rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Dziwnym trafem ostatnio sięgam po sporo młodzieżówek. Tak też tym razem skusiłam się na tytuł "Gdy tu dotrzesz", którą to książkę napisała Rebecca Stead. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się nie wiadomo czego, a liczyłam przede wszystkim na lekką historyjkę. Okazało się, że właśnie taką przyjemną historię otrzymałam i w jakimś stopniu sama poczułam się tak, jakbym znowu miała naście lat i moimi jedynymi zmartwieniami byli m.in. przyjaciele. Nie jest to więc książka, która odmieni Wasze życie, ale jednocześnie jest naprawdę lekka i przyjemna w odbiorze. Idealna na jakiś ponury, jesienny wieczór.
Główna bohaterka tej książki, tudzież narratorka całości, to nastoletnia Miranda. Dziewczynka ma najlepszego przyjaciela Sala, jednak od pewnego momentu chłopiec się od niej odwraca. Jej mama z kolei ma wziąć udział w teleturnieju, w którym do wygrania są duże pieniądze. Dodatkowo Miranda zaczyna dostawać dziwne listy od człowieka, który rzekomo ma uratować jej przyjaciela i samego siebie i jaki wie także o wielu rzeczach, które dopiero mają się wydarzyć. Czy Miranda zrozumie co na myśli ma tajemniczy człowiek wysyłający jej listy? Jak potoczą się jej losy? Czy uda jej się naprawić przyjaźń z Salem? A może zawiąże też nowe znajomości? Czy jej mama zdobędzie nagrodę w teleturnieju? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Gdy tu dotrzesz".
Nie było to moje pierwsze spotkanie z tą autorką, bo jakiś czas temu sięgałam po "Całkiem obcy człowiek". Już wtedy wiedziałam, że styl, jakim posługuje się Rebecca Stead jest niezwykle lekki i przyjemny w odbiorze, dokładnie taki, jaki powinien być język charakterystyczny dla książek młodzieżowych. Dlatego też całość przeczytałam w mgnieniu oka. Tak naprawdę kiedy wciągnęłam się w tę książkę, przejście przez te raptem ponad dwieście stron zajęło mi może (z przerwami na inne zajęcia) kilka godzin. Stąd też uważam, że to dobra lekturka na jakiś ponury, jesienny wieczór.
Sama fabuła może nie jest zbyt ambitna, gdyż ukazuje tak naprawdę życie nastolatków. Co prawda autorka wplotła tutaj też wątek, jaki był zaskakujący, bo związany z możliwością podróży w czasie, co dodatkowo ciekawiło czytelnika, jednak koniec końców uważam, że jest to książka idealna głównie dla młodzieży. Sama jednak, jak już wspomniałam, poczułam się trochę tak, gdybym znowu miała naście lat, stąd też miło było się przenieść mentalnie w czasie do okresu, gdy jedyne, czym się martwiłam było zawiązywanie nowych przyjaźni czy też uważanie na lekcjach.
Jednak myślę również, że ta książka pokazuje przede wszystkim jak ważna jest przyjaźń i jednocześnie jak trudna potrafi być. Wiąże się ona z akceptowaniem zarówno swoich zalet, jak i wad czy też zrozumieniem potrzeb drugiego człowieka. Ta historia pokazuje też, że każdy z nas będąc nastolatkiem przeżywał różne chwile i często zachowywał się tak, jak nie powinien. Grunt to jednak wyciągnąć z tego wnioski i stawać się coraz lepszym człowiekiem. Polecam tę książkę przede wszystkim młodzieży, w tym powiedziałabym, że już uczniom szkoły podstawowej - ta książka na pewno przypadnie Wam do gustu.
Bohaterowie zostali wykreowani ciekawie. Polubiłam Mirandę, która była naprawdę dojrzała jak na swój wiek. Chociaż czasami zachowywała się niekoniecznie tak, jak powinna, to mimo wszystko wyciągała z tego wnioski i starała się być jak najlepszym człowiekiem. Ciekawymi bohaterami byli także Annemarie, Julia, Colin oraz Marcus. Natomiast niewiele było tutaj samego Sala, a raczej pojawiał się głównie w rozmyślaniach Mirandy. Tak czy siak autorka dobrze wykreowała swoje postacie.
Podsumowując, książka "Gdy tu dotrzesz" to lekka młodzieżowka do przeczytania w jeden wieczór. Może nie odmienia życia, ale przenosi nas do czasu, gdy sami byliśmy nastolatkami.

Dziwnym trafem ostatnio sięgam po sporo młodzieżówek. Tak też tym razem skusiłam się na tytuł "Gdy tu dotrzesz", którą to książkę napisała Rebecca Stead. Szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się nie wiadomo czego, a liczyłam przede wszystkim na lekką historyjkę. Okazało się, że właśnie taką przyjemną historię otrzymałam i w jakimś stopniu sama poczułam się tak, jakbym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tak się składa w tym moim blogowym świecie, że często, kiedy sięgam po pierwszy tom z danego cyklu, wówczas otrzymuję do recenzji kolejne części. Oczywiście gdyby dana książka nie przypadła mi od razu do gustu, czym prędzej poinformowałabym wydawnictwo, że nie mam zamiaru pochłaniać dalszych tomów. Jednak historia Alcatraza - mimo że pozornie będąca taką typową opowieścią dla młodszych czytelników - za każdym razem wciąga mnie bez reszty i sprawia, że podczas jej czytania wielokrotnie wybucham śmiechem. Tak było i tym razem, a mnie nie pozostało nic innego, jak z niecierpliwością czekać na kolejne tomy serii "Alcatraz kontra Bibliotekarze", jakie to książki napisał Brandon Sanderson.
Ten akapit może zawierać spoiler poprzednich części. Alcatrazowi w końcu udaje się dotrzeć do Nalhalli, czyli swojej ojczyzny. Nie zdawał sobie on jednak sprawy, że wśród mieszkańców Wolnych Królestw jest on postacią niezwykle znaną. Pewnie z przyjemnością poddałby się sławie, gdyby nie fakt, że oprócz niego, przybyli tu także Bibliotekarze. Alcatraz musi jak najszybciej uniemożliwić władcy Nalhalii podpisanie traktatu ze swoimi największymi wrogami. Okazuje się, że nie będzie to takie proste, bowiem i jego matka również macza palce w całym tym spisku... Jak zatem potoczą się jego losy? Co takiego wydarzy się w Nalhalli? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po kolejny tom niezwykle zabawnej historii Brandona Sandersona.
Jeżeli chodzi o styl, jakim posługuje się autor - co tu dużo mówić. Pisałam o tym w poprzednich dwóch recenzjach i napiszę też tym razem - uwielbiam to, w jaki sposób bawi się on słowami i sprawia, że czytelnik co rusz wybucha gromkim śmiechem, zastanawiając się, skąd u tego człowieka aż tyle kreatywności. Dzięki temu książkę czyta się niezwykle lekko i przyjemnie, a cała historia bardzo wciąga do swojego nieco zakręconego świata. Dlatego też wiem, że jeszcze nie raz sięgnę po historie, jakie wyjdą spod pióra Brandona Sandersona, bo facet ma talent do wywoływania w czytelniku pozytywnych emocji.
Skupiając swoją uwagę z kolei na samej historii, muszę przyznać, że autor mnie nie zawiódł. Kolejny raz udowadnia, że potrafi budować napięcie i sprawiać, że ostatecznie ma się ochotę jak najszybciej sięgnąć po kontynuację. Jednocześnie cała opowieść jak zawsze kryje w sobie tak zwane drugie dno, a przynajmniej ja sama takowego się doszukałam. Pokazuje ona bowiem, że czasami potrafimy być zbyt samolubni - szczególnie wtedy, gdy poczujemy się doceniani przez innych. Ta książka pokazuje zatem, że często zbyt egocentryczne myślenie może prowadzić nas do zguby i sprawi, że zaczniemy tracić ludzi, na jakich nam zależy. Jednocześnie ta historia po raz kolejny ukazuje czym jest siła prawdziwej przyjaźni i uświadamia, że potrafi ona zdziałać cuda. Stąd też uważam, że to udany, kolejny tom, historii, jaka pozornie wydaje się być skierowaną ku młodszym czytelnikom, a która to potrafi wciągnąć każdego - bez względu na wiek!
Bohaterowie po raz kolejny zostali wykreowani niezwykle ciekawie. Każdy z nich posiada specyficzne cechy charakteru sprawiające, że wprost nie da się ich nie lubić - no, może z wyjątkiem niektórych, okropnych Bibliotekarzy... Ale nawet wśród nich znajdują się tacy, którzy sprawiają, że zaczyna się pałać do nich sympatią. Autor postarał się więc, by jego postacie nie stały się nagle nudne i bezbarwne, a utrzymywały stały, wysoki poziom. Alcatraz w tej części próbuje przedstawić samego siebie w całkowicie inny sposób niż dotychczas, co wychodzi mu w zasadzie dosyć zabawnie, z kolei Bastylia - mimo wielu przykrych wydarzeń, jakie ją spotykają - nadal jest pełna wewnętrznej siły. Stąd też uważam, że i postacie wciąż utrzymują dobry poziom.
Podsumowując, kolejny tom historii i Alcatrazie to z pewnością "must read" dla tych, którzy sięgali po poprzednie części. Jeżeli natomiast nie mieliście okazji do tej pory zapoznać się z twórczością Brandona Sandersona, to śmiało polecam Wam sięgnięcie po tę serię - nie pożałujecie!

Tak się składa w tym moim blogowym świecie, że często, kiedy sięgam po pierwszy tom z danego cyklu, wówczas otrzymuję do recenzji kolejne części. Oczywiście gdyby dana książka nie przypadła mi od razu do gustu, czym prędzej poinformowałabym wydawnictwo, że nie mam zamiaru pochłaniać dalszych tomów. Jednak historia Alcatraza - mimo że pozornie będąca taką typową opowieścią...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzadko sięgam po tytuły, które są taką młodzieżową fantastyką. Jednak czasami coś kusi mnie, by dać szansę tego typu książkom. Dlatego też, gdy tylko natknęłam się na okładkę oraz opis "Na krawędzi wszystkiego", którą to historię napisał Jeff Giles, postanowiłam zobaczyć, jakie wywrze ona na mnie wrażenie. Muszę przyznać, że podczas czytania miałam nieco mieszane uczucia, ale ostatecznie liczę na szybkie pojawienie się kontynuacji, bo nie wyobrażam sobie, by miałoby jej nie być po zakończeniu, jakie zaserwował mi autor!

Zoe, główna bohaterka książki, to siedemnastolatka, która pozornie toczy życie jak każda inna nastolatka. Ma ona jednak zwariowaną matkę wegankę oraz młodszego brata cierpiącego na ADHD. Co więcej, jej ojciec rok wcześniej zmarł tragicznie i od tamtej pory cała rodzina wciąż nie do końca jest w stanie poradzić sobie z żałobą. Na domiar wszystkiego, kiedy podczas burzy śnieżnej, Zoe musi odszukać brata, nie zdaje sobie sprawy, że ta jedna noc diametralnie zmieni jej dotychczasowe życie. Zostaje napadnięta i widzi coś, czego nie powinna - mężczyznę będącego Łowcą Głów i pracującego na zlecenie lordów z Niziny. Nie znając jego imienia, nazywa go Iksem i to właśnie od tego momentu ich losy są splątane... Jak zatem się potoczą? Czego Zoe dowie się o Iksie? Jakie konsekwencje poniesie mężczyzna z powodu ukazania się ludzkiej istocie? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Na krawędzi wszystkiego".

Zacznę od stylu, jakim posługuje się autor. Muszę przyznać, że jest on całkiem przyjemny w odbiorze. Całość czyta się szybko, a co więcej czytelnik od razu zostaje wciągnięty do tego nieco magicznego i tajemniczego świata. Autor pisze lekko, ale też nie za banalnie, dzięki czemu, mimo może kilku tandetnych momentów, całość nie staje się kiczowata, a stanowi jedynie przyjemną, lekką młodzieżówkę z domieszką fantastyki. Stąd też kiedy tylko zaczęłam przekładać kolejne strony, ani się spostrzegłam, aż dotarła do końca tej historii i... co jest najważniejsze - to właśnie zakończenie najbardziej mi się spodobało i dostarczyło mi ogromu wrażeń.

Sam pomysł na historię był ciekawy i muszę przyznać, że przypadł mi do gustu. Początkowo jedynie miałam lekkie zastrzeżenie co do niektórych zachowań głównej bohaterki, ale ten aspekt rozwinę bardziej przy okazji opisu bohaterów. Natomiast sama fabuła miała potencjał i uważam, że autor może nie wykorzystał go w stu procentach, ale jeżeli tylko pojawi się kontynuacja (a taką mam nadzieję, bo szczerze nie orientowałam się w temacie póki co, czy jest to seria czy pojedyncza historia), to myślę, że można wówczas wykrzesać z tej historii jeszcze więcej. Generalnie nie irytował mnie przedstawiony przez autora pomysł i całość czytało mi się przyjemnie. Do tego kilka momentów naprawdę podkręcało emocje, a właśnie to uwielbiam w książkach.

Tak naprawdę jest to może młodzieżówka połączona z fantastyką, ale w gruncie rzeczy mogłam dostrzec w tej historii jakieś drugie dno. Ukazuje ona bowiem, że czasami poprzez swoje czyny jesteśmy w stanie zranić kogoś doszczętnie. Uświadamia nam także, że czasami wolelibyśmy uciec od problemów, lecz nawet jeżeli będziemy próbować coraz mocniej i mocniej, to i tak ta ucieczka nigdy się nie skończy, a cokolwiek przed czym pragniemy się ukryć, mimo wszystko nas odnajdzie. To także historia o sile przyjaźni i miłości oraz o tym, że jeśli bardzo nam na kimś zależy, jesteśmy w stanie zrobić dla tej osoby dosłownie wszystko. Stąd też uważam, że mimo wszystko, ta historia ma w sobie coś, co przyciągnie czytelnika i na chwilę oderwie go od jego realnego świata.

Bohaterowie zostali wykreowani dosyć ciekawie, ale to właśnie jeśli o nich chodzi, miałam początkowo nieco mieszane uczucia. Jednak było to związane tylko z postacią Zoe. Otóż początkowo pomyślałam o niej jako o totalnie nieodpowiedzialnej oraz nieco kapryśnej nastolatce. Bałam się, że jeżeli będzie tak na dłuższą metę, to niezwykle mnie to zirytuje i poprzez to cała historia straci swój urok. Na całe szczęście już w kolejnych rozdziałach się wybroniła i moje początkowe zniesmaczenie odeszło sprawiając, że do samego końca z zaciekawieniem śledziłam losy bohaterów. Z kolei Iks został moim zdaniem wykreowany bardzo dobrze - jako taka tajemnicza postać, a jednak wiedząca o życiu o wiele więcej niż mogłoby się wydawać. Jednak najukochańszą postacią tej książki jest braciszek Zoe - wprost go uwielbiałam i być może głównie dlatego, doświadczyłam przy końcowych rozdziałach jak najwięcej emocji.

Podsumowując, to książka, którą polecam szczególnie osobom, jakie lubują się w młodzieżówkach z domieszką fantastyki. Myślę, że ta historia pochłonie Was bez reszty i dostarczy wielu wrażeń - będzie idealna na takie długie, jesienny wieczory, przenosząc Was do całkowicie innego świata.

Rzadko sięgam po tytuły, które są taką młodzieżową fantastyką. Jednak czasami coś kusi mnie, by dać szansę tego typu książkom. Dlatego też, gdy tylko natknęłam się na okładkę oraz opis "Na krawędzi wszystkiego", którą to historię napisał Jeff Giles, postanowiłam zobaczyć, jakie wywrze ona na mnie wrażenie. Muszę przyznać, że podczas czytania miałam nieco mieszane uczucia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są tacy autorzy, których książki sprawiają, że nie można się od nich oderwać. Po przeczytaniu do tej pory trzech historii Carlosa Ruiza Zafona - wszystkich z cyklu Cmentarza Zapomnianych Książek wiedziałam, do czego zdolny jest pisarz. Bałam się jednak, że inne jego powieści nie wywrą na mnie takiego wrażenia, jak wspomniana wyżej seria. Kiedy zatem sięgnęłam po "Marinę", postanowiłam podejść do niej z dystansem. Okazało się jednak, że Zafon to wciąż mój Mistrz Słowa, który sprawia, że jego książek się nie czyta - je się pochłania!


Barcelona, lata osiemdziesiąte XX wieku. Główny bohater książki, tudzież narrator wszystkich wydarzeń, Oskar Drai to chłopiec, jakiego fascynują stare, zabytkowe budynki. Któregoś dnia spotyka Marinę - dziewczynę, jaka szybko staje się jego najlepszą przyjaciółką. Gdy pewnego wieczoru śledzą razem tajemniczą damę w czerni zmierzającą w kierunku bezimiennego grobu na cmentarzu, wkrótce poznają historię rodem z horroru - nie wiedzą jedynie, że sami staną się świadkiem tragicznego finału mrożącej krew w żyłach legendy... Jak zatem potoczą się ich losy? Czego takiego się dowiedzą? Jak rozwinie się ich przyjaźń? Odpowiedzi na te wszystkie pytania znajdziecie sięgając po książkę "Marina".


Co do stylu, jakim posługuje się autor - po raz kolejny to powtórzę, ale uważam, że jest genialny. Nie wiem, jak on to robi, ale każda jego historia wciąga czytelnika do swojego magicznego świata od pierwszej strony. Potrafi on tworzyć klimat jak nikt inny - w przypadku swoich powieści zazwyczaj jest to pełen niepokoju, mroczny obraz rzeczywistości. Oprócz tego Zafon wplata do swoich historii mnóstwo emocji - potrafi malować zarówno lęk, jak także gniew czy irytację, radość przeplataną smutkiem, a to wszystko sprawia, że czytelnik jest w stanie zarówno uśmiechać się podczas czytania, jak także odczuwać złość na niektóre wydarzenia. Jednak co ciekawsze, nie przypominam sobie, bym podczas czytania jakiejkolwiek książki Zafona, wzruszyła się na tyle, by po prostu się rozpłakać. Tym razem "Marina" wycisnęła z moich oczu kilka łez, co sprawia, że jak sami widzicie - emocji w tej historii nie brakuje.

Jeżeli chodzi o sam pomysł na fabułę, to muszę przyznać, że nie wiem, jak autor to robi, ale potrafi przeplatać różne gatunki: elementy thrillera łączą się tutaj z mrokiem horroru, jednocześnie oprószone są szczyptą fantastyki, aż na dodaniu łyżeczki lekkiej młodzieżówki kończąc. Podobne wrażenie odnosiłam podczas czytania cyklu Cmentarza Zapomnianych Książek, stąd tym bardziej jestem pozytywnie zaskoczona, że wykorzystuje on tę samą taktykę również w innych swoich powieściach. Uwierzcie mi, że historia, jaką zaserwuje Wam autor w lekturze "Marina" wciągnie Was całkowicie, momentami mrożąc krew w żyłach i dzięki temu dostarczając ogrom emocji.

Jednak to, co najważniejsze i na co najczęściej zwracam w ogóle uwagę czytając jakiekolwiek historie - to fakt, że nie jest to jedynie taka tam sobie opowiastka o dwójce młodych ludzi próbujących rozwikłać tajemniczą zagadkę. To także historia o sile przyjaźni i o tym, że kiedy odnajdujemy swoją bratnią duszę to wiemy, że właśnie z nią możemy osiągnąć wszystko. To również opowieść o tym, że życie niejednokrotnie nas doświadcza: daje nam często chwile ogromnego szczęścia tylko po to, by wkrótce odebrać je dwukrotnie pozostawiając po sobie jedynie ogrom bólu.

Oprócz tego, że wciągnęła mnie do swojego pełnego niepokoju świata, to sprawiła także, że jeszcze przez chwilę po jej odłożeniu, miałam w głowie te wszystkie wydarzenia i nie chciałam rozstawać się z bohaterami. Ta książka nie dość, że przynosi ogrom emocji, to w dodatku skłania do przemyśleń i uświadamia czytelnikowi, że powinien żyć tak, by nie żałować ani jednej chwili, bo nigdy, przenigdy nie wiadomo co nas czeka. Stąd też polecam Wam ją serdecznie, bo uwierzcie mi - po raz kolejny śmiało mogę przyznać, że Zafon to geniusz.

Bohaterowie zostali wykreowani świetnie - to postacie, jakie śmiało moglibyśmy spotkać w codziennym życiu. Bardzo ich polubiłam i od samego początku mocno się z nimi związałam. Każdy z nich miał swoje plany i marzenia, chociaż często nie wierzyli w samych siebie. Jednocześnie zarówno Oskar, jak i Marina mogli liczyć na siebie nawzajem, jak także nauczyli się wspólnie wielu, ważnych rzeczy. Stali się prawdziwymi przyjaciółmi, dlatego ich relacja bardzo mi się spodobała. Poza nimi pojawia się mnóstwo innych postaci, w tym też te, które mrożą krew w żyłach, a każda z nich jest specyficzna i ciekawa na swój własny sposób. Stąd też Zafon również w kwestii bohaterów odwalił kawał dobrej roboty.

Podsumowując, polecam Wam książkę "Marina" - zarówno, jeśli mieliście już do czynienia z autorem i Was urzekł, jak także jeżeli być może jeszcze o nim nie słyszeliście - nie wahajcie się i sięgnijcie po tę historię, bo wszystko jest w niej świetne: fabuła, klimat, bohaterowie i przesłanie. Serdecznie polecam.

Są tacy autorzy, których książki sprawiają, że nie można się od nich oderwać. Po przeczytaniu do tej pory trzech historii Carlosa Ruiza Zafona - wszystkich z cyklu Cmentarza Zapomnianych Książek wiedziałam, do czego zdolny jest pisarz. Bałam się jednak, że inne jego powieści nie wywrą na mnie takiego wrażenia, jak wspomniana wyżej seria. Kiedy zatem sięgnęłam po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Bezinteresowność. To powinno być podstawą każdej relacji. Jeśli jakaś osoba naprawdę się o ciebie troszczy, więcej przyjemności sprawi jej to, jak ty się przez nią czujesz, a nie to, jak ona czuje się przy tobie."

Kiedy pierwszy raz sięgnęłam po historię stworzoną przez Colleen Hoover, którą było "Hopeless", postanowiłam sobie, że przeczytam inne jej powieści i jeżeli jakakolwiek będzie pojawiać się w księgarni, wówczas bez dwóch zdań zakupię egzemplarz do swojej kolekcji. Może do tej pory nie mam na swoim koncie wszystkich książek autorki (czytaj: niektóre "starsze" jeszcze nie zostały przeze mnie kupione i przeczytane), to jednak te nowsze prędzej czy później zostają odhaczone z książkowej listy. Tak też stało się z "Confess" - książką, jaka swoją premierę miała jakiś czas temu, a którą to przeczytałam dopiero teraz. Bałam się po nią sięgnąć z powodu naczytania się wielu różnych, sprzecznych często opinii, w tym sporo z nich sugerujących, że "szału nie było". Jednak będąc po jej przeczytaniu mogę powiedzieć krótko: to kolejny emocjonalny rollercoaster, jaki zaserwowała mi autorka i o jakim jeszcze długo będę pamiętać.
Auburn to młoda dziewczyna, która szybko musiała wkroczyć w dorosłe życie. Skrywająca własne tajemnice, dopiero co przeprowadziwszy się do Teksasu, próbuje złapać każdą, nadarzającą się ofertę pracy, jaka przyniosłaby jej dodatkowe pieniądze. Kiedy więc przypadkiem trafia do Galerii Sztuki prowadzonej przez początkującego artystę - Owena - nie zdaje sobie jeszcze sprawy z faktu, że ta jednorazowa pomoc mu podczas wystawy, będzie miała szansę zaowocować czymś więcej... Jednak nie tylko ona ma sekrety, a także mężczyzna boryka się z własną przeszłością. Jak zatem potoczą się ich losy? Czy połączy ich głębsze uczucie? Jakie trudności spotkają na swojej drodze? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Confess".
Nie będę rozpisywać się co do stylu autorki, bo gdyby mi się nie podobał, to nie sięgałabym po kolejne jej książki. Podobnie, jak w przypadku innych powieści, Colleen Hoover wplata do całej historii ogrom emocji. Naprawdę nie wiem, jak ona to robi, ale posiada chyba jakąś tajemniczą paletę uczuć, tak, że gdy otwiera pustą kartkę - maluje po niej słowa jak artysta wypełnia czyste płótno. Stąd też i w przypadku historii Auburn i Owena nie sposób jest przejść przez tą książkę bez tysiąca emocji szargających serce. Pojawia się bowiem i uśmiech czy wybuchy śmiechu, jak także irytacja na pewne wydarzenia, a wszystko to dopełnia szczypta wzruszenia, jaka wyciska z oczu łzy i rozwala czytelnika na drobne części.
Czytałam już sporo książek tej autorki i chociaż wszystkie chwalę prawie równie mocno, to moim numerem jeden do tej pory bezapelacyjnie było "Maybe someday". Jednak po przeczytaniu "Confess" muszę przyznać, że ta historia śmiało może dołączyć do opowieści o Sydney i Ridge'u. To zdecydowanie druga, moim zdaniem, najlepsza książka Colleen Hoover, która swoją prostotą i może momentami nawet lekką banalnością, mimo wszystko trafia głęboko do serca, jak także pozostaje w głowie jeszcze przez długi czas po odłożeniu jej na półkę. Autorka po raz kolejny mnie urzekła sprawiając, że przeczytałam tę powieść w raptem jeden dzień i jeszcze przez następne parę dni musiałam poukładać sobie w głowie tę historię, zanim postanowiłam przelać swoje wrażenia na papier.
Tak naprawdę zakochałam się w tej książce już od prologu, gdzie te raptem kilka stron potrafiło mnie wzruszyć i sprawić, że bez wahania zabrałam się od razu za przekładanie kolejnych kartek. Jest to bowiem historia, jaka ukazuje, że często życie rzuca nam kłody pod nogi, lecz jeżeli mamy dla kogo walczyć, jesteśmy w stanie przejść każde zło. Jest to także historia, która pokazuje, że nie ma znaczenia, ile lat mamy - kochamy zawsze tak samo mocno. Być może dorosły będzie inaczej ukazywał swoje uczucia niż nastolatek, jednak zarówno jedni, jak i drudzy, mają prawo kochać. Autorka porusza także problem związany ze stratą - kiedy odchodzi ktoś bliski, każdy przeżywa żałobę inaczej. Jedni próbują się jakoś poskładać, drudzy wiedzą, że muszą się trzymać, bo są jeszcze inni ludzie wokół nich, jacy to zasługują na miłość i wsparcie, a jeszcze inni nie potrafią się z tym pogodzić przez co stopniowo staczają się w dół.
Stąd też "Confess" nie jest jedynie historią o miłości, a przede wszystkim nie spodziewajcie się od razu prostej, banalnej opowieści, pełnej gorących scen. Nastawcie się na ukazanie tego uczucia jako czegoś dojrzałego, czegoś, o co trzeba dbać i nawet, jeżeli bywa to bolesne - są chwile, gdy musimy z tej miłości rezygnować: nieważne, czy sami tak decydujemy, czy to życie podejmuje za nas tę decyzję. Tak czy siak, to, co połączyło Auburn i Owena zostało skonstruowane niezwykle subtelnie i przepięknie sprawiając, że z jednej strony chce się jak najszybciej poznać ich dalsze losy, a z drugiej strony - kiedy już dobiega koniec, aż smutno się robi na sercu, że tych raptem trzysta stron minęło w mgnieniu oka.
Tym, o czym jeszcze chciałabym pokrótce wspomnieć jest rzecz, jaka bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła i która to sprawiła, że ta historia jeszcze mocniej przypadła mi do gustu. Otóż Owen to artysta, dlatego pojawienie się w książce obrazów, o których autorka pisała, było świetnym zabiegiem, jaki sprawił tylko, że całość stała się wręcz doskonała. Stąd też osobiście jak zawsze jestem urzeczona powieścią stworzoną przez Colleen Hoover i polecam ją Wam z całego serca.

Bohaterowie zostali wykreowani, jak na autorkę przystało, bardzo ciekawie. Jednocześnie to postacie z krwi i kości - mają zarówno swoje zalety, jak także wady. Autorka więc nie koloryzuje, nie stawia ich na piedestale i nie boi się pokazywać, że każdy z nich jest w stanie popełniać błędy i nie ma w tym niczego złego, bo to normalny, ludzki odruch. Dzięki temu cała historia staje się jeszcze bardziej autentyczna, a postaci nie da się nie obdarzyć sympatią. Polubiłam więc zarówno Auburn, jak i Owena, czy też niektórych drugoplanowych bohaterów, jak chociażby Emory - współlokatorkę głównej bohaterki.
Podsumowują, "Confess" śmiało dołącza do mojego "top" książek Colleen Hoover, wskakując ex aequo na pierwsze miejsce tuż obok "Maybe someday". Być może dlatego, że uwielbiam, gdy literatura łączy się ze sztuką - w przypadku historii Ridge'a i Sydney była to muzyka, w przypadku Auburn i Owena jest to malarstwo. Dlatego też uwielbiam tę książkę i polecam ją każdemu z Was - sięgnijcie, nie pożałujecie.

"Bezinteresowność. To powinno być podstawą każdej relacji. Jeśli jakaś osoba naprawdę się o ciebie troszczy, więcej przyjemności sprawi jej to, jak ty się przez nią czujesz, a nie to, jak ona czuje się przy tobie."

Kiedy pierwszy raz sięgnęłam po historię stworzoną przez Colleen Hoover, którą było "Hopeless", postanowiłam sobie, że przeczytam inne jej powieści i jeżeli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy już myślałam, że na chwilę uwolniłam się od egzemplarzy recenzenckich, okazało się, że w domu czeka na mnie kolejna lektura. Gdy więc otworzyłam paczkę, dopiero wtedy przypomniałam sobie, że jakiś czas temu dostałam propozycję zrecenzowania "Consolation" autorstwa Corinne Michaels, co kompletnie wypadło mi z głowy. Jednak ujrzenie tego egzemplarza wywołało na mojej twarzy ogromny uśmiech, bo bardzo chciałam poznać tę historię czując, że to będzie coś, co zdecydowanie wpisze się w mój gust. I wiecie co? Jestem totalnie zaskoczona, że ta początkowo wydająca się przewidywalną, historia, tak naprawdę dostarczyła mi mnóstwa wrażeń, a zakończenie, którego kompletnie się nie spodziewałam, sprawiło, że jak najszybciej chcę sięgnąć po kolejny tom!
Główna bohaterka książki - Natalie - to żona komandosa SEAL, z którym to spodziewa się dziecka. Jednak jeden dzień jest w stanie wywrócić cały jej dotychczasowy świat do góry nogami. Gdy dowiaduje się, że jej ukochany Aaron zginął na ostatniej, przed opuszczeniem służby, misji, wszystko traci dla niej sens. Kilka miesięcy później jedynym, co trzyma ją przy życiu jest córeczka Aarabelle. Mimo to, kobieta jedynie egzystuje i czuje się jak pozbawiona całkowitych emocji. Gdy więc na jej drodze staje Liam - najbliższy przyjaciel zmarłego męża - Natalie nie zdaje sobie sprawy, że po raz kolejny jej życie zostanie obrócone o sto osiemdziesiąt stopni, lecz tym razem ma szansę na bycie szczęśliwą. Pytanie tylko, czy Natalie będzie potrafiła wpuścić do swojego życia innego mężczyznę? Jak potoczą się losy jej i Liama, który ze wszystkich sił robi wszystko, by otoczyć kobietę opieką? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Consolation".
Styl, jakim posługuje się autorka, jest naprawdę lekki i przyjemny w odbiorze. Początkowo przyznam się szczerze, że obawiałam się, iż będzie on wręcz banalny, przez co całość stanie się kiczowata. Na całe szczęście moje obawy szybko okazały się bezpodstawne, a sama wsiąknęłam w tę historię całkowicie. Kiedy już zaczęłam przekładać kolejne strony, nie mogłam się od niej oderwać, chcąc więcej i więcej, przez co książkę udało mi się przeczytać w raptem jeden dzień. Przede wszystkim w stylu urzekło mnie to, że autorka potrafi wplatać ogrom emocji. Maluje zarówno smutek, cierpienie i ból po stracie bliskiej osoby, jak także świetnie wprowadza inne uczucia - gniew, irytację, a także radość i uśmiech. Podczas czytania tej historii, niejednokrotnie moje emocje skakały czy to w stronę uniesienia kącików ust do góry, czy też zamieniały się w kilka łez wzruszenia. Już dawno, przy żadnej książce, tak często się nie wzruszałam i nie odczuwałam tych emocji tak realnie, jakbym sama uczestniczyła w tych wszystkich wydarzeniach. Dlatego pod tym względem, jestem totalnie urzeczona tą historią.
Autorka poprzez swoją książkę, ukazuje, czym jest strata bliskiej osoby. Uświadamia, że kiedy odchodzi ktoś, kogo kochaliśmy, nie chcemy i nie potrafimy się z tym pogodzić. Nieważne, ile czasu upływa i jak każdy chciałby nam pomóc, byśmy wrócili do normalnego życia, ono nigdy nie będzie już takie samo. Tym samym historia Natalie pokazuje, że nie ma limitu czasu na rozpacz, a jedynie od nas zależy, czy to szybciej czy może nieco później, będziemy odbudowywać swoje życie kawałek po kawałku. Co więcej, tak naprawdę cały wątek poświęcony głównej bohaterce oraz przyjacielowi jej zmarłego męża jest przykładem trudnej relacji. Autorka pokazuje bowiem, że z jednej strony, czasami chce się pójść naprzód, szczególnie wiedząc, że osoba, która odeszła chciałaby dla nas tego szczęścia, a z drugiej strony nie potrafimy sobie na to pozwolić, bo czujemy, jakbyśmy ją zdradzali. Tym samym historia Natalie oraz Liama ukazuje ogrom emocji, jakie stopniowo pojawiają się między nimi, jak także wszelkie rozterki, które ich dręczą.
Dlatego też, mimo obaw co do pomysłu tworzenia romansu pomiędzy wdową, a przyjacielem jej zmarłego męża, będąc już po przeczytaniu tej książki, śmiało mogę stwierdzić, iż autorka prowadzi całą akcję bardzo subtelnie. Wszystko dzieje się w swoim tempie, a wszelkie bliższe sytuacje, jakie się między nimi rozgrywają są bardzo wysublimowane. Dodatkowym atutem tej książki jest fakt, że mimo iż narrację prowadzi głownie Natalie, to kilka rozdziałów zostało napisanych z perspektywy Liama, dzięki czemu czytelnik ma szansę poznać uczucia, jakie buzują w każdym z bohaterów. Osobiście ta książka bardzo przypadła mi do gustu i nie mogę się doczekać kolejnego tomu.
Bohaterowie zostali wykreowani całkiem dobrze, a co najważniejsze - są z krwi i kości. Autorka nie ubarwia i nie czyni ich doskonałymi, a tworzy postacie, jakie mają zarówno swoje zalety, ale też bardzo często wady. Ukazuje ich takimi, jakimi są, a nie jakimi powinni być, aby przyciągnąć do siebie czytelnika, dzięki czemu właśnie cała historia staje się jeszcze bardziej autentyczna. Oprócz oczywiście Natalie oraz Liama, pojawiają się bohaterowie, jacy sporo wnoszą do całości, w tym na pewno przyjaciółka głównej bohaterki. Jednak najsłodszą istotką w całej książce jest mała Aarabelle i chociaż nie ma jej tutaj wiele, to wszelkie opisy niektórych jej zachowań - uśmiechów, gaworzenia i tym podobnych sytuacji, są wprost przeurocze.
Podsumowując, książka "Consolation", mimo że początkowo zalatywała mi przewidywalnością (co błyskawicznie zostało rozwiane poprzez kilka, niespodziewanych wydarzeń) i banalnością, to ostatecznie całkowicie mnie urzekła, szybko sprawiając, że nie mogłam się od niej oderwać chcąc więcej i więcej. Dlatego też czekam z niecierpliwością na kontynuację losów Natalie i Liama, mając nadzieję, że będzie równie dobra, co pierwszy tom.

Kiedy już myślałam, że na chwilę uwolniłam się od egzemplarzy recenzenckich, okazało się, że w domu czeka na mnie kolejna lektura. Gdy więc otworzyłam paczkę, dopiero wtedy przypomniałam sobie, że jakiś czas temu dostałam propozycję zrecenzowania "Consolation" autorstwa Corinne Michaels, co kompletnie wypadło mi z głowy. Jednak ujrzenie tego egzemplarza wywołało na mojej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Są takie historie, które przepełnia ogrom negatywnych emocji takich jak ból, rozczarowanie, nienawiść, a jakie to mimo wszystko niosą ostatecznie lekkie pokłady nadziei. Do takich książek należy zdecydowanie "Ślad po złamanych skrzydłach" autorstwa Sejal Badani. To historia, jaka dotyka czytelnika bardzo mocno, wywołując szereg emocji i sprawiając, że nie da się obok niej przejść obojętnie. Dojrzała historia poruszająca trudne tematy i dająca do myślenia.
Minęło kilka lat, odkąd Sonya opuściła rodzinny dom. Kiedy jednak jej ojciec - Brent - zapada w śpiączkę, ulega namowom matki i postanawia na jakiś czas powrócić w rodzinne strony. Jako fotografka przemierzyła do tej pory świat, uwieczniając różnego rodzaju wydarzenia, kiedy z kolei jedna z jej sióstr - Trisha - wiodła szczęśliwe życie u boku męża Erica, a druga z nich, Marin, stała się typową kobietą sukcesu, która wraz z mężem Rajem wychowuje nastoletnią Gię. Gdy jednak wszystkie trzy spotykają się przy łóżku ojca, przypominają sobie o przeszłości: szczęśliwym życiu w Indiach i tym mniej wesołym, gdy rodzina przeprowadziła się do Ameryki, a Brent pokazał swoją drugą twarz - brutala i despoty. Jak zatem toczyły się losy sióstr? Z jakim cierpieniem zmagały się w dzieciństwie? Jak wpłynęło to na każdą z nich? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę Sejal Badani.
Jeżeli chodzi o samą fabułę, to od razu uprzedzam, byście nie spodziewali się dynamicznej akcji, a raczej spokojnej opowieści, gdzie czytelnik stopniowo odkrywa, jak wyglądało w przeszłości życie każdego z bohaterów, a jednocześnie może śledzić ich teraźniejsze losy. Co więcej, cała historia została napisana z różnych perspektyw - rozdziały opowiadane są przez każdą z sióstr oraz ich matkę. Dzięki temu czytelnik dowiaduje się, czego doświadczyły bohaterki i jaki wpływ miało na nich zachowanie Brenta. Jeżeli chodzi o styl, jest on całkiem przystępny dla czytelnika. Początkowo miałam lekkie trudności w tym, by wciągnąć się w całą historią, lecz z czasem pochłonęła mnie całkowicie tak, że nie mogłam i nie chciałam się od niej oderwać. Dodatkowo autorka potrafi wplatać emocje i chociaż przede wszystkim przewijają się tutaj ból i cierpienie, to jednocześnie maluje ona także słowa, które dają iskierkę nadziei.
Tak, jak wspomniałam, książka dotyczy trudnych tematów, a chodzi tutaj o przemoc fizyczną, która oprócz ran cielesnych, które po jakimś czasie znikają, pozostawia głównie rany na duszy sprawiając, że nic już nie jest takie samo. Własnie z takimi ranami zmagają się siostry oraz ich matka i wszystkie, stojąc nad łóżkiem umierającego Brenta, tak naprawdę nie płaczą nad tym, że on odchodzi, a raczej czekają, aż to się stanie... I to nieważne, że każda z sióstr ma już swoje własne, poukładane życie, bo cień ich ojca wciąż za nimi podąża. Muszę przyznać, że ta książka dotyka czytelnika gdzieś głęboko ukazując, że przemoc pozostawia po sobie ślady. Co więcej, ta historia pokazuje też, że często osoby, które doświadczają cierpienia fizycznego - czy to od męża (przypadek matki) czy od ojca (siostry), nie potrafią się przed nim bronić. Chociaż coś mówi im, że tak nie powinno być, że muszą się przeciwstawić, to jakaś część ich natury, nie jest w stanie tego zrobić.
Jednak oprócz przemocy fizycznej, autorka pokazuje też w tej książce inne problemy - tego, że często chcąc jak najlepiej dla swoich dzieci, tak naprawdę wyrządzamy im krzywdę, czy też uświadamia, że nie powinno się okłamywać ludzi, których kochamy, bo możemy stracić całe dotychczasowe szczęście. Jednocześnie ta pełna rozczarowania i rozpaczy, historia, daje jakieś ziarno nadziei na lepsze jutro, na próbę nie tyle przebaczenia, co zapomnienia i życia już po swojemu tak, by było jak najlepiej. To dająca do myślenia opowieść, jaka jeszcze chwilę po odłożeniu jej na półkę, pozostaje w pamięci.
Bohaterowie zostali wykreowani ciekawie, chociaż co do tego aspektu, niektórzy lekko mnie irytowali. Należała do nich na pewno Trisha, jakiej zachowania początkowo nie mogłam pojąć i chociaż koniec końców zrozumiałam, dlaczego dopuściła się niektórych decyzji, to i tak uważam, że nie była w porządku względem swojego męża. Podobnie Marin momentami sprawiała wrażenie oschłej, jednak z czasem jej postać zyskała w moich oczach, bo była ona przykładem na to, jak przemoc zmienia człowieka i zakłada mu na twarz maskę - w jej przypadku "kobiety sukcesu". Natomiast moją sympatię od samego początku zyskała Sonya, jaka wydawała mi się być najbardziej nostalgiczna, wrażliwa i o dobrym sercu.
Podsumowując, książka "Ślad po złamanych skrzydłach" to dobrze skonstruowana historia, jaka dotyka trudnych tematów, za co dostaje ogromny plus i jednocześnie dzięki temu może skłonić nas do przemyśleń i uświadomić nam, że często mamy ogromne szczęście mogąc wychowywać się w normalnym, bezpiecznym domu. Osobiście polecam.

Są takie historie, które przepełnia ogrom negatywnych emocji takich jak ból, rozczarowanie, nienawiść, a jakie to mimo wszystko niosą ostatecznie lekkie pokłady nadziei. Do takich książek należy zdecydowanie "Ślad po złamanych skrzydłach" autorstwa Sejal Badani. To historia, jaka dotyka czytelnika bardzo mocno, wywołując szereg emocji i sprawiając, że nie da się obok niej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno nie sięgałam po żaden thriller, stąd też gdy tylko otrzymałam możliwość przeczytania książki "Mroczne zakamarki", którą to napisała Kara Thomas, nie wahałam się ani chwili. Muszę przyznać, że całość jest naprawdę wciągającą historią, od której nie mogłam się oderwać i która momentami mrozi krew w żyłach. Świetna, nieco mroczna, opowieść o tym, że każda rodzina ma swoje tajemnice.
Główna bohaterka, tudzież narratorka całej książki to nastoletnia Tessa, której życie wydaje się być usłane pasmem nieszczęść. Jej ojciec siedzi w więzieniu, siostra Joslin uciekła, a matka ją porzuciła i to babcia zajęła się opieką Tessy. Jednak co ważniejsze - niespełna osiem lat temu dziewczyna była jednym ze świadków, których zeznania doprowadziły do zamknięcia Wyatta Scotesa za serię morderstw, a w szczególności za zabójstwo Lori - przyjaciółki Tessy i jednocześnie kuzynki Callie, drugiej przyjaciółki głównej bohaterki. Kiedy więc dziewczyna wraca do rodzinnego Fayette, by odwiedzić umierającego ojca, nie zdaje sobie sprawy, że rodzinne sekrety powoli zaczną wychodzić na jaw, a co więcej - że "Potwór znad rzeki Ohio" którym miał być Wyatt Scotes, znowu zaczyna grasować... Jak zatem potoczą się losy Tessy? Czego dowie się o swojej rodzinie? Kim tak naprawdę jest morderca, przez którego skazany został niewinny człowiek? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Mroczne zakamarki".
Zacznę od stylu, jakim posługuje się autorka. Trzeba przyznać, że bardzo dobrze posługuje się słowem - nie nudzi zbyt rozbudowanymi opisami, a jednocześnie nie używa za banalnego języka. Co więcej, potrafi wplatać różnego rodzaju emocje - szczególnie jeżeli chodzi o poczucie niepokoju czy też strachu. Tak naprawdę przez całą tą historię człowiek odczuwa jakiś niewytłumaczony mrok, który z kolei budzi w czytelniku ciągły niepokój i sprawia, że chce się przekładać kolejne strony coraz szybciej i szybciej, by wreszcie móc poznać ostatecznie rozwiązanie. A jeżeli już o nie chodzi, to co jak co, a jednak takiego zakończenia to się nie spodziewałam, dlatego też w moim przypadku nie ma tutaj mowy o żadnej przewidywalności, dzięki czemu książka w moich oczach wypada jeszcze lepiej.
Tak naprawdę przeplatają się tutaj dwie sprawy. Jedna dotyczy "Potwora znad rzeki Ohio" - czyli mordercy, jaki przed laty dokonywał brutalnych zbrodni i chociaż wydawać by się mogło, że wówczas był nim Wyatt Scotes, nagle pojawia się nowa ofiara zamordowana w taki sam sposób jak poprzednie kobiety... Tym samym nasuwa się pytanie - kim tak naprawdę jest morderca i dlaczego wyrok odsiaduje niewinny człowiek, co sprawia, że czytelnik z ogromnym zaangażowaniem śledzi kolejne wydarzenia. Druga sprawa z kolei dotyka natomiast głównej bohaterki - Tessy - jaka to próbuje odnaleźć siostrę oraz matkę i ani się spostrzega, jak coraz bardziej zagłębia się w tych "mrocznych zakamarkach" jej rodziny. Stąd też autorka miała dobry pomysł na fabułę, który moim zdaniem świetnie wykorzystała.
Ten trzymający w napięciu thriller uświadamia czytelnikowi, że często to właśnie w rodzinie czają się najmroczniejsze sekrety. Kiedy jednak zaczniemy powoli je odkopywać, nie będziemy w stanie przestać, dopóki prawda nie wyjdzie na jaw. To również opowieść ukazująca, że czasami osoby najbardziej godne zaufania, okazują się być tymi, przed jakimi powinniśmy się strzec. Ta historia pokazuje także, jak to jest z przyjaźnią, bowiem Tessa po wielu latach ponownie chce odzyskać dobre relacje z Callie. Stąd też osobiście serdecznie Wam ją polecam - nie pożałujecie, bo to niezwykle udany debiut autorki.
Bohaterowie zostali wykreowani równie ciekawie. Wraz z kolejnymi stronami, czytelnik sam chce analizować ich zachowania i dociekać, kto mógł dopuścić się takich, a nie innych czynów i przede wszystkim - dlaczego. Polubiłam Tessę, chociaż początkowo wydawała się być taką zagubioną dziewczynką, to jednak wraz z kolejnymi wydarzeniami, pojawiała się w niej swego rodzaju siła. Callie z kolei najpierw nie przypadła mi do gustu i uważałam ją za nieco wredną osobę, to jednak z czasem zyskała w moich oczach. Oprócz tych bohaterek, przewija się też wiele innych postaci i każda z nich wnosi coś do całej historii.
Podsumowując, polecam Wam sięgnięcie po "Mroczne zakamarki", jeżeli macie ochotę na thriller, który trzyma w napięciu i odkrywa przed czytelnikiem różne, rodzinne sekrety. Osobiście nie żałuję, że sięgnęłam po tę książkę i czekam na kolejne historie stworzone przez autorkę.

Dawno nie sięgałam po żaden thriller, stąd też gdy tylko otrzymałam możliwość przeczytania książki "Mroczne zakamarki", którą to napisała Kara Thomas, nie wahałam się ani chwili. Muszę przyznać, że całość jest naprawdę wciągającą historią, od której nie mogłam się oderwać i która momentami mrozi krew w żyłach. Świetna, nieco mroczna, opowieść o tym, że każda rodzina ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dawno już nie sięgałam po książki z kategorii Young Adult, które poruszałyby pewne problemy, a nie były jedynie lekkimi opowiastkami o miłości. Dlatego też, gdy tylko zapoznałam się z opisem historii "Listy do utraconej", którą to napisała Brigid Kemmerer nie wahałam się ani chwili, by po nią sięgnąć. Jak się okazało, nie żałuję tej decyzji, bo nie pamiętam kiedy ostatnio przeczytałam cokolwiek w raptem jeden dzień. Ta książka całkowicie mnie urzekła, wywołując we mnie mieszaninę emocji i sprawiając, że nie mogłam i nie chciałam się od niej odrywać nawet na sekundę.
Główni bohaterowie tej książki to Juliet - wrażliwa nastolatka, której mama zginęła niedawno w wypadku samochodowym. Dziewczyna nie może pogodzić się ze stratą, dlatego pisze listy, które następnie zostawia na grobie swojej mamy. Z kolei Declan to typowy, zbuntowany chłopak, jaki w ramach kary za pewne, małe wykroczenie, odbywa prace społeczne, w ramach których dba o czystość cmentarza. Któregoś dnia odnajduje list napisany przez Juliet i dotyka go on tak mocno, że postanawia jej odpowiedzieć. Gdy więc dziewczyna odnajduje dopisany fragment do swojego listu, początkowo pełna złości ma wrażenie, że ktoś naruszył jej prywatność. Jednak zaintrygowana odpowiedzią, postanawia napisać kolejny list - tym razem do tajemniczej osoby. Od tego momentu Juliet i Declan wymieniają wiadomości, chociaż żadne z nich nie wie, kim jest to drugie. Jak zatem rozwinie się ich relacja? Czy postanowią w końcu ukazać swoje prawdziwe tożsamości? A może dowiedzą się od siebie rzeczy, jakich woleliby nigdy nie poznać i przez to zrujnują całą, budującą się przyjaźń? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Listy do utraconej".
Pewnie po przeczytaniu drugiego akapitu rzuciło Wam się na usta jedno słowo: schematyczność. Być może mielibyście rację, że historia stworzona przez autorkę tak naprawdę wielokrotnie przewija się w literaturze - ona jest wrażliwą dziewczyną pokrzywdzoną przez los, podobnie jak on to z kolei buntownik, ale w środku skrywający inne oblicze. Chociaż zdałam sobie sprawę, że pewnie nie raz sięgałam już po podobne książki, to jednak ta opowieść miała w sobie coś, co przyciągnęło mnie do niej od samego początku. Przede wszystkim pomysł na fabułę sprawia, że czytelnik od razu wsiąka do świata stworzonego przez autorkę i nie chce go opuszczać. Mam tutaj na myśli listy, od których wszystko się zaczęło i jakie to wywróciły życie bohaterów do góry nogami. Kiedy tylko przeczytałam pierwszy rozdział, już wiedziałam, że od tej książki nie będę mogła się oderwać. Tak też się stało - w raptem jeden dzień poznałam historię Juliet oraz Declana i serce mi się kraje na myśl, że tak szybko to minęło, bo chętnie nie rozstawałabym się z tą książką.
Autorka ma bardzo dobry styl - jest lekki, jak na ten gatunek przystało, ale jednocześnie to nie jest banalna opowiastka, w której roiłoby się od absurdalnych sytuacji czy też dziecinnych dialogów. Wszystko jest tutaj przemyślane, a niektóre zdania skłaniają do przemyśleń. Jednocześnie od tej książki biją emocje - i chociaż co prawda łzy wzruszenia z moich oczu nie popłynęły, to gdzieś wewnątrz poczułam lekkie ukłucie smutku, jak także momentami uśmiechałam się sama do siebie. Autorka potrafi więc wplatać pomiędzy kolejne zdania multum emocji, co stanowi niezwykle mocny punkt tej książki. Czytelnik odczuwa więc to, co czują bohaterowie - często gniew i ogromną frustrację, które to emocje przeplatają się z kolei z lawiną bólu, by ostatecznie dawać też jakąś namiastkę nadziei, która jest w stanie ukoić czyjeś serce.
Jednak najbardziej istotne jest dostrzeżenie, o czym opowiada ta książka. Otóż w dużej mierze ukazuje ona, czym jest strata i jak sobie z nią radzić. Kreacje poszczególnych bohaterów - czy to Juliet, jej ojca czy też nawet Declana (który także musiał zmierzyć się z odejściem kogoś bliskiego) ukazują, że każdy człowiek przeżywa żałobę inaczej. Jedni stają się całkowicie bierni i jedynie egzystują, chociaż tak naprawdę stracili wszelkie barwy i aż trudno dostrzec ich w tłumie, gdy inni przelewają myśli na papier, by chociaż w taki sposób móc radzić sobie z emocjami, gdy jeszcze inni przywdziewają maskę agresji, mimo że w środku wszystko w nich pęka. Jednocześnie jest to także historia, jaka pokazuje, że czasami zwykła rozmowa może zdziałać cuda, a wystarczy się jedynie do niej przekonać. To także historia o sile prawdziwej przyjaźni ukazująca, że jeśli masz osobę, na której możesz polegać, niektóre sprawy stają się prostsze, jak także autorka pokazuje, czym jest powoli rozwijająca się miłość... I na koniec - jest to także w pewnym sensie opowieść o życiu samym w sobie i tym, że czasami nie zawsze to, co nam się wydaje, jest czymś prawdziwym.
Bohaterowie zostali wykreowani ciekawie. Muszę jednak przyznać, że początkowo bałam się, iż postać Juliet będzie mnie drażnić. Na szczęście szybko okazało się, że jest wręcz przeciwnie - polubiłam ją, podobnie jak od samego początku sympatią obdarzyłam Declana. Tak naprawdę tę dwójkę bohaterów mogłam świetnie poznać dzięki temu, że autorka postawiła na pisanie rozdziałów naprzemiennie opowiadanych z perspektywy Juliet, jak i Declana. Innymi postaciami, jakie wzbudziły moją sympatię był głównie Rev - najlepszy przyjaciel głównego bohatera, jak także Melonhead - mężczyzna, z którym Declan pracował na cmentarzu. Stąd też uważam, że i w tym aspekcie autorka świetnie sobie poradziła.
Podsumowując, osobiście całkowicie wsiąknęłam w książkę "Listy do utraconej". Przede wszystkim jednak dzięki tej lekturze zrozumiałam, że czytanie wciąż jest moją pasją i tak samo, jak w przypadku niedawno recenzowanej "Szczypty miłości", tak też przy historii stworzonej przez Brigid Kemmerer, miałam wrażenie, że mój zastój czytelniczy powoli mija. Osobiście z czystym sumieniem polecam Wam sięgnięcie po historię Juliet i Declana.

Dawno już nie sięgałam po książki z kategorii Young Adult, które poruszałyby pewne problemy, a nie były jedynie lekkimi opowiastkami o miłości. Dlatego też, gdy tylko zapoznałam się z opisem historii "Listy do utraconej", którą to napisała Brigid Kemmerer nie wahałam się ani chwili, by po nią sięgnąć. Jak się okazało, nie żałuję tej decyzji, bo nie pamiętam kiedy ostatnio...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zaintrygowana tytułem "Superfood, czyli jak leczyć się jedzeniem", którą to książkę stworzyła Sophie Manolas, postanowiłam zobaczyć, jakie też zdrowe przepisy mogę w niej znaleźć. Okazało się, że całość jest po prostu świetna - zawiera ponad 60 przepisów, natomiast zdjęcia tych wszystkich pyszności jeszcze bardziej przyciągają i kuszą.
Sophie Manolas to dietetyk, która prowadzi swój własny gabinet i należy do pasjonatów jedzenia - uwielbia gotować zdrowe posiłki i pokazuje, że wcale nie muszą one być nudne. Książkę rozpoczyna więc od kilku słów wstępu, by pokrótce opisać ideę "Superfood" - czyli takich produktów, jakie śmiało powinniśmy stosować w codziennej diecie, a następnie "atakuje" nas ona masą informacji oraz dopasowanych do nich przepisów.
Książka bowiem składa się z kilku rozdziałów, w których autorka przedstawia powszechnie znane warzywa, owoce, zioła i tym podobne, płynące z natury, produkty. Przy każdym z nich, opisuje ona bowiem, jakie plusy niesie ze sobą jedzenie takiego, a nie innego warzywa, owocu itp. Ukazuje, dzięki czemu zapobiegamy spożywając konkretne produkty czy też jakich wartości odżywczych nam dostarczają. Po każdym takim opisie znajduje się jeden przepis dotyczący danego produktu, a każdy z nich ma być przede wszystkim zdrowy dla naszego organizmu.
Muszę przyznać, że książka posiada mnóstwo plusów i całkowicie mnie urzekła. Po pierwsze - biorąc pod uwagę sam pomysł, myślę, że autorka stworzyła coś niezwykle ciekawego. Nawet jeżeli przedstawianie tych zdrowych produktów nie jest już innowacyjnym pomysłem i ktoś może wpadł na to wcześniej, to mimo wszystko autorka zrobiła to na swój sposób sprawiając, że z przyjemnością będę wypróbowywać każdy z podanych przez nią przepisów. A skoro o nich mowa, to chociaż niektóre z nich zawierają produkty, o jakich może nawet nie miałam do tej pory pojęcia, to jednak wszystkie wydają się być naprawdę proste w wykonaniu i nawet osoba, jaka nie jest mistrzem kuchni, bez wątpienia sobie z nimi poradzi.
Znajdziemy w tej książce zarówno propozycje na dobry, pożywny i zdrowy obiad, jak także na smakowite śniadanie bądź kolację, aż na deserach kończąc! Stąd też zarówno fani wytrawnych, jak także słodkich posiłków, znajdą w tej książce coś dla siebie i co lepsze - nawet, jeżeli będzie to deser, to kto powiedział, że od czasu do czasu nie można sobie na niego pozwolić, szczególnie, że będzie on w zdrowszej wersji? Dlatego też przepisy całkowicie do mnie trafiły i w najbliższym czasie z pewnością kilka z nich wypróbuję.
Tym, co także działa na korzyść tej książki jest, o czym pokrótce już wspomniałam, cała oprawa graficzna. Te wszystkie rozdziały, opisy warzyw czy owoców, jak także przepisy, nie tylko dobrze się czyta, ale też cudownie się na nie patrzy. Ta książka ma tak wiele pięknych, pełnych kolorów zdjęć, że od samego spojrzenia na niektóre z nich ślinka napływa do ust, a w brzuchu zaczyna burczeć. Stąd też oprawa graficzna mnie urzekła, szczególnie, że uwielbiam patrzeć, jak ktoś potrafi w piękny sposób uchwycić przyrządzone przez siebie danie, jak także sama staram się od czasu do czasu uwieczniać stworzone samodzielnie posiłki.
Podsumowując, jeżeli macie ochotę sięgnąć po jakieś inspiracje kulinarne, które kręcą się wokół zdrowego odżywiania i ukazują, że tak naprawdę to, co często mamy w swojej kuchni, może zostać wykorzystane w świetny sposób jako pożywny, zdrowy obiad czy też smaczny, a jednocześnie niskokaloryczny, deser. Osobiście polecam i nie mogę się doczekać, aż zasypię Was na instagramie zdjęciami własnoręcznie przyrządzonych dań na podstawie przepisów z tej książki!

Zaintrygowana tytułem "Superfood, czyli jak leczyć się jedzeniem", którą to książkę stworzyła Sophie Manolas, postanowiłam zobaczyć, jakie też zdrowe przepisy mogę w niej znaleźć. Okazało się, że całość jest po prostu świetna - zawiera ponad 60 przepisów, natomiast zdjęcia tych wszystkich pyszności jeszcze bardziej przyciągają i kuszą.
Sophie Manolas to dietetyk, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnim czasem do moich rąk wpadały różne książki - czy to literatura faktu, czy też biografia Haruki Murakamiego, czy jakaś młodzieżówka... Aż nagle zapragnęłam sięgnąć po coś, co lubię najbardziej, czyli powieść obyczajową okraszoną historią miłosną i to nie taką, jak to czasami bywa w lekkich romansach, gdzie to uczucie jawi się jako zbyt banalne, a taką, która zapadnie w pamięci i pokaże, jak wygląda prawdziwa, dojrzała miłość. Dokładnie taką, a nie inną opowieść zaserwowała mi autorka książki "Szczypta miłości" - Amanda Prowse. Jestem absolutnie urzeczona tą książką i to właśnie ona sprawiła, że rosnąca we mnie od jakiegoś czasu nieuzasadniona niechęć do czytania, na jakiś moment po prostu zniknęła.
Główna bohaterka tej książki - Pru Plum - to właścicielka słynnej piekarni Mayfair w Londynie. Wraz ze swoją kuzynką Milly od lat prowadzi biznes, jaki znany jest przez każdego mieszkańca tamtejszego miejsca, przyciągając klientów wspaniałymi wypiekami - chlebem, bułeczkami, ciasteczkami, tortami i wieloma innymi, kuszącymi pysznościami. Wszyscy postrzegają ją jako kobietę sukcesu i niemal nikt nie wie, że ta dama ma sześćdziesiąt sześć lat. Jednak sama Pru kryje w sobie mnóstwo sekretów, szczególnie tych, jakie dotyczą jej przeszłości. Kiedy więc przypadkiem poznaje Christophera, do którego serce zaczyna jej mocniej bić, postanawia, że zrobi wszystko, byle go nie stracić. Jak zatem potoczą się jej losy? Czy jej dawne życie wyjdzie na jaw? Jakich czynów się dopuściła? Czy jej relacja z Chrisem będzie miała szansę istnieć? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Szczypta miłości".
Tak, jak już wspomniałam, jestem całkowicie urzeczona historią zawartą na kartach tej książki. Kiedy po nią sięgałam, nie spodziewałam się, że tak bardzo mnie do siebie przyciągnie i sprawi, że nie będę mogła się od niej oderwać. Po pierwsze, już sam styl, jakim posługuje się autorka, jest niezwykle lekki w odbiorze, a jednocześnie dobiera ona słowa wprost idealnie - nie są to banalne zdania czy równie zbyt proste dialogi, a niejednokrotnie to fragmenty, które skłaniają do przemyśleń. Co więcej, autorka wspaniale tworzy wszelkie opisy - osób, miejsc czy też tych doskonałych wypieków, przez co podczas czytania czułam się tak, jakbym sama znajdowała się w tym niezwykłym miejscu pachnącym świeżo wypiekanym chlebem czy też aromatycznymi ciastami. Stąd też z przyjemnością śledziłam losy bohaterów i chociaż całość czytało mi się szybko, to wręcz nie chciałam rozstawać się z tą książką.
Przede wszystkim jednak spodobał mi się sam pomysł na historię, który pokazuje, że na prawdziwą miłość nigdy nie jest za późno. Bez względu na to, jak toczyło się nasze życie, nigdy nie wiadomo co nas spotka, a kiedy już to się wydarzy, może okazać się, że warto robić wszystko, by dana relacja się nie rozsypała. Autorka ukazuje, że czasami ludzie, których życie niejednokrotnie doświadczało, gdy nagle spotykają miłość, traktują ją już dojrzalej i bardziej delikatnie wiedząc, że tak naprawdę to od nich samych zależy czy resztę życia spędzą w samotności czy pozwolą sobie na to, by ponownie poczuć się młodym i zakochanym. Stąd też uczucie, jakie stopniowo odkrywali w sobie bohaterowie, było wręcz rozczulające i pokazywało, że na prawdziwą miłość nigdy nie jest za późno, a wiek to jedynie bariera, jaką sami tworzymy sobie w głowie.
Co więcej, ta książka dotyka też kilku innych, ciekawych problemów. Przede wszystkim pokazuje, że życie często daje w kość i nie zawsze to, co widzimy, jest takim, jakim wydaje się być. Ukazuje, że ludzie, których kochamy, też są w stanie kłamać i nas oszukiwać, chociaż czasami ciężko jest nam pojąć dlaczego tak się dzieje. Ta książka uświadamia także, że w dobie gorszych chwil, ludzie dokonują czasami wyborów, jakich żałują i jakie często chcieliby zmienić, chociaż wiedzą, że to niemożliwe. To także historia o sile miłości i o tym, że musi ona niejednokrotnie stawiać czoła ciężkim sytuacjom i dopiero wtedy okazuje się, czy była na tyle silna, by je przezwyciężyć.
Dlatego też ta książka sprawiła, że niezwykle miło spędziłam przy niej czas i chociaż od dłuższego okresu momentami czytanie napawa mnie nieuzasadnioną niechęcią, tak tym razem powróciła mi wiara w to, że jednak wciąż czytam, bo po prostu lubię to robić i jest to moją pasją. Ta książka na chwilę oderwała mnie od szarej rzeczywistości i przeniosła do całkowicie innego świata zakłócając to poczucie "czytelniczej niechęci".
Bohaterowie natomiast zostali wykreowani niezwykle ciekawie. Każda kreacja została stworzona z rozmysłem i widać, że autorka naprawdę postarała się przy tworzeniu każdej postaci. W zasadzie do żadnej nie byłam w stanie nie pałać sympatią, bo polubiłam zarówno Pru, jak także jej kuzynkę Milly i niejednokrotnie wybuchałam śmiechem czytając niektóre ich rozmowy. Również Chris zdobył moją sympatię, podobnie jak mnóstwo innych bohaterów, którzy pojawili się w tej książce. Stąd też uważam, że również co do postaci, wprost nie ma się do czego przyczepić.
Podsumowując, książka "Szczypta miłości" to niezwykle przyjemna historia, która ukazuje, że na miłość i prawo do własnego szczęścia nigdy nie jest za późno. Osobiście jestem nią zauroczona i polecam każdemu, kto lubi powieści obyczajowe, która obracają się też wokół miłości.

Ostatnim czasem do moich rąk wpadały różne książki - czy to literatura faktu, czy też biografia Haruki Murakamiego, czy jakaś młodzieżówka... Aż nagle zapragnęłam sięgnąć po coś, co lubię najbardziej, czyli powieść obyczajową okraszoną historią miłosną i to nie taką, jak to czasami bywa w lekkich romansach, gdzie to uczucie jawi się jako zbyt banalne, a taką, która zapadnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Rzadko sięgam po literaturę faktu, ale tym razem postanowiłam zaryzykować i zabrać się za książkę "Tajniak. Prawdziwa historia.", którą napisał Joe Carter. Poniekąd zachęcił mnie do tego opis, chociaż początkowo myślałam, że jest to tak naprawdę thriller, jaki będzie trzymał w napięciu. Dopiero w momencie, gdy wzięłam już książkę w ręce i przekładałam kolejne jej strony, zrozumiałam, że mam do czynienia raczej właśnie z literaturą faktu, chociaż całość sama w sobie nie raz skłania do przemyśleń i mrozi lekko krew w żyłach.
Główny bohater tej książki to mężczyzna, który przez dwadzieścia lat dbał o to, by londyńskie ulice były bezpieczne. Stąd też całość to tak naprawdę historia opowiadana przez Joe, który swoją karierę rozpoczynał w policji, by z każdym, kolejnym rokiem iść coraz dalej i dalej, aż do momentu, gdy zostaje tajniakiem. Musi wtapiać się w tłum i budzić zaufanie przestępców, by każda jego misja osiągała sukces. Jednocześnie stara się chociaż w niewielkim stopniu być dostępnym dla swojej rodziny - która chcąc czy nie chcąc cierpi z powodu tego, że tak rzadko go widuje. Jak zatem toczą się losy tajniaka? Z jakimi przestępcami ma do czynienia? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po "Tajniak. Prawdziwa historia."
Muszę przyznać, że tę książkę przeczytałam w jeden dzień - częściowo dlatego, że tak naprawdę nie miałam wreszcie nic takiego do robienia i mogłam skupić się na nadrabianiu zaległości książkowych, a częściowo z powodu tego, że styl, jakim posługuje się autor jest przyjemny w odbiorze. Mimo że opowiada on tak naprawdę o niejednokrotnie ciężkich sprawach, to czytelnik nie ma problemu z szybkim przekładaniem kolejnych stron i szybko wciąga się do tego tajnego świata. Może jedynie momentami niektóre opisy sytuacji lekko mnie nużyły, bo chyba jednak tajne służby to nie moja bajka, ale bez wątpienia każdy, kogo interesuje taka tematyka, chętnie będzie śledził losy głównego bohatera.
To, co mi się podobało w tej książce to fakt, że porusza dosyć ciężką tematykę - bo siłą rzeczy być może każdy z nas zdawał sobie sprawę, że istnieją tajni gliniarze, ale wydaje nam się, że są oni tak naprawdę bardzo odlegli od nas. Tutaj natomiast być może jest nim ktoś w tłumie, w którym aktualnie się znajdujemy, a może nawet to ktoś z naszej rodziny pełni taką rolę? Autor porusza tutaj ciekawy problem - tajni gliniarze nie mogą się ujawniać i niejednokrotnie nawet ich najbliżsi nie wiedzą, jaką dokładnie pełnią rolę. Być może zdają sobie sprawę, że pracują w policji, ale nawet oni często nie mają świadomości, że być może dobry mąż czy też ojciec, tak naprawdę na co dzień boryka się z łapaniem najróżniejszych przestępców - począwszy od dilerów narkotyków po skorumpowanej mafii kończąc.
Co więcej, autor ukazuje, że praca tajniaka jest ciężka - musi on stworzyć swoją "drugą twarz", jaka pozwoli mu pozyskać zaufanie przestępców aż do momentu ich aresztowania. Jednocześnie ukazuje też, że praca jako tajny gliniarz to zaniedbywanie swoich bliskich i swego rodzaju niszczenie więzi, jaka ich łączy. Ta książka uświadamia bowiem, że taka praca, nie dość, że często jest niebezpieczna, to także sprawia, że ludzie zaczynają się od siebie oddalać. Jedyne, czego trochę mi zabrakło w tej książce to jakiś bardziej spektakularnych sytuacji. Co prawda niektóre lekko mogły mrozić krew w żyłach, ale jednak było ich niewiele i gdyby autor pokazał nieco więcej, nazwijmy to - grozy - całość stałaby się jeszcze bardziej atrakcyjna.
Bohaterowie zostali natomiast wykreowani ciekawie, chociaż głównie wszystko obraca się wokół głównej postaci - tajniaka Joe. Jednak oprócz niego czytelnik pozna też Emmę czy Dave, jak także wielu przestępców (jednocześnie może zastanawiać się nad motywami ich postępowania) takich, jak chociażby Ray. Każda postać wnosi coś do całej książki, stąd też uważam, że w tej kwestii autor bardzo się postarał.
Podsumowując, książka "Tajniak. Prawdziwa historia" to może nie jest arcydzieło, ale na pewno jest to godna uwagi historia, jaka skłania do przemyśleń i jednocześnie pokazuje, jak wygląda życie - zarówno zawodowe, jak także prywatne, tajnego policjanta.

Rzadko sięgam po literaturę faktu, ale tym razem postanowiłam zaryzykować i zabrać się za książkę "Tajniak. Prawdziwa historia.", którą napisał Joe Carter. Poniekąd zachęcił mnie do tego opis, chociaż początkowo myślałam, że jest to tak naprawdę thriller, jaki będzie trzymał w napięciu. Dopiero w momencie, gdy wzięłam już książkę w ręce i przekładałam kolejne jej strony,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Haruki Murakami - czyli nazwisko, które znane jest na całym świecie przez miliony osób, jakie to miały do czynienia z książkami tego autora. Dlatego być może aż wstyd się przyznać, że sama, do momentu otrzymania egzemplarza recenzenckiego "Zawód: powieściopisarz", nie sięgnęłam po żadną powieść pisarza japońskiego pochodzenia.
Zanim jednak mnie zlinczujecie, wyjaśniam, że kilkakrotnie miałam w dłoniach jakąś jego książkę, ale ostatecznie lądowała z powrotem na księgarnianej półce, gdy przypomniałam sobie, że wciąż nie wyrabiam z egzemplarzami recenzenckimi i lekturami z domowej biblioteczki - odkładałam tak więc Murakamiego wciąż "na później". Jednak postanowiłam zapoznać się z jego najnowszą książką, by może dzięki tej, swego rodzaju autobiografii, poznać w ogóle, jak wygląda warsztat pisarski tego autora i w końcu zmotywować się do sięgnięcia po jego powieści. I wiecie co? Jak tylko wygrzebię się ze stosu egzemplarzy recenzenckich, biorę się za powieści Murakamiego.
Książka "Zawód: powieściopisarz" to tak naprawdę zbiór esejów, w których to autor opisuje, co jest według niego ważne, by móc zostać pisarzem. Tak naprawdę każdy tekst jest czysto subiektywny i kilkakrotnie Haruki Murakami podkreśla, że wszelkie rady, jakie daje czy też ukazywane przykłady takich, a nie innych zachowań mogących prowadzić do zostania pisarzem, są ściśle związane z jego osobą, postrzeganiem przez niego świata i to, że działają w przypadku jego twórczości, nie zawsze będą działać, gdy weźmie się za pisanie ktoś inny. Jednak mimo to, każdy znajdzie tutaj sporo przydatnych rad, które zdecydowanie motywują do tworzenia własnych historii, jeżeli tylko ma się taki cel. Jednocześnie cała książka to swego rodzaju autobiografia - opowieść o tym, jak autorowi udało się zostać pisarzem, stąd też dla fanów twórczości Murakamiego, ta pozycja to wręcz "must read".
Muszę przyznać, że od samego początku spodobał mi się styl, jakim posługuje się autor - jest taki lekki w odbiorze, a jednocześnie widać, że bije od niego pasja. Od pierwszych stron tej książki poczułam istną sympatię do pisarza i już wtedy zrozumiałam, że popełniałam wielki błąd, do tej pory nie zapoznawszy się z żadną jego powieścią. Można by wręcz powiedzieć, że ogarnął mnie nawet lekki wstyd, bowiem Haruki Murakami jawi się jako człowiek niezwykle skromny i spokojny, a jednocześnie od razu czytelnik wyczuwa w nim kogoś wybitnego, kto znalazł pomysł na siebie (nawet, jeżeli stało się to przypadkiem, o czym sam autor wspomina) i nie bał się go zrealizować. Dlatego też całość czyta się w mgnieniu oka i ani się spostrzeże, jak dociera się do końcowej strony.
Całość otwierają rozważania o tym "Czy pisarze są z natury tolerancyjni?", po czym czytelnik przechodzi poprzez kolejne eseje, opowiadające m.in. o tym, jak to w ogóle się stało, że Haruki Murakami został pisarzem, jakie nagrody otrzymały (a które z kolei przeszły mu koło nosa), o tym, co zrobić, by stać się oryginalnym czy też jak stworzyć dobre postacie. To, co wymieniłam, to oczywiście nie wszystkie tematy, których autor podejmuje się w swojej książce, a każdy z nich wciąga czytelnika coraz bardziej sprawiając, że nagle sam zaczyna wierzyć, że jeżeli tylko lubi pisać i odpowiednio się zmotywuje do działania, to wszystko jest możliwe. Dlatego też całość czyta się niezwykle przyjemnie.
Jak już wspomniałam, to nie tylko historia tego, w jaki sposób Haruki Murakami został pisarzem, ale do tej całej historii wplatają się przeróżne rady dotyczące samego pisania powieści. Autor, co prawda w sposób subiektywny, ale wymienia, co jest najbardziej istotne, by móc stworzyć coś własnego. Z przyjemnością śledziłam więc każdą radę i nawet nie wiedzieć kiedy, zdałam sobie sprawę z faktu, że ta książka stała się dla mnie ogromną motywacją do działania i wzięcia się wreszcie w garść, by stworzyć coś swojego. Te niepozorne prawie trzysta stron sprawiły, że poczułam, iż jeżeli tylko bardzo będę chciała, to także ja mogę zostać pisarką. Nie zawsze musi być to łatwe, czasami wymaga działania przeznaczenia, ale zawsze można dążyć do tego, by napisać własną powieść, a potem kto wie - może też kolejną i kolejną...
Stąd też, podsumowując, uważam, że książka "Zawód: powieściopisarz" to po pierwsze - lektura, jaką polecam wszystkim fanom autora, bo na pewno z przyjemnością poznają opowieść o tym, w jaki sposób udało mu się zostać pisarzem, a po drugie - jest to także idealna książka dla osób marzących o pisaniu własnych powieści, bowiem w historii życia i pisania autora, wplecione zostały liczne porady, których aż żal nie wykorzystać. Dlatego też osobiście jestem szczęśliwa, że sięgnęłam po tę książkę, a teraz z większą motywacją na pewno przeczytam przynajmniej kilka powieści Haruki Murakamiego. Polecam serdecznie.

Haruki Murakami - czyli nazwisko, które znane jest na całym świecie przez miliony osób, jakie to miały do czynienia z książkami tego autora. Dlatego być może aż wstyd się przyznać, że sama, do momentu otrzymania egzemplarza recenzenckiego "Zawód: powieściopisarz", nie sięgnęłam po żadną powieść pisarza japońskiego pochodzenia.
Zanim jednak mnie zlinczujecie, wyjaśniam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie ukrywam, że uwielbiam sięgać po książki o miłości. Być może dlatego, że sama jestem swego rodzaju romantyczką i kiedy kocham, to całkowicie, całą sobą. Dlatego też postanowiłam sięgnąć po "Zachód słońca w Central Parku" autorstwa Sarah Morgan. Po przeczytaniu opisu domyśliłam się, że będzie to dosyć lekka historia i faktycznie taką mi zaserwowano. Miałam jednocześnie nadzieję, że całkowicie wciągnie mnie do swojego świata, a jednak koniec końców ta lektura pozostawiła we mnie nieco mieszane uczucia.
Główna bohaterka książki - Frankie - to dziewczyna, która panicznie boi się związków. Chowa się więc ona za wielkimi okularami, by odstraszać potencjalnych kandydatów na chłopaka, większość dni poświęca swoim roślinom, a czas wolny najchętniej spędza wraz z dobrą książką. Jednak jej lęk przed miłością wcale nie jest bezpodstawny, gdyż jako czternastolatka była świadkiem rozbicia się własnej rodziny. Ojciec odszedł do młodszej kobiety, przez co mama Frankie całkowicie się załamała i postanowiła leczyć kompleksy poprzez ciągłe, krótkie (często tak naprawdę na jedną noc) romanse. Frankie boi się więc zaangażowania, ale dobrze wie, że nie może nosić maski obojętności w nieskończoność, szczególnie, gdy stopniowo uświadamia sobie, jak wiele znaczy dla niej Matt - brat jej najlepszej przyjaciółki. Co więcej i ona nie jest mu obojętna, jednak mężczyzna nie wie, co zrobić, by Frankie mu zaufała. Jak zatem potoczą się losy tej dwójki? Czy kobieta w końcu uwierzy w istnienie prawdziwej miłości? A może jednak Mattowi nie uda się przekonać do siebie Frankie? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Zachód słońca w Central parku".
To moje pierwsze spotkanie z historią stworzoną przez tę autorkę, dlatego też nie byłam pewna, czego mogę się spodziewać. Jeżeli chodzi o styl, którym się posługuje, to na pewno trzeba podkreślić, że jest on niezwykle lekki w odbiorze, przez co książkę czyta się w mgnieniu oka. Nie ma tutaj rozwleczonych zdań czy zbędnych opisów, a język jest dosyć przyjemny i prosty. Pod tym względem nie mam książce nic do zarzucenia. Co więcej, każdy rozdział rozpoczyna się krótkim zdaniem, jakie w pewien sposób stanowi "zabawne motto" czy też wprowadza w wydarzenia, które mają nastąpić. Ten zabieg przypadł mi do gustu i uważam, że urozmaicił całą historię.
Gdyby zastanowić się, o czym jest ta opowieść, to z pewnością można doszukać się tutaj kilku poruszonych przez autorkę problemów. Pierwszym z nich jest skierowanie uwagi na fakt, że pewne wydarzenia z dzieciństwa są w stanie wpłynąć na osobowość człowieka i jego dalsze życie. Rany, jakie powstały we Frankie, gdy była młodszą dziewczynką sprawiły, że bała się sięgnąć po prawdziwe szczęście. Jednak jej postawa pokazuje także to, iż czasami dobrowolnie wmawiamy sobie coś tylko dlatego, bo próba zmiany kosztowałaby nas o wiele więcej wysiłku aniżeli ciągłe chowanie się we własnej skorupie. Drugą rzeczą, na jakiej skupia się ta opowieść to pokazanie, jak ważna jest prawdziwa przyjaźń - ta, która łączyła Frankie z jej najlepszymi przyjaciółkami: Paige oraz Evą była nierozerwalna i wszystkie dbały o tę relację. Trzecią natomiast jest pokazanie, że czasami podstawą prawdziwej miłości może być przyjaźń i tylko od nas zależy, czy podejmiemy ryzyko, by przemienić ją w coś głębszego.
Jednak tak, jak wspomniałam na samym początku, ta książka wywołała we mnie bardzo mieszane uczucia. Niestety, ale oprócz tych pozytywnych aspektów, o jakich wspomniałam, jest też kilka drobnych minusów. Po pierwsze, ta historia jest aż do bólu przewidywalna. W zasadzie z każdą kolejną stroną wiedziałam, do jakiego końca zmierzam i mało co byłoby w stanie mnie tutaj zaskoczyć. Po drugie natomiast, sporo jest w tej książce... nadmiernej bezpośredniości. Już wyjaśniam o co chodzi. A no o to, że odniosłam wrażenie, jakby dla bohaterów tej książki głównym wyznacznikiem życia uczuciowego był jedynie seks i nic więcej. Poniekąd autorka chciała ukazać, że fundamenty związku buduje się na przyjaźni, ale miałam wrażenie, że w pewnym sensie według niej, zanim wyzna się sobie uczucia, to lepiej jest się ze sobą przespać - ot, tak po prostu przejście z fazy przyjaźni do romansu, a dopiero potem ewentualnie można myśleć o związku. Oczywiście nie mam nic przeciwko wszelkim opisom uniesień czy też ogólnie wplataniu seksu do książek, ale jeżeli, w co drugim rozdziale, jedna czy druga bohaterka rozpacza, jakie to ma "fatalne życie łóżkowe", to trochę robi się to już nudne.
Bohaterowie z kolei zostali wykreowani dosyć ciekawie, ale także miałabym do niektórych z nich kilka małych zastrzeżeń. Polubiłam dosyć kreację Frankie, chociaż w pewnym momencie miałam ochotę nią potrząsnąć i powiedzieć: dziewczyno, masz tyle lat, że wzięłabyś się w końcu w garść i nie uważała, że każdy związek musi skończyć się porażką! Polubiłam natomiast Paige, bo była taką "trzeźwo myślącą" postacią, a także Matta, jaki to akurat bardzo przypasował mi do roli głównego, męskiego bohatera. Nie sposób zapomnieć także o charyzmatycznej i momentami zabawnej Evie. Oprócz tych bohaterów pojawili się też inni, poboczni, przy czym spośród nich najbardziej polubiłam jedną z współpracownic Matta - Roxie, która była kobietą pełną siły i wiedzącą, jakie powinna podejmować decyzje.
Podsumowując, książka "Zachód słońca w Central Parku" to lekka lektura, idealna na jakiś jeden wieczór, która porusza kilka ciekawych i może nawet w pewnym sensie trudnych tematów (jak chociażby rozwód rodziców), a jednocześnie momentami razi swoją nadmierną przewidywalnością. Mimo to nie żałuję, że po nią sięgnęłam, ale być może jestem już trochę za stara na takie aż przesłodzone i zbyt przewidywalne historie. Niemniej myślę, że młodszym osobom, przede wszystkim raczej czytelniczkom, ta książka może przypaść do gustu.

Nie ukrywam, że uwielbiam sięgać po książki o miłości. Być może dlatego, że sama jestem swego rodzaju romantyczką i kiedy kocham, to całkowicie, całą sobą. Dlatego też postanowiłam sięgnąć po "Zachód słońca w Central Parku" autorstwa Sarah Morgan. Po przeczytaniu opisu domyśliłam się, że będzie to dosyć lekka historia i faktycznie taką mi zaserwowano. Miałam jednocześnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnio staram się wreszcie nadrabiać egzemplarze, jakie docierają do mnie co jakiś czas. Na kolejny rzut poszła więc książka "Siracusa", którą napisała Delia Ephron. Szczerze powiedziawszy nie miałam pojęcia, czego się spodziewać i jeżeli już, to nastawiałam się na swego rodzaju powieść obyczajową, a nie, jak to zostało zaznaczone na jednym z portalów czytelniczych gatunkiem "thriller". Gdyby tak się zastanowić, to faktycznie pojawił się w tej książce wątek, który trzymał w napięciu. Jednak koniec końców cała książka pozostawiła we mnie mieszane odczucia.
Dwa małżeństwa, które pozornie są zaprzyjaźnione, postanawiają wspólnie wyjechać na wakacje. Mają zwiedzić chociażby Rzym, lecz przede wszystkim Siracusę - miejsce szczególnie ważne dla jednej z kobiet. Jednak każde z tych małżeństw przeżywa swoje własne kryzysy. Finna oraz Taylor nie łączy ze sobą praktycznie nic: on - wspomina swój dawny romans z Lizzie, gdy jego żona skupiona jest tylko na córce Snow, dziewczynce dziwnie milczącej i nieco przerażającej swoim zachowaniem. Z kolei w drugim małżeństwie Lizzie nie ma pojęcia, że jej mąż Michael od dawna ma romans. Żadne z małżeństw nie spodziewa się, że te wakacje całkowicie mogą odmienić ich życie... Co też takiego wydarzy się na Sriacusie? Czy okaże się, że kłamstwo ma krótkie nogi? Jakie udział w poszczególnych wydarzeniach będą mieć bohaterowie? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę Delii Ephron.
Zacznę od stylu, jakim posługuje się autorka. Muszę przyznać, że akurat tutaj nie mam wiele do zarzucenia, ponieważ pisze ona całkiem lekko i w taki sposób, że książkę czyta się w mgnieniu oka. Tak naprawdę sama przeczytałam ją raptem w dwa dni (gdybym czytała ciągiem pewnie zajęłoby mi to jedną dobę) i być może głównie dlatego, że język tej książki jest bardzo przystępny dla czytelnika. Co do natomiast konstrukcji całości - każdy rozdział zatytułowany jest imieniem danego bohatera i to właśnie ta osoba pełni wówczas rolę narratora. Z jednej strony ten zabieg działał na plus, bo cała opowieść ciągle się uzupełniała, lecz z drugiej strony momentami wprowadzało to niepotrzebny zamęt. Stąd też być może gdyby autorka postawiła jednak na inny rodzaj narracji, chociażby trzecioosobową, całość wypadłaby o wiele lepiej.
Sam pomysł na fabułę był dosyć... dziwny. Poniekąd książka ta ma swoje plusy, bo pokazuje, że czasami niektóre małżeństwa tylko pozornie wydają się być szczęśliwe, a tak naprawdę opierają się przede wszystkim na kłamstwach. Autorka poprzez swoją powieść świetnie ukazuje, do czego prowadzi zatajanie prawdy nawet, jeżeli początkowo wydaje się to być błahostką. Jednocześnie uświadamia, że ludzkie relacje bywają niezwykle skomplikowane - czasami podejmujemy decyzje, których potem żałujemy, ale nie jesteśmy w stanie ich odwrócić. Jednak najbardziej istotny jest fakt, jak ta książka świetnie pokazuje, że czasami jesteśmy postawieni przed wyborami, które są niezwykle trudne i to, co zdecydujemy może pokazać, jakimi ludźmi tak naprawdę jesteśmy i jak wiele znaczy dla nas człowieczeństwo.
Jednak pojawiło się w tej książce też parę rzeczy, które nie do końca do mnie przemówiły. Przede wszystkim niby mały wątek trzymający w napięciu tak naprawdę, moim zdaniem, był nieco przewidywalny. Spodziewałam się, że wydarzy się coś tego typu, zastanawiałam się jedynie, jak autorka postanowi ostatecznie zakończyć książkę - oczywiście tego Wam nie zdradzę, musicie sami się przekonać, jeżeli zechcecie sięgnąć po tę lekturę. Co więcej, z jednej strony napisałam, że autorka ukazuje, iż czasami nie każde małżeństwo jest doskonałe, chociaż stwarza takie pozory i to fajnie, iż książka porusza takie problemy. Ale z drugiej strony właśnie początkowo nie mogłam się przekonać do takiego pomysłu na fabułę, gdzie mamy dwa małżeństwa, z których każde jest, co tu dużo mówić - po prostu lekko (lub mniej lekko) spieprzone. Wydawało mi się to być zbyt dużą dramaturgią i też ukazaniem świata poprzez pryzmat tych związków, jakie się nie udają. Jednak być może po prostu wolę, gdy książki opowiadają o szczęśliwych sprawach. ;)
Jeżeli chodzi o bohaterów, tutaj mam mieszane uczucia. Na pewno autorka stworzyła bardzo ciekawe i różnorodne postacie. Każdy z tej głównej czwórki, no, a w zasadzie piątki (licząc dziewczynkę Snow) bohaterów był całkowicie inny i pokazywał swoją postawą różnorodne podejście do życia. Nie każdego z nich polubiłam, a w zasadzie chyba najbardziej przypadła mi do gustu Lizzie, ale na pewno każdy z nich wnosił coś do całej historii i sprawił, że jeśli o postacie chodzi, nie były one zbyt schematyczne i to mi się podobało. Jednak mimo to niektórzy z nich doprowadzali mnie do szału - jak chociażby zachowujący się jak nastolatek, Finn, czy też zbyt poważna i próbująca być idealną - Taylor. Natomiast niezwykle ciekawie autorka wykreowała Snow i sprawiła, że jej kreacja lekko mroziła krew w żyłach.
Podsumowując, książka "Siracusa" to historia, która ukazuje, że czasami w małżeństwie nie zawsze bywa kolorowo. Jednocześnie uświadamia, iż kłamstwo nie popłaca i może przynieść o wiele więcej złego szybciej, niż nam się to wydaje. Jednak nie jest to też książka arcydzieło, które zapamiętałabym na długo - jak najbardziej można po nią sięgnąć, bo niesie swego rodzaju przesłania, ale z drugiej strony momentami lekko rozczarowuje czy też irytuje niektórymi bohaterami. Stąd też wybór, czy po nią sięgnąć - zostawiam Wam samym.

Ostatnio staram się wreszcie nadrabiać egzemplarze, jakie docierają do mnie co jakiś czas. Na kolejny rzut poszła więc książka "Siracusa", którą napisała Delia Ephron. Szczerze powiedziawszy nie miałam pojęcia, czego się spodziewać i jeżeli już, to nastawiałam się na swego rodzaju powieść obyczajową, a nie, jak to zostało zaznaczone na jednym z portalów czytelniczych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niektóre książki mają w sobie coś takiego, co od razu przyciąga do siebie czytelnika. Tak też było w przypadku historii "Droga do Ciebie" autorstwa J.P.Monningera. Gdy tylko zobaczyłam okładkę, a przede wszystkim zapoznałam się z opisem fabuły, wiedziałam, że muszę po tę lekturę sięgnąć. Zanim jednak się za nią zabrałam, napotkałam na swojej drodze różne recenzje - jedne były na plus, gdy inne niekoniecznie chwaliły całość. Stąd też cieszę się, że mogłam sama zobaczyć, jakie wrażenie wywrze na mnie ta historia... I okazało się, iż lekko złamała mi serce sprawiając, że z kącików moich oczu mimowolnie popłynęły łzy wzruszenia.
Główna bohaterka, tudzież narratorka całej powieści, Heather - to dziewczyna, jaka dopiero co ukończyła studia i czeka ją teraz wspaniała kariera w Bank of America. Zanim to jednak nastąpi, postanawia ona wraz z dwiema najlepszymi przyjaciółkami - Amy oraz Constance udać się w podróż po Europie. Całkowicie zaplanowana wycieczka straci na znaczeniu już w chwili, gdy podczas jazdy pociągiem do Amsterdamu, Heather pozna Jacka - mężczyznę, który podróżuje śladem swojego dziadka, jaki to niegdyś wracając z wojny, postanowił wszelkie wspomnienia spisać w dzienniku... Niewinny flirt zaczyna przeradzać się w głębokie uczucie. Jednak każdy ma swoje tajemnice, tak też i mężczyzna ma swój sekret, który jest w stanie zmienić wszystko. Jak zatem potoczą się losy tej dwójki? Czy uczucie, jakie zaczyna ich łączyć będzie w stanie przetrwać? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Droga do ciebie".
Zacznę od stylu, jakim posługuje się autor. Jest on lekki w odbiorze, ale jednocześnie nie brakuje w nim zdań, które są w stanie skłonić czytelnika do przemyśleń. Co więcej, język jest niezwykle emocjonalny. Może to nie tak, że te wszelkie uczucia przelewają się przez całą książkę, ale zdecydowanie autor potrafi kolorować niektóre fragmenty tak, że dotykają one gdzieś głęboko czytelnika sprawiając, że sam zaczyna odczuwać te same emocje, co bohaterowie. Tę historię, gdy już przysiądzie się do jej czytania, kończy się w mgnieniu oka. Sama - gdyby nie fakt, że w ostatnich tygodniach mam bardzo ograniczony czas - pewnie skończyłabym ją o wiele wcześniej, bo gdy już poświęciłam jej jeden wieczór to potrafiłam przeczytać wtedy trzy czwarte powieści. Stąd też tę książkę się pochłania i z każdym rozdziałem chce się więcej i więcej.
Autor stworzył ciekawą fabułę, która zapewne większości z Was wyda się być typowym romansidłem. Na pozór tak - jest to książka, która opiera się głównie na miłości między dwójką ludzi - ale jednak oprócz tego wspaniałego uczucia, dotyczy także innych spraw. Tak naprawdę sporo jest tutaj o życiu samym w sobie: o troskach dnia codziennego, o tym, jak często trzeba dokonywać różnych wyborów, o tym, że często los rzuca nam kłody pod nogi, nie pytając o wiek czy status społeczny.
Ta historia pokazuje także, że każdy z nas powinien nauczyć się w pełni żyć, a nie tylko egzystować czy też spędzać kolejne dni według stale utartego schematu. Czasami warto jest zrobić coś, co całkowicie wydaje się do nas niepodobne, bo kto wie - być może odmieni w jakiś sposób nasze życie bądź też nas samych? Tak więc historia Heather i Jacka wcale nie jest tylko płatkami róż usłanymi pod ich nogami, ale też kolcami, jakie boleśnie wbijają się w ich uczucie. Krótko mówiąc - to piękna historia, jaka wywołała we mnie mnóstwo emocji, ostatecznie sprawiając, że nie mogłam powstrzymać kilka łez, które usilnie pragnęły popłynąć z moich oczu.
Bohaterowie zostali wykreowani ciekawie. Jeżeli chodzi o Heather początkowo lekko mnie irytowała, ale z czasem poczułam do niej swego rodzaju sympatię, a przynajmniej byłam w stanie ją zrozumieć. Z kolei Jack to akurat postać, jaką bardzo polubiłam od samego początku - spontaniczny, wesoły, chociaż tak naprawdę mający własne sekrety, to mimo to ciągle z uśmiechem na ustach. Bardzo pozytywnymi postaciami byli także Constance oraz Raef, natomiast Amy nie wniosła moim zdaniem zbyt dużo do tej książki.
Podsumowując, osobiście nie żałuję, że sięgnęłam po tę książkę, a wręcz przeciwnie - bardzo przypadła mi do gustu. Jeżeli więc macie ochotę na romans, który ma w sobie przesłanie, to nie wahajcie się, tylko sięgnijcie po tę książkę - warto.

Niektóre książki mają w sobie coś takiego, co od razu przyciąga do siebie czytelnika. Tak też było w przypadku historii "Droga do Ciebie" autorstwa J.P.Monningera. Gdy tylko zobaczyłam okładkę, a przede wszystkim zapoznałam się z opisem fabuły, wiedziałam, że muszę po tę lekturę sięgnąć. Zanim jednak się za nią zabrałam, napotkałam na swojej drodze różne recenzje - jedne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy otrzymałam propozycję zrecenzowania książki "Jazda na rydwanie" początkowo nie miałam bladego pojęcia, czego też mogę się spodziewać. Wręcz obawiałam się tej historii, szczególnie, że do tej pory nie miałam pojęcia ani o samym tytule ani o jego autorze. Jednak z drugiej strony coś mnie do tej książki przyciągało i tym samym postanowiłam zaryzykować, by ostatecznie móc stwierdzić na pewno jedno: autor tej powieści to człowiek z ogromną pasją i zaangażowaniem, jaki zasługuje na to, by jego książka stała się znana. Chociaż nie wszystko w tej lekturze mi przypasowało, to jednego jestem pewna - autor włożył w jej napisanie mnóstwo pracy i wysiłku, a to się docenia i to bardzo.
Głównym bohaterem książki jest Robert Meissner, którego czytelnik poznaje w momencie, gdy w roku 1938 w Bydgoszczy zostaje zaproszony na szkolny bal przez Wikę - dziewczynę, jaka usilnie próbuje oderwać od siebie przezwisko "Pyzy" (chociaż do tej ksywki już od dawna jej daleko). Od tego momentu rozpoczyna się szereg wydarzeń - w tym wojna, przemieszczanie się Roberta z jednego kraju do drugiego, różne, miłosne perypetie... Krótko mówiąc: czytelnik przez całą książkę śledzi losy przede wszystkim Roberta, w którego życiu pojawiają się coraz to nowsi bohaterowie. Jaki zatem jest główny bohater? Co takiego spotyka na swojej drodze? Jak radzi sobie z każdą sytuacją? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Jazda na rydwanie".
Cóż to była za lektura! Po pierwsze - początkowo byłam lekko przerażona jej wielkością. Chociaż całość czytałam w wersji elektronicznej, to widok ilości stron sprawiał, że obawiałam się, iż mój wewnętrzny "leń" stwierdzi, że i tak nie ma szans przebrnąć przez tę książkę. Jednak gdy tylko zaczęłam ją czytać, okazało się, iż moje obawy były bezpodstawne, ponieważ tę historię pochłania się w mgnieniu oka. Wszystko za sprawą stylu, jakim posługuje się autor - lekki w odbiorze, a jednocześnie nie za banalny, do tego ciekawe opisy większości sytuacji oraz dobra kreacja bohaterów sprawia, że od tej lektury nie da się oderwać. Stąd też pomimo jej obszerności, osobiście wsiąknęłam w całość na tyle, iż przeczytanie jej z moim napiętym grafikiem życiowym (ostatnim czasem) i tak poszło mi bardzo szybko.
Co jest istotne to fakt, że tej książki nie da się zakwalifikować do jednego, konkretnego gatunku. Początkowo wydaje się to być powieść obyczajowa, by jednocześnie z czasem zamieniać się w historię swego rodzaju szpiegowską, do tego okraszoną szczyptą romantyzmu i nawet większą łyżką erotyki, jak także ogromną dawką ważnej dziedziny nauki - historii. Tym samym całość to taki "miszmasz" gatunków oraz różnych stylów i chociaż pozornie tworzy to wrażenie "chaosu", tak naprawdę wszystko idealnie tutaj pasuje i sprawia, że całość staje się jeszcze bardziej atrakcyjna. Widać, że autor poświęcił sporo czasu by zdobyć informacje chociażby o czasach wojny, by stworzyć klimat lat, w jakich dzieją się wydarzenia, a całość rozgrywa się od 1938 do, ho ho jak długiego okresu czasu, bo aż do 1974 roku. Tym samym wielki plus za stworzenie tak misternej i pełnej różnych gatunków powieści, jaka dodatkowo w pewnym sensie jest też lekcją historii.
Ta książka ukazuje tak naprawdę wiele spraw - chociażby to, że czasami nie wszystko pozornie układa się tak, jakbyśmy chcieli, a mimo to jesteśmy w stanie wyjść z opresji, jeśli tylko zastosujemy ku temu dobrą taktykę. Co więcej, w moim odczuciu, ta historia pokazuje też, czym jest chciwość i jak często potrafi zaślepić człowieka. To naprawdę dobra lektura warta przeczytania, ale... No i tutaj pojawia się mój maleńki zarzut: nie do końca trafiała do mnie wizja "Roberta - Casanovy", który zakochuje się w kobietach od pierwszego wejrzenia i dla każdej z nich jawi się niczym "ogier marzeń" (wybaczcie te banalne porównania, ale nie mogłam się powstrzymać :D). Po prostu to nie tak, że erotyka mnie jakoś razi w książkach - oczywiście, że nie, bo pisać można o wszystkim, po prostu czasami, głównie początkowo, nie mogłam nadąrzyć nieco za życiem miłosnym głównego bohatera. Poza tą drobną uwagą, książkę zaliczam do jak najbardziej udanych.
Bohaterowie zostali wykreowani ciekawie, chociaż jak już wspomniałam - to głównie losy Roberta tutaj śledzimy, a tym samym jego postać wiedzie prym. Jak też napisałam, bawił mnie jako ten typ "casanovy", ale poza tym posiadał on też wiele intrygujących cech charakteru, stąd też siłą rzeczy czytelnik z przyjemnością śledził jego losy. Autor stworzył też inne, ciekawe postacie, a każda z nich idealnie dopełniała całą historię.
Podsumowując, polecam Wam sięgnięcie po tę książkę. Szczególnie, że jest to debiut, który uważam za jak najbardziej udany. Co więcej, podkreślę to jeszcze raz - autor to zdecydowanie człowiek z pasją i mam nadzieję, że będę miała okazję jeszcze kiedyś sięgnąć po inne jego książki.

Kiedy otrzymałam propozycję zrecenzowania książki "Jazda na rydwanie" początkowo nie miałam bladego pojęcia, czego też mogę się spodziewać. Wręcz obawiałam się tej historii, szczególnie, że do tej pory nie miałam pojęcia ani o samym tytule ani o jego autorze. Jednak z drugiej strony coś mnie do tej książki przyciągało i tym samym postanowiłam zaryzykować, by ostatecznie móc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powieści obyczajowe mają to do siebie, że siłą rzeczy coś mnie do nich przyciąga. Być może sięgam po nie tak chętnie, bo na ogół nawet jeżeli są fikcją literacką, to dotykają spraw całkowicie przyziemnych - takich, jakie mogą spotkać każdego człowieka. Dlatego też z wielką ciekawością postanowiłam sięgnąć po "Wzgórze niezapominajek" Anny Bichalskiej. Będąc już po lekturze muszę stwierdzić, że ta historia bardzo przypadła mi do gustu, lecz przede wszystkim - dzięki tej książce poczułam się tak, jakbym przeniosła się dokładnie do miejsca, w którym odbywa się cała akcja - miejscowości pełnej spokoju i dającej ukojenie dla duszy.
Główna bohaterka książki, tudzież narratorka wydarzeń - Lena - jest kobietą, jaka wiodła poukładane życie. Być może nie do końca satysfakcjonujące, ale przynoszące jej spokój ducha. Kiedy jednak zamiast planowanego ślubu, następuje rozstanie, kobieta postanawia udać się na jakiś czas do rodzinnej miejscowości położonej nad jeziorem, by właśnie tam, z pomocą babci, móc uleczyć złamane serce. Nie spodziewa się jednak, że odkrycie jednego listu zmieni całkowicie jej życie. W szkatułce w niezapominajki czeka na nią list pełen wskazówek, pochodzący od Julii - najlepszej przyjaciółki kobiety z lat dzieciństwa, która to zmarła rok wcześniej. Ta zagadka dotyczy nie tylko Leny, ale też paru bliskich jej osób. Główna bohaterka postanawia poznać tajemnice z przeszłości. Jak zatem potoczą się jej losy? Odpowiedzi na jakie pytania odnajdzie w kolejnych listach pozostawionych przez Julię? Co jeszcze wydarzy się w Błękitnych Brzegach? Jeżeli jesteście tego ciekawi, sięgnijcie po "Wzgórze niezapominajek".
Wielu czytelników ma dziwnym trafem jakąś nieuzasadnioną niechęć, by sięgać po książki polskich autorów, a przecież to co nasze, rodzime powinno przyciągać jeszcze bardziej. Dlatego sama, jeżeli tylko mam taką możliwość i wystarczającą ilość czasu wolnego, daję szansę polskim nazwiskom, jakich do tej pory nie miałam szansy poznać. Od razu przyznaję więc, że styl, jakim posługuje się Anna Bichalska niezwykle przypadł mi do gustu. Jest on lekki w odbiorze, przez co całość czyta się w mgnieniu oka i wręcz ciężko jest się oderwać od tej historii, a jednocześnie ma ona coś takiego w swoim stylu, co dotyka czytelnika do głębi. Przede wszystkim buduje często zdania, jakie trafiają gdzieś na dno ludzkiego serca wywołując emocje. No właśnie - bo chyba to główna zaleta stylu autorki - potrafi ona malować różnego rodzaju uczucia, wplatając je w każdy rozdział. Czytelnik czuje więc zarówno radość, złość, gniew, rozgoryczenie, smutek - wszystkie emocje mieszają się ze sobą wywołując zarówno wybuchy śmiechu, ale też łzy wzruszenia. Dlatego też z przyjemnością czytałam tę historię i nie mogłam oderwać się od przekładania kolejnych i kolejnych jej stron, jednocześnie chcąc, by ta książkowa wędrówka trwała jak najdłużej.
Przede wszystkim jest to historia, która dla wielu osób w pewnym sensie może wydawać się nieco przekoloryzowana i faktycznie - sama mogłabym stwierdzić, że co jak co, ale w niektóre wydarzenia może ciężko byłoby uwierzyć, że aż tak plączą się ze sobą tworząc jedność. Mimo to akurat mnie to nie przeszkadzało, a wręcz przeciwnie - uważam, że autorka stworzyła przepiękną opowieść przede wszystkim o tym, że życie często płata nam figla i nie zawsze to, co nas spotykało do tej pory jest jedyne i prawdziwe. To także historia, jaka pokazuje siłę miłości w każdym jej wymiarze - zarówno jeżeli chodzi o miłość rodzicielską, taką między rodzeństwem czy też tą, która tworzy się między dwojgiem osób. Jednak oprócz miłości, ta książka ukazuje także czym jest prawdziwa przyjaźń oraz uświadamia coś niezwykle ważnego - nigdy nie można się poddawać i zawsze powinno się dążyć do spełnienia swoich marzeń oraz planów.
To, co również przypadło mi do gustu, to fakt, że historia toczy się jakby w dwóch płaszczyznach czasowych - jedna to teraźniejszość opowiadana z perspektywy Leny, druga to przeszłość, gdzie występuje narrator trzecioosobowy i ta część dotyczy przede wszystkim Julii. Dzięki temu czytelnik stopniowo odkrywa coraz więcej i więcej, a ta zawiła układanka zaczyna się zlepiać w jedną, spójną całość.
Jedyne zastrzeżenie, jakie mam to raptem kilka błędów logicznych - a może to ja źle coś skojarzyłam, ale miałam wrażenie, że czy to jakieś imię w danym miejscu mi się nie zgadzało czy też niektóre sytuacje były troszeczkę niejasne. Drugie natomiast zastrzeżenie skierowane jest natomiast nie ku historii i autorce, a korekcie - jak rzadko się to zdarza, gdy czytam książki tego wydawnictwa, tak tym razem trafiłam na parę literówek. Jednak nie wpływa to na fakt, że cała historia niezwykle przypadła mi do gustu.
Bohaterowie zostali wykreowani ciekawie. Bardzo polubiłam główną postać, czyli Lenę. Była kobietą, którą los kilkakrotnie doświadczył, a jednak starała się wychodzić z twarzą z każdej sytuacji. Bardzo przypadła mi do gustu także postać Marcina oraz jego kochana córeczka Ada - tej dziewczynki nie dało się nie polubić! Równie ważną bohaterką tej książki jest babcia Florentyna - ilekroć czytałam wydarzenia z nią w roli głównej czułam jakąś taką beztroskę dzieciństwa. Jeszcze sporo postaci się tutaj przewija, w tym oczywiście też Julia i każdy z bohaterów wnosi coś do tej historii.
Podsumowując, polecam Wam sięgniecie po "Wzgórze niezapominajek", bo jest to ciekawa, pełna emocji opowieść, która będzie idealna na taki właśnie letni czas. Osobiście spędziłam przy niej miłe chwile i cieszę się, że po nią sięgnęłam.

Powieści obyczajowe mają to do siebie, że siłą rzeczy coś mnie do nich przyciąga. Być może sięgam po nie tak chętnie, bo na ogół nawet jeżeli są fikcją literacką, to dotykają spraw całkowicie przyziemnych - takich, jakie mogą spotkać każdego człowieka. Dlatego też z wielką ciekawością postanowiłam sięgnąć po "Wzgórze niezapominajek" Anny Bichalskiej. Będąc już po lekturze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ostatnim czasem rzadko sięgam po młodzieżówki. Być może stwierdziłam, że przejadła mi się nieco taka literatura, a może po prostu już z niej wyrosłam. Jednak od czasu do czasu pozwalam sobie na sięgnięcie po jakąś lekką historię, gdzie prym wiodą nastolatkowie. Dlatego też postanowiłam zapoznać się z historią "Indeks szczęścia Juniper Lemon", którą to napisała Julie Israel. Nie stawiałam tej książce żadnych poprzeczek, co by się w razie czego nie rozczarować. Potraktowałam ją jako taką wakacyjną (bo takie skojarzenie wywołuje okładka) opowieść. Wiecie jednak, co się okazało? Urzekła mnie ta pozornie banalna historia, bo mimo swojej lekkości dotyczy tak naprawdę trudnej sprawy - śmierci ukochanej osoby i koniec końców całość skłania do refleksji.
Główna bohaterka, tudzież narratorka całej tej historii - Juniper - to dziewczyna, której świat wywrócił się do góry nogami w momencie, kiedy to jej ukochana, starsza siostra Camie, zginęła w wypadku samochodowym. Od tamtej chwili minęło sześćdziesiąt pięć dni, podczas których Juniper jakoś próbowała pogodzić się z myślą, że jej siostra odeszła na zawsze. Kiedy jednak znajduje ona przypadkiem list zaadresowany do tajemniczego "Ty", będący autorstwa Camie - dziewczyna jest w szoku. Nie miała pojęcia o sekretnym związku siostry i ma wrażenie, że tak naprawdę nigdy dobrze jej nie znała. Postanawia odszukać w jakiś sposób tajemniczego chłopaka, by móc dostarczyć mu znaleziony list... i pewnie wszystko byłoby pięknie, gdyby tego samego dnia nie zgubiła przypadkiem jednej, pozornie nieznaczącej fiszki ze swojego codziennego "indeksu szczęścia - takiej, jaka zawiera tajemnicę, której nikt nie może poznać. Czym kończy się grzebanie w cudzych śmieciach? Czy Juniper uda się odnaleźć fiszkę, a także odkryć tożsamość tajemniczego "Ty"? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę Julie Israel.
Zacznę od stylu, jakim posługuje się autorka. Muszę przyznać, że jest on naprawdę lekki w odbiorze, a jednocześnie nie razi mnie tak, jak często zdarza się to w przypadku młodzieżówek. Co mam na myśli poprzez to stwierdzenie? A no fakt, że autorka posługuje się jednocześnie językiem, który sprawia, że książkę czyta się w mgnieniu oka, ale potrafi budować też takie fragmenty, jakie zapadają czytelnikowi w pamięci. Nie ma tutaj typowego, bardzo banalnego i zbyt prostego stylu - jest on dostosowany do młodzieży, ale jednocześnie będzie trafiał i do starszych osób, tak, jak chociażby trafił do mnie. Książkę przeczytałam więc z przyjemnością i ani się spojrzałam, jak przebrnęłam przez całą lekturę.
Kiedy patrzy się na okładkę tej historii, wydawać by się mogło, że będzie ona właśnie taka lekka i niezobowiązująca, idealna na lato - i tak, coś w tym jest, ale jednocześnie to także opowieść mająca swoje drugie dno i swego rodzaju przekaz. Przede wszystkim pokazuje, czym jest strata i jak bardzo odciska ona swoje piętno na ludziach. Uświadamia nam, że każdy inaczej przechodzi swoją żałobę - jeden będzie usilnie chwytał się wszelkich wspomnień, by wciąż czuć się tak, jakby ukochana osoba była blisko, ktoś inny zaszyje się w swoich czterech ścianach i pozwoli depresji małymi kroczkami owładnąć jego umysłem, a jeszcze inna osoba będzie udawać, że nic się nie dzieje, chociaż w środku ciągle rozsypuje się na nowo. Autorka świetnie pokazała więc, iż każdy przeżywa żałobę inaczej i chociaż ludzi łączy jedno: chęć cofnięcia czasu, pragnienie, by niektóre sprawy nie okazały się prawdziwe, to koniec końców każdy z nich musi przejść własne etapy pogodzenia się z obecnym stanem rzeczy.
Chociaż wspomniałam, że ta historia dotyka trudniejszego problemu, jakim jest właśnie żałoba po stracie bliskiej osoby, to mimo wszystko wciąż pozostaje tą lekką i przyjemną lekturą, jaką śmiało można pochłonąć w jeden wieczór. Ta książka pokazuje, że czasami wydarzeniami rządzą przypadki i los niejednokrotnie może płatać nam figla. Uświadamia także, jak ważna jest przyjaźń i wzajemne zrozumienie - bo nawet gdy popełnia się błędy, to prawdziwi przyjaciele ostatecznie są w stanie je wybaczyć. Jednak co było przeurocze i jaki to wątek bardzo, ale to bardzo polubiłam - to pojawienie się oczywiście uczucia, jakie stopniowo rozwija się pomiędzy Juniper, a jednym z męskich bohaterów. To, co ich łączyło uważam, że było wręcz urzekające.
Bohaterowie zostali wykreowani ciekawie i co najważniejsze - nie dało się ich nie lubić. Już począwszy od Juniper, która to jak na nastolatkę była niezwykle dojrzała i chociaż czasami zachowywała się zabawnie (jak to zresztą na jej wiek przystało), to potrafiła także podejmować ważne decyzje. Bardzo polubiłam jej postać, podobnie jak obdarzyłam sympatią Brada - swego rodzaju buntownika, który także skrywa własne tajemnice. Moją sympatię otrzymali także Nate, Kody czy Angela. Stąd też uważam, że bohaterowie również stanowią mocną część tej książki.
Podsumowując, polecam Wam sięgnięcie po "Indeks szczęścia Juniper Lemon", bo jest to pozornie banalna historia, która mimo wszystko dotyka także trudnych tematów. Co więcej, czyta się ją w mgnieniu oka, dlatego będzie idealną lekturą na jakiś wakacyjny wieczór.

Więcej recenzji na: www.chaosmysli.blogspot.com

Ostatnim czasem rzadko sięgam po młodzieżówki. Być może stwierdziłam, że przejadła mi się nieco taka literatura, a może po prostu już z niej wyrosłam. Jednak od czasu do czasu pozwalam sobie na sięgnięcie po jakąś lekką historię, gdzie prym wiodą nastolatkowie. Dlatego też postanowiłam zapoznać się z historią "Indeks szczęścia Juniper Lemon", którą to napisała Julie Israel....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Nie mogę liczyć na uznanie i podziw innych, jeśli nie mam go sama dla siebie. Kierunek jest jeden: z wewnątrz na zewnątrz. To ja muszę unieść głowę do góry, aby inni zobaczyli, że mam ją dumnie podniesioną."

Istnieją takie książki, po które początkowo obawia się sięgnąć, by ostatecznie odłożywszy je na półkę móc stwierdzić, że to była dobra, wartościowa lektura. Taką właśnie historią jest "Ambasadorowa" autorstwa Edyty Włoszek. Kiedy otrzymałam możliwość rozpoczęcia współpracy z nowym wydawnictwem i na pierwszy rzut miała pójść właśnie ta książka, wahałam się, czy aby na pewno taki zarys fabuły przypadnie mi do gustu. Jednak po zastanowieniu i doczytaniu, że ta historia wydarzyła się naprawdę, doszłam do wniosku, że może być ona niezwykle pouczająca. I wiecie co? Teraz, dosłownie zamknąwszy niedawno tę lekturę, muszę stwierdzić, że to bardzo wartościowa i godna polecenia opowieść, jaką powinna przeczytać każda kobieta, a już szczególnie te z nas, które zmagają się z toksycznymi relacjami.
Główna bohaterka, tudzież narratorka tej historii - Ewa - to kobieta, która od najmłodszych lat jest uzależniona od matki. Cokolwiek powie jej rodzicielka jest dla niej świętą prawdą i niejednokrotnie robi to, co jej narzuca, tylko po to, by nie czuć się winną. Kiedy więc poniekąd namówiona przez matkę, postanawia poślubić ambasadora Łotwy - Wiktora - nie wie ona jeszcze, jakie życie ją czeka... Wkrótce okazuje się, że jej mąż to tyran, według którego żona powinna jedynie siedzieć w domu i spełniać swoje obowiązki. Ewa czuje się coraz bardziej przytłoczona swoim życiem i trzyma się tylko ze względu na dzieci - bliźniaków Maksa oraz Leona. To właśnie oni są jej motywacją, by walczyć i uwolnić się od domowego horroru. Z pomocą życzliwych ludzi, Ewa postanawia stanąć na nogi. Jak toczą się zatem jej losy? Czy uda jej się rozwieść z despotycznym mężem? A jak to jest z jej relacjami z matką - czy również i tutaj Ewa postanowi zmienić swoje podejście do rodzicielki? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Ambasadorowa".
Nie sądziłam, że tak szybko uda mi się pochłonąć tę lekturę i będę śledzić losy głównej bohaterki z tak wielkim zaangażowaniem. Jednak styl, jakim posługuje się autorka jest niezwykle przyjemny w odbiorze. Jednocześnie lekki, ale nie zbyt banalny, bo kilkakrotnie można znaleźć wiele świetnych zdań, jakie śmiało mogłyby stać się motywacją dla kobiet, które podobnie jak Ewa, nie mogą poradzić sobie z mężem tyranem. Przeczytałam tę opowieść w mgnieniu oka, w zasadzie nie mogąc się od niej wprost oderwać, bo jak najszybciej chciałam poznać losy głównej bohaterki i mocno kibicowałam jej przez całą tę historię, kiedy to rozpoczęła swoją drogę ku odzyskaniu niezależności.
Jest to książka, która została objęta patronatem Centrum Praw Kobiet, co zresztą nie dziwi mnie, czytelnika, bo dotyczy spraw, z jakimi każda z nas mogłaby mieć do czynienia. Wydawać by się mogło, że przecież osoba, którą poślubiamy, powinna być tą, jaką kochamy i z którą to pragniemy spędzić życie. W przypadku głównej bohaterki to jednak nie do końca miłość, a narzucanie tego pomysłu przez matkę sprawiło, że Ewa postanowiła wyjść za mąż za ambasadora Łotwy. Być może miały czekać ją wspaniałe przyjęcia, życie w luksusie i szczęście i pewnie tak by się stało, gdyby tylko Wiktor nie okazał się być totalnym chamem i prostakiem, który żonę traktuje jak przedmiot. Nieważne nawet, czy ma z nią dzieci, czy nie - one też do końca go nie obchodzą, no bo co po co - ważne, że są, że udowodnił on tym samym swoją męskość.
Nie jest to więc łatwa historia, ale dzięki temu staje się bardzo wartościową lekturą i każda kobieta powinna po nią sięgnąć - bez względu na to, czy sama tkwi w takim toksycznym małżeństwie, czy być może prowadzi spokojne życie. To opowieść, która skłania do przemyśleń i pokazuje, jak bardzo można zatracić samą siebie, całą pewność, jaką się w sobie nosi przez ludzi, którzy powinni być dla nas wsparciem. Dotyczyło to zarówno męża głównej bohaterki, ale też i matki - kobiety, która we wszystkich widziała wady, tylko nie w samej sobie. To jednocześnie historia, jaka uświadamia, że każdą sytuację można zmienić, jeżeli tylko bardzo się tego chce i potrafi się szukać pomocy wśród innych. Czasami trzeba pokonać wstyd, zakopać gdzieś dumę, a pokazać jak pełne łez i bólu prowadzi się życie i jak bardzo pragnie się je zmienić.
Oprócz całej tej historii, tuż po epilogu pojawia się "Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej", w której znajduje się masa informacji o wszelkich rodzajach aktów przemocy i tym, jak sobie z nimi radzić. Dlatego też jeszcze raz to podkreślę - to wartościowa książka i właśnie takie historie powinno się pisać, o takich sprawach powinno się mówić głośno. Kto wie, czy za Twoją ścianą nie rozgrywa się tragedia? A może to właśnie Ciebie ona dotyczy? Co więcej - nie ma znaczenia, czy jesteś biedny czy bogaty - ta książka uświadamia nam, że przemoc może być w każdym domu bez względu na status majątkowy. Polecam ją każdemu, z naciskiem kierując ją ku nam, kobietom.
Bohaterowie zostali wykreowani bardzo autentycznie - jak zresztą cała ta historia. Ewa to osoba, która miała w sobie ogromną siłę, tylko bała się po nią sięgnąć. Kiedy jednak dostrzegła, że może się uwolnić, sama sterować własnym życiem, tak też postanowiła walczyć. Wiktor to z kolei typowy tyran, któremu co najmniej kilkanaście (jak nie kilkadziesiąt) razy podczas czytania tej historii miała ochotę przywalić własnymi rękoma i to tak, by się chłopak z ziemi pozbierać nie mógł! Innymi postaciami, równie ważnymi jest też matka Ewy - kobieta, która doprowadzała ludzi do szału oraz ojciec, z jakim to główną bohaterkę łączyły nieco dziwne, ale mimo wszystko w jakiś sposób szczególne, relacje. Stąd też uważam, że autorka świetnie wykreowała swoje postacie.
Podsumowując, polecam tę książkę serdecznie, bo czyta się ją błyskawicznie i porusza ona trudne tematy - takie, o których często boimy się mówić. Jednocześnie skłania do refleksji i pokazuje, że wszystko jest możliwe, jeśli tylko bardzo się tego chce.

Więcej recenzji na: www.chaosmysli.blogspot.com

"Nie mogę liczyć na uznanie i podziw innych, jeśli nie mam go sama dla siebie. Kierunek jest jeden: z wewnątrz na zewnątrz. To ja muszę unieść głowę do góry, aby inni zobaczyli, że mam ją dumnie podniesioną."

Istnieją takie książki, po które początkowo obawia się sięgnąć, by ostatecznie odłożywszy je na półkę móc stwierdzić, że to była dobra, wartościowa lektura. Taką...

więcej Pokaż mimo to