowem, z książkami na ten temat, ale czy wiemy, co ono tak naprawdę oznacza? Hygge to "szukanie szczęścia w drobnych przyjemnościach". A książka "Hygge po polsku" opowiada o tym, iż szczęścia i tego jak się nim cieszyć nie musimy szukać u skandynawów....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Tytułowa Maresi jest nowicjuszką w klasztorze osadzonym na wyspie Menos. Wraz z innymi dziewczętami uczy się o Prasiostrze, poznaje tajniki zielarstwa, farbowania tkanin, szycia. Z biegiem czasu, kiedy staje się pewniejsza siebie i bardziej doświadczona na wyspę przybywa nowa, jasnowłosa dziewczynka, którą Maresi traktuje niczym młodszą siostrę. Jai kurczowo trzyma się bohaterki powieści, podąża za nią nic przy tym nie mówiąc - staje się jej cieniem. Maresi przywyka do nowej sytuacji, kiedy to po wykonanych przez cały dzień obowiązkach zwykle zaszywała się samotnie w bibliotece i czytała stare manuskrypty oraz zakurzone księgi, a teraz przesiaduje tam wraz z milczącą towarzyszką. Wkrótce Jai otwiera się przed Maresi i wyznaje, że boi się ojca, który chce ją dopaść i zabić. Obawy młodej Jai spełniają się i pewnego dnia do wyspy przybija nieznany statek. Będący na nim żeglarze oraz ojciec Jai nie wiedzą jednak, jaką moc posiadają nowicjuszki Czerwonego Klasztoru oraz co tak naprawdę chroni je przed złem.

Zdecydowałam się zrecenzować tą książkę dlatego, iż sam opis wydawał mi się ciekawą historią. Do tego niebanalna okładka, świetnie odzwierciedlająca tytuł. Po otworzeniu powieści, naszym oczom ukazuje się mapka wyspy, co świetnie wprowadza Czytelnika w historię oraz w trakcie jej czytania pozwala łatwiej obrazować sobie położenie danych obiektów na wyspie Menos. Z pełnym skupieniem przewracałam kolejne kartki, by zapoznać się z tytułową bohaterką oraz tym, co się jej przydarzyło i powodom, dla których znalazła się na wyspie i w klasztorze. Pojawienie się Jai miało być punktem przełomowym powieści. Liczyłam zatem, że wtedy coś się wydarzy, coś nieoczekiwanego, co odwróci bieg akcji i wprawi Czytelnika w osłupienie i zadumę. Nic bardziej mylnego. Historia w dalszym ciągu toczyła się w wolnym tempie, a ja miałam wrażenie, że mimo niecałych 250 stron, które ma książka - było ich 1000. W "Maresi. Kroniki Czerwonego Klasztoru" właściwie nie ma akcji, nie dzieje się nic szczególnego. Jedna dość brutalna scena trochę mnie przytłoczyła, ale było to chwilowe uczucie, o którym szybko zapomniałam kontynuując przygodę z tą powieścią.

- Nie smuć się, Maresi. Kiedy coś nowego się zaczyna, stare musi odejść. Co nie znaczy, że przepada na zawsze.

The Bookseller napisał o tej książce: "Mroczna, dobitna i oryginalna... faktycznie wyróżnia się wśród ogromnej ilości książek dla młodzieży zalewających rynek". Czy się wyróżnia? Możliwe. Na pewno tym, że nie ma tu żadnej miłosnej historii, fascynacji czy niespełnionych nadziei. Książka z pewnością różni się od młodzieżówek, ale czy w ten dobry sposób? Nie jestem pewna. Nie będę ukrywać, że liczyłam na coś więcej. Język, którego używa autorka jest prosty, nieskomplikowany. Brak tu wyszukanych słów czy zwrotów. Książka ta zdecydowanie dedykowana jest tej "młodszej" młodzieży (mam tu na myśli dzieci w wieku 13-16 lat) - być może oni mieliby inne zdanie na temat tej powieści. Do mnie nie przemówiła zbytnio. Uważam, że autorka miała ciekawy pomysł, ale zbyt ogólnie go opisała. Nie wdała się w szczegóły, nie stworzyła porywającej historii. Za mało tu zwrotów akcji oraz, jak pisałam wcześniej, nieoczekiwanych wydarzeń. Książka mogła być naprawdę bajeczna, fantastyczna i mroczna. Tymczasem dla mnie jest tylko "i". Ot, bajka dla starszych dzieci bez rozbudowanej narracji oraz fabuły. Trochę jestem rozczarowana, gdyż mogło być z tego coś naprawdę dobrego i zachwycającego.

Oczywiście nikogo nie chcę zniechęcać do przeczytania "Maresi". Wiem, że książka ta znajdzie na pewno rzesze fanów, ale wśród tych młodszych Czytelników. Zatem bierzcie się do czytania, wyróbcie swoje zdanie na ten temat i koniecznie dajcie mi znać, co Wy myślicie o przygodzie Maresi i Jai w klasztorze.

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Tytułowa Maresi jest nowicjuszką w klasztorze osadzonym na wyspie Menos. Wraz z innymi dziewczętami uczy się o Prasiostrze, poznaje tajniki zielarstwa, farbowania tkanin, szycia. Z biegiem czasu, kiedy staje się pewniejsza siebie i bardziej doświadczona na wyspę przybywa nowa, jasnowłosa dziewczynka, którą Maresi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Wiele książek opowiada o życiu, umieraniu, o pasjach, namiętnościach, rzeczach ważnych i mniej ważnych. Książka Niny Riggs jest jednak wyjątkowa. Jest bowiem autobiografią autorki, która skrupulatnie opisuje w niej swoją nierówną walkę z chorobą nowotworową. Nina dotychczas była szczęśliwą żoną Johna i matką dwóch chłopców - Freddy'ego oraz Benny'ego. Jak wynika z treści książki, w 2015 roku wykryto u niej raka piersi. Choroba nie była dla Niny zaskoczeniem, gdyż jej matka również się z nią zmagała i przypadki zachorowań pojawiały się już wcześniej w rodzinie. Mimo to każdy zdaje sobie doskonale sprawę, że na taką wiadomość nigdy nie można być przygotowanym. Życie autorki zmieniło się diametralnie - musiała dostosować je do podawanych dawek chemii, naświetlań, wypadających włosów. Musiała nauczyć się żyć na nowo z chorobą, a co gorsza, nauczyć również swoją rodzinę żyć z tą wiadomością. Wraz z panią Riggs przechodzimy przez kolejne etapy choroby i przeżywamy wszelkie zmiany w jej życiu. Obserwujemy zachowania jej męża, synów oraz bliskich ciesząc się, iż są dla niej ogromnym wsparciem, gdyż rak nie daje za wygraną.

"Jasna godzina" nie jest prostą i łatwą lekturą dla każdego. Właściwie to nie wiem dlaczego zdecydowałam się na przeczytanie tej powieści, gdyż doskonale zdaję sobie sprawę i doświadczyłam w życiu tego, co oznacza rak. Nie jest to grypa, na którą wystaczy wziąć witaminy i tabletkę na gardło. To poważna, przerażająca choroba, której rozwoju nikt nie jest w stanie przewidzieć. Najstraszniejsze jest w tym to, że cierpimy nie tylko my, ale także nasi bliscy, rodzina, przyjaciele oraz wszelcy ludzie z naszego otoczenia. Nie da się ukryć nowotworu oraz tego, że życie chorej osoby zmienia nagle kierunek o 180 stopni. Dzięki autorce książki, jeśli dotychczas nie mieliśmy styczności z tą chorobą (czego nikomu nie życzę!!!), możemy sami przekonać się, jakie męki muszą przeżywać ci ludzie. Ich życie staje się pełne wyrzeczeń. Niejednokrotnie nie są w stanie już wykonywać czynności, którymi zajmowali się wcześniej. Teraz ich życie stanowi choroba.

"- Jak to możliwe, że nie płaczesz? - pytam, niemal zirytowana.
- Już swoje wypłakałam - odpowiada. - Znudziło mi się. Ty po prostu masz zaległości."

Książkę czyta się ciężko dlatego, iż wiemy, że jest to prawdziwa historia. Nie wyobrażam sobie cierpienia męża i dzieci oraz rodziny pani Riggs, którzy muszą stawiać czoła nowej sytuacji i wspierać kochającą żonę i matkę w jej zmaganiach z śmiertelnym wrogiem. Wszelkie dialogi, zapiski z życia autorki jeszcze bardziej wpływają na wyobraźnię Czytelnika i pozwalają zajrzeć wgłąb życia Niny i jej rodziny. Z pewnością nie jest to proste. Wątpię bowiem, iż czytanie o czyimś cierpieniu może dostarczać nam jakiejkolwiek rozrywki, jak to powinno mieć miejsce podczas wieczornego czytania większości lektur. "Jasna godzina" przedstawia nam jednak zupełnie inne wartości i ma inne zadanie - nie ma nas bawić i umilać nam czasu. Ma być przesłaniem, by swoje życie wykorzystwać w 100%, póki jeszcze je mamy. Niewiadomo bowiem, jaki los jest nam pisany. Dzisiaj jesteśmy, jutro może nas już nie być. Warto zatem okazywać czułość swojej rodzinie i bliskim każdego dnia, warto być uprzejmym dla innych tak, by zawsze ciepło o nas myśleli. Każdemu czasem jest ciężko, ale musimy wiedzieć, że inni mają jeszcze ciężej, a mimo to walczą i dają sobie radę. Zatem walczmy, żyjmy, przeżywajmy! Carpe diem!

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Wiele książek opowiada o życiu, umieraniu, o pasjach, namiętnościach, rzeczach ważnych i mniej ważnych. Książka Niny Riggs jest jednak wyjątkowa. Jest bowiem autobiografią autorki, która skrupulatnie opisuje w niej swoją nierówną walkę z chorobą nowotworową. Nina dotychczas była szczęśliwą żoną Johna i matką dwóch...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Uwaga, ponownie nadchodzi Lukrecja! "Owoce Lukrecji" to druga część trylogii (recenzję pierwszej części możecie przeczytać tu - klik), w której do czynienia mamy z wręcz kwitnącą bohaterką, jej przyjaciółkami oraz rodziną. W tej części, Lukrusia skupia się na sobie, prowadząc coraz to lepiej prosperującego bloga kulinarnego. Zapraszana jest na seminaria, do telewizji śniadaniowych, a sama także organizuje kolejną kolację dla samotnych, która przypaść ma w Noc Świętojańską. We wszystkich działaniach, Lukrecję wspiera jej partner - Konstanty oraz przyjaciółki - Wera i Claudynka. To właśnie na tej kolacji Wera poznaje czarującego Piotra, który jednak kryje jakąś tajemnicę. Lukrecja i Claudynka planują dowiedzieć się jaką, by uchronić Werę od nieszczęśliwej wpadki miłosnej. Zaskoczeniem jest też matka Lukrecji, która przy boku swego młodszego partnera przeżywa drugą młodość, podróżuje po świecie i zakłada bloga dla ... starszych Pań! Czy życie Lukrecji nie mogłoby być bardziej szalone i kolorwe?

Tak jak i przy poprzednim tomie, tak i przy tym ubawiłam się przednio. Laura Adori serwuje nam niezłą dawkę śmiechu, ale także konsternacji, tajemnicy i oczekiwania. Niezbadane są bowiem wyroki boskie, ani siły oddziaływania natury. Na szczęście Lukrecji udało się odnaleźć wspaniałego (miejmy nadzieję) partnera, a jej powrót na ziemie przodków nie okazał się nietrafiony. Wręcz przeciwnie! Otoczona zapachami, smakami i piękną roślinnością, Lukrecja rozwija skrzydła i pnie się w swojej karierze blogowej, wnosząc toasty za życie i celebrując dzień ze wspaniałymi koleżankami. Niejedna czterdziestolatka mogłaby pozazdrościć bohaterce takiego życia! Zacząć spełniać swoje marzenia i robić to, co się kocha to nie lada wyzwanie.

Niezwykłe emocje towarzyszące bohaterom książki, a jednocześnie te piękne ozdobniki w postaci zagmatwanych dań, niespotykanych roślin stanowią piękną całość. Nie można oderwać się od czytania, gdyż chce się dalej kontynuować przygodę wraz z Lukrecją. Panią Adori zdecydowanie charakteryzuje lekkość pióra. Jej książki czyta się z wielką przyjemnością i radością! Błyskotliwe dialogi, które są niewymuszone, naturalne nadają lekturze realny wymiar. Któż z nas nie chciałby poznać osobiście Lukrecji i jej zwariowanych, zabieganych przyjaciółek? Wszystkie są bowiem bardzo inspirujące - spełniają się zawodowo, każda z nich zajmuje się czymś innym, ale jednocześnie zawsze mają dla siebie czas. Takie przyjaciółki to skarb!

Nie można powiedzieć złego słowa o "Owocach Lukrecji". Jest to wspaniała książka, z którą będziemy się świetnie bawić i zapewniam, że każdej z nas poprawi humor! Lukrecja emanuje bowiem takim ciepłem i radością, że już od pierwszych stron stanie się naszą książkową przyjaciółką, bez względu na nasz wiek. Miło czytać o jej zmaganiach, przygodach i podbojach miłosnych. Życzę Lukrecji jak najlepiej! I pani Lauro, czekam na kolejny tom!

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Uwaga, ponownie nadchodzi Lukrecja! "Owoce Lukrecji" to druga część trylogii (recenzję pierwszej części możecie przeczytać tu - klik), w której do czynienia mamy z wręcz kwitnącą bohaterką, jej przyjaciółkami oraz rodziną. W tej części, Lukrusia skupia się na sobie, prowadząc coraz to lepiej prosperującego bloga...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Postapokaliptyczna wizja Nowego Jorku. Ktoś pozwolił zabójczemu wirusowi rozprzestrzenić się po świecie. W wyniku tego zdarzenia wszyscy dorośli oraz dzieci umierają. Na świecie zostają jedynie nastolatkowie, którzy próbując sobie radzić w nowych realiach tworzą gangi, zgrupowania oraz samozwańcze mini-państewka. Każda grupa broni swojego rejonu i radzi sobie jak może, by przeżyć ciężkie warunki. Niestety każdego z nastolatków prędzej czy później i tak czeka śmierć. Tak dzieje się z Willem, bratem Jeffersona, który jako przywódca jednej z grup w końcu umiera. Jefferson zostaje liderem grupy i wraz z kilkoma przyjaciółmi postanawiają wyruszyć do centrum miasta, by zdobyć zapasy żywności, broni oraz czasopismo, w którym opublikowano artykuł mogący naprowadzić chłopca zwanego Mózgowcem na trop, jak przeciwdziałać wirusowi. Niestety przeprawa nie jest prosta, gdyż na swojej drodze napotykają grupę Uptownersów, którzy chcą zemsty za dawny incydent.

Po wielu romansach i młodzieżówkach, które w ostatnim czasie czytałam, postanowiłam sięgnąć po coś innego. Książkę Chrisa Weitza czyta się naprawdę z zapartym tchem. Brakowało mi tego klimatu fantastyki, nierealnego świata. Postapokaliptyczna wizja świata doskonalne zdała rolę i wciągnęła mnie na całego. Wraz z bohaterami poruszałam się po Nowym Jorku, który nie jest już pięknym miastem tętniącym życiem, gdzie na wystawach czekają tylko na swych nowych właścicieli cudne, błyszczące przedmioty. To zupełnie inne miasto, w którym słońce już nie świeci. Jak można poradzić sobie w świecie, gdzie władzę sprawują nastolatkowie, którzy żyją z myślą, że i tak wkrótce ich żywot dobiegnie końca? Mimo wszystko postaci starają się zachowywać tak, jakby mogli zmienić swój los. Walczą o swoje terytoria, zdobywają jedzenie, broń, samochody. Tworzą między sobą sojusze i wymieniają się dobrami, by żadnej z grup niczego nie brakowało. Śmierć stała się dla nich codziennością. Nie boją się zabijać, gdyż i tak nie mają nic do stracenia.

"Młody świat" był dla mnie poniekąd trudną lekturą. To dopiero pierwsza część trylogii, zatem jeszcze wiele przede mną. Chętnie dowiem się, jak poradzą sobie Jeff, Donna, Mózgowiec i cała reszta bohaterów. Jednakże przez całą powieść byłam lekko zdenerwowana, momentami wręcz roztrzęsiona. Ja bardzo wczuwam się w książki, a jak pisałam, ta porwała mnie ze sobą do tego brutalnego, strasznego świata. Przeżywałam śmierć każdej postaci, dziwiłam się ich zaradności, a jednocześnie bezwzględności. Zastanawiałam się, jak trudno musiało im być odnaleźć się w tych realiach i pomyślałam też, co by było gdyby taki świat kiedyś faktycznie zainstniał :D (Tak, wiem. Fantazja mnie ponosiła momentami).
Podczas czytania książki towarzyszy nam całe spektrum emocji: od skrywanych uczuć bohaterów, przez złość, agresję, adrenalinę po smutek, żal i rozpacz, a także... nadzieję. Widać, że "Młodego świata" nie pisał amator. Autor dobrze wiedział, o czym chce pisać i jak ta pozycja powinna wpłynąć na Czytelnika. Z pewnością kiedyś może być to dobry materiał na kolejny film autora (w ramach przypomnienia: autor jest reżyserem filmu "Zmierzch: Księżyc w nowiu" oraz współautorem "Łotr 1: Gwiezdne wojny - historie").

"Młody świat" polecam każdemu fanatykowi fantastyki i klimatów postapokalipsy. Historia warta przeczytania zarówno przez młodszych odbiorców, jak i tych starszych. Ja totalnie wczułam się w klimat książki i z niecierpliwością oczekiwać będę kolejnych części!

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Postapokaliptyczna wizja Nowego Jorku. Ktoś pozwolił zabójczemu wirusowi rozprzestrzenić się po świecie. W wyniku tego zdarzenia wszyscy dorośli oraz dzieci umierają. Na świecie zostają jedynie nastolatkowie, którzy próbując sobie radzić w nowych realiach tworzą gangi, zgrupowania oraz samozwańcze mini-państewka. Każda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Katarzynę Miszczuk z pewnością już wszyscy kojarzą. Na rynku czytelniczym zasłynęłam bowiem najpierw powieściami: "Ja, Diablica", "Ja, Anielica" oraz "Ja, potępiona", po czym wróciła do swoich odbiorców z przepiękną serią Kwiat paproci. Jako że fanów serii jest wielu, autorka postanowiła dodać do niej coś wyjątkowego. Tak oto powstał "Sekretnik Szeptuchy. Co każda Słowianka wiedzieć powinna". Z góry należy zaznaczyć, iż nie jest to kolejna powieść pani Katarzyny, lecz jedynie dodatek do całej serii. Został on wyddany w formie kalendarza/organizera, ale zawiera mnóstwo cennych informacji, wskazówek, wspaniałych quizów oraz ... No właśnie. Oraz coś jeszcze. Ale o tym zaraz Wam opowiem.

Kalendarz sam w sobie może być tak naprawdę użytkowany w dowolnym roku, gdyż nie jest żadnemu przypisany. Nie ma w dnim podziału na dni tygodnia, nie ma zapisanych imienin, wschodów i zachodów słońca oraz temu podobnych rzeczy, które znajdujemy w zwykłych kalendarzach. Mamy za to: 1 stycznia, 2 stycznia, itd. Uważam, że z jednej strony może być to przydatne, bowiem kalendarza możemy zacząć używać tak naprawdę kiedy (w sensie w jakim roku) będziemy chcieli. Do tego na jednej stronie są umieszczone dwa dni, zatem mamy całkiem sporo miejsca na pisanie notatek i organizowanie naszego dnia.

Jak wspominałam wyżej, kalendarz ten jest wyjątkowy i nie zawiera tylko kalendarza samego w sobie. Znajdziemy tu mnóstwo ciekawych quizów, które rozwiązywać możemy w wolnej chwili. Jeśli potrzebujemy relaksu, w odpoczynku i odstresowaniu się pomogą nam piękne kolorowanki ze słowiańskimi motywami. A jeśli mamy ochotę skorzystać z jakiegoś poradnika, to znajdziemy tu porady dotyczące m.in. wyrobu różnych domowych syropów, nalewek , leków. W "Sekretniku Szeptuchy" mieszczą się również zasady zbierania ziół, przydatny kalendarz zbiorów, czy informacje o słowiańskich demonach, takich jak wiły, południce, wąpierze, bieda, brzeginia i wiele, wiele innych.

Na koniec ważna informacja dla wszystkich fanów autorki oraz serii Kwiat paproci. Na końcu "Sekretnika" znajdziemy niepublikowane dotąd fragmenty czwartej części przygód Gosi oraz premierowe opowiadania o młodzieńczych latach Baby Jagi. Myślę, że wszyscy zwolennicy cyklu oraz pani Miszczuk będą zadowoleni i chętnie przypomną sobie przygody bohaterów.

Podsumowując, należy zadać pytanie dla kogo jest "Sekretnik Szeptuchy"? Z pewnością dla osób, które znają już cykl Kwiat paproci oraz samą autorkę. Jest to dopełnienie serii, aczkolwiek stanowi także miły dla oka kalendarz z wieloma ciekawostkami w środku sam w sobie. Mimo, że całość jest czarno biała, nie umniejsza to w żaden sposób urokowi kalendarza. Warto wspomnieć, że wszystko co mieści się w środku, zostało zgrabnie ujęte w spisie treści na samym końcu. Dzięki temu łatwo jest się po "Sekretniku" poruszać i wyszukać potrzebnych nam informacji, quizów, czy kolorowanek. No i jeszcze ta czerwona wstążka jako zakładka... Cudo! ❤

Katarzynę Miszczuk z pewnością już wszyscy kojarzą. Na rynku czytelniczym zasłynęłam bowiem najpierw powieściami: "Ja, Diablica", "Ja, Anielica" oraz "Ja, potępiona", po czym wróciła do swoich odbiorców z przepiękną serią Kwiat paproci. Jako że fanów serii jest wielu, autorka postanowiła dodać do niej coś wyjątkowego. Tak oto powstał "Sekretnik Szeptuchy. Co każda Słowianka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Po ciężkim wypadku, w którym Dominika stała się żywą pochodnią budzi się w szpitalu. Pamięta, że ojciec oblał ją benzyną i podpalił, ale jest przekonana, że nie zrobił tego specjalnie. Teraz on ponosi tego konsekwencje i odsiaduje wyrok. Ona zaś walczy o powrót do normalnego życia. Przechodzi wiele operacji i przeszczepów skóry, cierpliwie znosi rehabilitację, uczy się na nowo stawiać kroki. W szpitalu poznaje młodego doktora, który nawiązuje z Dominiką bliższą więź. Pragnie bowiem opisać jej przypadek w swojej pracy doktoranckiej. Dziewczyna zgadza się i przez kilka lat skwapliwie opowiada wszystkie swoje odczucia lekarzowi. Pewnego dnia w jego domu poznaje jego młodszego brata - Marcela, który znany jest z imprezowania i podrywania wszystkich dziewczyn. Za nowy cel stawia sobie ... Dominikę. Jednak z każdym dniem Marcelowi coraz bardziej zaczyna zależeć na tej dziewczynie, a ona coraz bardziej się od niego odsuwa...

Książkę "Najlepszy powód, by żyć" poleciło mi wiele osób na social media. Miałam więc nadzieję, że będzie to dobra powieść z gatunku new adult. Niestety już po kilkudziesięciu stronach wiedziałam, że nic z tego dobrego nie będzie. Po pierwsze w powieści mamy do czynienia z dorosłymi już bohaterami (mam na myśli powyżej 18 roku życia). Tymczasem, głównie Marcel, używa tylu przekleństw, wulgaryzmów i tak ohydnego slangu, że z każdą kolejną stroną byłam coraz bardziej zniesmaczona lekturą.
Po drugie mam wrażenie, że autorka skumulowała wszystkie problemy świata w jednej powieści: wypadek, rozwód, rozbita rodzina, samotność, nałogi (seksoholizm, alkoholizm), trójkąt miłosny. No hello? Naprawdę nie można było skupić się na tym wypadku, po którym fabuła JESZCZE wydawała się rozwijać obiecująco?
Po trzecie, historia bardzo kojarzyła mi się z pewnymi książkami autorki Gayle Forman i odniosłam wrażenie, że być może była nimi nawet inspirowana. Tego niestety nie wiem i wiedzieć nie chcę. Nie zmienia to faktu, że cała historia jest zbyt przekombinowana. Dlaczego? A dlatego, że która normalna osiemastolatka mieszka sama bez opieki w wielkim domu, wprowadza się do niej niemalże obcy chłopak, a rodzice jeszcze przyklaskują temu wszystkiemu, będąc jednocześnie z dala od dziecka i nie mówiąc nic negatywnego w tej sprawie. Jestem wręcz oburzona, że można wymyśleć coś takiego. Moje przekonanie co do wszelkich powieści młodzieżowych jest bowiem takie, że powinny one coś wnieść w życie owej młodzieży, która to czyta. W końcu czym skorupka za młodu... A jak się młodzież naczyta takich głupot, że normalne jest mieszkanie samemu z chłopakiem w wieku nastoletnim, to na kogo oni wyrosną?

Jestem bardzo rozczarowana tą książką i samą autorką. Pierwsze parę stron "Najlepszego powodu, by żyć" zapowiadały, że będzie to mocna i trudna do przebrnięcia historia - młoda dziewczyna, która zostaje okaleczona przez własnego ojca. Dobry materiał na dobrą powieść. Jednak według mnie autorka ostro sobie pofantazjowała i dała się ponieść wyobraźni (z ciekawości sprawdziłam ile ma lat myśląc, że to może nastolatka/młoda kobietka - niestety, jest dorosłą osobą). Po raz kolejny zatem przekonałam się, iż polskie autorki nie potrafią pisać dobrych powieści młodzieżowych niosących za sobą jakieś przesłanie i morał. Oczywiście nie chcę tu wrzucać wszystkich do jednego worka. Zdarzyło mi się czytać jakąś młodzieżówkę polskiej autorki, która była rewelacyjna, ale patrząc na całokształt - było to może 10% wszystkich polskich powieści YA/NA, które miałam okazję czytać.

Rozpisałam się bardzo i bardzo skrytykowałam tę pozycję, ale nie mogę pojąć "fenomenu" tej książki. Dla mnie jest zdecydowanie nie do przyjęcia. Innym (podejrzewam, że dużo młodszym ode mnie Czytelnikom) książka ta się jednak podoba. Jestem zatem zdania, że każdy musi sam ją przeczytać i ocenić według swoich kryteriów.
Ocenę taką, a nie inną wystawiam za potencjał i pomysł. Za to, co nastąpiło później - ogromny minus.

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Po ciężkim wypadku, w którym Dominika stała się żywą pochodnią budzi się w szpitalu. Pamięta, że ojciec oblał ją benzyną i podpalił, ale jest przekonana, że nie zrobił tego specjalnie. Teraz on ponosi tego konsekwencje i odsiaduje wyrok. Ona zaś walczy o powrót do normalnego życia. Przechodzi wiele operacji i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Po śmierci ojca, pragnąca samodzielności Lily Bloom wyprowadza się do Bostonu. Zaczyna tam nowe, dorosłe życie z dala od przemocy rodzinnej, której doświadczała często przy ojcu jako dziewczynka. Ucieczką od problemów Lily od zawsze było ogrodnictwo i z tego właśnie powodu postanawia otworzyć w Bostonie swoją własną, inną niż wszystkie kwiaciarnię - kwiaciarnię dla osób nie lubiących kwiatów. Przy tej okazji przypadkowo poznaje Alyssę - żonę jednego z bostońskich milionerów, która bezinteresownie pomaga rozkręcić jej biznes. Dziewczyny szybko stają się sobie bliskie, a jeszcze bliższy staje się dla Lily brat przyjaciółki - Ryle. Lily nie ma jednak pojęcia, iż wydarzenia z przeszłości i wspomnienia przyjaciela z dzieciństwa szybko do niej powrócą i nie będą temu towarzyszyły łzy radości...

Książki Colleen Hoover zwykle są bardzo emocjonujące i dotykają przeróżnych problemów. Nie są to typowe młodzieżówki, czy powieści obyczajowe o tanim romansie, czy złamanym sercu. Za powieściami Hoover zawsze kryje się coś więcej i właśnie to w tej autorce kocham najbardziej! W "It Ends with Us", autorka dotyka problemu przemocy domowej. Na pierwszy plan wysuwa postać Lily Bloom oraz jej matki - to ta druga musiała znosić bicie, przezywanie, szarpanie za włosy, a nawet gwałt w imię rzekomej miłości i dobra dziecka, za to Lily była wówczas biernym obserwatorem wszystkich scen rozgrywających się pod dachem jej własnego domu. Ciężkie sceny pomagał znosić Lily bezdomny przyjaciel Atlas, który zamieszkał w opuszczonym domu tuż koło jej posiadłości. Był dla niej wielkim wsparciem, mimo iż sam nie mógł jej wiele dać. Po śmierci ojca, młoda dziewczyna w końcu mogła odetchnąć z ulgą i skupić się na sobie i swoich marzeniach. Wyjazd do innego miasta miał być dla niej nowym początkiem. Czy okazał się wymarzoną destynacją i jej spełnieniem? Tego Wam zdradzić nie mogę.

"It Ends with Us" przytacza nam także przykład tzw. "trójkąta miłosnego". W większości książek nie lubię takiej fabuły. Zwykle jest naciągana, a główna bohaterka miota się między jednym a drugim kandydatem, zachodząc w głowę, którego wybrać. U Colleen Hoover nie ma jednak miejsca na nieprzemyślane historie i zbędne incydenty. Wszystko jest ze sobą spójne, powiązane, jedno wynika z drugiego, teraźniejszość łączy się z przeszłością. Cieszę się, że w lekturze nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji, którego całkowicie się nie spodziewałam. Zdradzę Wam jedynie, że ma on miejsce prawie na końcu powieści, zatem bądźcie cierpliwi!

"Nie ma czegoś takiego jak źli ludzie. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, którzy czasami robią złe rzeczy."

Czy polecam nową powieść Hoover? Cóż, jeśli powiem, iż jest to jedna z lepszych powieści przeczytanych przeze mnie w tym roku, będzie sami w stanie odpowiedzieć sobie na to pytanie 😊

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Po śmierci ojca, pragnąca samodzielności Lily Bloom wyprowadza się do Bostonu. Zaczyna tam nowe, dorosłe życie z dala od przemocy rodzinnej, której doświadczała często przy ojcu jako dziewczynka. Ucieczką od problemów Lily od zawsze było ogrodnictwo i z tego właśnie powodu postanawia otworzyć w Bostonie swoją własną,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Po ucieczce z ogarniętego wojną Konga, Tina i jej matka zamieszkują u jednego z bogatszych mzungu w Kenii. Matka Tiny - Anya, dostała pracę u pana Rolanda Greyhilla jako pokojówka, lecz po pewnym czasie zachodzi z nim w ciążę. Z ich skrywanej miłości rodzi się mała Catherine. Wkrótce potem Anya zostaje brutalnie zamordowana w gabinecie Państwa Greyhillów. Młoda Tina ucieka z posiadłości, a siostrę zostawia zakonnicom, które prowadzą także przyklasztorną szkołę. Odtąd Christina staje się mieszkanką ulicy i dołącza do miejskiego gangu Goondan. Przekonana o winie Rolanda Greyhilla, pragnie się na nim zemścić. Przez długie lata przygotowuje się do włamania do jego posiadłości i skradnięcia danych z jego komputera. Jest bowiem pewna, iż prowadzi on w Kongu nieczyste interesy, a wyciek tych informacji spowoduje, iż on oraz jego rodzina pójdą na dno.

Nieczęsto sięgam po lektury, których akcja ma miejsce w Afryce i ukazuje jedne z gorszych oblicz białego człowieka wobec rodzimych mieszkańców kontynentu. Zawsze bowiem przeraża mnie brutalność takich powieści, a wiem, że spora część tych historii oparta jest na faktach. Tym razem zrobiłam jednak wyjątek od reguły, gdyż zaciekawił mnie opis "Miasta świętych i złodziei". Jeden z tekstów na okładce głosi, że książka ta to "połączenie Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet, z Zaginioną dziewczyną w zniewalającym kryminale, którego akcja osadzona jest w Kenii". Natalie Anderson pokazuje nam zatrważający obraz realiów Konga i Kenii, gdzie biali ludzie wzbogacają się na wydobyciu przeróżnych dóbr, niekoniecznie w legalny i humanitarny sposób. Do tego przedstawia obraz osieroconej nastolatki, która postanawia zniknąć wśród ulic miasteczka Sangui, nieustannie szkoląc się i przygotowując do realizacji dawno zamierzonego skoku. Widzimy grupę znajomych Goondan, z których każdy ma swój osobisty cel i pragnie go osiągnąć. Dla jednych jest to krew i zemsta, dla innych pieniądze i bogactwo, a dla kolejnych władza. Autorka zdecydowanie nie szczędzi nam brutalnych opisów morderstw, obrazów łapówkarstwa i działania mafii.

Książka poniekąd kojarzyła mi się z Jądrem ciemności. Tam też doświadczamy historii rodzimych mieszkańców Afryki, których ziemie i dobra rozgrabiane są przez białych ludzi. "Miasto świętych i złodziei" również pokazuje nam tę historię, ale wpleciony został tu wątek porzucenia, morderstwa i zemsty. Książka jest zatem zarówno sensacją jak i trochę kryminałem. Czytało mi się ją naprawdę dobrze i szybko pochłonął mnie mroczny świat Tiny. Tak jak ona pragnęłam sprawiedliwości zarówno dla jej nieżyjącej matki, jak i okradanych oraz bestialsko mordowanych mieszkańców Konga. Niektóre momenty były naprawdę przytłaczające zwłaszcza, jeśli pomyśli się, że takie zdarzenia są w niektórych rejonach codziennością.

Z pewnością warto sięgnąć po tę pozycję ze względu na realistyczny obraz Afryki przedstawiony przez Anderson. Należy jednak przygotować się na brutalne momenty i wszechobecne bezprawie. Trzeba wiedzieć, iż tamtejszymi rejonami rządzą układy i pieniądze. Nikogo nie interesują mieszkańcy małych wiosek, którzy muszą dawać się wykorzystywać, by nie zginąć. Te oraz wiele innych strasznych obrazów znajdziemy w "Mieście świętych i złodziei".

Recenzja pochodzi z bloga: turkusowa-sowa.blogspot.com

Po ucieczce z ogarniętego wojną Konga, Tina i jej matka zamieszkują u jednego z bogatszych mzungu w Kenii. Matka Tiny - Anya, dostała pracę u pana Rolanda Greyhilla jako pokojówka, lecz po pewnym czasie zachodzi z nim w ciążę. Z ich skrywanej miłości rodzi się mała Catherine. Wkrótce potem Anya zostaje brutalnie...

więcej Pokaż mimo to