Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Muszę przyznać, że to moje najtrudniejsze spotkanie z Adą Palmer.

W "Do błyskawicy podobne" zakochałam się w jej niezwykle złożonej prozie, pajęczynie nawiązań do dzieł, postaci i nurtów filozoficznych. Popadłam w zachwyt tą wizją świata, tak piękną, niemalże idealną i jakże kruchą. Rzadko spotyka się tak bliskie prawdziwej utopii wizje świata. Fantastyka naukowa raczej miłuje się w mrocznych, technokratycznych dystopiach czy pełnych skomplikowanych problemów społecznych space-operach.

Przy "Siedmiu kapitulacjach" musiałam trochę zwolnić, bo gęstość pewnych nieprzyjemnych elementów zaczęła mnie przytłaczać (Palmer zdecydowanie mogłaby ograniczyć wstawki o specyficznych upodobaniach i zachowaniach seksualnych swoich postaci). Jednakże intrygi cudownie się zazębiały, wątki splatały, zwroty akcji pędziły w gonitwie, aż...

Retardacja. Nie wiem, czy to celowy zabieg podyktowany oczywistą sympatią Palmer do starożytnych eposów greckich, ale w "Zdecydowanych na walkę", pomimo przygotowań do wojny akcja tak zwolniła, że i moja uwaga była w stanie wyrwać się z jej objęć.

Wieczność zajęło mi przeczytanie tej książki i chociaż jestem ogółem jako-tako zadowolona z lektury, to naprawdę ciągnęła się i męczyła mnie niemożebnie, a to najkrótsza jak dotychczas powieść w cyklu.

Mogę mieć tylko nadzieję, że "Być może gwiazdy" będzie odpowiednio wyważonym zwieńczeniem tej niezwykłej tetralogii. Trzymam kciuki za nagrodę Hugo dla Ady Palmer, bo nawet mimo pewnych mankamentów, zdecydowanie się jej należy.

Muszę przyznać, że to moje najtrudniejsze spotkanie z Adą Palmer.

W "Do błyskawicy podobne" zakochałam się w jej niezwykle złożonej prozie, pajęczynie nawiązań do dzieł, postaci i nurtów filozoficznych. Popadłam w zachwyt tą wizją świata, tak piękną, niemalże idealną i jakże kruchą. Rzadko spotyka się tak bliskie prawdziwej utopii wizje świata. Fantastyka naukowa raczej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To książka dla ludzi, którzy kochają książki.

Oczywiście, można lubić czytać książki i lubić literaturę, ale w miłości do książek, która spływa z kart "Cudzoziemca w Olondrii" czuć coś więcej. Coś głębszego. To miłość do słowa pisanego, do chropowatych, pożółkłych stronic i połamanych grzbietów, do słów, które falują pod ludzkim spojrzeniem, psotne i sprytne, ale pozwalające się okiełznać.

"- Już wiem, czym jest vallon [książka] - oznajmiła. - Vallon to jut [dusza zewnętrzna]."

Tak, Jissavet, książka to właśnie dusza.

Proza Sofii Samatar jest niesamowita. Może porwać, ale może też się wydać nadęta, górnolotna i pusta. Wszystko zależy od tego, z jaką życzliwością do niej podejdziemy.

"Potrzeba odwagi, żeby wybrać nie to, co daje nam szczęście, ale to co jest cenne."

Może to nie była najlepsza powieść, jaką przeczytałam w tym roku, a już na pewno nie w tym życiu, ale uderzyła w struny mego serca, niczym utalentowany minstrel.

Mam nadzieję, że księgi Olondrii, a przynajmniej większość z nich, przetrwały i otworzyły się przed niepiśmiennymi.

To książka dla ludzi, którzy kochają książki.

Oczywiście, można lubić czytać książki i lubić literaturę, ale w miłości do książek, która spływa z kart "Cudzoziemca w Olondrii" czuć coś więcej. Coś głębszego. To miłość do słowa pisanego, do chropowatych, pożółkłych stronic i połamanych grzbietów, do słów, które falują pod ludzkim spojrzeniem, psotne i sprytne, ale...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Catherynne M. Valente to mistrzyni neobaśni.

Trudno nazwać to, co tworzy 'współczesnymi baśniami', ponieważ ten termin odnosi się bardziej to tworów pokroju "Nigdziebądź" Neila Gaimana, w których pośród wieżowców, pociągów i elektroniki wciąż rozgrywają się wydarzenia niczym z baśni.

Neobaśń Valente to sprytnie utkana historia, spleciona z wątków i archetypów znanych nam z dzieł braci Grimm, Peraulta, czy rosyjskich baśni o żar-ptakach, Kościejach i dzielnych Iwanach; osadzona w świecie równie fantastycznym, jak rozgrywające się w nim wydarzenia.

Jednakże tym, co odróżnia Valente od zwykłej bajarki, są niezwykły spryt i misterium, jakimi się wykazuje, przy budowaniu opowieści.

Valente wyposaża czytelnika w algorytm baśniowy niczym z "Morfologii bajki" Proppa, po czym nagle bierze gwałtowny zakręt dotarłszy do któregoś z kolei "if".

Wydaje nam się, że oto właśnie księżniczka zostanie uratowana z wieży, że oto właśnie zwierzę przemienione w człowieka odnajdzie, po latach tułaczki, swoją ukochaną i będą żyli długo i szczęśliwie. Mściwa, zła królowa praktykująca nekromancję powinna rzucić klątwę na miasto, które nią wzgardziło.

Tymczasem księżniczka okazuje się być potworem, który pragnie tylko spokoju i własnego miejsca na świecie. Zaklęty kochanek nie zyskuje happyendu u boku ukochanej. Ukochana odnalazła bowiem w życiu cel ważniejszy od miłości. Królowa natomiast odchodzi pokornie i przyłącza się do wybranego przez siebie zakonu, odnajdując w nim szczęście, mimo niedopełnienia zemsty.

Trzeba przyznać, że neobaśń z "Opowieści sieroty" jest odrobinę trudna do zgryzienia. To szkatułka pełna szufladek. Gdy otwiera się jedną, jej zawartość jest niepełna i należy odtworzyć drugą, trzecią, siódmą, a potem znów pierwszą, śledząc zawiłą nić historii opowiadaną dziesiątkami ust.

Valente jednak utrzymuje pewien baśniowy realizm, który choć jest słodko-gorzki, to jednak pozwala na eskapizm, na oderwanie się od naszej smutnej rzeczywistości. Tak, bohaterka nie okazała się wybrańcem i straciła ponad dekadę na tułaczce, ale koniec końców odnalazła swój cel. Tak, kochanek nie odzyskał swojej prawdziwej miłości, ale powrócił w rodzinne strony w skórze, która była dla niego wygodniejszą.

Nie wszystko kończy się szczęśliwie, ale w każdym zakończeniu bajarka pozostawia na tyle słodyczy i nadziei, że nie czujemy bólu rozstania czy żałoby po śmierci Gwiazdy.

Ostatecznie, nikt nie wie, dokąd odchodzą. Może pewnego dnia także Manikarnika obudzą się z wiecznego snu, a ich gwiazdy zapłoną nowym życiem.

Catherynne M. Valente to mistrzyni neobaśni.

Trudno nazwać to, co tworzy 'współczesnymi baśniami', ponieważ ten termin odnosi się bardziej to tworów pokroju "Nigdziebądź" Neila Gaimana, w których pośród wieżowców, pociągów i elektroniki wciąż rozgrywają się wydarzenia niczym z baśni.

Neobaśń Valente to sprytnie utkana historia, spleciona z wątków i archetypów znanych nam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Może i ta książka ani ta seria nie zasługują na tak wysoką ocenę. Może.

Ale przysięgam, że to był najlepszy re-telling legend arturiańskich, jakiego w życiu doświadczyłam. Najlepszy spośród filmów, seriali, komiksów i książek.

Na szczytnej pozycji ex aequo stoi tylko film "Zielony rycerz", albowiem nikt poza Davidem Lowerym i Bernardem Cornwellem nie uchwycił tak pięknie tego, co tak uwielbiam w pracach "przetwórczych" zajmujących się mitologią arturiańską: humanizacji legend.

Postacie w "Zimowym Monarsze", "Nieprzyjacielu Boga" i wreszcie "Excaliburze" są tak dojmująco ludzkie i złożone. Myślałam, że będę nienawidziła Ginewry od początku do końca, a Mordredowi zaś współczuła jego losu popychadła, ale Cornwell potrafił poprowadzić ich podróż charakterologiczną w taki sposób, że nie mogłabym do końca określić swojego stosunku do ich obojga.

Nie będę się przyczepiała do nieścisłości historycznych, np. braku dystynkcji między Brytonami i Gaelami, używania gaelickich nazw na brytońskie święta itd., ponieważ to nieważne. Ta trylogia dostarczyła mi tak wiele rozrywki, radości i ekscytacji, że nie mogłabym przejmować się drobiazgami.

Wreszcie, czuję prawdziwą żałobę. Postać Artura to majstersztyk. Najpiękniejsze przekucie legendy w człowieka z wadami i zaletami, własnymi fiksacjami, aspiracjami i nadziejami. Kiedy Artur odpływał na łodzi płynącej pod wiatr (w kierunku Avalonu, Lyonesse, czy też po prostu ku zagładzie otwartego morza?), naprawdę czułam smutek.

Ponieważ odszedł nasz niegdysiejszy i przyszły król, który nigdy nie chciał być królem, a jednak spędził całe swoje życie walcząc o tron, którego odmawiał.

Cytując ostatnie słowa zapisane przez Derfla:

"- Mój panie - rzekłem, lecz nie mówiłem do niego [Sansuma]. Przemawiałem do Artura. Obejmując Ceinwyn ramieniem, płakałem i patrzyłem, jak blada łódź znika w migotliwej, srebrzystej mgle.

Tak odszedł mój pan.
I nikt go więcej nie ujrzał."

Mam nadzieję, że to jednak nieprawda i pod tym implikowanym "nigdy" kryje się dodatkowe "jeszcze", albowiem legenda Artura, choć zniekształcona trwa po wsze czasy.

Może i ta książka ani ta seria nie zasługują na tak wysoką ocenę. Może.

Ale przysięgam, że to był najlepszy re-telling legend arturiańskich, jakiego w życiu doświadczyłam. Najlepszy spośród filmów, seriali, komiksów i książek.

Na szczytnej pozycji ex aequo stoi tylko film "Zielony rycerz", albowiem nikt poza Davidem Lowerym i Bernardem Cornwellem nie uchwycił tak pięknie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Tłumaczenie jest... zazwyczaj poprawne, miejscami przeciętne, literacko miejscami znośne albo znów nieprzyjemne.

To dobry zbiór dla kogoś, komu nie chce się szukać osobnych źródeł z innymi podaniami. Niestety zawiera mnóstwo literówek, treść przypisów się powtarza. Pisownia nazw walijskich zmienia się między rozdziałami. Ogólnie przydałaby się jej dodatkowa korekta i dobry edytor.

Tłumaczenie jest... zazwyczaj poprawne, miejscami przeciętne, literacko miejscami znośne albo znów nieprzyjemne.

To dobry zbiór dla kogoś, komu nie chce się szukać osobnych źródeł z innymi podaniami. Niestety zawiera mnóstwo literówek, treść przypisów się powtarza. Pisownia nazw walijskich zmienia się między rozdziałami. Ogólnie przydałaby się jej dodatkowa korekta i dobry...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To była jedna z najdziwniejszych (w negatywnym tego słowa znaczeniu) książek, jakie przeczytałam w swoim relatywnie krótkim żywocie.

Jej autor, Edgar Rice Burroughs, to postać... barwna, również w dość negatywnym sensie. Trudno mu odmówić ogromnego wpływu zarówno na gatunek powieści i później popcornowego filmu przygodowego typu seria o Indianie Jones, ale jednocześnie nie można też pomijać ogromu wszelkich -izmów, którymi wypełnił karty swoich książek.

Warto przede wszystkim wspomnieć, że Burroughs był niezwykle dumny ze związków swojej rodziny z konfederackim południem USA; był także zwolennikiem eugeniki i "naukowego rasizmu" (pseudonaukowej retoryki, popularnej w jego czasie, którą posługiwali się między innymi naziści). Wierzył on w wyższość ludzi pochodzenia anglo-saskiego (sam, oczywiście, do takowych należał). Uznawał osoby czarnoskóre za ludzi niższej kategorii lub wręcz nieludzi. Wykazywał się także, do pewnego stopnia zrozumiałą, mizoginią. Powiedzmy jednak, że to pikuś w porównaniu z jego rasistowskimi poglądami...

I tym właśnie przepełniona jest "Księżniczka [z] Marsa": rasizmem. Począwszy od dehumanizującego przedstawienia Indian/natywnych Amerykanów jako bestii, przez obrazowanie "obcych ras" Marsa.

"Obce rasy" biorę w cudzysłów, gdyż trudno oprzeć się wrażeniu, iż w ich kreacji Burroughs posłużył się własnym, negatywnie nacechowanym, wyobrażeniem o Indianach, czy czarnoskórych Afrykańczykach. Pomimo zielonej skóry, nadprogramowych kończyn, widać tu ten sam dehumanizujący obraz przedstawiający Tharkijczyków jako istoty niezdolne do wyższych, "ludzkich" uczuć, które dopiero Biały Człowiek™ zdołał ucywilizować.

[Nic dziwnego, że podobno lubili się z Kiplingiem].

Mogłabym tu wysunąć argumentację, że John Carter (główny bohater) prezentuje typowo zachodniocentryczne myślenie, tzn. nie próbuje zrozumieć obcej kultury i narzuca jej swoją optykę, ale uważam, iż byłoby to niewłaściwe zrozumienie tekstu. Optyka, owszem, jest niewłaściwa, ale cała kreacja kultury Tharkijczyków czy Warhoonów jest z góry skazana na negatywną ocenę, ponieważ zostali oni stworzeni w taki sposób, aby służyć za karykaturę "rasy niższej". Burroughs wyposażył ich w najgorszy możliwy zestaw cech i zwyczajów, jaki człowiek zachodu mógłby przypisać niepiśmiennym nomadom. Barbarzyństwo.

Można by się kłócić, że tzw. czerwoni Marsjanie nie są do końca lepiej przedstawieni, ale byłaby to bezsensowna kłótnia. Ostatecznie choć są "cywilizowani", piśmienni i zdecydowanie bardziej społecznie "ułożeni", to nie ma znaczenia. Znaczenie ma tylko i wyłącznie to, z kim nasz bohater się układa.

John Carter to człowiek niezwykle płytki, niezdolny do głębszych uczuć, tak jak maluje on zielonych Marsjan. To człowiek, który morduje bez zastanowienia i jest gotów dokonać rzezi na bezbronnych cywilach, aby zdobyć kobietę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Jego relacja z Dejah jest tak płytka, jak tylko takowa może być w krótkiej powieści przygodowej. Ona jest piękna, on stary, ale jary i zabija dwoma machnięciami ręki. Przepis na film o Indianie Jones, am I right?

Najbardziej z tego wszystkiego żal mi Soli, która została zepchnięta na boczny tor całej opowieści, mimo jej ogromnej roli w przetrwaniu głównych bohaterów zwłaszcza w pierwszej połowie. Nie mogła liczyć na większą rolę, albowiem brzydka to kobieta i zielona była. Zarówno ona, jak i Tars Tarkas stanowią jakże wspaniałe okazy tzw. szlachetnego dzikusa. Choć należą do barbarzyńskiej rasy, to potrafią oni przeżywać głębsze emocje i dlatego nie zasługują na śmierć z rąk głównego bohatera i mogą pomóc mu zdobyć piękną, jajorodną księżniczkę.

Pominąwszy kwestie ideologiczne, różne -izmy i płytką kreację postaci, akcja książki też mocno kuleje. Przede wszystkim problem jest z tempem. Burroughs dużo czasu poświęca na jakieś śmieszne detale, po czym na ostatnich trzech stronach zrzuca bombę nuklearną w postaci wyczerpywania się powietrza na Marsie. W dodatku zanim nasz bohater przypomni sobie, że pamięta kod do zamka fabryki powietrza, tlen musi się niemalże wyczerpać do zera. Wszystko to w celu wytworzenia sztucznego napięcia i przyspieszenia zakończenia, w którym Carter wraca na Ziemię.

Trzy strony. No, komuś się naprawdę ogień pod dupą zaprószył, że tak dorzucił taki nawał akcji na samiusieńki koniec, podczas gdy pierwszą połowę powieści spędził na rozwlekaniu każdego szczegółu pobytu Cartera u Tharkijczyków.

Nie mogę odmówić Burrroughsowi niezwykłej wyobraźni w kreacji Barsoomu/Marsa i jego technologii, z której część do złudzenia przypomina późniejsze wynalazki XX i XXI-wieczne. Jednakże myślę, że znacznie ważniejsze od jego twórczości jest jego dziedzictwo. Mam przez to na myśli całe biblioteki powieści sci-fi rozgrywających się w obcych galaktykach i nieznanych planetach. Jego powieści mają co najwyżej wartość historyczną i moim zdaniem nie powinno się ich już czytać dla treści. Nie tylko seria o Barsoom jest bowiem przesiąknięta eugeniką i rasizmem, to samo dotyczy serii o Tarzanie.

Nie była to miła lektura, ale też nie sięgnęłam po tę powieść z własnej woli. Pozdrawiam Prowadzącą od przedmiotu o literaturze gatunkowej na nienazwanym uniwersytecie. Wolałabym, aby w przyszłości zmodyfikowała Pani nieco program zajęć, bo "Księżniczka [z] Marsa" to prawdziwe piekło.

To była jedna z najdziwniejszych (w negatywnym tego słowa znaczeniu) książek, jakie przeczytałam w swoim relatywnie krótkim żywocie.

Jej autor, Edgar Rice Burroughs, to postać... barwna, również w dość negatywnym sensie. Trudno mu odmówić ogromnego wpływu zarówno na gatunek powieści i później popcornowego filmu przygodowego typu seria o Indianie Jones, ale jednocześnie nie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jakbym przeczytała w gimnazjum, to pewnie zachwycałabym się bardziej.

Niestety, ponieważ sam Dom, czyli jakby punkt zaczepienia i tło, a wręcz centrum wydarzeń, nie zachwyca, to cała reszta wypada miałko.

Nie należę do osób, które walą sobie do greckich i rzymskich rzeźb. Nie dostaję też orgazmu na widok marmuru i, jako osoba wychowana w górach, nie znam rzekomo kojącego wpływu morza.

Książka liczy sobie ok. 223 strony treści i przez ponad połowę z nich jesteśmy świadkami miałkich i niezbyt odkrywczych rozważań Piranesiego, a także jego dość nudnej codzienności w Domu. Przez karty powieści przewija się też kilka innych mniej lub bardziej tajemniczych postaci. Jednakże ostatecznie przebywamy sam-na-sam z Piranesim przez 90% książki, a że nie ma on zbyt wiele do zaoferowania... Sami rozumiecie.

Zresztą cała historia tego, jak pojawili się w Domu on oraz inni, a z którą zapoznajemy się tylko w formie retrospektywnych wpisów w dzienniku, jest dużo bardziej interesująca od właściwej AKCJI powieści. Z tego względu cały czas miga nam gdzieś w tle lampka: "och! może zrobi się ciekawie", ale strony płyną, a książka jest krótka.

Moim zdaniem "Piranesi" poradziłby sobie lepiej jako bardziej skondensowane opowiadanie przewodnie w zbiorku. Ponoć pani Clarke ma w planach kontynuację, choć nie jestem pewna, co Dom mógłby nam jeszcze zaoferować.

Ot, marmur, posągi, schody, ryby, ptaki, wodorosty. Finite.

Ponieważ "premise" niesamowitości świata przedstawionego trochę rozbija się o fale (ha!), to cała reszta traci na wartości. Akcja ślimaczy się, brak jej dynamiki i gdy przyspiesza przy końcu i tak wiadomo, jakie będzie jej zakończenie.

Natomiast wątki filozoficzne czy metafizyczne przedstawione na kartach powieści są bardzo podstawowe, średnio wyeksplorowane i tak jak mówię, zachwyciłyby najwyżej gimnazjalistę lub kogoś, kto nigdy nie czytał fantasy lub new weird.

Ps. Ustanowienie najbardziej creepy, dziwacznej i nieprzyjemnej postaci homoseksualistą... jest wyborem, którego wolałabym, żeby autorka nie dokonała.

Jakbym przeczytała w gimnazjum, to pewnie zachwycałabym się bardziej.

Niestety, ponieważ sam Dom, czyli jakby punkt zaczepienia i tło, a wręcz centrum wydarzeń, nie zachwyca, to cała reszta wypada miałko.

Nie należę do osób, które walą sobie do greckich i rzymskich rzeźb. Nie dostaję też orgazmu na widok marmuru i, jako osoba wychowana w górach, nie znam rzekomo kojącego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Co ja właśnie przeczytałam? Jezusicku i wszyscy święci tego nie sposób opisać słowami. Moje rozczarowanie jest porównywalne tylko z tym, które czuła moja matka, gdy poszłam na kulturoznawstwo.

///Będą spoilery///

Jeżeli, tak jak ja, po lekturze „Baśni o wężowym sercu…” z entuzjazmem sięgnęliście po wcześniejsze dzieło pana Radka Raka w nadziei, że uraczy was znowu pięknie opowiedzianą baśnią dla dorosłych… to serdecznie wam tego współczuję.

Ta książka próbowała być wszystkim, a okazała się niczym.

OBIETNICA

Opis tej powieści to obietnica ostrej jazdy bez trzymanki. Młody chłop znad Bugu rozbija księżyc i z pomocą czarta, rabina-przechrzty, który dokonał szturmu na niebo, sutenera i kilku innych osób musi stworzyć nowy, bo inaczej ludzie przestaną się rodzić.

Muszę przyznać, że moje oczekiwania były spore, bo pomimo wad, zakochałam się w „Baśni o wężowym sercu…” i pragnęłam zapoznać się z innymi pracami pana Raka.

Zadowoliłabym się jednak, gdyby „Puste niebo” okazało się po prostu dobrą baśnią, niekoniecznie spójną i bez krztyny prawy.

Niestety po tym festiwalu rozczarowań nawet rozważania Jaremki, „przystojnego młodzieńca, co to nie jego wina, że wąs mu się nie sypie”, że może to wszystko jest nierealny sen, nie mogły naprawić szkody.

Pan Radek Rak pisze tak, jakby miał pomysły Gaimana, ale za wszelką cenę musiał je udoroślić, zrubasznić, wypchać dość graficznymi i, moim zdaniem, ohydnymi odniesieniami do seksu, przekleństwami i jak największą liczbą twistów fabularnych.

Tę książkę czyta się tak, jakby pan pisarz na każdym kroku próbował zaskoczyć czytelnika: a to stangretem tajemniczej Madame (którą nazywają Persefoną, porównują do Lilith itd.) okazuje się Brunon Schulz (a przynajmniej opisy jego snów odnoszą się do „Sklepów cynamonowych” i nazywa się Bruno właśnie); a to martwy od stulecia opat strzela ze sztucera do spadających aniołów; a to dokonamy spontanicznej trepanacji czaszki, etc. etc.

Po jakimś czasie zaczyna to okropnie męczyć.

Baśń, baśnią i w ogóle... ale gdy przez chwilę nic się nie dzieje, to diabolusem ex machiną staje się rewolucja komunistyczna Lublin bombardują jebane zeppeliny.

Z czasem czytelnik zwyczajnie przestaje się dziwić, a tym bardziej zachwycać, kolejnymi zwrotami akcji.

Ich zagęszczenie potrafi być niezwykle przytłaczające.

Cała historia, nawet jak na baśń, jest też okropnie niespójna, a jej zakończenie pozostawia pewien niesmak. Nutkę rozczarowania na końcu języka (czy też wypaloną na siatkówce).

Czy naprawdę spędziłam ostatnie dwieście stron na czytaniu o tym, jak Tołpi i spółka szukają składników na księżyc, tylko po to żeby potem przeczytać, jak nasz protagonista skazuje na śmierć swoich towarzyszy, całą pracę kładzie w niwecz i po okresie alkoholizmu wreszcie sam robi nowy, partacki księżyc?

Pan Rak chyba trochę przecenił everyman'owość swojego głównego bohatera. Tę historię naprawdę niósł na swoich barkach Jan Azrael Hesper i gdy jego zabrakło, a na scenie pozostał napalony nastoletni pijak (i gwałciciel, ale o tym zaraz), to książka straciła swój rytm i czar.

BOHATER I KOBIETY

Tołpi to najgorszy protagonista, o jakim czytałam i fakt, że narracja mniej lub bardziej to zaznacza, nie polepsza sprawy.

Czytanie o moralnie niepoprawnych bohaterach samo w sobie nie jest złe. Jednakże Tołpi jest skrzywiony w tak nieudolny, wywołujący dyskomfort sposób, że trudno o nim czytać, zwłaszcza przez ostatnie sto stron.

Od samego początku było wiadomo, że to średnio rozgarnięty, niepiśmienny chłop, który nie pchał się specjalnie w całą tę kabałę i to jest w porządku. Literatura pęka w szwach od takich "niechętnych herosów" i innych farmboyów ratujących świat przed zagładą.

Jednakże kreacja bohatera to seria wyborów. Właściwie każdy wybór dokonywany przez autora to wybór inherentnie polityczny.

(Ukazanie rewolucji komunistycznej jako prostackiej i nieudolnej siły zła niszczącej wszystko na swojej drodze to także wybór. Podobnie jak różnego rodzaju żarty o Żydach).

Nie wiem, co chciał przez Tołpiego przekazać pan Rak, ale mnie, jako kobietę, wprowadził w niezwykły dyskomfort.

Akcja powieści zajmuje plus minus dwa tygodnie mniej więcej do ¾ książki, później mija nieokreślony czas do stworzenia przez Tołpiego nowego księżyca.

W tym okresie przez stronice książki przesuwa się może osiem postaci kobiecych i bardzo łatwo wyróżnić trzy typy bohaterek, które tworzy pan Rak:

1) Obiekt pożądania. Młoda lub względnie młoda kobieta. Narracja lubi wspominać o rozmiarze jej piersi, kształcie ust lub miękkości skóry oraz o tym, że naszego głównego bohatera coś mrowi „tam w dole”, gdy na nią patrzy. W tej kategorii: Aniela, Rozyna, Adela i Madame (częściowo).

2) Kobieta wsławiona. Kobieta starsza lub w nieokreślonym wieku. Nieosiągalna dla Tołpiego. To najczęściej mądra baba, udziela rad i wskazuje bohaterowi, co powinien uczynić. Narrator nie stroni od opisywania ich wdzięków z zaznaczeniem atutów oraz reakcji cielesnych Tołpiego, ale pozostają one nieosiągalne. W tej kategorii: Babka Sławuszka, Madame (częściowo), Łuna Sierpniowa. Pani Maria Razmusowa (choć częściowo pasuje też do kategorii trzeciej).

3) Babsko. Kobieta brzydka, stara lub w średnim wieku. Jej wygląd i obecność wywołają obrzydzenie u głównego bohatera. Akcentowana jest jej okropna budowa ciała lub twarz z jakimiś niekonwencjonalnymi elementami, tj. dużym nosem, wysokim czołem. W tej kategorii: Siostra Remedios i Siostra Intenebria. Pani Maria Razmusowa (choć częściowo pasuje też do kategorii drugiej).

I typ pierwszy wywoływał najgorszą bolączkę przy czytaniu.

Tołpi jest młodym człowiekiem, nadal nastolatkiem, choć bliskim dorosłości według ówczesnych standardów, ale też i prostym chłopem ze wsi.

Ilekroć pojawia się postać kobieca autor raczy nas wesołym opisem jego erekcji lub chęci by teges-szmeges-fą-fą-fą z każdą ładniejszą panną. Fajnie.

Pan Rak postanawia tego nijakiego, tchórzliwego, pryszczatego i przygłupiego Tołpiego uraczyć wdziękami wszystkich (poza Anielą) bohaterek-obiektów-seksualnych.

Adela interesuje się nim, jak za pstryknięciem palca, gdy umiera pan Józef (jeden ze służących Tyfona), pomimo że wcześniej odrzucała jego natrętne zaloty.

Tołpi bowiem chodził za nią jak cień, próbował podglądać, łapać, zbliżać się itp., ale z jakiegoś powodu po śmierci Józefa Adela udała się do niego po wsparcie i mamy wierzyć, że to była szczera i kochająca relacja, a nie tymczasowe rozwiązanie dla rozsądnej i obytej Adeli wynikające z trudnej sytuacji. W to mamy wierzyć?

Równolegle Madame pojawia się co jakiś czas, by poszczuć Tołpiego cycem i przypomnieć mu, że obiecał jej księżyc, co uczynił, a jakże, dlatego że spodobała mu się Madame i liczył, że mu się odda w nagrodę za dobrze wykonaną robotę.

Ale w porządku, zaakceptujmy to jakoś.

W toku wydarzeń związek Tołpiego i Adeli staje w obliczu tragedii, gdy ta w wyniku nieudanej trepanacji czaszki staje się niepełnosprawna umysłowo.

Myślicie, może jakoś ją magicznie uleczą? Zrobią cokolwiek logicznego? Zapewnią opiekę?

A gdzieżby.

Tołpi ją gwałci, a potem ona znika.

Inaczej tego nie można nazwać, moi drodzy.

W tamtym momencie straciłam ostatki sympatii dla tego przygłupiego nastolatka.

Wykorzystał Adelę, gdy ta była w stanie, w którym nie mogła jasno wyrazić zgody na seks lub jej odmówić.

Dopiero co straciła świadomość, zdolność mowy i samodzielnego życia. Tołpi uznaje jednak, że skoro nadal ma ładne ciało i jakoś tak swojsko wygląda, gdy jest brudna, to czemu nie skorzystać.

Nie ma znaczenia to, że potem płacze i BYĆ MOŻE czuje się z tym źle. Adela znika. Sytuacja nie wychodzi na jaw, nikt nigdy jej nie adresuje, nikt nigdy nie potępia Tołpiego, nawet narrator.

Rzyg. Rzyg. Rzyg. Rzyg. Rzyg. Rzyg.

Tołpi obiecał jednak księżyc dla Madame, więc skazuje na śmierć swoich towarzyszy i, przypadkiem, znów rozbija księżyc.

Popada w alkoholizm. Ląduje ‘na dywaniku’ u tej enigmatycznej kobiety (której prawdziwej natury nie poznajemy nigdy), miga mu jej wagina i Tołpi ma tak ogromną potrzebę zrobienia minety, że postanawia samodzielnie stworzyć drugi księżyc.

Dołącza do niego Adela, która cały ten czas krzątała się w podziemiach, więc sporo czasu marnują na niekonsensualny seks (tj. gwałt).

Tołpi partaczy robotę i wdzięki oraz wdzięki waginy Madame zdobywa Jaremka, który przez ¾ książki odgrywał marginalną rolę poza okazjonalnym mignięciem rudej czupryny.

Tołpi, jak się okazuje, umiera, ponieważ w ranę zdobytą podczas kolejnych prób odtworzenia księżyca wdało się zakażenie.

Jednakże za stworzenie nowego księżyca dostaje lżejszy wyrok od Pana Boga: zamiast wieczności w piekle: czyściec.

Cóż za łaskawość. Najwyraźniej gwałtu nie doliczyli mu do grzechów. Ach i Adela prosi, aby odbyć jego karę z nim. To takie romantyczne. Spędzić wieczność u boku faceta, którego znałaś całe dwa tygodnie i który wykorzystywał cię seksualnie.

Nienawidzę Tołpiego.

Autor mógł dokonać jakiegokolwiek wyboru, tworząc go. Wielu już mieliśmy moralnie skrzywionych chłopów-protagonistów w ludowych podaniach i baśniach, ale żadnego nie znienawidziłam tak bardzo, jak Tołpiego.

SŁOWO KOŃCOWE

Rozczarowanie nie oddaje w pełni mojej reakcji. Do ¾ uważałam tę powieść za dość solidną, choć chaotyczną lekturę, ale gdy przeczytałam, co stało się z Adelą, coś po prostu we mnie umarło i nie potrafiłam doceniać nawet barwnej prozy pana Raka.

Właściwie to proza i pomysł to jedyne zalety tej książki. Mogło być dobrze i „Baśnią o wężowym sercu” pan Rak dowiódł, że potrafi napisać coś świetnego, ale przeczytawszy „Puste niebo” zastanawiam się, która z tych dwóch była wypadkiem przy pracy.

Interesujące wątki (np. kontrakt Jana Azraela Hespera z Sędziwronem, historia szturmu na niebo) zostały odcięte lub porzucone przez pojawianie się kolejnych diabolusów lub deusów ex machin.

Nadal nie wiadomo, kim lub czym właściwie była Madame i może mogłabym z tym żyć, gdyby nie tekst o "piciu kobiecej rosy" w kontekście wykonywania minety na jej waginie.

Wracając...

Mam nadzieję, że od napisania „Pustego nieba” pan pisarz miał okazję przemyśleć dokonane przez niego wybory, bo nawet jeśli nie popiera niczego, co przedstawił w swojej powieści, to pozostaje kwestia tego, że postanowił tak to napisać.

Każdy wybór ma swoją wagę i miejsce, z którego pochodzi, nieważne, jak bardzo chcielibyśmy zaprzeczać. Sposób przedstawienia różnych motywów sugeruje bardzo wiele.

POST SCRIPTUM

NIECH MI KTOŚ WYJAŚNI, DLACZEGO PAN RADEK RAK JEST TAK ZAFIKSOWANY NA PUNKCIE KOBIECYCH PACH I ZAPACHU POMARAŃCZY.

DLACZEGO TOŁPI EJAKULUJE NA MYŚL O LIZANIU PACH ADELI I ZAPACHU POMARAŃCZY.

Co ja właśnie przeczytałam? Jezusicku i wszyscy święci tego nie sposób opisać słowami. Moje rozczarowanie jest porównywalne tylko z tym, które czuła moja matka, gdy poszłam na kulturoznawstwo.

///Będą spoilery///

Jeżeli, tak jak ja, po lekturze „Baśni o wężowym sercu…” z entuzjazmem sięgnęliście po wcześniejsze dzieło pana Radka Raka w nadziei, że uraczy was znowu pięknie...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Eluwina. Kelsier miał rację. Przynieście gilotynę.

Ostrzeżenie: Jeżeli tak, jak mnie nie zachwycił was „Z mgły zrodzony” i jesteście niepewni, czy sięgnąć po „Studnię wstąpienia”… nie róbcie tego. Jeśli natomiast pokochaliście prozę Sandy’ego od pierwszych stron, to ta książka jest dla was.

Ocena 5/10 jest sprawiedliwa, choć osobiście wystawiłabym tej książce 3/10 za to, jak bardzo irytowałam się podczas czytania. Pominąwszy kilka wyjątkowych przypadków („Mgły Avalonu”), zawsze kończę to, co zaczęłam.

CW: Spoilery, wspominki o ableizmie, nbfobii i lekkiej mizoginii.


DŁUGOŚĆ
Po pierwsze: ta książka jest za długa.

Po drugie: Kelsier i Dox mieli rację.

Po trzecie: ta książka jest za długa.

Punkt pierwszy oraz trzeci to największy problem tej książki. Patrząc na półki w Empiku z pozycjami Sandersona, mam wrażenie, że ten pan chyba odbija sobie za jakieś kompleksy.

Żarty o penisach na bok.

Nie wiem, czy Sanderson decyduje w momencie rozpoczęcia pisania, jak długa mniej więcej będzie jego książka, czy pozwala sobie na swobodę w tym zakresie. Mam świadomość, że bardzo dokładnie planuje swoje kolejne powieści, więc pierwsza opcja wydaje się prawdopodobna. Wiem także, że sam edytuje swoje manuskrypty.

A zatem, ja, Proktofantazmista, piszę tutaj i za niedługo na GoodReads: Panie Brandy Sandy, niech pan proszę czasem zluzuje z tą objętością. Nie każda rozmowa o zmianie planów, nie każde obrady zgromadzenia, nie każdy patrol i nie każdy trening są warte opisywania. I chyba pan o tym zresztą wie, bo sporo z nich działo się offscreen (poza scenami), ale to, co się ostało, to nadal za dużo.

Sanderson pisze niezłe sceny akcji, ale są tak rozrzucone pomiędzy nudnymi i ciągnącymi się opisami obrad, negocjacji, rozmów przy herbatce i wymuszonych żarcików postaci pobocznych, że naprawdę przelatywały mi koło głowy. W połowie książki byłam już tak zmęczona czekaniem, aż cokolwiek się rozkręci, że przebiegałam tylko wzrokiem po paragrafach.

Wystarczyłoby, żeby jakiś surowy edytor przysiadł nad tym dziełem i kazał Sandersonowi wyciąć chociaż 100 stron zawartości albo chociaż 10% (ok. 79 stron). Wówczas pisarz musiałby się zastanowić nad tym, które sceny są faktycznie ważne dla fabuły, rozwoju wydarzeń lub postaci.

Przeczytałam tę książkę w trzy dni. To mój osobisty wyczyn.

Kiedyś czytałam szybciej i więcej, ale ostatnimi laty lubię posiedzieć i pomedytować nad książką. Ta ciągnęła się tak okropnie, że wiedziałam, iż jeśli ją odstawię, to już do niej nie wrócę.


FABUŁA I AKCJA

Akcja „Studni Wstąpienia” rozgrywa się w rok po wydarzeniach z poprzedniej książki. Elend został koronowany królem Środkowego Dominium (stolica w Luthadelu), wprowadził nowe, liberalne prawa dające skaa wolność. Vin i ekipa Kelsiera pomagają mu w zarządzaniu królestwem. Ham szkoli wojowników i pilnuje porządku, Clubs zajął się formowaniem armii, Breeze i Spook działają jako szpiedzy dla młodego Venture. Sazed opuścił Luthadel i zgodnie z przeznaczeniem Opiekuna rozpoczął nauczanie ‘osieroconych przez Ostatniego Imperatora’ skaa.
Jednakże poza Luthadelem wrze. W innych dominiach lokalni możnowładzcy koronowali się królami. Jeden z nich, Straff Venture, ojciec Elenda, wyruszył na królestwo syna z wielką armią.

Moje krótkie streszczenie jest nieco bardziej treściwe od opisu na obwolucie.

W tym segmencie wejdę już niestety w terytorium spoilerów.

Fabuła broni się przede wszystkim mocnym oparciem w lore świata, które należy do jednego z niewielu interesujących aspektów „Studni Wstąpienia”. Akcja natomiast nie broni się w ogóle.

Zacznijmy od tego, że do ok. trzechsetnej strony nie dzieje się nic. To znaczy… dzieje się, ale bardzo niewiele. Śledzimy powolne i pełne problemów życie bohaterów w Luthadelu. I wiecie co? Nie ma w tym nic złego. Przez pierwsze sto, a nawet dwieście stron. Ale trzysta?

Trzysta stron to objętość porządnej książki. Fakt, że aby akcja się jakkolwiek rozkręciła trzeba przebić się przez trzysta stron obrad Zgromadzenia, narad postaci głównych i pobocznych, przebieżek Vin po mieście i jej spotkań z tajemniczymi „ostrymi cieniami mgły”… jest po prostu irytujący.

Rozważałam, czy nie dać sobie spokoju, bo gdy już przyszło co do czego, to tym rozwinięciem akcji ponownie były tylko rozmowy.

I wiecie co? Rozmowy są spoko. Tworzenie dialogów to prawdziwa sztuka. Sztuka, której pan Sanderson nie opanował do tego stopnia, żeby brnięcie przez trzysta stron miałkich dialogów miało jakąś wartość.

Te postacie nie mają mi nic ciekawego do powiedzenia.

Nie mam szesnastu lat. Takie dywagacje nad religią, społeczeństwem, relacjami międzyludzkimi czy samorozwojem już naprawdę do mnie nie trafiają. Nie wywołują u mnie zachwytu czy zadumy. To także zresztą nie moja wina, bo przecież „Ostatnie Imperium” nie jest YA.

To fantasy, właściwie nawet high fantasy z dużą ilością przemocy i grozy.

Naprawdę nie czytam tych książek po to, żeby się nudzić. Intrygi polityczne mogłyby być ciekawe, ale te są proste jak budowa cepa i zdążyłam o nich pomyśleć, zanim którakolwiek postać otworzyła usta.

Zdecydowana większość wydarzeń jest dość przewidywalna i to nie stanowiłoby dla mnie problemu, gdybym chociaż z ekscytacją oczekiwała inteligentnych, zabawnych dialogów lub konsekwencji rozwiązań dla bohaterów.

Ciągłe odwlekanie i zawoalowanie rozwiązań było naprawdę irytujące w czytaniu. Jest pięćsetna strona, wydaje ci się, że powinni już ustalić chociaż fakty dotyczące zabójczej mgły… Nah, niee, to pewnie tylko bujna wyobraźnia wieśniaków. Zane wciąż nęci Vin, a ta nagle przypomina sobie o tym, że szuka szpiega po całych rozdziałach agonizowania nad tym, że nie pasuje do Elenda i w ogóle na niego nie zasługuje.

Słuchaj, Brandon, twoi bohaterowie główni naprawdę nie są aż tak interesujący. Ich wewnętrzne wywody wystarczają w małych dawkach. Daj im więcej działać, mniej filozofować, a naprawdę będzie tylko lepiej.

Rozwój postaci? Tak, Brandy, to jest potrzebne książkom, zgadzam się w pełni. Ale nie widać go w tym, że jedna lub druga postać powie: „Zmieniłem się” lub „Zmieniłam się” albo rozwodzeniu się nad poprzednimi błędami czy wadami charakteru w narracji. Potrafisz go pokazać: jak w tych scenach, gdzie Vin okazuje zaufanie Elendowi lub z własnej woli ubiera sukienki i czuje się w nich dobrze, jak w tych scenach, gdzie Vin wreszcie śpi spokojnie, nie bojąc się nagłego ataku. Widać to, gdy Sazed płacze nad Tindwyl lub w samym fakcie, że Tindwyl pozostała w Luthadelu.
Podbudowa? Jest potrzebna, ale nie aż tak, jak myślisz. Abercrombiemu wystarczyło trzysta stron, aby poprowadzić Yarviego przez Morze Drzazg i rozwinął się nie gorzej niż Elend czy Vin. Czytanie pozwala czytelnikowi na dobudowanie pewnych scen, które dzieją się offscreen. Nie każda musi zostać opisana w formie sandersonowego rozdziału.

Przykładowa struktura rozdziału „Studni Wstąpienia”:
 Narracja zaznacza, który bohater użyczy nam swoich zmysłów.
 Narrator wrzuca krótkie i najczęściej sprytne spostrzeżenia bohatera pośród opis wydarzeń.
 Bohater wchodzi do pomieszczenia, gdzie czekają na niego inni bohaterowie.
 Krótka wymiana zdań, żarcików lub spostrzeżeń, Hammond żartuje, Breeze żartuje z Hammonda, Vin ukrywa się w cieniu i wszystkich zaskakuje, Elend garbi się nad książką lub jest pouczany przez Tindwyl.
 Bohaterowie są zmuszeni do przejścia do poważnych tematów. Mówią o kilku rzeczach, które już wiemy, któryś zgłasza jakąś nową informację, raport od zwiadowców lub strażników.
 Ktoś proponuje rozwiązanie problemu.
 Elend proponuje swoje rozwiązanie.
 Dockson krytykuje Elenda.
 Wszyscy kochają Elenda i jest/był królem, więc i tak się go słuchają.
 Bohater, który użycza nam wzroku, także wychodzi. Dorzuca krótkie rozmyślania nad tym, co robi na co dzień lub jaki problem ma. Breeze przejmuje się relacją z Allrianne. Vin idzie szukać szpiega. Sazed próbuje rozwikłać zagadkę tablicy z Seran. Elend martwi się, czy jest dobrym królem. Hammondowi przykro, bo nie lubi krzywdzić ludzi.
I tego jest tam na pęczki, a każdy taki rozdział to plus-minus od dziesięciu do piętnastu stron. Pięćdziesiąt dziewięć rozdziałów, epilog, glosariusz.

Brandy, to za dużo.

Wiemy, że lubisz swoich bohaterów, ale ich narrację możesz rozmieścić dużo ciekawiej, to też wiemy. Końcowe sto stron? Ten opis bitwy? Majstersztyk. Rób takich więcej,
proszę!


ARCHETYPY, TOPOSY I TROPY

To będzie chyba jeszcze bardziej krytyczny segment.

1. Kobiety
Otóż, wy, który czytacie tę recenzję, musicie wiedzieć, że od przeczytania „Zrodzonego z mgły” zaszło w moim życiu trochę zmian. I chociaż już wtedy byłam krytyczna wobec literatury, to teraz jestem jeszcze bardziej i zwracam też uwagę na rzeczy, na które nie zwracałam uwagi kiedyś. A skoro już rzuciłam tą bombą „mizoginii” na początku recenzji, to warto by uzasadnić, czy nie?

Wszystkich was, których to oburzyło, a nie przestali czytać, zapraszam tutaj.

Ekhm.

Sanderson umie pisać postacie kobiece. Są w porządku.
Wszystkie postacie Brandy’ego Sandy’ego to powykręcane kreatywnie archetypy. Bohaterki kobiece także i nie ma w tym nic złego. Sandy świetnie radzi sobie z zabawą tropami i należy mu za to przyklasnąć. Dowodzi temu np. Allrianne Cett ze „Studni Wstąpienia”.

Na pierwszy rzut oka Allrianne to rozpieszczona szlachcianka z prowincji, która uciekła od bogatego tatki, by gonić za dużo starszym od siebie mężczyzną. Jednakże w toku fabuły okazuje się, że dziewczyna jest silną Podżegaczką, allomantką spalającą cynk, która mistrzowsko manipuluje emocjami ludzi wokół. Ponadto nie uciekła bezzasadnie, miała określone zamiary, a pozostawiona samej sobie potrafiła nagiąć wolę oraz emocje bandytów, aby jej służyli. To się nazywa dobrze napisana postać poboczna.

Mój problem leży w czymś innym.

Książki Sandersona prawdopodobnie nie przeszłyby testu Bechdel. Nie mówię, że muszą. Mówię, że jak dla mnie to wartość stracona.

Z tego, co wiemy, w społeczeństwie skaa ani w Ostatnim Imperium nie było praw, które explicte dyskryminowałyby kobiety. Przynajmniej nie przypominam sobie żadnej wspominki. Rozumiem natomiast stygmę społeczną wynikającą z nieuprzywilejowania np. kobiet z ludu, które z tego względu są jeszcze na gorszej pozycji niż mężczyźni skaa.

Jednakże… czemu w tym świecie jest tylko osiem nazwanych kobiet? Nie wierzycie?

Zajrzyjmy do słowniczka na imiona męskie. Alendi, Ashweather Cett, Breeze, Camon, Clubs, Demoux, Dox, Elend, Felt, Gneorndin, Goradel, Hammond, Janarle, Jastes Lekal, Kelsier, Kwaan, Noorden, Penrod, Philen, Rashek, Reen, Renoux, Sazed, Spook, Straff Venture, Telden, Yeden, Yomen, Marsh, Zane, Bedes.

Około trzydziestu nazwanych mężczyzn. Jasne, kilku z nich już nie żyje: Alendi, Rashek, Camon, Renoux, Kelsier i Reen.

Ile zaś kobiet? Shan Elariel (zmarła w poprzedniej książce), Kliss (nie pojawia się w tej książce, ale jest wspomniana), Mardra (żona Hammonda, nie pojawia się fizycznie), Amaranta (dwie sceny, nałożnica Straffa), Tindwyl (pojawia się po dwustu stronach i umiera w końcówce), Mare (zmarła przed akcją „Zrodzonego z mgły), Allrianne (pojawia się mniej po trzechsetnej stronie) i Vin, główna bohaterka.

Trzy postacie kobiece z siedmiu pochodzą ze szlachty, jedna jest Terrisanką, dwie pozostałe to prawie na pewno skaa (Vin jest w połowie arystokratką).

Ktoś powie: cztery postacie kobiece (bo tylko cztery przemawiają w „Studni wstąpienia”, a Amaranty nawet bym nie liczyła, gdyż jest niewolnicą i mówi w dwóch scenach) to wcale nie tak źle, jak na zdominowany przez mężczyzn świat fantasy!

Ludzie! Czy nasze standardy są tak niskie? Niech nikt mi się nie próbuje maskować „średniowiecznym” settingiem, bo w średniowieczu nie mieli ani konserw, ani allomancji i to żadna wymówka. Można stworzyć świat oparty częściowo o średniowieczny porządek społeczny, gdzie będzie więcej postaci kobiecych. Na tym polega fantastyka! Nie musi wcale odtwarzać rzeczywistości, bo przecież tworzy nową rzeczywistość.

Dlaczego w ekipie Kelsiera nie było żadnych kobiet? Vin świetnie udowadnia nawet we własnych słowach, że ludzie „niewiele się spodziewają po kobietach”. Ileż złodziejek, maniplantek-allomantek (Breeze takie zatrudniał!), szpiegów na dworach arystokracji mogłoby się pojawić, gdyby Brandy tylko o tym pomyślał.

A mówię tylko o kobietach skaa. Dlaczego po ucieczce szlachty z Luthadelu, gdy Elend ustanawiał nową władzę, w Zgromadzeniu nie było żadnych kobiet? Dlaczego Elend, który ma wyemancypowaną i silną partnerkę, Elend, który ma liberalne poglądy, nie pomyślał o parytetach? Albo chociaż jednym lub dwóch miejscach gwarantowanych dla kobiet?

Mówię tu o lukach w budowie świata. W społeczeństwach zubożałych i opresjonowanych kwestie praw kobiet mają się jeszcze gorzej niż w krajach rozwijających się, a zadbanie o zdrowie i edukację kobiet zawsze pozytywnie wpływa na rozwój takiego społeczeństwa. Co? Miał tylko rok i musiał zająć się najważniejszymi sprawami? Świetnie, tylko że taka kwestia nie została nawet wspomniana chociaż w formie przyszłych planów.

I wiecie co? Nie zainteresowałaby mnie ta sprawa w dwóch przypadkach:

Gdyby było więcej wyemancypowanych bohaterek kobiecych.

[Tindwyl przez lata była na łasce Hodowców, a potem działała na usługach Synodu. Allrianne pomimo sprytu polegała cały czas na pieniądzach tatusia lub wsparciu Breeze’a. Tylko Tindwyl i Vin miały jakikolwiek szerszy wpływ na przebieg wydarzeń.]

I gdyby mniej uwagi było poświęconej liberalnym ambicjom Elenda. Cały czas mówił i myślał tylko o wyzwoleniu skaa, polepszeniu ich stanu życia.

Ale to nie jedyne, co mnie gryzło. Te postacie kobiece prawie nigdy nie miały jakiejkolwiek relacji. Żadnych kobiecych przyjaźni. Vin nienawidziła lub nie lubiła wszystkich kobiet, jakie pojawiły się na horyzoncie (a moim zdaniem przydałby się jej żeński role-model w życiu), a gdy już z nimi rozmawiała to praktycznie tylko o Elendzie lub kwestiach związanych z Elendem.

Brandy, kobiety potrafią się przyjaźnić. I twoje książki nie ucierpią, jeżeli zamiast kolejnego nudnego posiedzenia grupy mężczyzn u władzy, opiszesz rozmowę dwóch kobiet dotyczących tego samego tematu lub nawet czegokolwiek innego. Potrafisz budować więzi między swoją męską obsadą. To nie jest dużo trudniejsze!

2. Kandry

Kandry to naprawdę fajny element lore świata Scadrial. Nie mam problemu z ich istnieniem jako takim, ale przez naprawdę powolne tempo książki, zauważyłam pewien trop.

Kandry leżą na spektrum niebinarności płciowej, nie są ani kobietami, ani mężczyznami i dymorfizm płciowy w ich gatunku jest praktycznie niezauważalny, to także dlatego, że bardzo często zmieniają swoją postać.

Niebinarna reprezentacja? Może… Chociaż Vin stwierdzająca, że OreSeur na pewno jest „chłopcem-kandrą” trochę przyćmiewa ich faktyczną kulturę oraz tożsamość.

Mój problem nie leży w samym ich istnieniu, co raczej w tropie, który ta kreacja podziela.

Non-Human Non-Binary – polecam przeczytanie sobie na TV Tropes, bo to bardzo fajny artykuł.

I właśnie. Pan Sanderson jest Mormonem. Nie zamierzam tutaj obrażać jego religii, ani jego samego, gdyż z tego co mi wiadomo, stara się być inkluzywny i nie pozwala, aby jego wiara lub poglądy wpływały na dzieło (jak to robi Orson Scott Card). Jednakowoż trudno nie pozbyć się wrażenia, że skoro jedyną formą reprezentacji nie binarności stanowią bezkształtne, obce stworzenia z mgły… to jest to pewna forma dehumanizacji.

Wnioski pozostawiam wam. Myślę, że nawet jeśli intencja była zupełnie inna, to idealnie to pokazuje, jak pewne toposy (postrzeganie osób niebinarnych jako „obcych”, „nieludzkich”) są zakorzenione w naszych głowach.

3. Monarchizm i nobilizm

Nie zamierzam się czepiać tego, że pozostawili monarchię w Luthadelu. Ustrój totalitarny lub przynajmniej autorytarny to jedyny jaki znali przez tysiąc lat i sporo czasu minie nim gdziekolwiek w Scadrial wykształci się społeczeństwo obywatelskie.

Mój problem leży w nieco dziwnym przywiązaniu wszystkich do arystokracji.

Nie wszyscy szlachcice uciekli z Luthadelu po śmierci Ostatniego Imperatora. Dziwi natomiast fakt, że zachowali tak duże przywileje i praktyczny cały swój majątek, a żaden bohater z głównej obsady poza Docksonem nie wydaje się tym przejęty.

Dockson oraz Kelsier są malowani w tym tomie jako karykatury, jako żądni krwi szlachciców mordercy, którzy nie rozumieją, że przecież nie wszyscy są źli!

Jedynym w jakikolwiek sposób dobrym arystokratą w tej książce jest Elend. Blisko był Lord Penrod, który jednak chciał sprzedać miasto Straffowi. Elend jako jedyny ze wszystkich przejmuje się losem skaa i doprowadził do liberalizacji praw na ich korzyść.

Jednakże w tym wszystkim pozostawał wierny szlachetnie urodzonym oraz pewnym ich ideałom.

Nawet jego dobrzy przyjaciele, z którymi dywagował nad marksizmem filozofią, kompletnie wyrzucili liberalizm do kosza, kiedy okazało się, że skaa nie witają ich z otwartymi ramionami.

Po tysiącu lat czerpania przez szlachtę korzyści z opresji skaa.

Po tysiącu lat wyzysku.

Po tysiącu lat biedy, bicia i bezwartościowej śmierci.

Kelsier i Dockson stracili swoje rodziny przez szlachtę. Vin pośrednio także została przez nich skrzywdzona. To się tyczy właściwie wszystkich bohaterów skaa. I fakt, że Vin zakochała się w pierwszym napotkanym szlachcicu nie zmienia charakterystyki całej klasy społecznej.

Wiadomo, że nigdy nie jest tak, że wszyscy są źli. Wiadomo, że niektórzy szlachcie mogli traktować skaa dobrze. Nie zmienia to faktu, że nadal czerpali bogactwo z ich pracy, podczas gdy skaa nawet nie widzieli jej owoców. Niech mi ktoś w XXI wieku powie, że chłopi nie mieli powodów, by ścinać głowy panom podczas Rabacji Galicyjskiej.

Sanderson niestety ma bardzo umiarkowane poglądy. Jest oczywistym symetrystą, który uważa, że ktoś taki jak Elend sprawia, że nagle skaa nie mają powodów, by mścić się na arystokratach.

Kelsier miał rację.

Dockson miał rację.

Szkoda, że jako jedyni nie walili sobie do zajebistości Elenda, więc musieli zginąć. Ten pierwszy miał oczywiście także inne powody, ale ten drugi? Nie zmienił swojego nastawienia, pogrążał się w „ekstremizmach” i nie podobały mu się durne, idealistyczne plany Elenda. Cóż za okrutna zbrodnia.

Moje serce pękało, gdy Sazed także był obrzydzony nienawiścią Doxa do szlachty.

Sazed! Ten, którego rasa została zniewolona przez Ostatniego Imperatora. Ten, który przez całe swoje życie musiał służyć szlachcicom jako lokaj. Z pracy i wyzysku jego ludu szlachta czerpała korzyści przez tysiąclecia. Jego ludu, który został poddany specjalnemu planowi hodowlanemu tylko po to, by wyplenić z niego gen feruchemii.

Fakt, że Brandy włożył mu do głowy myśli tak nieracjonalne, zabolał mnie okropnie. To było pod koniec, ale gdyby zdarzyło się wcześniej, to wyrzuciłabym tę książkę.
Nie ma to jak biały, uprzywilejowany facet wrzucający swoje symetrystyczne poglądy na niewolnictwo do książki fantasy.

I ja wcale nie mówię, żeby porównywać ten ustrój z niewolnictwem amerykańskim. Chodzi po prostu o to, że Sanderson z przeciwników arystokracji robi wariatów, a byłym niewolnikom wkłada w usta umiarkowane poglądy.

To tak głupie, że nawet nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć.

Dobrze, że nie kazał tego powiedzieć Tindwyl, która poddana planowi hodowlanemu musiała urodzić dwudziestkę dzieci.

Wtedy bym chyba oszalała.

Co gorsza, monarchia w Luthadelu była pierwotnie demokratyczna. Elend rządził przy wsparciu Zgromadzenia i nie mógł dokonywać decyzji z natychmiastową mocą sprawczą. Stworzył mechanizmy, które miały regulować aparat władzy i chronić go przed tyranią jednostki oraz szlachty.

I lud wykorzystał te mechanizmy, żeby go zdetronizować. Czy postąpili słusznie, to już inna sprawa, ale dokonali tego zgodnie z prawem.

Ostatecznie jednak kumple Elenda, którzy tak kochają swojego Kacperka-Damianka-Bananka, postanowili przywrócić go na stołek, dokonując w efekcie przewrotu. Vin wymordowała jego wrogów politycznych, a Elend ostatecznie stwierdził, że może to i dobrze.

Najwyraźniej skaa nie są gotowi na demokrację.

Kelsier i Dox mieli rację. Dox miał szansę dokonać zmian, ale Brando Sando postanowił zabić go w narracji, bo stał się zbyt radykalny.

Znaczy co? Mordował szlachciców? Tworzył dyskryminujące przepisy? Chciał rekwirować ich majątki (co byłoby całkiem logicznym i dobrym posunięciem)?

Nie. Po prostu nie był miły dla Elenda. Na pewno pożerała go nienawiść do szlachty.

Nienawidzę symetryzmu.

4. Ona mnie uwiodła

Allrianne wpływała na Breeze’a allomancją, by ten wszedł z nią w relację. Breeze jest starszy od niej o przynajmniej dwadzieścia lat. Także jest allomantą, bardziej doświadczonym. Mam uwierzyć, że tego nie wyczuł?
To nie pedofilia, ale to nadal bardzo nieodpowiedni i skory do toksyczności związek. Nikt mu nie sprzyja. Wszyscy zwracają Breeze’owi uwagę, nawet on sam jest sobą obrzydzony.

Breeze jednak nie wie, że Allrianne jest Podżegaczką, co buduje sytuację w kierunku bardzo toksycznego tropu. Rzekomo osoba młodsza, na niższej i mniej korzystnej pozycji (Allrianne jest młodsza i w Luthadelu jest właściwie na łasce Elenda i Breeze’a) uwodzi tę starszą i bardziej doświadczoną. Nie muszę mówić, jak bardzo to obrzydliwe.

5. Ableizm

Myśli oraz wypowiedzi Zane’a o jego ‘chorobie’. Naprawdę nie uważam, żebym musiała pisać coś więcej na ten temat. KMWTW.

6. Terris

Kraina czarnoskórych mędrców. Odsyłam do Magical Negro na TV Tropes. To właściwie tyczy się także pierwszego tomu, ale niewiele się względem niego zmieniło w kwestii Terrisan. Nie mówiąc już o bombie atomowej, którą Sandy zrzucił na nich na końcu.

BOHATEROWIE I ŚWIAT

Tym razem nie mam zbyt wiele do powiedzenia o postaciach lub worldbuildingu. Z tą drugą kwestią Sanderson radzi sobie bardzo dobrze i w tym tomie trzyma poziom ustanowiony w pierwszym.

Rozwój postaci był przewidywalnie nieistniejący może poza Elendem oraz Vin. Ta dwójka rozwijała się w tempie swojej nijakości. Oboje nie są zbyt ciekawymi bohaterami, zdecydowanie brakuje tej książce barwnego Kelsiera, nic więc dziwnego, że co chwila ktoś o nim wspomina i zastanawia się, co ten by zrobił na ich miejscu.
Postacie poboczne teoretycznie uległy pewnemu rozwojowi, ale jest on dość miałki. Hammond musiał porzucić marzenia o niekrzywdzeniu i przejąć dużą odpowiedzialność, Breeze… Breeze to nie wiem, bo w pierwszym tomie miał jedną cechę, w tym dodano mu trochę więcej emocjonalnej wrażliwości. Spook był niezbyt obecny w „Zrodzonym…”, a charakter z drugiego tomu rozpłynął się nieco pod koniec.

Charakteryzacja Tindwyl była dla mnie częściowo na plus, choć uważam, że została potraktowana nieco zbyt tropowo.

Elend jest wyidealizowany do porzygu. Nawet jego wady są wywyższane jako element jego autorefleksji oraz świadomości. Każdy kocha Elenda, każdy ulega Elendowi.
Kiedy ten niedoświadczony facet stwierdza:

"Pozwólcie mi porozmawiać z moim ojcem, może coś wskóram, będę grał na dwa fronty i nie oddam miasta ani Cettowi ani Straffowi."

Dockson ma słuszne obawy: "Nie umiesz kłamać, nie jesteś sprawnym politykiem ani manipulatorem."

Ale wszyscy tak go kochają, że surowy Clubs stwierdza: "A dajcie chłopakowi spróbować!", jakby chodziło o grę w kręgle, a nie przeznaczenie miasta i setek tysięcy ludzi.

Zaufanie tych zaprawionych w boju rebeliantów do Elenda jest co najmniej dziwne. Nie mówiąc już o tym, że cokolwiek zrobi i cokolwiek powie, to każdy poza Tindwyl idzie mu na rękę. Kiedy ona się pojawia, nagle wszyscy są gotowi go bronić.

Rozterki miłosne bohaterów zajęły także zdecydowanie za dużo miejsca. Albo za mało. Sandy powinien się zdecydować, czy pisze romans na tle konfliktu, czy konflikt na tle romansu. W tym drugim przypadku temu wątku brakuje "mięsa". W pierwszym jest go po prostu za dużo.

KONKLUZJA


Sanderson pozbył się kilku dobrych postaci w tym tomiszczu. Dlaczego konkretnie tych? Najwyraźniej spełniły już swoją funkcję i były mało przydatne. Pozbył się także całej frakcji offscreen, pstryknięciem palca.

Poprowadził akcję możliwą do streszczenia w pięć minut przez prawie osiemset stron.

Sprawił, że oblężenie stało się bardziej nudne niż takowe były w rzeczywistości.

Nie poprawił się zbytnio względem pierwszego tomu, ani fabularnie, ani w kwestii rozwoju postaci.

Utwierdził mnie w przekonaniu, że jest okropnym symetrystą w kwestiach społeczno-politycznych.

Pokazał także, że nie tylko wyłącznie bawi się tropami, ale brak mu fantazji w kwestiach innych niż magia. Tylko magia jest u Sandersona naprawdę fantastyczna.

Eluwina. Kelsier miał rację. Przynieście gilotynę.

Ostrzeżenie: Jeżeli tak, jak mnie nie zachwycił was „Z mgły zrodzony” i jesteście niepewni, czy sięgnąć po „Studnię wstąpienia”… nie róbcie tego. Jeśli natomiast pokochaliście prozę Sandy’ego od pierwszych stron, to ta książka jest dla was.

Ocena 5/10 jest sprawiedliwa, choć osobiście wystawiłabym tej książce 3/10 za to,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

tell me why.

tell me why.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wszyscy mnie okłamali. Ta książka nie jest tym, czym miała być. Jestem rozczarowana, mój dzień trafił szlag i w ogóle najlepiej, żeby już nikt tego nie czytał.
Ta seria seksistowskich monologów, bigoterii oraz gwałtów na nieletnich powinna zostać pogrzebana żywcem. To nawet nie było dobre fantasy.

TW: GWAŁT, MOLESTOWANIE, SEKSUALIZACJA NIELETNICH, BAGATELIZACJA STANÓW LĘKOWYCH.

>SPOILERY
~*~

Disclaimer: Przeczytałam równą połowę "Mgieł Awalonu", czyli całe dwie księgi. Uważam, że przy książce takich gabarytów tyle powinno wystarczyć, żeby móc stosownie ocenić, czy warto ją czytać, czy nie warto.

Od razu odpowiem: NIE WARTO.

~*~

"Mgły Avalonu" to książka, którą chciałam przeczytać, od kiedy dowiedziałam się o jej istnieniu. Jestem arturiańskim geekiem, uwielbiam re-tellingi a te feministyczne już zwłaszcza.

"Mgły..." figurowały na liście topowych pozycji fantasy według Andrzeja Sapkowskiego. Książka Bradley zawsze lądowała w zestawieniach feministycznych powieści fantasy. Obiecano mi zatem: feminizm, solidnie rozwinięte kobiece postacie, intrygi, arturiański re-telling i na to wszystko byłam z pasją nastawiona.

Dostałam dziwaczny seksizm, skrzywiony neopoganizm lat 70., proto-terfizm oraz kulturę gwałtu.

~*~

Notka o autorce.

Czy wiedziałam o tym, o co oskarżyła Bradley jej córka? Mgliście mogłam przypomnieć sobie jakieś wzmianki, ale, jak już wspomniałam, bardzo chciałam przeczytać tę książkę i podświadomie odsuwałam wszystkie groźby dla mojego sumienia. Teraz wiem, że trzeba było przeczytać więcej niż na główek. Mój błąd. Bardzo mi przykro z powodu ofiar.

TW: Marion Zimmer Bradley została w 2014 roku, pośmiertnie, oskarżona o molestowanie seksualne przez swoją córkę, Moirę. Moira wyjawiła, że Bradley przymykała oko na pedofilskie tendencje swojego męża i wielokrotnie go broniła, pomagała zamiatać pod dywan kwestie oskarżeń od innych ofiar.

Zanim ktokolwiek zacznie głosić 'śmierć autora', uważam, że jest ona niemożliwa do zaakceptowania w tej sytuacji, gdyż poglądy oraz życiowe nastawienie Bradley mocno odbija się w jej książkach. "Mgły Avalonu" aż kipią od pedofili, efebofilii oraz kultury gwałtu zawoalowanych rzekomą poprawnością historyczną. Postaram się to udowodnić, a jeśli kogoś moje argumenty nie przekonują, to... czytajcie dalej. Dla mnie jesteście przypadkiem straconym.

~*~

FABUŁA

Zbyt wiele nie będę w stanie powiedzieć o niej samej, gdyż minął już ponad miesiąc, odkąd zatrzasnęłam tę biedną stertę papieru i odmówiłam dalszej tortury.

KSIĘGA I

Przede wszystkim uważam, że uwzględnienie Igriany, Igerny, Eigyr czy jakkolwiek chciałoby się ją nazwać, w re-tellingu to bardzo fajny pomysł. Zwłaszcza kiedy twoja wersja opowieści ma mieć zabarwienie feministyczne. Igriana bowiem była kobietą, którą de facto zgwałcono -> w jednej z wersji legendy Merlin magią nadał Utherowi wygląd jej męża, Gorloisa, by ten mógł się z nią przespać i spłodzić Artura. A to tylko jedna wersja tego podania.

Bradley jednak... dokonała dziwnych wyborów. Igriana została wydana przez swoją siostrę, Vivianę, za mąż za chrześcijanina, diuka Gorloisa, człowieka uosabiającego dziedzictwo Rzymu. Dlaczego uważam ten wybór za dziwny?

Dlatego że pominąwszy może pierwszych kilka rozdziałów, wszystkie postacie jednogłośnie stwierdzają, że był to błąd. I zgadzam się, to był błąd, więc jakim cudem przemądra Viviana, uosobienie bogini oraz wiekowy starzec, którego szanują uczeni wszystkich religii, stwierdzili kiedykolwiek, że to był dobry pomysł???

>Viviana cały czas głosi o tym, że dziedzictwo Avalonu musi zostać zachowane, że Igriana jest córką Avalonu... Igriana wyparła się swoich magicznych zdolności, żeby móc żyć w spokoju z mężem!

Ponadto zaraz okazuje się, że chociaż Igriana zdążyła się pogodzić z latami małżeńskiego gwałtu, cieszyć się życiem z córeczką i przywykła do prowadzenia dworu na Tyntagielu, to wszystko na marne. Niewłaściwy facet. Igriana ma go zdradzić i urodzić syna innemu, bo Bogini nie pozwoli jej urodzić syna Gorloisowi.

Pominąwszy fakt, że Gorloisa ciężko jest polubić, bo ostatecznie zgwałcił czternastolatkę, to Igriana nie chce go opuścić ani tym bardziej zdradzić. Zdążyła odnaleźć pewien spokój w nowym miejscu, zaczęła akceptować wiarę oraz sposób życia męża i nagle wymaga się od niej tego, by zrobiła coś kompletnie odwrotnego, bo Bogini tego wymaga. Szantaż rodzinny pozostawia wyjątkowo gorzki posmak w ustach, bo to pierwszy raz, gdy Merlin otwarcie przyznaje się do bycia ojcem Igriany i robi to tylko po to, by użyć przeciwko niej autorytetu.

Czy Igriana buntuje się przeciwko nim? Och, ależ nie. Po prostu zostaje poddana praniu mózgu poprzez narkotyczne sny i ostatecznie akceptuje swój los, bo przecież Bogini chce dla niej jak najlepiej.

Bardzo feministyczne.

A można to było zrobić inaczej, można było jej romans z Utherem ukazać jako coś kompletnie organicznego, wynikającego z jej własnej i nieprzymuszonej woli w przeciwieństwie do ślubu z Gorloisem, który zawarła przez wolę siostry.

Nawet Uther nie wykazuje nią naturalnego zainteresowania, tylko widzi ją jako kobietę ze swoich snów i wizji.

W dodatku Gorlois przechodzi bardzo, ale to bardzo nierealistyczną przemianę. Z człowieka, który chociaż jest produktem swoich czasów w kwestii podejścia do kobiet, to szanuje Igrianę, słucha jej zdania, darzy ją uczuciem i obdarowuje prezentami, zmienia się w seksistowskiego drania i traktuje ją jak przedmiot.

Autorka używa bardzo dużo imperatywów narracyjnych w postaci snów czy bardzo dziwnych prowokacji. Bohaterowie reagują gwałtownie na różne sytuacje tylko wtedy, kiedy fabuła tego wymaga. Ponieważ jakoś trzeba było popchnąć akcję w Londinium do przodu, to trzeba było także zmusić Gorloisa do rzucenia rękawicy Utherowi i opuszczenia miasta. No, wobec tego Gorlois musiał stać się podejrzliwym dziadygą, który myśli, że jego młoda żona daje każdemu.

A to jak Bradley obeszła wątek gwałtu na Igrianie... uch? Okej, ale przy tak beznadziejnej fabule prowadzącej do tego rozwiązania mogę tylko załamać ręce.

~*~

CIĄG DALSZY FABUŁY JUŻ ZA CHWILĘ

CZAS NA WORLDBUILDING

O Chryste, moja ulubiona pora. Worldbuilding to moja pasja. Jest coś niesamowitego w tworzeniu światów ta podobnych do naszego, a jednocześnie tak różnych.

Zaraz, zaraz - powiedzą malkontenci - ale jaki może być worldbuilding w książce historycznej?

A taki, moje misiaczki kolorowe, że to nie jest powieść historyczna i naprawdę ma z nią niewiele do czynienia. Jeżeli ktoś chciałby przeczytać dobre jak najmożliwiej historyczne przedstawienie legend o królu Arturze, to polecam serdecznie "Zimowego monarchę" Bernarda Cornwella. Jest przy okazji o niebo ciekawszy od "Mgieł Avalonu" i znajdziecie tam sporo postaci kobiecych z dużo ciekawszymi osobowościami.

A zatem, worldbuilding.

Ssie.

Widzicie, to miała lub nie miała być powieść historyczna. Trudno mi określić z perspektywy czasu, a naprawdę nie zamierzam szukać wywiadów z Bradley, bo nie chcę mieć już nic do czynienia z jej ohydną osobą.

Świat "Mgieł..." jest stylizowany na post-rzymską Brytanię, w której religia druidyczna dogorywa, natomiast chrześcijaństwo sprawuje się coraz lepiej. Tylko że podczas gdy Cornwell prezentuje nam możliwie jak najbardziej depresyjny obraz porzymskiej Brytanii z jej ruinami rzymskich villi oraz pałaców i celtyckimi chatkami z błota i gówna, to u Bradley doświadczymy bardziej późnośredniowiecznego obrazu legend o królu Arturze: wspaniałe strzeliste zamki, pełne zbroje, turnieje, cnoty rycerskie i bardzo skromne, głęboko skrywane zabobony.

No cóż, nie do końca tak było. Ponadto Bradley zdecydowanie poszarżowała z przedstawianiem kultury celtyckiej, robiąc z niej bardzo śmieszny monolit, mieszając tradycje Gaelów/Goidelów (Szkoci/Piktowie, Irlandczycy) z Bretonami (praktycznie całe południe, Walia, Kornwalia, Anglia [Lloegyr] i Armoryka [Bretonia]). Jej Morgana świętuje Beltanu czyli święto jak najbardziej gaelskie, ale wszyscy wokół niej bardzo obraźliwie wypowiadają się o Gaelach określając ich jako "małych i ciemnych".
Ten fantastyczny rasizm a zarazem egzotycyzm to także pseudohistoryzm. Bradley wymyśliła sobie jakiś pierwotny lud Celtów, który sparzył się z fae (małym ludem, wróżkami) i jest rzekomo najmagiczniejszy i w ogóle najlepszy, ale zarazem najczęściej obrażany ze względu na fenotyp. Podczas pierwszego spotkania Gwenifer i Morgany ta pierwsza nazwała ją "małą, brzydką i ciemną". No doprawdy miła wizytówka.

Nie wiadomo do końca kim ten pierwszy lud ma być, bo brzmi enigmatycznie, ale sądząc po tradycjach oraz ulokowaniu geograficznemu, to chodzi o Goidelów i naprawdę nie rozumiem, dlaczego Bradley aż tak się na nich uwzięła.

Tu pojawia się kolejny problem Bradley związany z Celtami, mianowicie religia przez nich wyznawana.
I tak, wiem, że Bradley romansowała z tradycjami neopogańskimi i o ile mi wiadomo dziś wszelkie tradycje, które mogły obowiązywać w latach 70. już nie wchodzą w rachubę.

Religia Bretonów czy Brytów u Bradley to właśnie ten neopoganizm i to w dodatku zniekształcony, sprowadzony przede wszystkim do kultu płodności oraz w niewielkim stopniu śmierci. Centralnymi figurami kultu są bowiem Bogini oraz Rogaty Pan, z których unii rodzi się życie. Ma to być alegoria pierwiastka żeńskiego oraz męskiego. Oczywiście, ten żeński pełni funkcję istotniejszą, ale nie na to w tej książce chcę narzekać.

Jak na profeministyczną książkę ze swojej epoki śmierdzi feminizmem II fali, czyli feminizmem, który dzisiaj odbija się nam czkawką, bo ogromny nacisk kładzie na fizyczne aspekty kobiecości. Innymi słowy przez całe 1134 strony Bradley tłucze czytelnikom do głowy, że kobietą jesteś, jeśli miesiączkujesz, dajesz się rżnąć jak pokorne zwierzątko i potem wystrzeliwujesz z siebie bobasy aż do późnej starości. Oczywiście, możesz dokonać aborcji, wolno ci, JEŻELI BOGINI SIĘ NA TO ZGADZA. Więc przypuszczalnie, jeśli podczas twojego pierwszego udziału w Beltanu zgwałcił cię facet trzy razy starszy od ciebie, a Bogini uzna, że to dziecko jej się przyda, to nie możesz usunąć.
Nic tak nie zachęca do czytania, jak odbieranie kobietom autonomii reprodukcyjnej.

Anyway, ta religia jest kompletnie wyssana z palca. Ani razu nie pada nazwa żadnego z celtyckich bóstw z panteonu bretońskiego. Wspominana jest Ceridwen z Mabinogionu, ale ona w żadnych zapisach historycznych nie bywała przedstawiana jako bogini. Jako osobę, która zajmuje się na co dzień popularyzowaniem mitologii, bardzo mnie bolało takie uproszczenie i wprowadzanie w błąd czytelnika.

Do tego wszystkiego w origin tej religii zostaje wplątana Atlantyda i... na tym pozostawmy całą sprawę, bo mogłabym tak o tym opowiadać do jutra. Ważne jest to, że rytuały, tradycje i wszystko co związane z tą religią nigdy nie jest w pełni jaśnie przekazane. Viviana pierdaczy farmazony niczym Mistrz Yoda i nigdy nie powie nic konkretnego, wszystko działa tak jak ma działać, kiedy ma działać, a poza tymi sytuacjami nic się nie dzieje.
Ktoś by myślał, że religia z tak realnymi skutkami jak magia chociażby, utrzyma się dłużej niż polegające kompletnie na zawieszeniu niewiary chrześcijaństwo, ale najwyraźniej ani Vivianie, ani Merlinowi nigdy nie chciało się zrobić choćby tego co Jezus lub Mojżesz, wyjść, pokazać swoją moc i sprawić, że ludzie uwierzą. Zamiast tego wolą siedzieć na tej swojej wyspie, jeść jabłka i oglądać gwałty na nieletnich.

Jeżeli już tworzysz kult, religię, grupę, która potrafi używać magii, to proszę nie rób z nich oświeconych mędrców, co to wyżej srają niż dupę mają i pokaż, że robią cokolwiek, by pozyskać wyznawców lub chociaż zachować tych pozostałych.

A magia Avalonu... kurwa nie istnieje? W sensie mają wizję, mogą wysyłać mentalne sms-y, teleportować się z wyspy i to właściwie tyle? Ziołolecznictwa nie liczę, bo to jest umiejętność, której mógłby się nauczyć każdy. Rzekomo sztuka avalońska jest jakoś wyjątkowa, więc znów denerwuje fakt, że nikt nie pokwapił się... bojawiem, uczyć miejscowych? Żeby nie musieli czekać, aż łaskawie zjawi się znachorka z Avalonu? Bo w końcu nudzi im się czekanie, a sporo księży, mnichów czy zakonnic opanowało podobne sztuki, więc wniosek nazywa się sam. Avalończycy sami skazali się na wygnanie i zapomnienie.

HISTORYCZNOŚĆ

Nie byłoby historycznego worldbuildingu bez historii, a więc co i jak? No wiele błędów. O tych związanych z Goidelami, Bretonami i religii już mówiłam. Pojawia się jeszcze kwestia różnych wydarzeń, bo na przykład niedoprecyzowany jest czas akcji... co ma pewne znaczenie, bo mamy z tego względu niekompletną wizję chrześcijaństwa w uniwersum, tj. czy jest pre- czy post-pelagiańskie.

Ponadto na kartach ksiązki pada imię Taliesin, jako prawdziwe miano Merlina, co też... no cóż, jeżeli uznamy te najprawdopodobniejsze daty akcji arturiańskich legend, to Taliesin żył dobrych kilkaset lat później i był poetą.
Inny nitpick - w momencie akcji książki Londinium powinno być kupą kamieni, a nie tętniącym życiem po-rzymskim miastem xD Najwyraźniej londynocentryzm funkcjonował już wtedy.

W tych czasach tym bardziej nie funkcjonował etos rycerski w takiej formie, jakiej go znamy xD W ogóle posiadanie dobrego miecza czy pełnej zbroi, a już tym bardziej bojowego rumaka było swego rodzaju luksusem.
Cornwell przyznał w posłowiu swojej książki, że umieścił w niej Lancelota i Merlina tylko dlatego, że to najpopularniejsze postacie z legendarium. Powstały one natomiast dużo później i nie pojawiały się w pierwotnych podaniach, dlatego to jestem w stanie wybaczyć.

Tak samo mogłabym wybaczyć ahistoryczność i bezkrytyczną inspirację późniejszym materiałem, gdyby nie inne problemy. O nich zaś pomówimy, gdy przejdziemy przez fabułę kolejnej części "Mgieł...".

~*~
FABUŁA

KSIĘGA II

Pierwsza księga była nudna. Tylko tyle mogę powiedzieć na jej temat. W drugiej działo się dużo więcej i paradoksalnie to źle. Wolałabym, żeby nie działo się nic.

Morgana trafiła do Avalonu, by uczyć się u Viviany.

Oczywiście, X razy czytamy o tym, jak straszny los by ją czekał na naukach u zakonnic, bo to zakonnice i są chrześcijankami. Czy w Avalonie jest lepiej? Śmiem wątpić, ale oczywiście przedstawia się nam tu kontrast typu niebo-a-ziemia.

Morgana rzekomo ma mieć więcej swobód. Powierza swoje życie oraz, co istotne, dziewictwo Bogini. I tutaj czytelnikowi powinna pojawić się czerwona lampka. Bo po pierwsze, czym to się różni od służby w zakonie czy dochowywania wierności do ślubu? Myślisz sobie, że może to tak tylko do pewnego wieku, aż będą gotowe, by z pełną świadomością zgodzić się na stosunek.

Otóż nie.

To jest dosłownie tym, czym jest. Morgana oddała Bogini władzę nad swoim dziewictwem, innymi słowy, kiedy Bogini uzna, że czas aby Morgana je straciła, to wówczas ma je stracić. Ekhm, czym to się różni od tego, gdy Viviana wydała swoją czternastoletnią siostrę na gwałt? Niczym.

Cała wolność Morgany polega na tym, że... jest wolna? Jej życie wygląda jak życie w zakonie, uczy się, służy, sprząta, pracuje, dokonuje rytuałów, czasem medytuje. Przepraszam, czym to się różni od tego, czego chciał dla niej Uther? Jedyna różnica jest taka, że zamiast słuchać o Jezusie i, *kaszel, kaszel* kobiecych postaciach biblijnych, które często nie były bierne wobec losu xD, słucha o Ceridwen i Rogatym Panu.

Szczerze to wolę Jezusa, bo te wszystkie gadki o świętej fizycznej unii kobiety i mężczyzny, ogniach Beltanu oraz nieletnim baraszkowaniu z innymi nowicjuszkami pod bacznym okiem Viviany... no brzmią creepy.

Przejdźmy jednak do akcji właściwej. A ta nie jest zbyt ciekawa. Morgana spotyka swojego kuzyna i odczuwa wobec niego kazirodczy pociąg, pierwszy raz widzi także Gwenifer i tu już mamy okazję, żeby ją znielubić. Bradley bardzo nie lubi Gwenifer i do tego trzeba się po prostu przyzwyczaić.

Równolegle do Morgany dorasta Artur, młodszy od niej o kilka lat, wychowuje się jako przybrany syn pewnego wiernego rycerza Uthera. Uther tymczasem żyje sobie z Igrianą, która przeżywa poronienie za poronieniem i odnajduje ukojenie w wierze chrześcijańskiej (co oczywiście jest przez wszystkich Avalończyków potępiane, choć przemilcza się to, że się na nią wypięli).

Siostra Igriany, Morgause, o której nie wspominałam wcześniej, bo jej rola w części pierwszej sprowadzała się do nieletniego obiektu seksualnego, wyszła za mąż za niedoszłego Najwyższego Króla, Lota z Północy. Jej rola tym razem sprowadza się do bycia knującą suczą oraz adwokatką pro-life.

Wreszcie nadarza się okazja, żeby wszystkie postacie się spotkały i zademonstrowały swój dotychczasowy rozwój. Morgana dostaje misję od Viviany. Otóż jej czas nadszedł, czas aby dała się zgwałcić w imię Bogini. Wiem, że brzmię obleśnie, ale inaczej tego się nie da określić. Król Uther jest umierający, Saksoni napierają, a więc nadszedł czas, żeby mianować następcę i poganie z Brytanii postanowili, że oni muszą namaścić swego władcę w sposób wyjątkowy.

Mianowicie Morgana została wyznaczona do zawarcia z następcą Świętego Związku, czyli de facto ma mu się oddać, żeby przypieczętować jego "małżeństwo" z ziemią, z krajem, a więc uczynić go władcą godnym także dla pogan. Dziewczyna ma oczywiste obiekcje, zwłaszcza że nie zna tożsamości tego następcy, wybrańca pogańskiej Brytanii.

No cóż. Po krwawej ceremonii łowów, zabiciu jelenia i scenie gwałtu na małej dziewczynce, odurzona narkotykami Morgana traci swoje dziewictwo z równie niedoświadczonym i naćpanym młodzieńcem. Kiedy rankiem budzą się i rozmawiają, niestety rozpoznają się nawzajem. Odkrycie tożamości okazuje się dla nich druzgocące, gdyż są rodzeństwem.

Tak, istnieją mity o tym, jak to Artur uprawiał seks z Morganą i tak doszło do narodzin Mordreda, ale te historie są z reguły otwartym gwałtem, gdzie albo Artur gwałci Morganę, albo Morgana Artura (nie podając mu swojej tożsamości, która mogłaby zmienić jego nastawienie). W tej drugiej sytuacji Morgana z premedytacją zachowuje owoc tego związku, by wykorzystać go jako narzędzie zemsty.

W tym przypadku Morgana po prostu nie ma wyboru. Viviana i Merlin wykorzystali ją do własnych, ukrytych celów i nie wyjawili jej, że dla Boginii ma urodzić dziecko swojemu bratu. Nagle wszystkie gadki o wolnym wyborze, łaskawej Boginii i wyzwoleniu stają się głupiutkimi bajeczkami, bo chodzi o królewską krew Avalonu, bo nagle wszyscy ludzie, którym ufała zwracają się przeciwko niej. Nagle wszyscy są przeciwni wolnemu wyborowi, od osoby, którą Morgana traktowała jako matkę, po totalnie przypadkowe fae i siły natury.

Co gorsza, gdy Morgana ucieka z tego padołu zwanego Avalonem, trafia jeszcze gorzej, bo udaje się do Morgause, swojej ciotki, która następne kilkadziesiąt stron opowiada o cudzie ciąży i macierzyństwa... po czym gdy dowiaduje się o ojcu dziecka, postanawia wykorzystać lęki Morgany przeciwko niej i zniechęcić ją do dziecka, któremu ta w ostatniej chwili chce dać szansę. Tak, Morgana nie chciała urodzić tego dziecka, tak, było owocem przemocy, ale gdy się narodziło, Morgana mogła dokonać wyboru i ponownie został on jej odebrany przez imperatyw narracyjny, który zrobił z Morgause ostatecznego antagonistę.

Co potem?

Farsa trwa dalej. Po śmierci Uthera poznajemy bliżej Gwenifer, Lancelota (Galahada) i całą resztę menażerii Arthura. Skupimy się bardziej na Gwenifer, bo Lancelot to po prostu kolejna ofiara przemocy psychicznej Viviany.
Gwenifer ma najprawdopodobniej agorafobię i możliwe inne stany lękowe. Jej stan psychiczny sprawił, że od lat najmłodszych wolała przebywać w czterech ścianach i odnajdywała ukojenie w Bogu. Bardz chciała pójść do zakonu i gdyby nie była najstarszą i jedyną żyjącą córką Leodegace'a, to prawdopodobnie mogłaby to zrobić.

Niestety została wydana za Artura i chociaż pokochała go, a on ją, to sytuacja nie wyglądała najweselej, bo na pierwszy plan wkroczyła rodzina z Avalonu. Wszystkie powiązane z Avalonem postacie musiały dziesięć razy bardziej wykpiwać i bagatelizować lęki Gwenifer oraz traktować ją jak wariatkę ze względu na jej dewocję.
Jedyną osobą, która nigdy tego nie robiła, był Lancelot i to jego wolała poślubić. To uczucie stało się dla niej powodem do kolejnych rozterek, kryzysu wiary oraz lęków.

Na domiar złego okazało się, że ma problemy z poczęciem, a to okazało się gwoździem do trumny dla tej postaci. Jej bezpłodność nie tylko wywołała przytyki na dworze, ale oczywiście odpowiedź ze strony Avalonu, co powodowało, że Gwenifer stawała się coraz bardziej wrogo nastawiona wobec pogan.

Zamiast być postacią z krwi i kości, była tą najbardziej fanatyczną chrześcijanką, która tupała nóżką, bo mąż idąc na wojnę nie chciał zmienić sztandaru, a przez zmianę stracił istotną część swojego wojska.

W innych z kolei sytuacjach była przedstawiana jako dobra przyjaciółka Morgany i zastanawiała się, czy nie poprosić jej o radę, ale myślę, ze te wtręty miały tylko na celu wywyższyć mądrość Morgany.

Z jednej strony mamy Gwenifer, która udała się w podróż do odległego Tyntagielu, by opiekować się swoją umierającą teściową, nie zważywszy na własne lęki.

Z drugiej strony mamy Gwenifer, która zaparła się, żeby zostać w pustym zamku, bo bała się poronić, po czym i tak poroniła w ataku fanatyzmu religijnego wymierzonego w Merlina.

Między tymi dwoma postaciami następuje tylko pstryknięcie palców, bo nie mija ani zbyt dużo czasu, ani nie dzieje się nic, co mogłoby tak diametralnie zmienić jej charakter.

Co poza tym?

Naprawdę niewiele. Morgana prawie przespała się ze swoim kuzynem. Ten sam kuzyn, Lancelot, wszedł w seksualną relację z Gwenifer za zgodą Artura. Arturowi udało się chyba pokonać Saksonów tymczasowo i ustanowić majątek w Kamelocie. Pojawili się Rycerze Okrągłego Stołu. Yay?

Cała ta akcja naprawdę zajmuje tylne siedzenie w wehikule fabuły. Śledzimy głównie rozterki postaci kobiecych, co ma sens, bo to feministyczny re-telling, ale kobiety w tej serii robią naprawdę niewiele.
Widzicie, większość feministycznych lub feminocentrycznych re-tellingów legend arturiańskich robi pewną rzecz, która jest potrzebna (niestety) w takich historiach. Kobietę-wojowniczkę. Robią to właśnie po to, żeby uniknąć tego, co niestety gnębi "Mgły Avalonu"... brak akcji. Kobiety siedzą, gadają o dzieciach, ciążach, o facetach, trochę o nowinach z wojny, ale poza tym przędą i wychowują dzieci. Nie dzieje się nic. Dosłownie nic.

"Zimowy monarcha" był napisany z perspektywy mężczyzny, Derfla, ale gdybyśmy czytali tę opowieść z perspektywy Ginewry, to nie byłaby ona zbyt ciekawa. Nimue może tak, chociaż... no. Ale Ginewra i inne wielkie panie? Z reguly siedziały na zamku, podczas gdy prawdziwa akcja, ta której chcą czytelnicy, toczyła się gdzieś daleko.

Ale, ale, ale... Czy nie o to chodziło? Żeby dać głos kobietom w legendarium? No tak, tylko najpierw musiałyby mieć coś ciekawego do powiedzenia, a bohaterki Bradley nie interesuje zbyt wiele poza ich kolejną ciążą, tudzież czy siostra już zaciążyła.

~*~
PROBLEMY

Chyba już widzicie, do czego to zmierza.

Dodajcie sobie do dwóch to, ile razy wspominałam o seksie z przymusu, seksualizacji lub gwałcie na nieletnich oraz oskarżenia wobec Bradley i jej męża. Nie wspomniałam zresztą o wszystkim! To było ledwo pięćset stron z hakiem, ale oh god... intensywne pięćset stron.

Morgana jest drobna. Niska. Chuda. Ale ma szerokie biodra i kobiece kształty. Viviana wygląda do niej dość podobnie. Wielokrotnie w opisach wyglądu narrator skupia się na tym, że one, które mają urodę kobiet 'z ludu', wyglądają jak dzieci. Wyglądają jak dzieci, a potem uprawiają seks i rodzą dzieci.

Czy normalny człowiek przypominałby czytelnikowi tak często o tym, jak dziecinnie wygląda postać z książki, tylko po to by potem władować ją w seksualną sytuację? Nie wydaje mi się. To pasuje bardziej na r/menwritingwomen albo pedofilski content warning.

Morgause, która była w tym samym wieku co Igriana, gdy tamta wyszła za Gorloisa, jest określana jako młoda kobieta (język bardzo predatoryjny) i przez samą Igrianę jest traktowana jako konkurencja do Gorloisa. Sam Gorlois zaczyna ulegać jej wdziękom.

Przetrawcie to.

Czternastoletnia dziewczyna została ukazana jako seks-manipulatorka, którą od przespania się z mężem siostry powstrzymuje tylko wizja tego, że w razie ciąży wydałby ją za pierwszego lepszego starego wasala.

Disclaimer: Nie, kobiety nie dorastały wówczas dużo szybciej niż teraz. To jest okropnie szkodliwy mit. Małżeństwa zawarte wcześnie konsumowano później, żeby nie zwiększać prawdopodobieństwa śmierci matki i dziecka podczas porodu. Tak zdarzały się anomalie, ale nie każdy mężczyzna w Europie był cholernym Władysławem Pedogiełło. Poza tym nawet współcześnie zdarzają się przypadki, gdy dziewczynka dozna szybkiego procesu dojrzewania i osiągnie pewną dojrzałość fizyczną bardzo wcześnie, np. w wieku dwunastu lat. Czy to oznacza, że jest gotowa na małżeństwo i macierzyństwo? NIE! Nawet osiemnastolatki nie są na to w pełni gotowe, bo mózg człowieka rozwija się dużo dłużej.

Nawet gdy uznamy za prawdopodobne, że wyjątkowo dojrzała i seksualnie zainteresowana czternastolatka faktycznie uwodziłaby trzy razy starszego mężczyznę, to gdyby to stosunku doszło, wina leży po jego stronie. Jako ten dojrzały fizycznie i psychicznie powinien panować nad swoimi instynktami i nie wykorzystywać niedojrzałości i naiwności drugiej osoby, która nie może się w pełni świadomie zgodzić.

Bradley seksualizuje w tej książce dzieci. Odbiera kobietom autonomię seksualną. Przedstawia macierzyństwo jako ostateczny cel dla spełnienia każdej kobiety. Bagatelizuje problem zgody i konsensusu w kwestii seksu. Bagatelizuje gwałt. Bagatelizuje problemy psychiczne. Przedstawia rodzenie i seks z rodzeństwem wbrew woli jako 'wyższy cel', który usprawiedliwia wiara.

I jednocześnie z kamienną twarzą za te same rzeczy jedzie po chrześcijaństwie.

Nie dość, że Bradley kompletnie zniszczyła wierzenia celtyckie na rzecz swojego neopogańskiego gówna, to jeszcze postanowiła zostać naczelnym krytykiem chrześcijaństwa. I chociaż uważam, że chrześcijaństwo w każdym odłamie zasługuje na krytykę, to Bradley kompletnie chybiła ze swoimi bzdurami wyssanymi z palca.

Inaczej. Nie chybiła, co w świetle tej "lepszej alternatywy", czyli wiary w Boginię, chrześcijaństwo naprawdę wypada dużo lepiej. Nie mam na ten temat zbyt wiele do powiedzenia, bo musiałabym znów sięgnąć po tę knigę, by przywołać dodatkowe przykłady.

~*~
Chciałam przeczytać to do końca tylko po to, by mieć lepszy obraz tej książki, ale przeczytałam tyle i... pięćset stron naprawdę powinno wystarczyć, by zamknąć książkę i nigdy już do niej nie wracać. Zwłaszcza gdy książka jest tak obrzydliwa i w dodatku nudna. Przeczytałam "Lolitę". Tam przynajmniej Humbert nie był przedstawiany jako postać pozytywna w przeciwieństwie do Viviany.

Wszyscy mnie okłamali. Ta książka nie jest tym, czym miała być. Jestem rozczarowana, mój dzień trafił szlag i w ogóle najlepiej, żeby już nikt tego nie czytał.
Ta seria seksistowskich monologów, bigoterii oraz gwałtów na nieletnich powinna zostać pogrzebana żywcem. To nawet nie było dobre fantasy.

TW: GWAŁT, MOLESTOWANIE, SEKSUALIZACJA NIELETNICH, BAGATELIZACJA STANÓW...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

5,5/10

NADCHODZĄ SPOILERY.

O Chryste, ta książka jest... problematyczna. I, delikatnie mówiąc, rozczarowująca. Ale zacznijmy od początku. Od opisu tego, co książka obiecuje nam pokazać:

"Wrogie Mortmesne najeżdża ziemie Tearlingu, stanowiąc śmiertelne zagrożenie zarówno dla Kelsea, jak i całego królestwa.
Z każdym dniem Kelsea Glynn coraz bardziej oswaja się z rolą władczyni. Kładąc kres zsyłkom niewolników do sąsiedniego Mort, wchodzi w drogę czerpiącej moc z czarnej magii Szkarłatnej Królowej - a ta nie cofnie się przed niczym. Szkarłatna Królowa postanawia wysłać straszliwą armie, by upomnieć się o swoje. Nic już nie powstrzyma inwazji na Tearling.
Lecz gdy mortmesneńskie wojska podchodzą coraz bliżej, Kelsea w tajemniczy sposób udaje się spojrzeć w czasy sprzed Przeprawy i odnaleźć w nich niezwykłą sojuszniczkę: Lily, która która walczy o życie w świecie, w którym już samo bycie kobietą bywa przestępstwem. Przyszłość Tearlingu - i duszy Kelsea - może zależeć od Lily i kolei jej życia, lecz młoda królowa ma bardzo mało czasu, by dowiedzieć się jaki los spotkał
kobietę."

Well, ten opis mnie odrobinkę mierzi. Nie mówię nawet o błędach ortograficznych i gramatycznych obecnych w tekście na LC, ale o samą jego treść.

Jednakże tak jak w przypadku wielu moich recenzji, ta też będzie podzielona na segmenty, żeby zachować choćby minimalny porządek w tym chaosie. Swój egzemplarz "Inwazji..." mam pod ręką, powieść skończyłam czytać chwilę temu, więc wszystko jest jeszcze świeże w mojej głowie.

CZY "INWAZJA NA TEARLING" TO DOBRA KONTYNUACJA?

Porozmawiajmy o samej trylogii "Królowa Tearlingu" i czym, moim zdaniem, wyróżniała się w ona na tle innych powieści w swoim gatunku (Young Adult).

Do "Królowej..." przyciągnęła mnie, nie wstydzę się o tym mówić, piękna okładka. W drugiej kolejności był to opis. Opis bardzo zachęcający. Nie było w nim mowy o wielkim przeznaczeniu, proroctwach, czy przystojnych mężczyznach wywracających życie niewinnej nastolatki do góry nogami. Nie.
I sama treść pierwszej części trylogii Eriki Johansen była książką dobrą. Reprezentowała przyzwoity poziom, chociaż miała swoje wady. W "Królowej Tearlingu" więcej było faktycznej polityki, logicznie poprowadzonych intryg, koligacji i próby naprawy królestwa niż w innych seriach YA, które czytałam (choćby "Szklany Tron"). Główną bohaterkę dało się lubić, bo zaczynała jako słaba, niedoświadczona i niezbyt urodziwa dziewczyna, która wszystkiego o rządzeniu musiała się dopiero nauczyć, a sytuacja w państwie temu nie sprzyjała.

Łatwo było zrozumieć jej frustrację losem poddanych, poczucie bycia traktowanym z góry, poczucie niższości, niechęć do swojego wyglądu. Kelsea była naprawdę nieźle skonstruowaną bohaterką. Jej osobowość mogłaby być bardziej zniuansowana, mniej idealistycznie heroiczna, ale w porównaniu z postaciami, które od lat serwują nam twórcy YA, Kelsea była OSOBĄ.

Co z całą resztą? "Królowa Tearlingu" nie była zwykłym wstępem do większej całości. W tej książce JUŻ się działo. Działy się reformy, zatrzymano zsyłki, rozpoczął się konflikt z Mortmesne, ujawniły się moce Kelsea. Dla tearlińskiego dworu zarysowała się mroczna przyszłość, ale też i światło nadziei.

Ta książka mogła być lepsza, ale naprawdę dawała od siebie wystarczająco dużo, by zasłużyć na 6,5/10. Natomiast "Inwazja..." ma się już nieco gorzej. "Inwazja..." zaczyna się całkiem niezgorzej. Zapoznajemy się z nową sytuacją, stanem wojny, ale zamiast opisów palonych chat, zabijanych Tearlińczyków i innych przygnębiających obrazków, dostajemy dość ciekawą scenę. Scenę świetnie zrównoważoną pod względem stosunku nadzieja/optymizm do pesymizmu/nadchodzącej klęski. To, co się wydarzyło nad jeziorem Karczmar i późniejszych kilka rozdziałów to moja ulubiona część powieści.

Potem jest już gorzej.

Ale czy "Inwazja..." to godna kontynuacja? I tak, i nie. Dzieje się to, co musiało się stać, bo nie było mowy, żeby Tearling wyszedł z tego konfliktu nietknięty. Politycznie wszystko potoczyło się całkiem realistycznie i od tej strony nie mam zbyt wielu zarzutów.

Inaczej jest w kwestii rozwoju świata przedstawionego (worldbuilding), rozwoju relacji postaci i paru innych rzeczy.

WORLDBUILDING

Tu będzie ciężko od spoilerów.
Worldbuilding, ech, worldbuilding. Bolączka autorów od niepamiętnych czasów. Autorzy high fantasy mają problem, bo chcieliby przebić samego Tolkiena. Autorzy urban fantasy mają problemy ze zinkorporowaniem elementów fantastycznych do naszych realiów. A autorzy tego... czym jest "Inwazja na Tearling" to w sumie mają tylko problemy.

W "Królowej..." świat pani Johannsen bronił się tajemnicą. Niewiele zostało źródeł traktujących o świecie sprzed Przeprawy, nie zachowało się też zbyt dużo wiedzy o Przeprawie. Wiadomo na pierwszy rzut oka, że Tearling został założony przez Amerykanów i Brytyjczyków, dziedziców tradycji anglosaskich, widać to po nazwach i innych niuansach. Mortmesne ma z kolei korzenie francuskie, natomiast Cadare to mieszanina kultur orientalnych i w sumie tylko tyle o nim wiadomo.

'Przeprawa' to słowo używane na określenie wędrówki, jaką odbyli ludzie z 'naszego świata' do świata, w którym toczy się akcja "Królowej Tearlingu". Czyli jakiego świata? Dobre pytanie. W pierwszym tomie wspominano coś o katastrofach, o ludziach uciekających na okrętach, ale nic szczególnego. Jeżeli jest to historia post-apo, to tego 'apo' nigdzie nie widać, jeżeli to inna planeta, to mowa o 'statkach' (prawdziwych okrętach morskich) nie ma większego sensu. Więc skąd się przeprawiali i czemu nigdzie ani widu ani słychu śladów po dawnej cywilizacji?

Nie wiadomo. I tak rozwiązywała to "Królowa Tearlingu". Trzeba przyznać, że mnie to zastanawiało, ale akcja była na tyle satysfakcjonująca, że pozwalałam sobie na zawieszenie niewiary. Pewnie zadowoliłabym się też jakimiś miałkimi wyjaśnieniami i w tej części, ale... No, Erika Johannsen doszła do wniosku, że pora dać ludziom prawdę.

Czyli... magia.

Tak, magia. W tym świecie jest magia. Oczywiście, to nie stanowi większego zaskoczenia, bo już w pierwszym tomie mowa była o nieśmiertelnej Szkarłatnej Królowej, o jej rzekomym babraniu się w czarnej magii, a szafiry Kelsea mają właściwości Deusa Ex Machiny, ale...
Magia w "Inwazji" to... big deal, jakby to wyrazili starożytni Słowianie.

A to pewien problem.

Widzicie, gdy wprowadzacie magię do swojego świata przedstawionego, powinniście ją chyba obarczyć pewnymi regułami tak, by nagle nie zacząć jej używać do rozwiązywania wszystkich problemów. Magia nie powinna być dla autora narzędziem imperatywu. To. Tak. Nie. Działa.

W pierwszym tomie nie był to aż tak poważny problem. W drugim... w drugim to już przegięcie. Autorka posługuje się postaciami o proroczych zdolnościach do zabijania napięcia, by upewnić czytelnika, że danemu bohaterowi się powiedzie, że nie umrze, że zwycięży itd. To kompletnie zabija jakikolwiek suspens. Nie muszę się już bać o Kelsea, bo Glee powiedziała, że wróci. Super.

Ponadto Kelsea zaczyna wykształcać w sobie jakieś niesamowite moce. Jednakże te moce nie mają żadnych sprecyzowanych właściwości. Kelsea kontroluje żywioły, leczy, wnika do umysłów ludzi, podróżuje w przeszłość i odchudza się na żądanie (sic!). Czy to ma jakieś ograniczenia? Nie. Ponadto moce wygodnie aktywują się w różnych momentach i za każdym razem działają inaczej. Raz jako fala uderzeniowa. Raz jako leczący dotyk.

Makes no fucking sense, mrs. Johannsen.

Ja wiem, że czasami trudno jest wybrnąć z jakiejś pułapki fabularnej, że czasami akcja nie chce ruszyć do przodu i trzeba ją jakoś popchnąć, ale magia = imperatyw narracyjny pod przykrywką, to nie jest dobre rozwiązanie. To naprawdę leniwe rozwiązanie.

Nie mówię, że magia jest inherentnie złym zabiegiem. Nie mam nic przeciwko tworzenia świata takiego jak nasz, ale przenikniętego magią. Tylko że magia, która działa chaotycznie i zależnie od potrzeby, to nie jest magia i na dłuższą może być wyłącznie destrukcyjna.

Co do rozwiązania kwestii 'Przeprawy'... Ech, naprawdę? Jestem w stanie zaakceptować takie rozwiązanie, ale wymaga ono ode mnie powieszenia na stryczku swojej niewiary, a nie jej zawieszenia. Zwiększanie zakresu możliwości tych szafirów tak naprawdę tylko szkodzi całej powieści. Moim zdaniem.

POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI

To w pewien sposób związane z worldbuildingiem tej trylogii. Już w opisie jest wzmianka o przenikaniu Kelsea do przeszłości, gdzie śledzi ona losy Lily Mayhew, kobiety sprzed Przeprawy.

Borze liściasty, jaki to był nudny i rozwlekły wątek. Tak, mówię tak o wątku ofiary brutalnej przemocy domowej, opresyjnego systemu itd. TO BYŁ NUDNY WĄTEK. NUDNY, JAK FLAKI Z OLEJEM.

Jeżeli mam go do czegoś porównać... Jest taki zabieg stylistyczny zwany 'retardacja', stosował go już Homer w swoich eposach. Gdy akcja zaczyna się zazębiać i przyspieszać, twórca nagle zwraca uwagę na jakiś szczegół i poświęca mu zdecydowanie zbyt dużo uwagi. Opóźnia w ten sposób akcję. I denerwuje odbiorcę niemiłosiernie, bo bardziej interesuje mnie konfrontacja Achillesa i Hektora niż wygląd zbroi Prędkonogiego Achilla, for fucks sake.

Tym właśnie był wątek Lily. Retardacją. W Tearlingu toczy się wojna, dochodzi do dramatów, polityka zawodzi, Kelsea wchodzi w konflikt z Kościołem Bożym, Szkarłatna Królowa zaczyna się obawiać rozruchów w Cite Marche, a tu nagle...

Lily opowiada o przebiegu swojej wizyty u ginekologa. Niech mnie ktoś zabije.

Rozdziały poświęcone Lily są tak obfite w nudne szczegóły dotyczące stanu świata przed Przeprawą. To mogłoby zainteresować ojca Tylera, który chciałby napisać książkę o Przeprawie, ale nie mnie, którą bardziej frapują losy Tearlińczyków. I tak, ten wątek uzupełnia historię królewskich szafirów rodu Tearów, tak, ten wątek tłumaczy, skąd w Tearlingu wzięli się ludzie (ale nie objaśnia pochodzenia Mortmesne i Cadare!!!), ALE MAM TO KOMPLETNIE GDZIEŚ.

Naprawdę wolałabym jakieś mgliste wytłumaczenie, zwięzły zapis w kronice albo opcję z podróżami kosmicznymi do najbliższych Ziemi egzoplanet, niż ten wątek i to wyjaśnienie.

Tym bardziej, że niemal wszyscy bohaterowie tego wątku są płascy, nudni i nijacy. Lily Mayhew zasługuje na współczucie, na lepsze życie, jak najbardziej, ale kompletnie brak jej charakteru! Gdybym czytała to na ślepo, pewnie nie odróżniłabym jej od Kelsea.

[Jeśli to zabieg celowy, bo ich postacie na pewnym etapie 'przenikały' swoje życia, to również mam to kompletnie gdzieś, bo to naprawdę głupie wytłumaczenie na stworzenie postaci będącej gorszą kalką innej].

Nawet William Tear, przywódca idealistów dążących do Lepszego Świata... nie kupuję go. Ale o tym napiszę nieco dalej.

Cały ten wątek zajmuje tylko miejsce, dodaje książce objętości, jest głupio istotny dla fabuły i odrywa czytelnika od tego, co go naprawdę interesuje. Przez wstawki Lily odłożyłam "Inwazję..." na kilka tygodni, bo zwyczajnie mnie nudziła.

BOHATEROWIE

Co się stało z moimi ukochanymi postaciami.

Może 'ukochane' to zbyt mocne słowo, ale naprawdę polubiłam bohaterów "Królowej Tearlingu". Oczywiście, centralną postacią całości byłą Kelsea, ale autorka dużo czasu poświęciła także jej strażnikom i rozwoju więzi między nimi oraz innym postaciom pobocznym, Buławie, Penowi, Andalie, Marguerite, ojcu Tylerowi.

Natomiast tutaj? Ech, szkoda gadać. Dostajemy faktycznie kilku ciekawych bohaterów z potencjałem. Pułkownik Hall to jedna z takich postaci, polubiłam go natychmiastowo. Ewen również bez problemu wzbudzał sympatię swoim poczuciem obowiązku i wrażliwości. Także Aisa, córka Andalie, miała ciekawą rolę do odegrania (choć wyjątkowo niewielką i nieco niepotrzebną).

Ale cała reszta...

a) Kelsea - och, Kelsea, moja Kelsea, co oni ci zrobili? Kelsea była, jak już wspomniałam, całkiem nieźle skonstruowaną postacią. Polubiłam ją, rozumiałam jej kompleksy, poczucie niższości i braku kompetencji. Dlatego tak bardzo zawiodło mnie to, co stało się z nią w tym tomie.
Zaczynało się dobrze. Oczami Ewena i Halla zostaliśmy urzeczeni Kelsea odmienioną, w pełni obejmującą swoje królewskie stanowisko, będąc przy okazji tą samą empatyczną i nieco niedojrzałą nastolatką, co na początku tomu pierwszego.

Ale to co się z nią stało potem? Poruszę zaledwie kilka kwestii. Uważam, że jej wybuchy gniewu i frustracji są kompletnie uzasadnione. Bycie monarchą 'trupa' (że zacytuję Arlissa), to nie prosta sprawa, zwłaszcza gdy masz tylko dziewiętnaście lat i armię wroga pukającą do bram stolicy.
Jednakże moim zdaniem temat samookaleczania został tutaj potraktowany bardzo 'po macoszemu', bardzo lekko, ogólnie, wręcz niesmacznie czytało się o Kelsea wycinającą kolejne szramy na nogach podczas prowadzenia rozmowy. Nawet jeśli rozmawiała z jakimś magicznym mrocznym staruszkiem.
Ponadto jej nagłe przywiązanie do magii i rozwiązywanie spraw za jej pomocą, zaangażowanie w sprawy przeszłości... to wszystko jest nieco alarmujące. Tak samo jak kwestia Rowa Finna i Ducha.

Ach, Row Finn, Duch, Pen... Kelsea ma dziewiętnaście lat. Jest seksualnie (fizycznie) dojrzała. Rozumiem. Naprawdę rozumiem. Ale dlaczego na widok każdego przystojnego mężczyzny pierwsze o czym myśli, to to że go pożąda i on jej nie chce? Zamiast myśleć strategicznie, przejmować się tym, że jej kraj pogrąża się w ruinie, Kelsea jest wściekła, bo jej strażnik nie chce z nią spać!

A to, że jest tego samoświadoma nieszczególnie wzbudza sympatię czytelnika.

Row Finn, Duch to postacie tajemnicze, o których pochodzeniu chcemy wiedzieć więcej. Nie interesuje nas kolejny opis tego, jak bardo są pociągający. Naprawdę! Wystarczyło tych kilka stwierdzeń o urodzie. Nie trzeba tego akcentować za każdym razem.

Ah, jeszcze jedna kwestia. Dlaczego Erika Johannsen odczuła aż tak wielką potrzebę upiększenia Kelsea? To już nie chodzi o samo schudnięcie, chudnięcie w sytuacjach stresowych to dość logiczne następstwo, ale tutaj stało się coś jeszcze. Dlaczego nie można było zachować Kelsea-przeciętnej? Chociaż najbardziej chyba wolałabym, gdyby Kelsea po prostu przestała użalać się nad swoją urodą.

Autorka chyba chciała się asekurować na wypadek, gdyby czytelnicy poczytali zabieg magicznego upiększenia za przesłanie: "tylko piękne kobiety mogą być dobrymi władczyniami/silnymi postaciami" lub coś około tego, bo umieściła kilka fragmentów, w których Kelsea ubolewa nad nową urodą, gdyż 'inni zaczynają się nią interesować, ale jest to fałszywe zainteresowanie, bo nie obchodziła ich, kiedy była brzydka'.

Przykro mi. Nie kupuję tego.

b) Buława - czy on ma jeszcze jakąś osobowość poza byciem sumieniem i głosem rozsądku Kelsea i poza byciem ninja? Bo nagle okazuje się, że nie tylko jest wielki i silny, ale jeszcze idealnie się maskuje i ukrywa pośród zgromadzenia Arvathu. W tej części odkrywamy jego mroczną przeszłość, której z jakiegoś powodu pilnie strzegł przed Kelsea. Niestety zamiast wywołać wzruszenie i sympatię, powoduje wyłącznie obojętność. Lazarus w pierwszym tomie stał się dla Kelsea kimś niemal w rodzaju ojca. W kontynuacji mógłby równie dobrze wisieć nad Kelsea jak cień i warczeć, gdy robi coś źle.

c) Pen Alcott - co się stało z Penem? Co się stało z tym sympatycznym młodym człowiekiem, który nigdy nie patrzył na Kelsea przez pryzmat jej wyglądu? W tym tomie został zredukowany do cienia chodzącego za Kelsea i pilnującego, by ta nie zrobiła sobie krzywdy. No, potem został zupgrade'owany do seks-zabawki, które uczuciami nasza główna bohaterka szczególnie się nie przejmowała. Ech, Kelsea, ech Kelsea, co się z tobą stało? Bohaterka, która wykorzystuje to, że zakochany w niej mężczyzna jej nie odmówi, do zaspokajania swoich potrzeb seksualnych nie wzbudza ani mojej, ani niczyjej sympatii. Naprawdę. Było mi okropnie żal Pena.

d) Szkarłatna Królowa - tak, miała smutne dzieciństwo, tak, miała kompleksy, tak, pomogła jakiemuś sierocie, tak, jej rodzina była spierdolona, ale nie, nie wzbudza ona we mnie ani grama współczucia. To psychotyczna sucz, która morduje kiwnięciem palca, ogląda testy trucizn na niewolnikach, a przed uratowaniem tej sierotki skazała na śmierć jego rodzinę. Super. I Kelsea jej współczuła. Świat schodzi na psy. WAKE UP, MRS. JOHANNSEN. Hitler, Stalin, Mao Zedong - oni wszyscy też nie mieli zbyt fajnego dzieciństwa, ale nie widzę, żeby ktoś poza fanatykami, współczuł im z tego powodu. Kelsea miała okazję zamordować kobietę, która najechała jej kraj, doprowadziła do zsyłek, zabijała niewinnych ludzi i powstrzymała się od zniszczenia jej tylko dlatego, że ta była niechcianym i niekochanym dzieckiem. Aha, spoko. NIE KUPUJĘ TEGO.

e) Cała reszta postaci praktycznie zeszła na boczny plan. Jeżeli nie rozkładam ich tu na czynniki pierwsze to dlatego, że nie mam do nich zarzutów albo mam za mało materiału źródłowego. Autorka naprawdę mało czasu poświęciła bohaterom drugoplanowym, nawet Penowi, którego relacja z Kelsea powinna wywindować na pierwszy plan, ale cóż... Zamiast tego mamy scenę gwałtu Grega na Lily, yaaay!

f) Row Finn i Duch. Więcej niewiadomych niż informacji. Super. Chyba tylko dla poznania prawdy o tej dwójce kupię trzeci tom.
WILLIAM TEAR I JEGO SOCJALISTYCZNA UTOPIA
Jezusicku. Czytałam w swoim życiu o wielu idealistach, wizjonerach, przywódców dziwnych kultów, ruchów anarchistycznych i bojówek socjalistycznych. I jest taka cecha, która łączy ich wszystkich. CHARYZMA.

Nieważne, czy przedstawiana przez nich idea ma oparcie w rzeczywistości, czy ich wizja jest spełnialna, czy dążą do rewolucji czy reform. To nie jest aż tak istotne. Liczą się zdolności przywódcze. Zjednywanie sobie ludzi. Magnetyczna osobość. Sugestywny sposób mówienia. Umiejętna manipulacja.

William Tear nie jest dobrym przywódcą. To bardzo płaska, kartonowa postać, o której wszyscy wypowiadają się w superlatywach (łącznie z narracją Lily). Jednakże, jeżeli autor decyduje się na taką charakterystykę, wkłada opinie o postaci w usta innych bohaterów, to powinien umiejętnie udowodnić zgodność tych sądów z rzeczywistością.
Jak można się domyślić po tonie mojej recenzji, William Tear nie okazuje się być genialnym przywódcą. Wiadomo o nim niewiele. Jest Brytyjczykiem, jest blondynem, ma doświadczenie w partyzantce itd. Mogłabym wymienić może dwie lub trzy sceny, w których prezentuje się jako przywódca ideologiczny (jest różnica między przywództwem taktycznym a ideologicznym). Jedna to moment, gdy pojawia się w domu Lily i krótko mówi jej o lepszym świecie. Z opisu Lily wynika, że był na tyle sugestywny, iż nagle zaczęła sobie wyobrażać ten piękny, 'lepszy' świat.
Tylko że ani William nie brzmi przekonująco w swojej wizji, ani ta jego wizja lepszego świata nie zachwyca. To tak naprawdę tylko generyczna idea magicznej, sielskiej-wiejskiej rzeczywistości a'la "wsi spokojna, wsi wesoła", czyli naiwna nawet jak na socjalistę wiara, że odebranie ludziom technologii i powrót do pierwotnych form życia społecznego bez opresyjnego aparatu władzy doprowadzi do powstania utopii.

Rozumiem, że ideologia Williama Teara (ZAŁOŻYCIELA TEARLINGU, BOHATERA JEDNEGO Z """WAŻNIEJSZYCH""" WĄTKÓW TRYLOGII) nie jest najważniejsza w tym wszystkim. Rozumiem, że po prostu potrzebny był jakiś impuls, by ludzie osiedlili się w Tearlingu. Spoko. Tylko że...

Tyle w tej książce jest pierdół, które nie mają sensu, które zostały okropnie napisane, tyle rozczarowań czeka kogoś, komu "Królowa Tearlingu" przywróciła wiarę w literaturę YA (a. k. a. C'EST MOI), że już dosłownie wszystkie głupotki w niej gryzą.

Zapewniam, że gdyby fabuła "Inwazji na Tearling", charaktery jej postaci, worldbuilding i cała reszta rzeczy, o których wspomniałam w tej recenzji, została zrobiona lepiej, to byłabym w stanie pogodzić się z tak naiwną otoczką Przeprawy.

PODSUMOWANIE

Były dobre rzeczy. Nie było ich dużo, ale były. Wątek Kościoła Bożego i sytuacji Arvathu mógł skończyć się w bardziej satysfakcjonujący sposób, ale i tak wyszło to całkiem nieźle. Zainteresowały mnie także zmiany polityczne w Mortmesne, tajemniczy Levieux i bunt w Cite Marche. Jestem ogromnie ciekawa tożsamości Ducha oraz historii Rowlanda Finna. Wspomniałam zresztą, że to głównie oni zachęcają mnie do przeczytania kolejnej części. Zakończenie także było całkiem satysfakcjonujące (przynajmniej od strony Kelsea i Szkarłatnej Królowej, bo sytuacja Lily i Williama Teara naprawdę mnie nie obchodziła).

Ale mimo tych dobrych rzeczy jestem bardzo rozczarowana tą powieścią.

5,5/10

NADCHODZĄ SPOILERY.

O Chryste, ta książka jest... problematyczna. I, delikatnie mówiąc, rozczarowująca. Ale zacznijmy od początku. Od opisu tego, co książka obiecuje nam pokazać:

"Wrogie Mortmesne najeżdża ziemie Tearlingu, stanowiąc śmiertelne zagrożenie zarówno dla Kelsea, jak i całego królestwa.
Z każdym dniem Kelsea Glynn coraz bardziej oswaja się z rolą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

*NADCHODZĄ SPOILERY*

Podeszłam do tej książki z naprawdę pozytywnym nastawieniem i tym razem nie oczekiwałam wiele. Pomyślałam sobie: "och, wreszcie jakaś polska pozycja fantasy dla nastolatków, która nie jest romansem paranormalnym!" i z zadowoleniem wypożyczyłam powieść. Po drodze do domu zachwycałam się śliczną okładką i zastanawiałam się, jak ciekawie autor poprowadził fabułę, która nieco przywodziła mi na myśl oglądaną za dziecka "Sabrinę, nastoletnią czarownicę".

Rozczarowałam się. I to bardzo. Ta książka mnie zdenerwowała. Niezwykle wręcz. Tylko szacunek do miejscowej biblioteki powstrzymał mnie przed ciśnięciem nią o ścianę.

Zacznijmy jednak od początku.

"Gdyby Harry Potter był dziewczyną, nazywałby się Kate Hallander!​ ​​

Kate jest typową nastolatką. Mieszka u swojej ciotki w Londynie​ i wiedzie spokojne życie. Pewnego dnia staje na progu tajemniczego sklepu pełnego czarodziejskich przedmiotów, od właścicielki którego otrzymuje Księgę Luster. Dziewczyna rzuca miłosny urok na przystojnego Jonathana, lecz czar skutkuje zupełnie inaczej, niż by tego oczekiwała. Kate trafia do Jaaru, krainy zamieszkanej przez magiczne stworzenia.

Fion jest ferem, baśniową istotą. Jego stosunki z ojcem są coraz gorsze, więc w akcie buntu opuszcza dom, by odnaleźć przypisaną mu czarownicę. Wpada w ręce niebezpiecznej nimfy Erato​ i przez swoją naiwność wprowadza do świata magii wielki zamęt.

Tymczasem w Londynie ciotka dowiaduje się, że ze sklepu pani Selene zniknął magiczny kamień o potężnej mocy. Czy uda się go odnaleźć? Jak Kate, początkująca wiedźma, poradzi sobie w świecie Jaaru, mając u boku ekscentryczne fery i wyniosłego jednorożca? I co tak naprawdę skrywa plan nikczemnej Erato?"

Po pierwsze.

Niech polskie wydawnictwa skończą z porównaniami. Naprawdę. Wystarczająco już mieliśmy "Sherlocków w spódnicy", "polskich Stephenów Kingów", "polskiej Gry o Tron", "polskiego Indiany Jonesa" i tym podobnych. Nikt nie potrzebuje "żeńskiego Harry'ego Pottera". A jeżeli już koniecznie marzy mu się Harry w spódniczce, to Internet jest pełen fanfików o podobnych motywach.

Światu i Polsce wystarczy jeden Harry Potter. Czy Polacy mają jakieś kompleksy względem zachodniej literatury i stąd biorą się te porównania lub intencjonalne naśladownictwo (jak w przypadku 'polskich odpowiedzi na Pięćdziesiąt Twarzy Greya'). To zjawisko nasila się wraz z upływem lat.

Już nie wspominając o tym, że przygody Kate Hallander są marnym cieniem w porównaniu z perypetiami Harry'ego Pottera, Percy'ego Jacksona czy nawet nieszczęsnego Calluma Hunta z "Magisterium"

Co poza tym wynika z tego opisu? Nic szczególnego. Zapowiedź zapowiedzią, przyjrzyjmy się bliżej, co jest z tą książką nie tak, poza konkurowaniem do miana 'polskiego Harry'ego Pottera w spódnicy' (o tym pomówimy sobie w podsumowaniu).

1. ŚWIAT PRZEDSTAWIONY.

No więc już z obwoluty dowiadujemy się, że pomimo iż nasz autor jest jak najbardziej Polakiem, to akcja powieści toczy się w Londynie, stolicy Wielkiej Brytanii. I co z tego? Tak właściwie to... nic z tego. Poważnie. Nie dostajemy ani grama Londynu. Wydarzenia mogłyby mieć równie dobrze miejsce w Rzeszowie, Radomiu, Sosnowcu lub Dublinie. Nic by to nie zmieniło.

Kate porusza się w obrębie trzech miejsc: a) dom ciotki Hilleny; b) sklep pani Selene; c) szkoły. Wpada przygodnie na komisariat policji, ale jej pobyt tam trwa może kilka godzin, więc jest warty wyłącznie wspominki. Ach, pojawia się jeszcze na moment w domu kolegi. Ot i tyle.

Londyn nie został w żaden sposób zaakcentowany. Żaden. Kate nie jeździ metrem, nie bywa w turystycznych lokacjach, nie opisuje choćby przez moment niczego, co byłoby w jakikolwiek sposób związane z Londynem. Po prostu tam mieszka. To wszystko. Super. Jaki to ma właściwie cel? Nie wiem.

("Och, Milena, ale Londyn jest przecież taaaaki magiczny! Te wszystkie dziewiętnastowieczne budynki, romantyczne mosty, bryza znad Tamizy, klimatyczne kawiarenki i nieustający deszcz..."

Znaczy no, nie zgadzam się z tezą, że Londyn jest magiczny. Trochę tam bywałam. Natomiast zgadzam się, że można go magicznie przedstawić i dałoby się to zrobić, TYLKO TRZEBA NAJPIERW SPRÓBOWAĆ, zamiast wstawić po prostu: lokacja: Londyn i dupa. I nic. I domyśl się tej magii sam, czytelniku. A autor będzie się ludziom jawił jako polski Gaiman dla odmiany. Z tym że Gaimanowi udało się ukazać Londyn w magiczny i intrygujący sposób w powieści "Nigdziebądź").

Autor dużo więcej uwagi poświęcił za to Jaarowi (czemu właściwie się tak nazywa? czy ta nazwa coś oznacza?). Jednakże obraz tego świata mocno mnie konfunduje i mimo wszystko uważam go za jeden z gorszych fantastycznych światów, jakie miałam okazję odwiedzić.

Co mamy w Jaarze? Ano mamy teren neutralny, polanę Yrendall, na której pasą się jednorożce i bawią fery. To póki co, poza gnomami, jedyne przyjazne magiczne stworzenia, które jest dane nam poznać. Stworzonka te żyją sobie pośród dzikiej przyrody w świecie będącym swego rodzaju odbiciem naszego. W nim jednak od tysięcy lat nic się nie zmienia (co zawsze mnie zastanawia w tych światach równoległych, bo magiczny postęp powinien chyba pozwolić choćby ferom na zbudowanie wysoko rozwiniętej cywilizacji, zwłaszcza przy użyciu informacji ze świata ludzi. Chyba że istnieje jakiś dziwny kodeks, który tego zabrania...? Tylko dlaczego?

Wracając. Jaar. Jaar jest niczym Kraina Czarów z "Gwiezdnego Pyłu" i to tak naprawdę multum magicnych krain zamkniętych w jednym wymiarze. Z Polany Yrendall można dostać się do poszczególnych części Jaaru. W "Księdze Luster" przedstawione zostają nam właściwie tylko dwie krainy: Karkadann jednorożców oraz Elphame, kraina ferów.

Zacznę od tego pierwszego, bo na jego temat mam dużo mniej do powiedzenia. Nazwa Karkadann wywodzi się z języka perskiego i odnosi się do mitologicznego stworzenia przypominającego nosorożca. Co to ma wspólnego z jednorożcami? Niewiele, ale nazwa brzmi dobrze. Wiem natomiast, że autor przy kreacji jednorożców inspirował się twórczością Petera S. Beagle, który ponoć napisał coś o karkadannie/karkadannach, więc być może stąd to się wzięło.

Co zaś z samymi jednorożcami? Jak wypadają? Ech, dosyć blado. O postaci Jawisa wypowiem się szerzej nieco później. Na początek chciałabym jednak rzec... O BORZE LIŚCIASTY, JAKIE TE JEDNOROŻCE SĄ NIEPOTRZEBNE I WCIŚNIĘTE NA SIŁĘ.

Bo czemu one właściwie służą? Jawis fakt faktem odgrywa jakąś rolę w historii Kate, ale moim zdaniem nie jest niezastąpiony, ba, jest na tyle nijaki, że można by było zastąpić go kimś innym.

Amentet to z kolei typowa magiczna-staruszka, która funkcjonuje w powieści jako imperatyw narracyjny, popychając bohatera do działania. Nie zapada w pamięć, to co mówi można by włożyć w usta każdej innej magicznej staruszce Disneya, np. Tananie z "Mój brat niedźwiedź". To archetyp starszej, natchnionej przez bogów kapłanki, która swoje przeżyła i potrafi wznieść się ponad swoje emocje. Nie mówi nic, co zapadałoby w pamięć i nie jest w stanie oczarować czytelnika, jak to takie staruszki mają w zwyczaju.

Poza Jawisem i Amentet został nam jeszcze przedstawiony Moran, jednorożec o czarnym umaszczeniu, mroczny Sasuke targany żądzą zemsty za śmierć jego ro----... O przepraszam, nie to anime. Aczkolwiek archetyp się zgadza. Moran jest jeszcze dodatkowo uprzedzony wobec ludzi i ferów. Idealny materiał na bohatera dynamicznego, który pod wpływem kontaktu z dobrymi osobnikami tych gatunków odmienia swoje podejście i doznaje odkupienia, ha?

Błagam, jeśli ktoś czytał, to niech mi powie, czy tak się stało.

Co można więcej powiedzieć o Karkadannie? Ano niewiele, mnie nie zachwycił. Nie pamiętam nawet jak wyglądał, czym się charakteryzował.

Przejdźmy do Elphame. Czym jest Elphame? Domem ferów. Jak wygląda?
Oglądaliście może kiedyś "Barbie z Wróżkolandii"? No, to ta kraina wygląda dość podobnie. Fery są mniejsze od ludzi i żyją otoczone przez okazy gigaflory, gigainsektów i gigafauny. Jest to dla mnie nieco trudne do pojęcia. Czy w Jaarze wszystko jest olbrzymie? Drzewa muszą zatem przypominać sekwoje. Motyl musi być mniej więcej wielkości jednorożca. Pożywianie się też powinno być dość trudne dla jednorożków, bo biorąc pod uwagę rozmiar kwiatów w Elphame, paproci i innych takich, to trawa powinna być monstru---...

*Tymczasem w głowie Mileny*:

"Och, a może taka flora i fauna występują tylko w Elphame? Albo to tylko kilka wybranych gatunków?"
"A czemu? A co z resztą? Nie urosły?"
"Nieee, to efekt magicznych oddziaływań..."
"Ale jak to? I czemu wpływa tylko na kilka wybranych gatunków?"
"Niee, to nie tak..."
"Czy gdyby jednorożec wbił do Elphame, to czy motyl byłby większy od niego?"
"Jednorożec nie może wbić do Elphame, bo mają konflikt."
"No, ale na końcu książki Kate i Fion wpadli do Karkadannu, więc wizyta Morana w Elphame nie jest technicznie niemożliwa, prawda?"

Dobra, mam teorię. Wejście do Elphame automatycznie "zmniejsza" jego mieszkańców i wizytatorów, zmienia ich rozmiar oraz masę ciała. Wtedy możemy uznać, że logicznym jest, iż motyl uniósł Kate i Fiona, bo ważyli powiedzmy tyle co pyłek. Inna opcja czyniłaby z tego biednego motylka jakiegoś wszechmocarnego Pudziana.

A dla ludzi, którzy wszystkie moje rozkminy i teorie skwitują stwierdzeniem: "Przecież to książka fantasy, więc wszystko jest tu przesycone magią..."

NIE. MAGIA NIE JEST WYTŁUMACZENIEM WSZYSTKIEGO. JEŻELI TŁUMACZYSZ WSZYSTKIE NIEŚCISŁOŚCI SŁOWEM "MAGIA", TO ZNACZY, ŻE NIE CHCE CI SIĘ MYŚLEĆ NAD STWORZENIEM SPÓJNEGO I LOGICZNEGO ŚWIATA PRZEDSTAWIONEGO.
Magia także musi jakoś działać. Jeżeli jest chaotyczna, to teoretycznie nie powinno się móc jej ujarzmić. Niemożność ujarzmienia = niemożność użytkowania.

2. PROZA

O Jezusicku, ale ta proza boli. Wiecie, gdy mamy do czynienia z książką, która ma słabo wykreowany lub zwyczajnie nudny świat przedstawiony, to autor może nadrobić stylem, zręcznym piórem, pięknymi opisami, zajmującymi dialogami...

Nic z tego tutaj nie ma.

"Księga Luster" to debiutancka powieść pana Adama Fabera, ale, jak rozumiem, pisywał wcześniej do szuflady, tak? Powinien zatem mieć nieco warsztatu, nawet jak na początkującego autora. Nie każdy debiut jest przecież zły, nie każdy debiut wali na kilometr amatorszczyzną. Ten jednak wali, srogo.

Proza pana Fabera jest drętwa, nudna, brak jej jakichkolwiek cech charakterystycznych. Nie wciąga. To jest zadanie domowe gimnazjalisty, wyjątkowo zdolnego gimnazjalisty, bo gładko sklecone i odpowiednio podane. Jednakże... nijakie. Autor nie potrafi budować napięcia, nastroju tajemnicy, magii, jego akcji brak dynamiki, mimo że wszystko rozgrywa się w stosunkowo krótkim czasie.

Dialogi? Są drewniane, bardzo. Postacie brzmią jak roboty zaprogramowane do pewnych kwestii, brak im płynności. Nastolatki nie brzmią jak nastolatki, a w ich rozmowach nie da się wyczuć wzajemnej sympatii (Kate i Mel) czy niechęci (Mel i Jonathan). Bo nie, panie Faber, nie, złości czy niechęci nie oceniam ilością wycapslockowanych wrzasków lub ilością wykrzykników na jednej stronie.

(Tak, pod tym względem styl autora jest bardzo irytujący. Mnie, osobiście, naprawdę wystarczy jeden wykrzyknik i wtrącenie: "krzyknęła", nie potrzebuję capslockowanego, przedłużanego "NIEEEE!!!" z trzema wykrzyknikami oczywiście).


Autor w narracji nakreśla stosunki panujące między konkretnymi postaciami, ale nieszczególnie odzwierciedla się to w ich zachowaniach. Dopiero po połowie powieści zaczynamy dostrzegać jakieś cieplejsze interakcje pomiędzy Kate a jej ciotką.

Jakie są opisy? Równie bezsmakowe, co reszta prozy. Nie zapadają w pamięć, więc szczegółów wystroju wnętrz czy krajobrazu już szczególnie nie pamiętam. Wiem tylko, że Mel ma rude włosy, bo tego nie sposób było pominąć.

Dobrze.

Przejdźmy do największego problemu tej prozy. Jest dziecinna. Niezwykle infantylna. Nie żartuję.

Czytając "Księgę luster", odnosi się z początku wrażenie, że została ona napisana z myślą o raczej młodszych czytelnikach, w wieku może... okołogimnazjalnym? Wczesno-nastoletnim? Jednakże, im dalej brnie się w fabułę, tym więcej zauważa się... smaczków, które świadczą o tym, że dzieci tej książki czytać nie powinny.

Główna bohaterka jest w wieku co najmniej licealnym (w polskich standardach).

"Co z tego? Przecież Harry Potter w ostatnich częściach też był!"

Powtórz ostatnie pięć słów. Harry Potter dorastał wraz ze swoimi czytelnikami, kiedy Rowling tworzyła kolejne powieści. Teraz natomiast kiedy za serię sięgają nowi czytelnicy, mają świadomość, że z każdym tomem bohater jest coraz starszy. Autorka uzmysławia to odbiorcom, pokazując, jak zmieniają się jego osobiste problemy, dynamika między bohaterami i tym podobne.

Kate Hallander zaczyna jako starsza nastolatka i tak kończy. Jednakże z początku nie jesteśmy tego jeszcze w pełni świadomi. Jak mówiłam, proza jest dość dziecinna, więc czytelnik nie spodziewa się bomby, jaką autor mógłby zrzucić:

"- Nieważne - powiedziała [Mel] i choć zwykle tylko udawała obojętność w takich sytuacjach, teraz dało się wyczuć, że naprawdę tak myśli. - Nie pasowaliśmy do siebie i tyle. W każdym razie zostawiłam tu stringi i chę je odzyskać.
- Stringi? A więc wy?
- Nie. Do niczego nie doszło, choć mało brakło... - Mel odwróciła się w stronę Kate. - Wiesz, wytworzył się w nas żar namiętności, niesamowity ogień, który spalał mnie i jego, płonął i płonął... [...] Zaczęliśmy się całować. Byliśmy już rozebrani, kiedy..."

No, to mi nie wygląda ani na "Kamień filozoficzny", "Próbę żelaza", "Złodzieja pioruna" czy "Zemstę czarownicy". To mi bardziej przypomina jakąś "Akademię Wampirów". Jest to cokolwiek niesmaczne, bo czytając całą powieść wyobrażacie sobie bohaterów jako... hm, nieco młodszych.

Trudno mi mimo wszystko uwierzyć, że siedemnastolatka zdecydowałaby się rzucić czar miłosny na ledwo co poznanego chłopaka.

Zachowanie bohaterów też nieszczególnie odzwierciedla się w ich wieku. Melinda jest neurotyczna, przesądna, wybuchowa, wrzeszczy i grozi wszystkim niczym prawdziwa postać z anime. Jonathan jest wredny i chłodny do przesady, a jedyne co świadczy o jego wieku to zarost i praca w sklepie. Kate natomiast? Maluje się i nosi krótkie spódniczki. Czy zachowuje się zgodnie ze swoim wiekiem? Podejmowane przez nią decyzje nieszczególnie o tym świadczą...

3. POSTACIE

Po tym wprowadzeniu możemy już chyba ostatecznie rozwiązać kwestię bohaterów tej powieści. Przed nami zatem plejada nijakich, nieinteresujących postaci, które opiszę szczątkowo, by wyjaśnić, co mi w nich nie gra. Oczywiście poza tym, że trudno zaangażować się w ich losy, bo zwyczajnie brak im charakterów.

a) Kate Hallander - nasza protagonistka cierpi na to, na co cierpi większość bohaterek romansów paranormalnych. Jest narzędziem w rękach imperatywu narracyjnego i sama w sobie nie stanowi żadnej wartości. Gdyby zabrać Jaar, magiczne moce i tym podobne, to pozostałaby 'najzwyklejszą nastolatką', ale... moi drodzy, wyobraźcie sobie, że zwykłe nastolatki też mogą mieć ciekawą osobowość. Mogą mieć zainteresowania, poczucie humoru, cokolwiek. Kate nie ma nic. Gdzie popchnie ją fabuła, tam Kate idzie. Decyzje, które podejmuje, nie wydają nam się uzasadnione, bo zwyczajnie nic o niej nie wiemy. Zakochała się od pierwszego wejrzenia. Jasne, zdarza się, zdarza, ale narracja przedstawiała ją jako raczej rozsądną dziewczyną z tendencją do bujania w obłokach. Natomiast ona okazuje się... kompletnie niespójna charakterologicznie. Wybiera się do sklepu pani Selene, by zagrać ciotce na nosie, co bardziej pasuje do trzynastolatki niż do siedemnastolatki, a potem ulega dość szybko manipulacjom Selene i przyjmuje od niej 'Księgę'. Marionetka w rękach imperatywu.
Pięknie, motyw teatrum mundi nam się kłania.
Ponadto totalnie nie rozumiem, co widzi w Jonathanie, którego nie zna, a który jest dupkiem w stosunku do jej przyjaciółki. Podoba jej się? W porządku, zrozumiałe. Ale od razu zaklęcia miłosne?
Ach, i jakim cudem ona i Mel są najlepszymi przyjaciółkami? Proszę, niech mi ktoś wytłumaczy, bo nie dostrzegłam żadnej minimalnie pozytywnej interakcji między nimi w całej powieści. Może poza tym jednym momentem, gdzie Mel naciskała, by pójść za Kate do toalety i jej pomóc.

b) Melinda Gibbons - jeżeli Kate to Harry, to Melinda jest wyjątkowo nieudolną karykaturą Rona. Dziewczyna o niesofornych, rudych lokach, jest chodzącym stereotypem. To rozchwiana emocjonalnie histeryczka, która bardzo łatwo wpada w złość i to do tego stopnia, że jest gotowa rzucić się na każdego z pięściami. Autor potraktował ją bardzo okrutnie. To jest tak do bólu zła, irytująca, źle zrobiona i toksyczna postać, że czytanie o niej wręcz boli. Naprawdę nie rozumiem, jak Kate może przyjaźnić się z kimś takim.

c) Jonathan Charmling - insta-love dla Kate, chłopak przystojny i tajemniczy, obowiązkowo pojawia się w środku semestru i zwraca na siebie uwagę wszystkich. Tylko w przeciwieństwie do wielu bohaterów romansów paranormalnych, on nie ma w sobie nic interesującego. Od początku jest bucem. Dosłownie. Uderzył Mel drzwiami i nawet nie raczył jej przeprosić. Nie wiem, z kim pan Faber przyjaźnił się w młodości lub jakich romansów był świadkiem, ale to zdecydowanie nie jest sposób na dobre pierwsze wrażenie. Dlatego tym bardziej nie rozumiem zainteresowania Kate. O Jonathanie nie dowiadujemy się wcale wiele, co nie pozwala nam go nawet polubić. Ot istnieje, pracuje w sklepie Selene, lubi klasycznego hard-rocka, jest cukrzykiem i jest wrednym bucem, co z jakiegoś powodu podoba się Kate. Czy naprawdę czymś złym byłoby zrobienie z niego minimalnie pozytywnej i miłej postaci? Pokazania jakiejś jego... pozytywnej interakcji z Kate? Ona praktycznie poza ostatnim fragmentem nie odzywała się do niego przez całą powieść.

d) Hillena Hallander - ciocia Hallander, kobieta twardo stąpająca po ziemi, wykładowczyni jakichś tam przedmiotów ścisłych, skrywa tajemnice i oczywiście próbuje powstrzymać Kate przed poznaniem niebezpiecznych sekretów. W czym jest równie wkurwiająca, co wszystkie tego rodzaju postaci. Postępuje irracjonalnie, nie uświadamiając Kate o jej potencjale, historii i dziedzictwie jej rodziny. Cały ten bullshit o tym, że dla dobra matki Kate, jej ojciec postanowił nie wtajemniczać ją w magię jest po prostu śmieszny i sklecony na szybko, chyba na kolanie, bo autor nie miał innego pomysłu na to, jak wybrnąć z fabularnego rogu, w jaki zapędziły go poprzednie decyzje fabularne.

e) Selene Williams - już pomijając to, że ta kobieta jest praktycznie nikim... Dlaczego u licha sugeruje Kate, by ta użyła miłosnego zaklęcia, skoro, tak jak Hillena, powinna wiedzieć, że może być tragiczne w skutkach? To się kupy nie trzyma.

f) Fion - fer Kate, pierwsza postać Jaaru, która zostaje nam przedstawiona. Co można o nim powiedzieć? Jest całkiem sympatyczny, w porównaniu z pozostałymi bohaterami powieści całkiem spójnie skonstruowany. Jest głodny wiedzy, lekkomyślny, temperamentny i uparty i taki właściwie pozostaje. Muszę przyznać, że jestem zdziwiona, ale to chyba jedyna postać obok Murugana, którą polubiłam. Uważam jednak, że jego konflikt z ojcem i niechęć do siostry mogłyby być lepiej przedstawione i uargumentowane. Poza tym nie mam zastrzeżeń.

g) Badb, Harold, Fione i Murugan - ich ocenię zbiorczo, bo nie są na tyle samodzielnymi postaciami, aby pisać o nich osobno. Niewiele o nich wiemy, te pojedyncze interakcje, którymi autor nas raczy są raczej dla odmiany sympatyczne. Wciąż nie wiemy, dlaczego mamy nie lubić Fione co prawda oraz czemu Harold ma wiecznego kija w dupie...
[Swoją drogą ten dobór imion jest prześmieszny. Nazwij postacie: Aelin, Daenerys, Feyre i Betty. Znajdź element, który nie pasuje co dałej reszty. Badb, Fion, Murugan, Harold.]
Natomiast Murugan był raczej bezsmakową, ale interesującą postacią. Przede wszystkim podobało mi się, że jako jeden z niewielu potrafił okazać Kate jakikolwiek szacunek, zamiast patrzeć na nią z politowaniem. A Badb to archetyp ukochanej mamusi i właściwie nic więcej nie da się o niej powiedzieć.

h) Babcia Annwynn odgrywa taką samą rolę jak karkadanni Amentet, z jedną różnicą. Babunia wprowadza jeszcze dość żałosny element komiczny. W momencie jej pojawienia się miałam jeszcze nadzieję, że autor być może pisze to wszystko ironicznie. Babunia bardzo łamała konwencje swoim zdziwaczeniem, zaprzeczaniem przepowiedniom itd. Okazało się jednak, że to płonne nadzieje, a Annwynn rzeczywiście pełniła funkcję magicznej-staruszki, objawiającej bohaterom ich przyszłe losy w wyjątkowo zawiły sposób.

i) Erato - nimfa, która z jakiegoś powodu nosi imię greckiej muzy poezji miłosnej. Okej, jestem w stanie to zaakceptować. Czego nie jestem w stanie zaakceptować, to jej rzekomych zdolności empatki... Zostaliśmy o nich poinformowani po fakcie, a późniejsze zachowania Erato nijak nie ilustrują jej zdolności. Przykładowo w końcowych momentach mogła przecież za pomocą empatii zmanipulować słabą mentalnie Kate i wtedy się jej pozbyć, zamiast stawać z nią do pojedynku rodem z "Insygniów śmierci". Nie wspominając już o tym, że pomimo swojej rzeczonej inteligencji, trudno idzie jej mierzenie sił na zamiary. Jakie miała motywacje? Wciąż też nie jestem pewna. Jeżeli to po prostu kolejna postać łaknąca władzy absolutnej, to przydałby się chociaż jakiś build-up uzasadniający, dlaczego właściwie pragnie takiej potęgi. Natomiast o Erato nie wiemy nic, pomimo że Kate i Fion są z nią połączeni umysłami, duszami itd., co dawałoby pole do opisania całkiem niezłego dramatu psychologicznego.

j) Jawis - jedna z bardziej niepotrzebnych postaci w całej powieści. Jego zadanie mógłby wypełnić równie dobrze Murugan, Fion, ktokolwiek... Jawis obronił Kate, przypłacił za to życiem. Znali się kilka godzin, ale nam zostaje wciśnięta gadka o wielkim przeznaczeniu, zaszczycie i tym podobnych. Tylko że śmierć Jawisa nie jest ani tak wzruszająca jak śmierć konia z "Niekończącej się opowieści" lub zakończenie "Ostatniego jednorożca", jest po prostu niepotrzebna. Nie mówiąc już o tym, że Jawis właściwie nie ma jakoś szczególnie interesującej osobowości, ot jest lekko tchórzliwy i wyniosły. Czytelnicy nawet nie zdążyli wyrobić sobie o nim opinii, poznać go bliżej, a już go nie było.

4. SYSTEM MAGICZNY

Mamy do czynienia głównie z magią elementalną, czyli powiązaną z żywiołami, ale wiemy też o istnieniu magii abstrakcyjnej: uroków miłosnych, czarów teleportacyjnych, czarów umysłu itd. Magia nie ma jednak jakichś spójnych zasad działania. Z tłumaczeń Fiona wychodzą jakieś bzdury o wierze i wizualizacji, które średnio przenoszą się na efekty w rzeczywistości.
Na plus jest za to wykorzystanie różnych rekwizytów: pentakla, kielicha, athame, choć wydaje mi się nieco niepraktyczne w przypadku magii bojowej. Magia ma rzekomo stopnie wtajemniczenia, ale nam zostaje uchylony jedynie rąbek tajemnicy.
Jaar ma być przesycony magią, ale jej funkcja jest niedookreślona. Ot, energia. Chaos, który powinien już właścwie wszystko rozdupcyć.

5. NIEŚCISŁOŚCI I ZRZYNKI

Ciemnowłosa nastolatka nieświadoma swoich mocy i temperamentna, ruda przyjaciółka, hmmm... Kate mieszka u ciotki i przypadkiem dowiaduje się o swoich mocach, hmmm... Zostaje połączona umysłami z główną antagonistką powieści, hmmm... Na samym końcu książki toczy z nią pojedynek, z tą różnicą, że zamiast różdżek mają bardziej epickie sztylety, hmmm...

Nie, wcale nie widzę tutaj podobieństw do Chorego Portiera.

Od czasu do czasu autorowi miesza się, z kim Kate i Mel mają lekcje, więc w jednym zdaniu mowa jest o angielskim z leciwym panem Andrewsem, a dwa zdania dalej (bez wskazania upływu czasu) ma fizykę z surowym Northernhamem. Wiem, bo sprawdzałam. Zauważam takie drobnostki, gdy treść nie potrafi mnie wciągnąć.

Ponadto... one mają siedemnaście lat, a Northernham prosi swoich uczniów o podanie mu wzoru na drogę i czas w ruchu jednostajnym prostoliniowym... Na logikę one powinny już nie być nawet w liceum, ALE W COLLEGE'U. Ponadto, niezależnie od formy szkoły na jaką się zdecydowała, nie sądzę, żeby na tym poziomie edukacji nauczyciele przypominali uczniom tak banalne wzory. Fakt, że Kate nie potrafiła odpowiedzieć na pytanie Northernhama jest dobijający.

Może ona chodzi do jakiejś szkoły dla niedorozwojów? To by tłumaczyło obecność Mel. Przykłady jej zachowania w miejscach publicznych pokazują, że raczej trudno byłoby jej ukończyć dobrą angielską szkołę.

Rozumowanie rodziców Kate także wymyka się mojemu zakresowi pojmowania. Przecież jej matka wiedziała, w co się pakuje, gdy poślubiła Brada Hallandera, więc skąd ta nagła niechęć do magicznie uzdolnionej córki? Aha i skoro Kate przejawiała talent do magii w dzieciństwie, a potem już nie, to chyba musieli nałożyć na nią jakąś blokadę? Brzmi bardzo... pedagogicznie. Bardzo.

Równie niekonsekwentne i płytkie są relacje Fiona z jego rodzicami, ALE JEGO RODZICÓW PRZYNAJMNIEJ MAMY OKAZJĘ SPOTKAĆ. Przez czas trwania książki Kate nawet nie pomyślała o zatelefonowaniu lub nawet napisaniu do któregokolwiek ze swoich rodziców! Ach, i pytanko, czy Kate nie zauważyła jakichś dziwnych napięć między rodzicami? Niechętnego stosunku matki? Czegokolwiek?

Wiecie jak to wygląda?

Jakby autor, pisząc tę książkę, miał tylko pewien zarys i "poszedł na YOLO", jak to mówili starożytni Słowianie. Mam na myśli: usiadł, pomyślał: "jakoś to będzie" i wymyślał wszystkie detale po drodze. Jeżeli w połowie książki postanowił, że wszyscy Hallanderowie są czarodziejami, to nie przejmował się tym, że Kate mogła w czasie trwania swego nastoletniego życia zauważać jakieś drobne dziwactwa w zachowaniu członków rodziny.

Chyba że z jakiegoś powodu miała do czynienia tylko z rodzicami i ciotką Hilleną?

6. NAJWIĘKSZA BOLĄCZKA: CZAS

Akcja książki trwa maksymalnie trzy dni. I to boli. Wiecie czemu? Bo w trakcie trzech dni zostaje nam przedstawiony tabun różnych postaci, ktoś umiera, ktoś znika, ktoś się pojawia, a między postaciami błyskawicznie rodzą się dziwnie głębokie więzi. Np. relacja Jawisa i Kate, autorze, ty chyba nie myślisz, że ja w nią uwierzę, prawda? Żadna bogini lub magiczna staruszka nie przekonają mnie o mocy przeznaczenia.

(Jak ktoś chce moc przeznaczenia, to niech sobie przeczyta "Wiedźmina").

Ten krótki czas akcji sprawia, że wszystko wydaje się okropnie rozwleczone a jednocześnie dzieje się zbyt szybko, by czytelnik mógł się poprawnie zaangażować i uwierzyć w to, co czyta. Są granice zawieszenia niewiary.

7. HMMM, CHYBA GDZIEŚ TO JUŻ WIDZIAŁAM

Wiecie, co przypomina mi ta książka? Wyjątkowo nieudolne fanfiction. Mamy akcję, która się tak ściska, że wydarzenia możliwe do klimatycznego rozpisania na przykładowo dwa tygodnie, toczą się w czasie dwóch dni. Mamy cool setting (fajne umiejscowienie), bo Londyn, jednocześnie autor postawił nas po prostu przed tym faktem i w żaden sposób go nie zaakcentował. Przy okazji nie zrobił też riserczu w kwestii systemu edukacji w Wielkiej Brytanii.

Styl prozy, sposób kreacji bohaterów oparty na przerysowaniu i archetypach, zaczerpnięte z popkultury oraz mitologii motywy, "nieswoje elementy", np. piosenka jednorożców będąca swobodnym tłumaczeniem wiersza Mary Elizabeth Frye, spore inspiracje innymi dziełami, np. Harry Potter lub Ostatni Jednorożec.

(Ufam, że pan Faber lub wydawnictwo skontaktowało się przynajmniej z właścicielami praw autorskich).

8. PRZEKRĘTY MITOLOGICZNE

Jasne, są akceptowalne. Żyjemy w epoce recyklingu, ciągle powstają rimejki, rebooty różnych istniejących serii, nowi autorzy przejmują pisanie nieukończonych serii (np. Brandon Sanderson pisze teraz kolejne części "Koła czasu" autorstwa zmarłego już Roberta Jordana). Niczym nowym nie jest zebranie znanych i lubianych motywów, wymieszanie ich i stworzenie czegoś nowego.

Robili to Kevin Hearne, Rick Riordan i wielu innych autorów czerpiących inspiracje z mitów i legend. Czemu więc gryzie mnie to, co zrobił pan Adam Faber?

Jestem wielką fanką mitologii, mogę śmiało powiedzieć, że jestem dobrze obeznana z mitami Greków, Rzymian, Celtów oraz Nordyków. Do tych dwóch ostatnich podchodzę jednak liberalnie, bo dziedzictwo Celtów i wikingów zostało w dużej mierze utracone, a więc brak nam wielu połączeń między bóstwami, wiele mitów zatarło się w pamięci ludzi lub zostało zatraconych wraz z nadejściem chrystianizacji. Nie przeszkadza mi zatem, że ludzie tworzą własne teorie, interpretacje, a później piszą o nich książki.

Jednakże w momencie w którym:
a) proza jest zła.
b) bohaterowie są nudni i irytujący.
c) świat przedstawiony nie zachwyca...
zwyczajnie zaczynasz czepiać się wszystkiego. Łącznie z tym, że z jakiegoś powodu w "Księdze Luster" tytanida Eos, bogini jutrzenki, pani wschodów słońca, jest Panią Księżyca. A imię faktycznej bogini księżyca nosi sprzedawczyni w sklepie okultystycznym... Oh, well.

Dlaczego irlandzcy Tuatha De Danann to kolorowe wróżki? I dlaczego żyją w szkockim Elphame zamiast w którymś z irlandzkich Sidhe? Nie wiem i pewnie się nie dowiem. To wszystko wina mrocznych i wrogich ferów z Tir na nÓg (Krainy Wiecznej Młodości) :)!

Nóż się w kieszeni otwiera. Bo skoro już nic nie gra, to czepiam się już tego, co technicznie nie jest błędem a wyłącznie swobodnym wyobrażeniem i interpretacją autora. Tak to działa.

9. JAK JAWI NAM SIĘ PRZYSZŁOŚĆ

A to już jestem w stanie wywnioskować z końcówki. Kate jest tak naprawdę OP (Over-Powered, wszechmocna), potrzebuje tylko kilku sytuacji zagrażających życiu, żeby się rozwinąć. Jest "taliesinką" (idealne miejsce na postać z walijskiego folkloru, no naprawdę), a jej "żywiołem" jest zapewne duch, skoro w żadnym z czterech głównych nie była w stanie odkryć swojej specjalizacji.

Przeczytałam opisy kilku kolejnych powieści i nie zainteresowały mnie szczególnie. Perspektywa spełnionej, paskudnej przepowiedni babci Annwynn bardziej mnie zdenerwowała niż zaciekawiła, fakt, że w którejś z kolejnych części Kate schodzi się z Jonathanem jest dla mnie nie do pojęcia, a myśl, że Melinda miałaby dostać jakąś większą rolę... oj boli.

10. SŁOWEM PODSUMOWANIA

W ogóle nie polecałabym tej książki nikomu, bo nawet nie jestem pewna, do jakiego przedziału wiekowego pasuje. Nie dałabym jej dzieciom, ale starszych nastolatków lub dorosłych będzie irytować swoją infantylnością.
Nie wiem,, może w kolejnych tomach proza pana Fabera się poprawia. Ja niestety wyczerpałam swoje pokłady masochizmu i nie jestem w stanie zmusić się do czytania kolejnych części, choć nic mnie to nie kosztuje, bo wszystkie są w bibliotece.

Mogłabym jeszce sporo powiedzieć o tej książce. Naprawdę. Im więcej o niej myślę, tym bardziej jej nie lubię i żal mi zmarnowanego potencjału. Okładki przyciągają wzrok, opis pierwszego tomu przymilnie zachęca, ale... nie warto, moi drodzy, nie warto.

Panu Faberowi życzę dużo szczęścia, ale też polecam popracować nad warsztatem pisarskim. Z drugiej strony... nie wiem, może już uległ poprawie. Ale pracy nigdy za wiele.

Jeżeli komuś się ta powieść podobała... to zapewne nie czytał dużo lepszych przedstawicieli tego gatunku, ale mimo wszystko cieszę się, że ktoś tak nie cierpiał przy lekturze.

*NADCHODZĄ SPOILERY*

Podeszłam do tej książki z naprawdę pozytywnym nastawieniem i tym razem nie oczekiwałam wiele. Pomyślałam sobie: "och, wreszcie jakaś polska pozycja fantasy dla nastolatków, która nie jest romansem paranormalnym!" i z zadowoleniem wypożyczyłam powieść. Po drodze do domu zachwycałam się śliczną okładką i zastanawiałam się, jak ciekawie autor poprowadził...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwotnie planowałam dać tej książce 5/10, po czym przypomniałam sobie, że tak oceniłam "Dziecko Odyna" oraz "Ogrody księżyca".

Taka ocena byłaby nie fair w stosunku do nich.

*SPOILERY NADCHODZĄ*.

"Zaszczuta i zdziesiątkowana ludzkość przeklina noc. Z każdym zmierzchem, w oparach mgły, nadchodzą opętane żądzą mordu bestie. Przerażeni ludzie chronią się za magicznymi runami. Usiłują wymodlić dla siebie i najbliższych kolejny dzień życia. Rzeź ustaje bladym świtem, gdy światło zapędza demony z powrotem w Otchłań.
Rosną odległości między pustoszejącymi osadami. Wydaje się, że nikt ani nic nie zdoła powstrzymać otchłańców, kładąc tym samym kres zagładzie. W tym dogorywającym świecie dorasta troje młodych ludzi. Bohaterski Arlen, przekonany, że większym od nocnego zła przekleństwem jest strach przepełniający ludzkie serca. Leesha – jej życie zrujnowało jedno proste kłamstwo – nowicjuszka u starej zielarki, bardziej chyba przerażającej od krwiożerczych potworów. I Rojer, którego los na zawsze odmienił wędrowny minstrel, wygrywając mu na skrzypkach skoczną melodię.
Tych troje ma coś wspólnego – są uparci i przeczuwają, że prawda o świecie nie kończy się na tym, co im powiedziano. Czy odważą się jej poszukać, opuszczając chroniony runami azyl?"

- Głosi szumnie napis na obwolucie.
Wiecie, co ja tu widzę? Wierutne kłamstwo.

No dobrze. Może nie kłamstwo. Jednakże jest to definitywnie łudząca reklama. Dlaczego? Wyjaśnię. Jak zwykle moja recenzja będzie miała bardziej formę wywodu, niż właściwej opinii. Bear with me, please.

*

1. Tytuł.

Śmieszne, bo w tym tomie... nie ma żadnego "Malowanego człowieka" z tytułu. Może pojawia się w drugiej części? Może? Ale... co z tego? W takim razie jaki sens ma tytuł? Zdążyłam już wygrzebać z Internetu informacje, że owe malunki to runy, które człowiek wymalował sobie na ciele.
Okej.
Może tytuł nabiera sensu w kontekście kolejnych części. ALE NIE MA SENSU W PRZYPADKU TEGO TOMU, KTÓRY JEST PIERWSZY I KTÓRY POWINIEN MNIE ZACHĘCIĆ, A NIE DENERWOWAĆ SWOIM BRAKIEM LOGIKI.
"Dziecko Odyna"? Pojęcie króluje na kartkach książki! "Uczeń skrytobójcy"? Tytułowy skrytobójca i jego uczeń to bohaterowie powieści! "Szklany tron"? Jakkolwiek nie ma on dużej roli, to pojawia się i jest wspominany. "Prawie jak gwiazda rocka..."? To sentencja pojawiająca się w książce, to nawiązanie do książeczki pojawiającej się w książce, to... MA SENS.
A "MALOWANY CZŁOWIEK" SENSU NIE MA.

PS. JAK TO JEST, ŻE NIKOMU PRZEZ TRZYSTA LAT NIE PRZYSZŁO DO GŁOWY, ŻEBY WYMALOWAĆ SOBIE RUNY NA CIELE?

2. Świat przedstawiony.

Mapka w książce jest paskudna i niewyraźna. To moje pierwsze zażalenie. Jestem fanką mapek w książkach fantasy, więc widząc ten drobny i niewyraźny bohomaz na pierwszych stronach już poczułam się zniechęcona. Dodajmy, że w całej powieści pojawiają się całkiem ładne ilustracje, co jeszcze bardziej irytuje w kontraście z paskudną mapką.

Na skrzydełku okładki przeczytałam, że autor jest wielkim fanem "Hobbita" i... to widać. Zwłaszcza na początku. Kraina, w której mieszka Arlen - jeden z głównych bohaterów - to tzw. Potok Tibbeta. Znajduje się tam miejsce o nazwie Pagórek Bogginów.
Czy to mogłoby być bardziej oczywiste?
Następne: mieszkańcy Potoku są raczej niscy w porównaniu z np. Milneńczykami (Hobbity vs. Reszta świata). Miln - znajduje się w górach i czerpie zyski głównie z górnictwa, czy to już Erebor? Ma nawet pysznego króla, którego obchodzi tylko gromadzenie bogactw. Angriers jest położone w lesie niczym siedziba leśnych elfów, natomiast Lakton... (Lejk-ton... Laketown - Lejk tałn, Miasto na Jeziorze - Esgaroth) = znajdujące się na wyspie na środku wielkiego jeziora.
Początkowo na to narzekałam, ale im dalej w las, tym bardziej żałowałam, że nie czeka mnie hobbitowa sielanka.

Co więcej można powiedzieć o świecie przedstawionym? Jest mało konkretny. Mamy wielkie obwarowane forty (przeważnie, wyjątkami Krasja czy Fort Rizon), mamy małe wioski, mamy lasy, pustynie, pola... Jakieśtam ruiny, ale kogo by obchodziło jak to wszystko wygląda?

Nie zrozumcie mnie źle, nie tęsknię szczególnie za opisami w guście Sienkiewicza czy nawet samego Tolkiena, ale uważam, że dobry autor byłby w stanie znaleźć złoty środek pomiędzy zanudzaniem czytelnika na śmierć, a zarysowaniem bardzo fajnego świata przedstawionego.

Dobrze, ale może świat przedstawiony to ma być tylko tło wydarzeń i nie musi być spektakularnie rozbudowany? No, spoko. Zrozumiałabym to. GDYBY TE WYDARZENIA TEŻ NIE SSAŁY.

a) Czas.

Akcja toczy się w czwartym stuleciu Plagi. Plagą tą są, oczywiście, demony, które... - ale o tym zaraz. Co się działo przez ostatnie stulecia? Ciul wie, znając pomyślunek autora i rozkładanie wydarzeń w czasie, to sto lat temu świat wyglądał zapewne podobnie do tego, co mamy pokazane na kartach książki.

Mamy tu także dość spore time-skipy. Bohaterowie pojawiają się pierwotnie w różnych fazach swojego dzieciństwa, doznają pewnego rodzaju traumy i każdy z nich rusza swoją drogą. Po drodze mijają lata. Jednakże nie każdy autor potrafi ukazać dobrze upływ lat. Peter V. Brett nie podołał. W jednej chwili widzimy Arlena dwunastoletniego, obserwujemy jego pracę, zainteresowanie runami i książkami, po czym... Podróż w czasie. Widzimy Arlena szesnastoletniego, którego mentalność miała się rzekomo zmienić, a jednak chłopak wciąż zachowuje się tak, jak zachowywałby się kilka lat temu. Tylko autor próbuje nam wmówić, że się zmienił.

Tego upływu czasu nie widać, a co więcej - ciągłe time-skipy są szkodliwe, bo przecinają więź czytelnika z postacią, gdy co rusz ma się zmieniać jej obraz w naszej głowie. Nie wiemy, co bohater robił, czego się uczył - a nas to interesuje. Niestety autor wspomina o tym w pięciu słowach, bo reszty mamy się domyślić po superzdolnościach naszego protagonisty.

b) Demony.

Opisuję je tutaj, bo są istotnym elementem świata przedstawionego. O tyle istotnym, że zostały niemal olane przez autora. Egzystują, bo egzystują, gnębią ludzkość bez bliżej określonego powodu.

Znaczy, według powieściowej religii - która WCALE NIE JEST KALKĄ ORTODOKSYJNEGO CHRZEŚCIJAŃSTWA - i jej świętej księgi: "Kanonu", są one Plagą, którą Stwórca zesłał na ludzkość za jej grzechy. Nie zalatuje to nikomu dżumą?
W każdym razie demony przybyły na ziemię po raz drugi, gdyż za pierwszym razem zostały pokonane przez armie ludzi, którym przewodził Jezu---- to jest, Wybawiciel. Ma on nadejść ponownie i bla, bla, bla. Biczujmy się, bądźmy wstrzemięźliwi, ale mnóżmy się jak króliki w sakramentalnych, monogamicznych związkach (no chyba, że nasza małżonka jest niepłodna, wtedy to co innego).

Demony wyglądają jak potwory, senne mary rodem z DeviantArta czy Tumblra, a przy tym są brutalne i krwiożercze. Posiadają nikłą inteligencję, wystarczającą do tropienia i poszukiwania wyłomów w zaporach runicznych.

To zwykłe straszaki.

Wydawały mi się jednym z najsłabszych elementów książki między innymi ze względu na swoją typowość. Były po prostu nudne. Nie miały wykształconej świadomości. Cała ich straszność polegała na niebezpieczeństwie z nimi związanym. Może i realistyczny był strach przed nimi dla ludzi zamieszkujących świat pana Bretta, ale mnie one w ogóle nie przekonały.

Może nie miały. Trudno.

3. Bohaterowie.

O, wkraczamy na grząski teren. Najpierw oceniam bohaterów, ponieważ zazwyczaj bywają oni dla mnie dużo ważniejsi niż sama historia. Bywa, że czytam książki o nudnej i powtarzalnej fabule tylko dlatego, że uwielbiam bohaterów.

a) Arlen (czy on miał nazwisko?)

Tym bohaterem pan Brett wpadł w niewątpliwą pułapkę schematu. Młody, jedenastoletni chłopak żyjący na odludziu na farmie rodziców... Brzmi znajomo? Oczywiście, że tak. TO JUŻ BYŁO.
Czy to znaczy, że taki schemat się nie uda? Nie. Mógłby wypalić, gdyby autor nadał temu staremu pomysłowi ciekawy kierunek albo stworzył bardziej złożoną postać.
Tymczasem Arlen to typowy młody bohater fantasy. Jest wyobcowany, niezrozumiany, utalentowany w dziedzinie kreślenia runów, ciekawy świata, to buntownik, który zadaje dużo pytań, choćby tylko w myślach.
Jego buntownicza postawa bardziej pasuje do nastoletniego chłopaka. Wiecie, co mam na myśli... Zaczyna się dusić w swojej małej wiosce, kwestionować zasady, którymi podążają ludzie wokół niego.
Cóż, można to chyba przypisać temu, że w wieku szesnastu lat miałby już żonę i prawdopodobnie dziecko w drodze. To zapewne wpłynęło na szybsze osiągnięcie rzekomej dojrzałości psychicznej.
Mówię 'rzekomej', bo Arlen to jęczący idealista. Idealizm także przypisuję jego niedojrzałości i buntowniczej postawie. Z tego idealizmu Arlen zresztą nie wyrósł. Pierwotnie objawia się w jego gniewie na ojca, który był zbyt przerażony, aby uratować Arlena i jego matkę, następnie w zawziętym pragnieniu zostania Posłańcem, aż wreszcie w ostatnim rozdziale, gdzie Arlen przyznaje, że podziwia Krasjańczyków, którzy każdej nocy walczą z demonami, tracąc życie lub kończąc okaleczeni.
Czy to wada?
W TAK NIEBEZPIECZNYM ŚWIECIE: OWSZEM. Arlen jest niezwykle wyidealizowany, dlatego, oczywiście, nie muszę się martwić, że nie przeżyje kolejnej nocy. Wszystkiego szybko się uczy i za każdym razem odkrywa w sobie nowy, niezwykły talent. Czegokolwiek się nie dotknie, zamienia to w złoto.
Tymczasem chłopak ma więcej szczęścia niż rozumu. I właściwie nikt nie był w stanie mu tego uświadomić. Chłopak to idealista, naprzód popychają go upór, brawura, gwałtowność... Tymczasem w tak niebezpiecznym świecie to powinno go już dawno zabić.
W dodatku jego znieczulica w stosunku do wszystkich bliskich denerwuje niemiłosiernie. Nie jestem w stanie ogarnąć, jakim cudem Ragen i Elissa byli w stanie pokochać tego zimnego, potrafiącego obrazić się na cały rok (sic!) chłopaka, którego przyjęli pod swoje skrzydła z dobrego serca. Arlen, jakkolwiek by im się nie odpłacił, wciąż okazał się zimnym, nieczułym dupkiem, co rusz odwracając się od tych dobrych ludzi, aż wreszcie opuścił ich pewnego dnia, pozostawiając jedynie liścik.

JAK POLUBIĆ TAKIEGO BOHATERA?

Nie polubić. Jednakże Arlen nie ma w sobie niczego interesującego, co mogłoby mnie przy nim zatrzymać. Nie został wyposażony w interesujące poczucie humoru, nadnaturalną inteligencję, spryt, cokolwiek... Arlen to wydmuszka, bohater wspaniały i wszechmocny z zewnątrz, a pusty i nudny w środku.

Ps. Ta cała akcja w domu Harla... Peter V. Brett przed napisaniem tej książki chyba naczytał się jakiegoś brutalnego fantasy albo nawet "Pieśni lodu i ognia". Mam tylko jedno słowo: obrzydliwe. Małe dziewczynki obmacujące swojego niemal rówieśnika, opowiadając o tym, jak ojciec gwałci ich siostrę? JA SPASUJĘ.
To raz, a dwa, że sama ta sytuacja była niemożebnie źle skonstruowana. Autor chyba nie wiedział, jak zakończyć sprawę Silvy - matki Arlena - tak, aby to wywołało możliwie największą traumę u protagonisty, więc postanowił poeksperymentować. W efekcie skonstruował to fabularne gówno.

b) Leesha.

Oh, don't even get me started. Wątek Leeshy jest równie bolesny i bezsensowny, co akcja z Arlenem w chacie Harla. Gdyby wyciąć z niego cały seksizm, patriarchalne gderanie itd., to nie zostałoby wiele. Leesha ma nieco więcej charakteru niż Arlen, to należy przyznać. Jest spokojna, wrażliwa, ale z wiekiem uczy się stawiać na swoim i to się ceni. Jednakże tak jak Arlen... szybko się uczy, jest chwalona przez te postacie, które się liczą, okazuje się geniuszem w swoim fachu itd.
Mary Sue. W dodatku cnotka. Co takiego? Już piszę.
Wątek Leeshy skupia się wokół religii i obrządku małżeństwa w społeczeństwie Zakątka Drwali. Leesha (trzynaście lat) została przyrzeczona pewnemu chłopakowi (piętnastoletniemu) imieniem Gared i początkowo bardzo go lubi, on zresztą też okazuje jej uwagę a nawet czułość. Urocze.
Do czasu.
Na scenę wkracza seksizm. Kobiety są w tym społeczeństwie traktowane jako ludzkie inkubatory, ich rola sprowadza się do rodzenia dzieci i zajmowania się domem, nie piastują wyższych funkcji, a według wiary mają być posłuszne mężowi i pokorne, a przy tym zachowywać czystość do ślubu itd.
Co w takim razie musiał zrobić pan Brett? WYTKNĄĆ TEMU SPOŁECZEŃSTWU OBŁUDĘ! W efekcie tego niemal każda kobieta zdradza swojego męża, jedna ma nieślubne dziecko z miejscowym "księdzem", inna znowu została wykluczona społeczeństwo za zajście w ciążę z żonatym mężczyzną itd. Sielanka.
A jaką ma w tym wszystkim rolę Leesha?
Po pierwsze jest workiem do boksowania dla swojej matki. Elona to postać tak okropna, że brak słów. Została skonstruowana wyłącznie po to, aby uprzykrzać Leeshy życie. Nienawidzi jej, bo ta urodziła się dziewczynką i przelewa na nie swoje niespełnione ambicje. Przy tym bije Leeshę za wszelkie przewiny, wyzywa ją itp. Oczywiście okazuje się też, że spała z połową wsi, wyszła za mąż dla pieniędzy, a swojego małżonka zdradza tuż pod jego nosem.
Czy istniała postać bardziej jednowymiarowa? Oczywiście, ale w tej chwili to Elona jest moim największym problemem.
Dobrze, może nie największym.
Wracając... Leesha stała się obiektem... seksualnego skandalu. Trzynastolatka. Cóż, patrząc na to społeczeństwo... Odłóżmy to na bok. Kto chciałby czytać o seksie trzynastoletniej dziewczynki, która jeszcze nie miała pierwszej miesiączki, z piętnastoletnim drągalem? Ja nie. Peter V. Brett chyba też nie, bo przerwał to w odpowiednim miejscu, ale niesmak pozostał.

W dodatku odnoszę wrażenie, że pan Brett pomimo gadek, którymi rzucała Bruna, skłania się jednak ku stanowisku Leeshy - dziewczyny potępiającej całkowicie seks przedmałżeński, co według mnie zaburza jakikolwiek sens całego wątku.

Jedynym ciekawym elementem tej historii była Bruna, stara Zielarka i nauczycielka Leeshy. Była wprawdzie dość typową postacią tego typu: surową, gderliwą i wulgarną staruchą, która nie zawaha się zdzielić cię laską, ale i tak ją polubiłam.

Nie rozumiem, jak komukolwiek mógłby się podobać wątek ukazujący niemal wszystkie kobiety jako obłudne, puszczające się zdziry (poza główną bohaterką i Mairy) a mężczyzn jako napalone zwierzęta myślące wyłącznie o jednym.
To obraźliwe i niesmaczne.

c) Rojer.

Jedyny wątek, który mnie zaciekawił i który autentycznie polubiłam. LICZYŁ SOBIE DWA ROZDZIAŁY. ROZUMIECIE? DWA ROZDZIAŁY. GDZIE TU SĄ PROPORCJE DO CHOLERY?

Może polubiłam go dlatego, że właściwie nie było go zbyt dużo i pan Brett nie zdążył zbyt dużo spieprzyć. Postać bezpalcego Minstrela, który spektakularnie gra na skrzypcach zaciekawiła mnie i jeżeli sięgnę po kolejne części, to raczej tylko dla tej postaci.

Ps. Kolejny wątek, w którym pan Brett pokazuje, że każda dorosła kobieta ma popęd do zdrady. Super. Ponadto okładka kłamie: "jego los na zawsze odmienił wędrowny Minstrel, wygrywający chłopcu na skrzypkach skoczną melodię". Gówno prawda. Jego los odmieniło kilka innych czynników, a to, że Arrick się nim zajął, było już konsekwencją tych wydarzeń.

4. Imiona.
Imiona w tej powieści ssą. To po prostu w większości przeróbki anglojęzycznych imion, które brzmią tak samo, a wyglądają dziwacznie. Kompletnie nie widzę w tym sensu.

5. Fabuła.
Myślę, że w bohaterach nakreśliłam już wystarczająco tego, co mi z nią nie pasuje. Co mnie jeszcze boli?
a) Prawie wszyscy dorośli są źli. Gwałciciele, pijacy, tchórze, zdradzają małżonków, są obłudni, oszukują, kradną itd.
b) Wątki trójki głównych bohaterów nie łączą się w tym tomie w ogóle.
c) Zakończenie było bardzo pospieszne, autor nagle przeskoczył z ucieczki Arlena do jego dalszego życia i poszukiwań w ruinach, co mocno zaburzyło dotychczasowe wolniejsze tempo.
d) Relacje między bohaterami są płytkie. Autor nie daje szansy im się rozwinąć. Gdy widziałam zalążek przyjaźni między Cobem i Arlenem, Arlen dostał robotę w bibliotece i widywali się rzadko. Ragen co rusz wyjeżdżał, Arlen od Elissy uciekał lub się obrażał itd. Natomiast romans Arlena i Mery to: 1. idealny przykład niedojrzałości tego chłopaka i jego idealizmu, 2. chyba jakiś żart.
Najbardziej z całej książki odpowiadały mi relacje Leeshy i Bruny oraz Rojera i Arricka, które choć też nie były szczególnie pogłębione, to wywołały we mnie więcej sympatii (pomimo swojej toksyczności w przypadku Rojera i Arricka).
e) Proporcje. Historia Arlena zajmuje 2/3 książki, Leesha zajmuje pozostałe 1/3, pomijając dwa rozdziały wydzielone dla Rojera.
f) Autor, o czym wspominałam, próbuje czytelnika szokować brutalnością i seksualizowaniem, co raczej przyprawia o niesmak.
g) Za cholerę mnie to nie zachęciło do czytania dalszych części cyklu.

Mój rant dobiega końca. Pozostaje mi tylko zdumienie, że tak wielu ludzi uwielbia tę książkę. Nie mam pojęcia, co w niej dojrzeli. Może dostałam jakieś złe wydanie, ponieważ w tej powieści nawet proza jakoś szczególnie nie zachwyca (przykładowo: brązowe oczy i włosy mają być tym, co określa Maricka jako 'przystojnego', no błagam).
Czas znaleźć nowego właściciela dla mojego egzemplarza "Malowanego człowieka".

Pierwotnie planowałam dać tej książce 5/10, po czym przypomniałam sobie, że tak oceniłam "Dziecko Odyna" oraz "Ogrody księżyca".

Taka ocena byłaby nie fair w stosunku do nich.

*SPOILERY NADCHODZĄ*.

"Zaszczuta i zdziesiątkowana ludzkość przeklina noc. Z każdym zmierzchem, w oparach mgły, nadchodzą opętane żądzą mordu bestie. Przerażeni ludzie chronią się za magicznymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Prawdopodobnie będę się dręczyć, jeżeli przynajmniej tutaj nie napiszę, jaki mam problem z tą książką. A właściwie: problemy. Liczba mnoga.

*UWAGA: SPOILERY*

Znajduję się w zdecydowanej mniejszości osób, którym ta książka się nie spodobała i nie czuję się z tym dobrze. Dlaczego? A, bo tak jak w przypadku 'Szklanego tronu' bardzo chciałam polubić tę książkę.

Jednakże w tym przypadku były na to spore szanse. Czytając 'Szklany tron' już przy drugim lub trzecim rozdziale drapałam się po głowie i odczuwałam nadchodzący powrót kryzysu egzystencjalnego. Tymczasem 'Dziecko Odyna' zaczęło mnie świerzbić dopiero w okolicach połowy.
Czyli w miejscu, w którym przestałam czytać.

Słyszałam o tej książce niemal same dobre rzeczy. Myślałam: oryginalny pomysł, ciekawa terminologia, piękna okładka, nawiązania do mitologii skandynawskiej, świeże podejście pisarki z Półwyspu Jutlandzkiego... Hm! Kupuję!

I popełniłam błąd. Przynajmniej moim zdaniem.

Ta recenzja będzie rozpisana w punktach i podzielona na pozytywy oraz negatywy. Zacznę oczywiście od narzekań, bo jak zwykle jest ich więcej:

1. Okładka: 'skandynawska fala ogarnia fantastykę'. Oho, czyżbym żyła pod kamieniem? Bo obserwując polski rynek wydawniczy książek fantasy nie zauważyłam żadnych powieści skandynawskich autorów poza właśnie trylogią: 'Krucze pierścienie'. Fakt, skandynawskie kryminały wzięły rynek szturmem, niczym wikingowie ponad tysiąc lat temu, ale fantasy? Proszę nie kłamać!

2. Ogony. Ktoś już chyba o tym wspominał w jednej z niewielu negatywnych recenzji, ale... Po co aetlingom ogony? Czy są wymagane do czerpania Evny? Czy mają jakieś zastosowania? Poza tym że prawdopodobnie odmarzają jako pierwsze podczas zamieci.

3. Hirka. Dziewczyna ze strony na stronę zmieniała swój charakter i nastawienie. Już nie wiedziałam, czy ona kocha swojego ojca miłością serdeczną i bezwarunkową, czy znowu ostrożną, bo obawia się jego gniewu. Nie miałam też pojęcia, czy lubi Sylję, czy też znowu nie cierpi jej towarzystwa.
Na początku też nieziemsko przypominała mi Meridę Waleczną, w dodatku wydawała się dzika i nieokiełznana. Kilkadziesiąt stron później przemienia się w niemal udomowioną, ugrzecznioną i zaszczutą bohaterkę typu YA.
Z jednej strony mamy ją też przedstawioną jako postać nad wyraz dziecinną, co dałoby się wytłumaczyć faktem, że ma tylko piętnaście lat, a era Internetu do Ym długo miała jeszcze nie nadejść... po czym kilkadziesiąt stron później znowu mamy bohaterkę YA, która nagle budzi się po latach letargu i zaczyna myśleć o chłopcach.
Poza tym doprawdy irytujące było jej ciągłe użalanie się nad sobą i wyzywanie się od 'zgnilizn'. Mam wrażenie, że autorka wyciągnęła ten termin z kapelusza tylko po to, aby Hirka mogła się nim dręczyć.

4. Rime. Czy on ma wady? To bohater tak sztampowy, że aż boli. Księciunio, który buntuje się przeciwko ideałom swojej warstwy społecznej oraz rodziny. Nie ma rozdziału, żeby Rime nie wyrażał swojego sprzeciwu wobec życia arystokracji i wobec Mannfalli. Nieustannie też zachwyca się tym, że postanowił się poświęcić dla Widzącego w inny sposób i został jego bezpośrednim sługą zamiast babrać się w polityce.
Jego morale nieco mnie konfundują, bo nie wiem, czy zabijanie z zimną krwią na zlecenie Rady można określić czymś lepszym od babrania się w polityce.

5. Ciemne cienie. Po prostu. Ta nazwa mnie zabiła.

6. Widzący. Religia w 'Dziecku Odyna' jest jedną z rzeczy, które mnie osobiście irytują. Za religiami nie przepadam z osobistych pobudek i zazwyczaj nie przekłada się to na mój gust czytelniczy, bo np. uwielbiam eposy rycerskie i powieści historyczne, w których religijnością aż bije po oczach.
Jednakże pomimo zastąpienia postaci humanoidalnego boga-stwórcy cholernym wielkim krukiem, to wciąż wiara wyznawana przez aetlingów cholernie przypomina mi chrześcijaństwo i wszelkie inne religie monoteistyczne jemu podobne.
Mamy jednego wspaniałego boga, który poświęcił się dla ludzi - tu aetlingów. Mamy Sale, w których wierni się modlą podczas konkretnych spotkań podobnych do mszy (pominąwszy nabożeństwa i komunię), mamy konkretnych kapłanów, mamy święta żniw przypominające dożynki, mamy amulety-symbole Widzącego (niczym krzyżyki i medaliki noszone na szyjach).
Może to nie tak, że ta religia podobna jest do chrześcijaństwa.
Może po prostu ta wiara nie ma w sobie nic oryginalnego (pominąwszy mistycyzm Evny i Rytuał, który można też przyrównać do chociażby Ducha Świętego i sakramentu), co by ją od chrześcijaństwa odróżniło.

(Poza tym Rime strasznie śmierdzi mi dewotem. Ciągle rzuca gadkami o tym jaki to wspaniały jest Widzący i jak bardzo Rime chciałby mu się odwdzięczyć służbą. On i Hirka wyraźnie mają się ku sobie, ale mam wrażenie, że miejsce tego chłopaka jest w zakonie. Zwłaszcza biorąc pod uwagę jego negatywny stosunek do obłudnej wiary i bigoterii, której był świadkiem).

7. Evna. Co ona u licha robi? Nie cierpię, kiedy w książce jest słabo skonstruowany i niedoprecyzowany system magiczny. Evna to energia. Ot co. Można z nią robić rzeczy (ktoś powie konkretnie jakie?), jeżeli umie się ją Czerpać (najwyraźniej pobierać z przyrody).

8. Irracjonalne decyzje. Kiedy Hirka po wielkiej ucieczce z Elveroi do Kruczego Dworu nagle stwierdziła, że jednak jest zgnilizną i że sprowadza na ludzi nieszczęścia (w wyniku jebanego nieporozumienia. Nawet nie próbowała dociec prawdy. Od razu się poddała) i śmierć, wobec czego postanawia jednak udać się na Rytuał do Mannfalli... coś we mnie pękło.
No, ale oczywiście musiała wrócić do Mannfalli, bo jak wiadomo... siódma zasada powieści YA: "Wszystkie drogi prowadzą do true-love'a w postaci przystojniaka'.

9. Kruczy Dwór. Ta nazwa... Gdyby to była nazwa po prostu fortecy. Natomiast to się odnosi raczej do całego regionu, więc...

10. Krucze Pierścienie to kręgi megalityczne... Naprawdę? Czuję się zawiedziona.

*
Pozytywy:

1. Poza durną kwestią ewolucji aetlingów, świat przedstawiony jest naprawdę ciekawy. Podoba mi się położenie kraju w raczej surowym, północnym klimacie. Ciekawił mnie też wątek z przenikaniem się światów, tj. obecność bogów nordyckich wśród posągów w Kruczym Dworze. J
ednakże z drugiej strony aetlingowie i otaczający ich świat poza istnieniem Evny i Rytuału oraz ogonów nie różnił się zbytnio od naszego, nie było w nim nic szczególnie porywającego.

2. Poza Rimem, Hirką i może babcią Rimego bardzo polubiłam postacie z Dziecka Odyna. Moją szczególną sympatię zdobyli: Ramoja, Vetle, Urd, Eirik i Tein (cieszyłam się, że autorka raczej szybko wyłączyła możliwość romansu pomiędzy nim a Hirką, chociaż wolałam jego niż Rimego).

3. Podobała mi się koncepcja kultu kruków, a także istnienie osób, które potrafią się z nimi porozumiewać, dlatego z zainteresowaniem śledziłam poczynania Hirki w tej dziedzinie.

4. Urd i jego manipulacje. Jakkolwiek chłopak ten w moich oczach miał urok i elokwencję Drakona Malfoya, tj. wydawało mu się, że miał jej więcej niż w rzeczywistości, to jego szeroko zakrojone plany i determinacja przypadły mi do gustu.

5. Skandynawska tolerancja. Jakkolwiek wydaje mi się, że społeczeństwo aetlingów ma nieco tylko bardziej liberalny stosunek do homoseksualizmu niż społeczeństwo z typowego fantasy stylizowanego na średniowiecze... to cieszę się, że taki wątek w ogóle się pojawił w postaci choćby Meredira i tancerki, z którą Urd robił interesy.

6. Slokna. Po prostu podoba mi się ta koncepcja, podobna nieco do selektywności w nordyckich mitologicznych zaświatach, gdzie alternatywy stanowiły: Walhalla (dla wojowników) i Niflheim/Helheim dla reszty. Zresztą przekleństwa w Dziecku Odyna zawierające słowo 'Slokna' również brzmiały bardzo fajnie.

7. Styl. Pani Pettersen pisze bardzo przystępnie, choć zdarzają jej się dłużyzny. Bardzo długo rozgrywał się wątek Hirki w Elveroi, podczas gdy jej podróż i pobyt w Kruczym Dworze zajęły raptem trzy-cztery rozdziały.

*
Ogółem:

Chciałabym wrócić do tej książki, ale sama myśl wprawia mnie w zmęczenie. Zaglądałam do kolejnych części powieści i zauważyłam elementy przenoszenia się między światami oraz czegoś w rodzaju pseudo-urban fantasy (samochody itd.). To mnie trochę odstraszyło, bo po Dziecku Odyna spodziewałam się raczej high-fantasy pełną gębą zmieszane z mitologią nordycką.

Jestem pewna, że ta książka da się lubić i być może naprawdę jest dobra. Niestety mnie nie przypadła do gustu. Cieszę się, że mogłam to wreszcie z siebie wydusić.

Prawdopodobnie będę się dręczyć, jeżeli przynajmniej tutaj nie napiszę, jaki mam problem z tą książką. A właściwie: problemy. Liczba mnoga.

*UWAGA: SPOILERY*

Znajduję się w zdecydowanej mniejszości osób, którym ta książka się nie spodobała i nie czuję się z tym dobrze. Dlaczego? A, bo tak jak w przypadku 'Szklanego tronu' bardzo chciałam polubić tę książkę.

Jednakże w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

MOGĄ WYSTĄPIĆ DROBNE SPOILERY.

Wyrażenie: 'mieszane uczucia' najlepiej portretuje mój stosunek do pierwszej książki Brandona Sandersona, z którą mam do czynienia.

Z tyłu okładki czytamy: 'Przez tysiąc lat popiół zasypywał kraj, nie kwitły kwiaty. Przez tysiąc lat skaa wiedli niewolnicze życie w nędzy i strachu. Przez tysiąc lat Ostatni Imperator, "Skrawek Nieskończoności", posiadając władzę absolutną, rządził i stosował terror, niezwyciężony jak bóg. A kiedy nadzieja została porzucona już tak dawno, że nie pozostały z niej nawet wspomnienia, pokryty bliznami pół-skaa ze złamanym sercem odkrywa ją na nowo w piekielnym więzieniu Ostatniego Imperatora. Tam poznaje moce Zrodzonego z Mgły. Znakomity złodziejaszek, urodzony przywódca, wykorzystuje swoje talenty w intrydze, która ma pozbawić tronu i władzy samego Ostatniego Imperatora'.

Jakby nie patrzeć, zapowiedź bardzo ciekawej powieści. Okładka i objętość również sporo mówiły. Ponadto od zaufanych ludzi i recenzentów słyszałam niemal same pozytywne opinie o zarówno Sandersonie, jak i cyklu: 'Ostatnie Imperium'.

Dlatego moje oczekiwania - podobnie jak w przypadku 'Szklanego tronu' - były nieco zawyżone. Jednakże nie spotkałam się z tak znowu wielkim zawodem. 'Szklany tron' był powieścią, która odebrała mi wiarę w literaturę młodzieżową kobiecego pióra (feminiści niech odłożą widły, bo wiarę w literaturę męskiego pióra odebrał mi Rick Riordan, Mark Lawrence i kilku innych).

W każdym razie, gdybym miała porównać twórczość Sandersona (jak na razie tylko jeden jej przejaw) do jakiegoś zjawiska pogodowego... To zobrazowałabym ją jako delikatny powiew wiatru w letni, duszny dzień, kiedy chmury wiszą na niebie, ale nie mogą się zdecydować, czy chcą by spadł deszcz, czy jednak nie.

Sanderson jest tym krótkotrwałym orzeźwieniem, nieszczególnie chłodnym, ale przynoszącym moment ulgi. Co nie zmienia faktu, że dodałam "Z mgły zrodzonego" na półkę ulubionych. Dlaczego to zrobiłam? O tym napiszę nieco dalej.

Podzielmy moją ocenę na kilka segmentów, żeby była nieco bardziej uporządkowana, niż się zapowiada:

1. POMYSŁ

Miewaliśmy już w literaturze dystopie, antyutopie, reżimy totalitarne, tyranów skupiających całą władzę w swoich rękach, wrogie bóstwa uciskające ludzkość.
Można powiedzieć, że ludzie wymyślili już wszystko.
Jednakże kreatywność nie polega wyłącznie na stworzeniu czegoś całkowicie nowego. Nie, trzeba umieć też nadać nowy kierunek starym ideom tak, że otrzyma się coś ciekawego.
Wydaje mi się, że Sandersonowi to akurat się udało. Jeżeli popatrzy się na poszczególne elementy świata przedstawionego jego powieści, to nie są one szczególnie oryginalne: postacie można podciągnąć pod pewne archetypy, system Ostatniego Imperium to mieszanka wielu innych reżimów literackich, system magiczny również nie jest szczególnie odkrywczy, ale...
Wszystko to razem tworzy oryginalny i interesujący całokształt.

2. ŚWIAT PRZEDSTAWIONY
"Z mgły zrodzony" to zaledwie pierwszy tom serii 'Ostatnie Imperium' i tutaj rodzi się większość moich problemów związanych z jego światem przedstawionym. Dlaczego? Proste. Jest wiele niedopowiedzeń, które zapewne zostaną uzupełnione w kolejnych tomach.
Mamy świat ekologicznie zniszczony, w którym świeci czerwone słońce i padają deszcze z popiołu (czy unoszą się z wulkanów, czy z jakiegoś innego miejsca?), tajemnicza mgła i mgielne upiory (oraz, oczywiście, kandry).
Mamy główne miejsce akcji: Luthadel, stolicę Ostatniego Imperium (dlaczego Ostatniego? Czy poza jego granicami już nic nie ma?), brudne, pokryte popiołem miasto, w którym arystokracja wyprawia bale, a biedni skaa pracują w tekstylnych fabrykach.

Są rzeczy, które możemy wziąć za pewniki:

a) Na pewno będzie istniał jakiś aparat ucisku, którym Ostatni Imperator - władca absolutny, Bóg Imperium - będzie mógł kontrolować ludność.
ERGO: Stalowi Inkwizytorzy, tajemnicze i przerażające istoty z metalowymi bolcami w miejscach oczu.

b) Na pewno będzie istniało rozbudowane podziemie, w którym funkcjonują złodziejskie szajki, przemytnicy, handlarze i inni wyjęci spod prawa.
Przykładowo: szajka Camona, szajka Therona, szajka Kelsiera.

c) Na pewno będzie arystokracja, której członkowie pomimo skomplikowanej hierarchii, będą tępi jak but z lewej nogi. Oczywiście, że nie wszyscy, ale przytłaczająca większość. Na pewno też będą angażować się w intrygi przeciwko sobie, plotkować i próbować wybić się na najwyższe miejsce w drabinie społecznej.

d) Na pewno wśród arystokracji zaistnieje grupa wywrotowców, którym idea państwowego systemu podobać się nie będzie.
ERGO: Elend Venture i jego przyjaciele.

e) W podziemiu na pewno powstanie grupa spiskowców podżegających uciskaną warstwę społeczną do ogólnokrajowego buntu w celu obalenia władcy i stworzenia nowego, lepszego systemu politycznego.
ERGO: Yeden i jego rebelia skaa + Kelsier i jego grupa.

Generalnie cała sytuacja polityczna tego kraju lekko przypomina tę w przededniu Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Oczywiście są tutaj istotne zmiany, np. Ludwik XVI nie był władającym metalurgiczną magią 'nieśmiertelnym' Bogiem.

*Przeczytałam cały tom, a do teraz nie wiem, czym są 'Kolossy', których Kelsier i jego banda się obawiali. Wspominali, że Ostatni Imperator mógłby je wezwać, żeby stłumić powstanie. SPOILER: Nie zdążył. Czym one u licha są?

3. SYSTEM MAGICZNY

Allomancja jest interesująca, podobnie zresztą jak Feruchemia, ale... Brandonie Sandersonie, czemu aż tak komplikujesz sprawy?
Wszystko wydaje się być jasne i zrozumiałe, konkretne metale mogą to lub tamto, pewne metale mocy takowej nie posiadają i lepiej ich nie próbować.

Jednakże kiedy poszczególni bohaterowie zaczynają wypowiadać się o Allomancji, to oczywiście dorabiają do niej filozofię i mistycyzm, które niesamowicie się plączą i mieszają w głowach czytelnikom.

Oczywiście, okazuje się też, że po tysiącu lat od narodzin Allomancji nie wiadomo o niej wszystkiego, bo Ostatni Imperator skutecznie ukrywał informacje.

Z kolei Feruchemia... Myślałam, że ją rozumiem. Myślałam. Po kilku wykładach Sazeda na jej temat mam wrażenie, iż tak naprawdę nic już nie wiem. Może to kwestia przekładu, a może niezdecydowania autora.

4. BOHATEROWIE
W tej kwestii mam chyba najwięcej zarzutów do pana Sandersona.
Idźmy jednak po kolei:

a) Kelsier.

Pokochałam go. Naprawdę.

Nie był szczególnie oryginalny, bo archetyp szalonego łotrzyka o złotym sercu jest znany każdemu, kto ma jakieś doświadczenie z literaturą fantastyczną lub przygodową.

Jednakże Sanderson nadał jego postaci właściwy kierunek i sprawił, że Kelsier okazał się wart zapamiętania.

Bohater dynamiczny i wielowartswowy, niegdyś zwykły (choć 'niezwykły' pasuje bardziej) złodziej i awanturnik, po pobycie w obozie pracy Ostatniego Imperatora i utracie bliskich zmienił się w wywrotowca, który pragnie obalić Ostatnie Imperium. Jednakże też w trakcie powieści widzimy w nim przemianę z nieodpowiedzialnego i gwałtownego człowieka w kogoś, kto myśli o wspólnocie i troszczy się o bliskich mu ludzi.

Mimo swojej sympatii mam wobec niego pewne zarzuty.

*Momentami miałam wrażenie, że autor za bardzo 'głaska go po plecach'. Kiedy Kelsier doprowadził do pewnego dramatycznego wypadku, był zdruzgotany. Jednakże nagle, jakby znikąd, pojawiła się postać, która miała mu przypomnieć, jaki to on jest zajebisty i dobry i że to w ogóle nie jest jego wina. Jakby autor stwierdził: oj, Kell, dość się wycierpiałeś, nie pokażemy czytelnikom twoich wewnętrznych dylematów, masz, ten cię pochwali na pocieszenie.

*Stanowił pewnego rodzaju 'deus ex machinę'. Przedstawiał swoim współpracownikom i nam, czytelnikom, wręcz irracjonalne plany, ale ponieważ był on wariackim i sprytnym złodziejaszkiem, to mieliśmy po prostu machnąć na to ręką i stwierdzić: "uda się, bo to Kelsier".
Gdyby podobny plan przedstawiła osoba rozważna, np. Breeze, to prawdopodobnie bardziej kwestionowalibyśmy sens jego rozumowania.

*Pewna niekonsekwencja. Autor chce nam przedstawić relację Kelsier-Vin, jako więź ojciec-córka, ale... ja tego nie kupuję. Być może oczekuję zbyt wiele, lecz moim zdaniem to zostało zbyt płytko ukazane, podobnie jak przemiana Kelsiera.

b) Vin.

Ktoś, z kim rozmawiałam o tej serii, stwierdził, że w późniejszych tomach Sanderson niesamowicie idealizuje Vin. Cóż... w takim razie nie mam pojęcia, jak przebrnę przez kolejne tomy.

Nie mam pojęcia, skąd się to bierze, ale z jakiegoś powodu autorom trudno jest przedstawić dobrą, interesującą, spójną postać kobiecą. Zazwyczaj okazuje się ona pusta, nudna lub wyidealizowana.

W przypadku Vin nie było jeszcze tak źle. Udało mi się ją polubić, naprawdę, lecz wciąż irytowała mnie bardziej niż Kelsier. Podobała mi się jej ciągła nieufność i podejrzliwość, bo to pokazywało, że Sanderson potrafi być jednak konsekwentny w kreowaniu charakterów.

Może okaże się w kolejnych tomach, że Vin ma jakieś tajemnicze pochodzenie i stąd bierze się jej niesamowitość. Być może. Jednakże jak na razie,
niesamowicie irytowała mnie jej 'mocarność'.

Niemal za każdym razem, gdy kształciła się w panowaniu nad jakimś metalem, okazywało się, że już na starcie była lepsza niż pozostali (też w momencie rozpoczęcia treningu), którzy władali swoimi mocami od lat.
Polecam wychylić po kieliszku za każdym razem, kiedy ktoś pochwali umiejętności allomantyczne Vin i stwierdzi, że 'nigdy nie widział czegoś takiego', albo 'jest lepsza niż ja, kiedy zaczynałem'.

Wypijecie ich przynajmniej sześć.

Niby niewiele, ale wciąż potrafi zirytować.

*Ponadto, gdy patrzy się na Vin, trzeba brać pod uwagę przynajmniej trzy jej przedstawienia: Valette, Vin Złodziejkę i Vin Zrodzoną z Mgły, z których właściwie dwie pierwsze są zarysowane najlepiej i mają najwięcej charakteru. Oryginalna (chyba, bo bohaterka sama nie jest pewna) Vin nie stanowi szczególnie interesującej bohaterki, choć okazuje się porywcza i momentami głupio odważna, np. ignoruje polecenia Kelsiera, który ostrzega ją przed niebezpieczeństwem misji i prawie umiera.

*Z jednej strony to 'cud-dziewczyna', która już na starcie wszystko umie lepiej i potrafi pokonać dużo bardziej doświadczonego przeciwnika, a z drugiej... Sanderson jakby sobie przypominał, że 'dopiero zaczyna się uczyć', więc chce pokazać, iż ma braki w podstawowej wiedzy, np. Marsh uczy ją władania nad brązem, Breeze nad mosiądzem, a Hammond nad cyną z ołowiem.
Czepiałabym się tego bardziej, gdyby nie fakt, że Kelsier przyznał, iż Allomancja pod wieloma względami łączy się ze 'szczęściem', tj. trzeba sprytu i sprzyjającej sytuacji, aby się wywinąć lub zwyciężyć, a Vin zdecydowanie miała po swojej stronie oba te czynniki.

*W pewnym momencie narrator mówi, że 'suknia podkreśla pełne piersi Vin', a w kolejnym rozdziale Kelsier twierdzi, iż dziewczyna wciąż jest strasznie chuda.
To jak w końcu?

c) Ogół kobiet - poruszę ten temat od razu przy Vin, żebym później nie zapomniała.

Nie jestem literacką feministką. Ba! W ogóle nie jestem feministką. Widzę też, że świat pana Sandersona jest dla kobiet bardzo nieprzyjazny, ale... Brakuje mi tu jakiejś ciekawej postaci kobiecej.

Jak już mówiłam: lubię Vin, ale nie należy do szczególnie interesujących (moim zdaniem) postaci.

Wśród Mglistych Breeze'a co prawda były kobiety, ale pojawiły się najwyżej w jednej scenie i nie pełniły potem żadnej ważnej funkcji.

Czy wśród członków grupy Kelsiera nie mogło być choć jednej ciekawej bohaterki? No, najwyraźniej nie. Nie będę się o to 'ciskać', bo to bez sensu. Książka podobała mi się i tak.

Wśród arystokracji było sporo kobiet, a z tych bardziej prominentnych: Shan Elariel i Kliss, ale obie zostały pokazane jako postacie skrajnie negatywne. Jakkolwiek można zrozumieć powody tej drugiej, to nie zmienia wrażenia, które po sobie zostawiła. Chociaż podziwiam jej spryt i kamuflaż 'plotkary'.

d) Dockson, Hammond, Breeze.

Pierwszy z nich był odrobinę bezosobowy, ale stanowił pewien głos rozsądku dla Kelsiera i bardzo dobrze wykonywał swoją pracę. Nie mogę powiedzieć, żebym nie poczuła wobec niego sympatii.

Hammond natomiast idealnie łamie stereotyp głupiego mięśniaka. Owszem, przyznaje się do braku inteligencji, ale wie zdecydowanie więcej, niż daje to po sobie poznać. To przede wszystkim on zadaje pytania natury etyczno-egzystencjalnej, które chodzą czytelnikowi po głowie.

Breeze to materialista, lew salonowy i sprytny szpieg, którego umiejętności manipulacji są godne podziwu. Razem z Hammondem tworzą typowe dla wielu książek przygodowych 'wiecznie skłócone duo', ponieważ ciągle sprzeczają się - po przyjacielsku - i żartobliwie obrażają.

Tych trójka sprawiała, że pragnęłam, aby Vin znalazła się w sklepie Clubsa i przysłuchiwała się ich rozmowom, zamiast spędzać czas na nudnych balach.

e) Marsh, Clubs i Spook.
Marsh to postać, która była potrzebna, aby uzupełnić charakterystykę Kelsiera. Z jednej strony jego tekst o tym, że brat ukradł mu marzenie o rebelii, był dziecinny, a z drugiej to Marsh był chyba najtrzeźwiej myślącą osobą (obok Breeze'a i Docksona) z nich wszystkich.
Chociaż kwestia jego konfliktu z Kelsierem okazała się nieco schematyczna, to nie umniejszyło mojej sympatii do niego.

Clubsa było w tej książce zaskakująco mało, choć spora część wydarzeń rozgrywała się w jego sklepie. Jego rola wydawała mi się zbyt 'wygodna'. Sanderson potrzebował dla swoich bohaterów komfortowej bazy wypadowej i odnalazł ją w domu Clubsa, ale jego samego zbytnio nie eksploatował. Na początku zostały wyjaśnione powody, dla jakich zamieszał się w działalność wywrotową, ale potem stanowił już tylko zrzędliwy element tła.

Spook - a.k.a. Lestibournes - to postać, w której się po prostu zakochałam. Nieśmiały chłopiec z prowincji, nierozumiejący miastowych obyczajów, mówiący w niezrozumiałym slangu. Uśmiechałam się odruchowo, kiedy o nim wspominano. Awersję mam jedynie do slangu, który stanowił element humorystyczny w wielu rozdziałach... Był on odrobinę niekonsekwentny i niezrozumiały, nawet jak na slang. Człowiek zastanawiał się, czy Sanderson po prostu nie postanowił pomieszać form gramatycznych i stwierdzić: "o, i już, mają slang, a ponieważ to świat fantasy, to nie mogą mi zarzucić, że jest bez sensu".

f) Ostatni Imperator.

Zawiodłam się.

Nie tylko ze względu na zakończenie, ale... Ten Bóg, władca absolutny, był kimś w rodzaju kolosa na glinianych nogach, który upadł po tysiącu lat panowania w wyniku opracowanego w około rok spisku.

To jeden z największych problemów literatury fantastycznej i przygodowej. Kreują wszechmocnego, silnego i przerażającego antagonistę, którego ostatecznie udaje się pokonać w ciągu jednej walki na pięciu lub więcej stronach w końcówce książki.

Tyle mam do zarzucenia. Są jednak pozytywy: autor w dość ciekawy sposób podsuwa czytelnikom jego faktyczną tożsamość, pośrednio buduje charakter postaci i sprawia, że motywy OI są nie do końca klarowne.

g) Elend Venture + arystokracja.

Elend nieszczególnie mnie zachwycił, zapewne czeka go wielka przyszłość w kolejnych tomach. Wątek jego relacji z Vin był jednym z ciekawszych, w których ta bohaterka występowała. Mam wrażenie, że przejdzie pewną ewolucję charakteru i podoba mi się ten pomysł. Jest przy tym raczej sympatyczny, trudno go nie polubić.

Arystokracja natomiast... to arystokracja. Nie różnią się szczególnie w książkach fantasy. Niesamowicie irytujący, dziwny i zastanawiający jest fakt, że wydają TYLE bali, ale... narracja próbowała to wytłumaczyć, niezbyt przekonująco moim zdaniem, lecz nie zamierzam się tego czepiać.

Arystokracji nie powalają, wydają się wręcz tępi. Wplątują się w intrygi, plotkują, urządzają bale. Rzekomo większość z nich jest nieszkodliwa, po prostu przystosowana do tak wystawnego trybu życia, natomiast część to okrutnicy, lecz ten przekrój również mnie nie przekonał.

Vin przebąkiwała, że podobają się jej ich rozrywki, choć niektórych nie rozumie i że nie wszyscy arystokraci są źli, ale było to gadanie równie stanowcze i skłaniające do myślenia, co rozmowa o pogodzie.

5. PROBLEMATYKA
Wspominałam już, że autor klepie swoje postacie po plecach? Klepie, i to jak!
Kiedy Vin zaczęła wreszcie sensownie krytykować zachowania i poglądy Kelsiera względem arystokracji, doszło między nimi do kłótni. Vin uciekła na dach.
Czytelnik spodziewa się rozłamu, konfliktu, jakiegoś głębszego wejścia w dylematy moralne...

Ale postacie godzą się stronę dalej.

*klepu, klepu, klep* Już dobrze, główni bohaterowie, nie martwcie się, nie pozwolę was skłócić.

To, oczywiście, nie jest książka filozoficzna czy psychologiczna, jednakże skoro mamy już w rękach sześćsetstronicowe dzieło, to mogłoby zawierać w sobie nieco zgrabniej wplecioną zawartość merytoryczną.

6. TEMPO

Najkrócej mówiąc: początek i zawiązanie akcji poszły dość gładko, choć potrzeba było wariata-Kelsiera, aby czytelnik i postacie mogły uwierzyć, że coś będzie z tego planu i przystąpić do działania.

Natomiast rozwinięcie ciągnęło się niemiłosiernie. Czasem pojawiała się dynamiczna akcja, ale przygotowania, uczestnictwo Vin w balach, planowanie i wątki obyczajowe, zajmowały zdecydowaną część.

Z jednej strony to dobrze, ale z drugiej... książka ma 668 stron, a zakończenie zostało rozegrane - w mojej opinii - zdecydowanie zbyt szybko, oczywiście w wyniku działania DEUS EX MACHINY = Kelsiera.

Odnoszę takie wrażenie, że autor, pan Sanderson, w pewnym momencie zorientował się, że plan Kelsiera ma nikłe szanse powodzenia, więc postanowił doprowadzić do całkowitego odwrócenia sytuacji, doprowadzić do chaosu, w którym rebelianci jakimś cudem zwyciężą.

7. WSTĘP?

Wspominałam powyżej, książka ma 668 stron, a przypomina zaledwie wstęp do czegoś większego. Główny cel działań bohaterów został osiągnięty, ale czytelnik wie, że nadchodzi coś dużo większego.
Dlatego mnie nieco sfrustrowało, że takowy wstęp jest tak obszerny, a przy tym ma wyjątkowo nieregularne i nieco wręcz irytujące tempo.

PODSUMOWANIE:
Jak już pisałam: mam mieszane uczucia, co też chyba dało się zauważyć w mojej recenzji. Książka definitywnie mi się podobała. Jednakże kwestionuję wiele elementów jej treści i budowy. W dodatku coś, co w mojej opinii jest jej wadą, może okazać się zamierzeniem autora, ponieważ rozbuduje to w kolejnych tomach.

Po "Studnię Wstąpienia" z pewnością sięgnę i z chęcią zapoznam się z innymi powieściami Sandersona, ponieważ mnie zaciekawił.

PS. BŁĘDY.
Nie wiem, czy to wina autora, czy może tłumaczki, czy może edytora, jednakże... W pierwszej części książki wystąpiło wiele błędów językowych, np. na jednej stronie w pięciu zdaniach z rzędu powtarzał się czasownik: "być" w różnych formach gramatycznych. Jestem na uczulona na powtórzenia, więc bardzo przeszkadzały mi w lekturze.
(Jasne, w tej recenzji popełniłam wiele błędów, ale nie wydaję jej na piśmie. To moje osobiste - choć dostępne publicznie - niepoprawne gramatycznie gadanie).

MOGĄ WYSTĄPIĆ DROBNE SPOILERY.

Wyrażenie: 'mieszane uczucia' najlepiej portretuje mój stosunek do pierwszej książki Brandona Sandersona, z którą mam do czynienia.

Z tyłu okładki czytamy: 'Przez tysiąc lat popiół zasypywał kraj, nie kwitły kwiaty. Przez tysiąc lat skaa wiedli niewolnicze życie w nędzy i strachu. Przez tysiąc lat Ostatni Imperator, "Skrawek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Chciałam pokochać tę książkę.
Chciałam ją uwielbiać.
Nie udało się.
!!!UWAGA: SPOILERY!!!

Zacznijmy jednak od początku.
Siedemnastoletnia Celaena jest wyszkoloną zabójczynią, jedną z najlepszych, popełniła jednak fatalny błąd. Została złapana i skazana na dożywotnią niewolniczą pracę w kopalni soli Endovier, lecz otrzymuje ofertę od księcia Doriana. Celaena musi walczyć na śmierć i życie w turnieju o tytuł królewskiego zabójcy. Jeśli wygra - będzie wolna, jeśli przegra - jej wybawieniem będzie śmierć. Uczestnicy turnieju giną w tajemniczych okolicznościach. Czy Celaena zdoła zdemaskować zabójcę, zanim sama stanie się ofiarą?
Powieść Sary J. Maas jest jednocześnie jej debiutem, który zrodził się - jak dowiadujemy się z Q&A na tyłach książki - z disneyowskiej adaptacji "Kopciuszka". Przez lata autorka pomysł ten zmieniała i kształtowała, aż bajkowa księżniczka stała się zabójczynią, Celaeną Sardothien, której losy rozgrywają się w tajemniczej, fantastycznej krainie - Erilei, opanowanej przez dominujące królestwo Adarlanu, rządzone przez władcę-tyrana z dynastii Haviliardów.
Mamy zatem do czynienia z dwoma (głównymi) popularnymi gatunkami - high fantasy i young adult. Pierwszy z nich oznacza kreację świata fantastycznego z niemalże tolkienowskim rozmachem, aczkolwiek powiem szczerze - od Erilei za wiele nie wymagałam. Ludzie myślą podobnie, pomysły także się wyczerpują. Widać, że autorka próbowała kombinować z wymyślnymi nazwami, tworząc poszczególne lokacje i królestwa, jednakże niektóre są po prostu repetytywne i charakterystyczne dla tego gatunku. Dlatego nie należy oczekiwać niczego specjalnie kreatywnego. Jednakże pojawiło się kilka poważnych zgrzytów, których chyba nie pojęłam.
Rozumiem, że każdy pisarz fantasy tworzy swój świat od podstaw. Jednakże aż zgrzytałam zębami, gdy czytałam w jaki sposób wypowiadają się szlachetnie urodzeni, jak się zachowują i co wyprawiają. A Celaena była dla mnie najcięższą postacią do zdzierżenia. W planach Maas, Zabójczyni Adarlanu miała być chyba charyzmatyczna, sarkastyczna, może nawet zabawna. Jednakże mnie nie kupiła. Zachowywała się po prostu bezczelnie, nieokrzesanie i odpychająco. Za podobne posunięcia, czy odzywki powinni już dawno skrócić ją o głowę, a nie być pod wrażeniem tego, że nie boi się nikogo.
Dla Sary J. Maas dworskie życie to tylko uczestniczenie w rozrywkach dworu, noszenie obszernych sukien z gorsetami i dyganie na widok kogoś szlachetnie urodzonego. I jest to coś, czego nie potrafię znieść. Celaena wrzucona na dwór królewski nie tylko nie umie się zachować, ale też prawie nikt jej za to nie gani. Ludzie śmieją się z jej nieokrzesania, albo komentują je w myślach. Nikt, nawet służka Philippa - w której pokładałam WIELKIE NADZIEJE - nie próbuje postawić Celaeny do pionu.
Z kolei książęca etykieta sprowadza się wyłącznie do ukłonów, całowania w dłoń i towarzyszeniu matce podczas rozrywek. Książę swobodnie porusza się po pałacu - a raczej, kompleksie budynków, bo i tak najczęściej spotykamy go w kamiennej budowli, gdzie mieszka - jakżeby inaczej - Celaena. Czytając o księciu odnoszę wrażenie, że jego jedynymi zmartwieniami są: psy, książki, Celaena, poszukiwanie żony. Naprawdę? Czy następca tronu nie ma innych zajęć? Zamiast uczyć się strategii, czy sztuki wojennej u boku ojca, na froncie, albo ćwiczyć szermierkę, Dorian woli podziwiać swoje psy myśliwskie i zaczepiać Celaenę.
Co się zaś tyczy postaci kapitana gwardii - tutaj nie narzekam zanadto na przydział obowiązków, chociaż jego wiek, jak i niesamowite znaczenie w oczach króla nieco mnie zastanawia. Rozumiem, że to young adult, i postacie MUSZĄ być młode, bo to przez pryzmat ich umysłów rysuje się nam obraz świata, ale wątpię, żeby w rzeczywistości taki szczyl, który boi się zabić człowieka i niezbyt wyróżnia się charyzmą, mógłby piastować równie wysokie stanowisko. To się po prostu nie trzyma kupy.
Jeżeli chodzi o króla - cała jego postać była dla mnie po prostu komiczna. Żadnego portretu psychologicznego. Od początku narzucone zostało stwierdzenie, że to tyran, że nienawidzi magii, że chce podbić kontynent. Może zostanie to wyjaśnione w kolejnych częściach, ale nie wiem, czy je przeczytam. Odzywki króla - do jego syna, Perringtona, czy kogokolwiek, są po prostu komiczne. Tak zachowuje się człowiek, u którego stóp ma legnąć cały świat? Szczerze w to wątpię. Maas wykreowała tyrana, ale takiego bardziej przypominającego ujadającego psa niż poważnego człowieka.
Moje problemy:
1) Fortepian. Skąd u licha w świecie przypominającym średniowieczną Europę, lub realia z typowego high fantasy - znalazł się fortepian? Instrument z XVII wieku!
2) Sala tronowa w pałacu Endovier...? Co u licha robił pałac z salą tronową przy jakiejś kopalni soli - w dodatku połączonej korytarzami z pałacem.
3) Szklany pałac - właściwie nic poza początkowym opisem nie zostało nam pokazane. Rozumiem, że Celaena nie chciała tam wchodzić z uwagi na strach przed królem, a także przed nietrwałością materiału. Jednakże nie zostało nam ukazane NIC poza salą balową. Co z tytułowym "szklanym tronem"? Rozumiem, że to tron pałacowy, ale myślę, że powinno się o nim wspomnieć w jakikolwiek sposób.
4) Celaena - po raz kolejny, jako postać, jest dla mnie nie do zniesienia. Nigdy w życiu nie uwierzę w jej tożsamość jako "najlepszej zabójczyni w Adarlanie, a może i całej Erilei". Nie uwierzę. Ktoś, kto zachowuje się w taki sposób nie zasługuje na podobne miano. Celaena jest TYPOWĄ MARY SUE:
a) Ma przeszłość, którą można by obdarować co najmniej trzy osoby.
b) Kryje w sobie "mhrok", jest troszkę szalona, jest okrutna, jest sarkastyczna, nie zawaha się przed niczym.
c) Jest wrażliwa (co nieco kłóci się z punktem "b"), zwłaszcza na los innych. Lubi małe zwierzątka i zależy jej na ich losie, płacze nad żywotem niewolników (to byłoby zrozumiałe, ostatecznie spędziła rok jako jeden z nich, w obozie pracy), dokonywała heroicznych i chwytających za serce celów.
d) Jest wszechstronnie uzdolniona. W młodym wieku umie tyle, co doświadczony przez życie trzydziestoparolatek. Posługuje się każdym rodzajem broni. Ma mnóstwo superanckich blizn, z których każda ma własną "smutną" historię.
e) Jest mega tajemnicza. Nic nie mówi o sobie, ale jak ktoś wciśnie właściwy guzik, to sypnie informacją, ale potem oczywiście zamilknie, nie kończąc opowieści, żeby utrzymać czytelnika i postać w niepewności.
f) Jest piękna-ale-brzydka. Zwłaszcza na początku, kedy ubolewa nad swoim zmarnowanym wyglądem po roku przebywania w Endovier. I tu pojawiają się dwie sprzeczności. Z jednej strony Celaena twierdzi, że dzięki szkoleniu Arobynna Hamela nie wstydzi się swojego wyglądu. Zaraz za to dostajemy obraz dziewczyny zrozpaczonej swoim stanem zewnętrznym. Jestem w stanie to zrozumieć. Jednakże potem, Celaena odzyskuje swoje piękno i okazuje się być niesamowicie próżna.
g) Wszyscy są nią oczarowani. Oprócz dam dworu (i "tymi złymi", którzy się z niej - obowiązkowo - wyśmiewają), oczywiście. To już normalne w young adult. Mężczyźni i chłopcy uwielbiają główną bohaterkę, kobiety - nienawidzą. Wyjątkiem od tej reguły jest Nehemia Ytger, księżniczka Eyllwe - obowiązkowa 'przyjaciółka' protagonistki.
h) Przestrzega zasad moralności. Zepusta do szpiku kości ZABÓJCZYNI na zlecenie, przestrzega jakichś zasad moralnych? Obrzydza ją widok potwora? Trzęsie portkami przed walką? Boi się? Nie wierzę.
i) Rumieni się zdecydowanie zbyt często. Z jednej strony ma być uwodzicielska i pociągająca, a z drugiej rumieni się jak zwyczajna nastolatka, a także łatwo denerwuje i tupie nóżką niczym dziecko. Powiedzcie mi, czy po 'morderczym' treningu Arobynna Hamela nie powinna umieć zapanować nad gniewem? Zamiast tego, Chaol musi ją uspokajać.
j) Jest oczytana i niezwykle utalentowana. Mary Sue zazwyczaj albo są ucieleśnieniem marzeń autorek, albo posiadają jakieś ich cechy. Często jest to zamiłowanie do literatury. Czytałam spoilery dotyczące kolejnych tomów "Szklanego tronu" i domyślam się, że Celaena może mieć podstawowe wykształcenie, jednak zastanawiam się, czy szkolenie zabójcy nie powinno nieco przeszkodzić jej w kontynuowaniu tej pasji. Coraz bardziej martwię się o tą całą Gildię Zabójców, zapewne pełną wirtuozów muzycznych, plastyków i smakoszów literackich.
Słowem - Celaena jest WSZYSTKIM. Ma wszystkie zalety i możliwe talenty, jakie dało się upakować. Jednakże zamiast zamierzonej badassowskiej postaci, którą można by podziwiać, jako silną i niezależną kobietę - mamy kapryśnego, trzepoczącego rzęsami, irytującego buca. Inaczej nie potrafię tego określić.
Jeżeli mam się wypowiedzieć o fabule - w zamierzeniu była całkiem interesująca, chociaż teraz wszystkie turnieje trącą mi "Igrzyskami śmierci", a gdy umieszcza się je w zamkach, pośród dworskiego zgiełku, książąt i pięknych sukien - z "Rywalkami" Kiery Cass. Początkowo akcja nie porywa i dopiero około setnej strony mogę powiedzieć, że obudziłam się z letargu. Przyznam pani Maas, że potrafi ona stworzyć do pewnego stopnia aurę magii i tajemnicy, a kreacja świata wcale nie kuleje aż tak, jak można wnioskować z mojej poprzedniej tyrady. Erilea może nie porywa oryginalnością, ale jest to kraina, z którą chciałabym się bliżej zapoznać.
Akcja - sam turniej okazał się porażką. Konkurencje, początkowo opisywane szczegółowo, z czasem są traktowane zupełnie po macoszemu i wyłącznie wspominane. Nie przeszkadza mi to zbytnio, ale sam fakt, że są tak nudne i niewyszukane mówi za siebie. Myślałam, że król, jak i rada, chcąc przetestować kandydatów na Królewskiego Obrońcę przyłożą się nieco, zmuszą zawodników do użycia sprytu, a nie tylko siły. Zresztą z góry było już wiadome, iż Celaena wygra ten konkurs. To się zwyczajnie czuło.
Intryga - z jednej strony zaplątana, z drugiej prosta. Jedyne, co mogło czytelnikowi zamieszać w głowie, to podejrzenia Celaeny względem Nehemii. Po prostu mamy tak wyraźnie zarysowanych antagonistów, że od pierwszego spotkania z nimi oczekujemy kłopotów. W moim przypadku wystąpiło zaprzeczenie - na siłę próbowałam szukać jakichś spisków, błagając by autorka mnie czymś zaskoczyła.
Magia - czyli tajemnicze Znaki Wyrda. One oraz Erilea są chyba jedynymi czynnikami, które mogłyby mnie skłonić do czytania kontynuacji. Ten wątek przysłużył się książce na plus. Próba zbudowania wiary i osobnej kultury również mi się spodobała, aczkolwiek religia i obyczajowość w książce była nieco nazbyt podobna do naszej, przez co irytowały mnie pewne niedociągnięcia w zachowaniu bohaterów (Jestem fanką high-fantasy w średniowiecznych klimatach).
Podsumowanie zacznę od tego - nie dziwi mnie zbytnio sukces tej książki. Mówię to szczerze, bo sama chciałam tę powieść pokochać. Sądziłam, że z czasem moje niezadowolenie zmaleje i wciągnę się w historię, którą oferuje mi Sarah J. Maas. Niestety nie udało się. Plusami tej książki są przede wszystkim dynamiczne opisy akcji, całkiem sprawny humor i interakcje między bohaterami (choć niektóre rozmowy nie miały zbyt wiele sensu), całkiem ciekawe postacie - Chaol Westfall i Nehemia Ytger - a także niezła atmosfera i świat przedstawiony. Wady wymieniłam powyżej. Niestety w moim odczuciu było ich za dużo, bym mogła powiedzieć, że jestem zadowolona z lektury. Może z ciekawości sięgnę po kontynuację.

Chciałam pokochać tę książkę.
Chciałam ją uwielbiać.
Nie udało się.
!!!UWAGA: SPOILERY!!!

Zacznijmy jednak od początku.
Siedemnastoletnia Celaena jest wyszkoloną zabójczynią, jedną z najlepszych, popełniła jednak fatalny błąd. Została złapana i skazana na dożywotnią niewolniczą pracę w kopalni soli Endovier, lecz otrzymuje ofertę od księcia Doriana. Celaena musi walczyć na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przeczytałam tę książkę trzy lata temu.
I nie zniknie ona z mojego życia, dopóki nie zamieszczę tu tej recenzji. Przynajmniej na to się zapowiada, bo jej wspomnienie dręczy mnie ilekroć spojrzę na półkę z książkami i myślę o zmarnowanych pieniądzach. Nie tylko wynudziłam się przy tej "powieści", nie tylko mnie przy niej krew zalała. Rozczarowałam się i umarłam z pięć razy czytając ją.
Nawet nie chcę czytać jej drugi raz, bo prawdopodobnie bym tego nie przeżyła. Unika: Płomień Życia zalicza się do najgorszych pozycji, jakie wybrałam. Opowiada historię trójki nastolatków i profesora metafizyki. Całość jest tak absurdalna i tak zagmatwana, że mogę tylko ubolewać. Widać, że autor obczytał się w kabale, hebrajskiej mitologii i angelologii, ale za dużo chciał wcisnąć w jedno i wyszedł misz-masz tak irytujący, że idzie zdechnąć.
Bohaterowie - zaplanowani, przy pierwszym opisie widać, że pisarz chciał stworzyć im - schematyczne, ale jednak jakieś - charaktery. Jednak TYLKO przy pierwszym opisie. Potem wszyscy działają jak emocjonalni-inwalidzi, według scenariusza opracowanego przez Allibis (bystry autor wstawił też do książki bohaterkę o tym samym imieniu). Zarówno Joseph (przepraszam - Uniko), jak i Zach robią co im lalkarz każe bez większych motywacji niż "emocje". Przydałby im się kaftan bezpieczeństwa i dobry psychiatra, jak widać. Nie wiem, jakie mają motywacje, ale na pewno nie zdrowe.
Sceneria - Sefira, przyznam, że ciekawy pomysł, ale na idei się kończy. Stereotypowa wersja rajskiego ogrodu po prostu mnie zamuliła, a te niby specjalne 'lokacje', też jakoś nie zachwyciły. Anioły-smoki, anioły-elfy? Również nieco naciągany pomysł, podobnie jak profesor metafizyki z obsesją na punkcie istnienia Sefiry, trochę to za dużo zbiegów okoliczności.
W dodatku relacje między bohaterami są doprawdy chore, a motto powieści "jesteśmy tylko emocjami" idealnie się wpasowuje, autor tak skupia się na szczegółowych opisach i tłumaczeniu czym są uczucia, że można usnąć z nudów, a z całej gadaniny nic nie wynika. Historia typu - powrót z wygnania jest do bólu zerżnięta z wizji upadku i wzlotu Lucyfera, a nawet nie pamiętam jak nazywał się ten głupi antagonista, który dał się rozwalić bandzie psychopatów.
A akcja? Jaka akcja?! W tej książce praktycznie nic się nie dzieje, a jeśli już - to kompletnie z dupy, niepotrzebnie i bez sensu.
Obiecywano mi dużo. Okładka była przepiękna, zachęcająca, podobnie jak opis na obwolucie i byłam przekonana, że znalazłam książkę swojego życia, a tu klops. Takiego rozczarowania nigdy nie przeżyłam. Po tej recenzji prawdopodobnie pozbędę się powieści z domu, bo nie mogę znieść jej widoku.









///Spoiler: Dowiedziałam się, że całkiem możliwe iż w kolejnych częściach Unika i Uniko się w sobie zakochają... co uważam za chore do szpiku kości, biorąc pod uwagę, że wcześniej byli JEDNĄ OSOBĄ. Allibis powinien iść się leczyć i nie wracać póki nie będzie mógł spalić tej książki własnoręcznie///

Przeczytałam tę książkę trzy lata temu.
I nie zniknie ona z mojego życia, dopóki nie zamieszczę tu tej recenzji. Przynajmniej na to się zapowiada, bo jej wspomnienie dręczy mnie ilekroć spojrzę na półkę z książkami i myślę o zmarnowanych pieniądzach. Nie tylko wynudziłam się przy tej "powieści", nie tylko mnie przy niej krew zalała. Rozczarowałam się i umarłam z pięć razy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Infantylna, nudna, durna, z dupy...
To nieliczne określenia na jakie ta powieść zasługuje. Zaraz... Powieść? Bardziej (jak ktoś to już ładnie zauważył) komiks przeniesiony na karty książki. A to miał do czynienia z Marvelem z pewnością mi przyklaśnie. Panie Sniegoski, apel do pana - niech pan zostanie przy komiksach.
"Nefilim" to historia osimnastoletniego Aarona Corbeta (nie zrażać się proszę pierwszym rozdziałem), który zaczyna odkrywać u siebie niesamowite zdolności dokładnie w dzień swoich urodzin - tak zaskakujące, że można zaszkodzić się herbatą z wrażenia - do umiejętności tych należy m.in. rozumienie być języków i zdobywanie serc seksownych Brazylijek zainteresowanych angelologią.
Właściwie nie trzeba opisać fabuły, która chowa się przed czytelnikiem jak clown na szczudłach w sosnowym lesie. Każdy kto oglądał Batmana lub inne kreskówki w tym stylu i przeczytał kilka powieści z gatunku Young Adult wie jak potoczy się akcja. Osobiście sama w pewnym momencie modliłam się aby moje przypuszczenia się nie sprawdziły. Niestety miłosierny Bóg zezwalający swoim aniołom na piromanię w Massachusetts mnie nie wysłuchał. Smutne, tak jak żałosna treść tej książki.
Zaczynając od pustych jak głowa Paris Hilton i kartonowych bohaterów - typowy protagonista YA z nastawieniem z komiksów Marvela, typowa "dziewczyna superbohatera" Vilma Santiago, typowy szalony doktorek - psychiatra, typowy hiroł z mroczną przeszłością - Kamael, pijaczek mędrzec - Ezekiel, ciocia dobra rada głównego bohatera i oczywiście - TEN ZŁY - Anioł Werchiel i jego świta. Nie można zapomnieć o maskotce książki - labradorze Gabrielu, który podbił serca czytelników, natomiast mnie niemiłosiernie irytował.
Zastanawia mnie czy autor jest wierzący i czy przeprowadzał jakiekolwiek studium na temat angelologii. Mam porównanie! Przed lekturą "Nefilim" czytałam "Siewce Wiatru" Mai Lidii Kossakowskiej, różnica jest kolosalna. To przepaść! Autor ledwie liznął temat aniołów i Anakim (inna nazwa nefilim) w dodatku w bardzo sztampowy sposób. Mam wrażenie, że po prostu wpadł na temat Anakim i stwierdził, że to "fucking awesome" pomysł na epicki komiks... ale coś strzeliło mu do głowy i napisał.. coś. Coś z czym nie chcę mieć więcej do czynienia.

Infantylna, nudna, durna, z dupy...
To nieliczne określenia na jakie ta powieść zasługuje. Zaraz... Powieść? Bardziej (jak ktoś to już ładnie zauważył) komiks przeniesiony na karty książki. A to miał do czynienia z Marvelem z pewnością mi przyklaśnie. Panie Sniegoski, apel do pana - niech pan zostanie przy komiksach.
"Nefilim" to historia osimnastoletniego Aarona Corbeta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Nieludzie" Kat Falls to dobry przykład książki z gatunku Young Adult. Dlaczego wytykam to od razu, przy pierwszej lepszej okazji? Może dlatego, że wokół tego skupiają się główne wady powieści.
Opowiada ona historię świata, w którym tajemniczy wirus "pochodzenia dzikiego" (któremu nie wymyślono nazwy zwyczajowej, o nie, przez cały czas trwania książki, posługują się nazwą łacińską z kilkoma zamiennikami jak: plaga, epidemia, wirus, a o osobie: zarażona, chora, skażona, dzika) zdziesiątkował społeczeństwo Stanów Zjednoczonych (oczywiście, bo jakżeby inaczej?) i zmusił odpowiedzialną za jego powstanie Korporację Tytan do wzniesienia długiego na trzy tysiące kilometrów i wysokiego na kilkadziesiąt stóp Muru Tytana, odgradzającego Dziką Strefę od pozostałych terytoriów USA. Wirus nazywany na kartkach powieści "ferae" powodował, że zarażeni nim ludzie wpadali w obłęd podobny do tego wywoływanego przez wściekliznę, choroba przejmowała im umysł nakazując gryźć i roznosić się dalej. Znamy to skądś? Oczywiście, że znamy. Niestety.
Delaney Park McEvoy - "Lane" - jak woli by ją nazywać, jest córką marszanda (a przynajmniej tak jej się wydaje) Iana McEvoya i wiedzie całkiem normalne życie w paranoicznej USA, gdzie żel odkażający jest podstawowym wyposażeniem nastolatka, a samo wspomnienie o chorobie - nieważne jakiej - czyni z ciebie odludka. Jednak pewnego dnia wszystko się zmienia, na jaw wychodzą tajemnicze, ciemne sprawki ojca Lane i dziewczyna, by uratować go przed egzekucją musi wyruszyć do Dzikiej Strefy i nakłonić do wykonania szmuglu dla pewnej wysoko postawionej osoby...
Opis na obwolucie był obiecujący - "Dopiero w Dzikiej Strefie Lane odkryje czym jest prawdziwe człowieczeństwo" - że tak zacytuję. Okładka również przyciągała wzrok - wydawnictwo Urobos się postarało, podobnie tłumacz, bo nie odnalazłam zbyt wielu błędów. Fabuła nie jest zbyt oryginalna, aczkolwiek po książce typu Young Adult spodziewałam się jednak czegoś więcej.
Zapowiadało się cudownie - polubiłam bohaterkę, jej hobby, podejście do życia, nawet zachowanie, jednak - im dalej w las, tym ciemniej. Delaney okazała się być kolejnymi ciepłymi kluchami, które w ciągu zaledwie kilku dni musi wypełnić Mission Impossible i oczarować dwóch kawalerów z zupełnie różnych środowisk. To nie jest spoiler. To cecha typowej książki Young Adult.
Pani Falls miała pomysł na dobrą książkę, zwłaszcza ten wątek psychologiczny o "człowieczeństwie" mógł zdać egzamin, gdyby się go rozwinęło, a nie ograniczyło do komplementowania jaka "dobra" i "LUDZKA" jest główna bohaterka - choć moim zdaniem, jest głupia, przesadnie uprzejma i naiwna i gdyby nie CUD, czytaj: nagły impuls i jakiś dupek bez piątej klepki, to powinna umrzeć już w pół godziny po przejściu na drugą stronę Tytana.
Bohaterowie - szablonowi, tak papierowi, że aż bolały mnie oczy, a to, czym się kierują, ich przeszłość i pobudki odlane z starych i znanych wszystkim form. Miejscami zachowują się całkowicie bezsensu, zupełnie wbrew swoim charakterom i naturze. Nawet postacie poboczne ich nie ratują... W miarę znośny był może Rafe, chociaż i jemu zdarzały się chwile, podczas których zastanawiałam się, czy autorka nie dźga go paralizatorem przypominając jak ma się zachowywać.
Ogółem, żałuję, że w ogóle zakupiłam tę powieść i chętnie bym ją komuś odsprzedała, lub nawet oddała. Z jednej strony czuję lekki żal, ale z drugiej jest gorzkie rozczarowanie. Miało być dobrze - a wyszło jak zwykle.

"Nieludzie" Kat Falls to dobry przykład książki z gatunku Young Adult. Dlaczego wytykam to od razu, przy pierwszej lepszej okazji? Może dlatego, że wokół tego skupiają się główne wady powieści.
Opowiada ona historię świata, w którym tajemniczy wirus "pochodzenia dzikiego" (któremu nie wymyślono nazwy zwyczajowej, o nie, przez cały czas trwania książki, posługują się nazwą...

więcej Pokaż mimo to