-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Biblioteczka
2022-02-15
2022-01-16
2021-12-31
2021-12-29
2021-11-25
2021-11-19
2021-09-11
2021-09-07
2021-09-01
2021-08-28
2021-07-29
2021-07-18
2021-04-30
2021-02-21
2020-09-13
Bardzo lekka, szybko przeczytana lektura.
Maria Kostka z Kostki to niebywale sympatyczna postać, główna narratorka opowiadająca perypetię swojej arystokratycznej rodziny powracającej do odzyskanej po pewnym czasie posiadłości.
Ani trochę nie przeszkadzał mi styl prowadzenia historii, obrana krótka forma rozdziałów, jakby składanie sprawozdań przez młodziutką hrabiankę. Mam wrażenie, że dzięki takiemu zabiegowi czytanie "Ostatniej arystokratki" przechodzi bardzo sprawnie.
Nie jest to pozycja wybitna, a humor w niej zawarty nie należy do wyjątkowo ambitnych. Muszę natomiast przyznać, że wiele razy podczas czytania szczerze się uśmiechałam, a nawet głośno zaśmiałam. Tak mi pasowała ta lektura na końcówkę tegorocznych wakacji. Postacie chociaż sztampowe, nie przeszkadzały mi a wzbudzały raczej sympatię. Seria niefortunnych zdarzeń ciągnąca się za rodem z Kostki nie nudziła ani irytowała, a jedynie momentami budziła uczucie pobłażania, ale to przecież nie jakaś wielka wada.
Na pewno nie żałuję przeczytania i będę kontynuować znajomość z rezolutną Marią. Oby nie zaczęła straszyć za szybko w podziemiach.
Bardzo lekka, szybko przeczytana lektura.
Maria Kostka z Kostki to niebywale sympatyczna postać, główna narratorka opowiadająca perypetię swojej arystokratycznej rodziny powracającej do odzyskanej po pewnym czasie posiadłości.
Ani trochę nie przeszkadzał mi styl prowadzenia historii, obrana krótka forma rozdziałów, jakby składanie sprawozdań przez młodziutką hrabiankę. Mam...
2020-08-25
Już na samym początku zachwyca przepiękne wydanie tego niewielkiego tomiku, choć pochwała ta nie jest niczym niespotykanym, w końcu mówimy o książce od wydawnictwa Tajfuny, które wprost uwielbia rozpieszczać pod tym względem czytelników i stopniowo wyrabia sobie dobrą sławę.
Opowiadanie poprzedzone jest wstępem pani Karoliny Bednarz, która nawiasem pisząc popełniła również mój ukochany wstęp do "Gorączki złotych rybek" (gorąco zachęcam do lektury jej tekstu jak i samego opowiadania, rewelacyjne). Bardzo rzeczowe, pomogło mi później zwrócić uwagę na pewne elementy opowiadań, które mogłabym bez niego ominąć.
Co do samych opowiadań... Dużo bardziej podoba mi się ten pierwszy "Niedźwiedzi bóg", oryginalne opowiadanie z lat 90. Odnajduję w nim piękno uniwersalnych opowiadań typowych dla do tej pory czytanej przeze mnie japońskiej literatury. Napisany oryginalnie w języku japońskim tekst pozwala na postawienie w formie narratora każdej możliwej osoby, ciebie czy mnie. Dzięki treści ubogiej w intensywne uczucia lub nasycone obrazy to od nas zależy jakie emocje zdominują nas w trakcie lektury. W tym tkwi chyba największa siła pierwszego "Niedźwiedziego boga", opowiadania może nie wybitnego w mojej opinii, ale na pewno ładnego, symbolicznego i przyjemnie grzejącego serce.
"Niedźwiedzi bóg 2011" ma w sobie dużo więcej goryczy. Nie zgodzę się z niektórymi opiniami, w których śmiano się z wprowadzonych przez autorkę odzieży ochronnej, licznika Geigera itp. Nie wiem, czy uda mi się wystarczająco usprawiedliwić to opowiadanie, ale spróbuję. "Niedźwiedzi bóg 2011" przypomina mi poprawną, przyjemną etiudę graną na fortepianie, która momentami schodzi z wesołej tonacji durowej do tonacji molowej właśnie poprzez dodanie pewnych zwrotów utożsamianych przez autorkę z Japonią po 11 marca 2011. Chodzi o pokazanie, że dalej zdarza się życie, zwykły spacer ze znajomym-nieznajomym, pomimo tej tragedii. Dlaczego tak sądzę? Na tę opinię naprowadziły mnie słowa autorki z posłowia. Pozwolę sobie je zacytować na zakończenie i dać czytającym moją opinię samodzielnie zdecydować, czy się ze mną zgadzają czy nie, a przyszłych czytelników "Niedźwiedziego boga" oraz "Niedźwiedziego boga 2011" naprowadzić na to z jaką formą literacką będą mieli do czynienia.
"Cicha złość nie opuszcza mnie od czasu wybuchu elektrowni. Ta złość skierowana jest przede wszystkim przeciwko mnie samej. Bo kto, jak nie ja, jak nie my wszyscy, zbudował współczesną Japonię? Nosimy w sobie tę złość, ale każdy z nas nadal spokojnie żyje swoim codziennym życiem i mimo że czasem mamy już wszystkiego dość, nie chcemy życiu odpuścić. Bo przecież życie, samo w sobie, to wielka radość".
Już na samym początku zachwyca przepiękne wydanie tego niewielkiego tomiku, choć pochwała ta nie jest niczym niespotykanym, w końcu mówimy o książce od wydawnictwa Tajfuny, które wprost uwielbia rozpieszczać pod tym względem czytelników i stopniowo wyrabia sobie dobrą sławę.
Opowiadanie poprzedzone jest wstępem pani Karoliny Bednarz, która nawiasem pisząc popełniła również...
2020-08-01
2020-07-30
Po lekturze "Zmierzchu" przejrzałam niektóre opinie czytelników na jego temat, a ponieważ nie zauważyłam nikogo wysuwającego podobne wnioski do moich postanowiłam popełnić sama swój twór recenzjopodobny.
Chwalono już język i styl w jakim napisana jest powieść, powtarzam ten zachwyt. Niesamowicie przyjemnie czyta się "Zmierzch". Zdania płyną sobie łagodnie, w swoim tempie, czytelnik nie musi zbytnio gimnastykować swojego umysłu. Wpada w odpowiedni rytm bardzo szybko, a potem żałuje, że tak prędko przebrnął przez książkę.
Nie rozumiem zupełnie krytyki rzekomej "płaskości" utworu i oburzeń, że trzeba przeczytać wstęp, by zrozumieć lepiej poruszaną tematykę. Nauczona doświadczeniem po innym wydawnictwie od Tajfunów z przyjemnością od razu zwracam uwagę na przygotowane od Karoliny Bednarz parę słów. Aczkolwiek nawet bez nich odnajduję w "Zmierzchu" pewną uniwersalną wartość. I tutaj według mnie tkwi największa siła powieści.
W kobiecie. Rzadko mi się to zdarza, ale naprawdę szczerze podziwiam żeńską bohaterkę, która wyszła spod pióra mężczyzny! Kazuko jest dla mnie tak realistyczna, że nawet nie potrafię analizować jej pod kątem postaci fikcyjnych, "papierowych". W swoim nierozumieniu pewnych spraw jest ona kobietą wyjątkowo świadomą. Ma swoje wady, bywa kapryśna jak małe dziecko; nie jest zdecydowanie gotowa do życia, które zapowiada, że poprowadzi bez większych problemów. Ale jednocześnie jest cudowna, jest kochana, jest najpiękniejsza. Dzięki pani Bednarz wiem, że autor czerpał z dzienników znanej przez niego kobiety. Może dzięki temu stworzyłam Kazuko w mojej głowie prawdziwe ciało, żyłami poprowadziłam krew, nadałam jej konkretnych rys. Nie mogę powiedzieć, że rozumiałam jej wszystkie zachowania, że pochwalałabym je, gdybym znalazła się obok niej. Ale powtarzam raz jeszcze, szczerze ją podziwiam. I zapamiętuję ją już na zawsze.
Po lekturze "Zmierzchu" przejrzałam niektóre opinie czytelników na jego temat, a ponieważ nie zauważyłam nikogo wysuwającego podobne wnioski do moich postanowiłam popełnić sama swój twór recenzjopodobny.
Chwalono już język i styl w jakim napisana jest powieść, powtarzam ten zachwyt. Niesamowicie przyjemnie czyta się "Zmierzch". Zdania płyną sobie łagodnie, w swoim tempie,...
2020-07-28
Byłoby cudownie, gdybym w ramach swojej króciutkiej opinii mogła wstawić tutaj twierdzenie Eulera i pozostawić je jako mój czytelniczy wniosek, że poznane przeze mnie równanie jest nie tylko ukochane przez profesora, ale również przeze mnie; że jest doskonałe, idealne, grzeje serce, otula ramiona i pozwala poznać prawdziwą siłę oraz wartość szczerej, oddanej przyjaźni.
Byłoby cudownie, gdybym w ramach swojej króciutkiej opinii mogła wstawić tutaj twierdzenie Eulera i pozostawić je jako mój czytelniczy wniosek, że poznane przeze mnie równanie jest nie tylko ukochane przez profesora, ale również przeze mnie; że jest doskonałe, idealne, grzeje serce, otula ramiona i pozwala poznać prawdziwą siłę oraz wartość szczerej, oddanej przyjaźni.
Pokaż mimo to2020-07-19
Na samym wstępie należy oddać tajfunowej załodze, co tajfunowe. Przede wszystkim chylę czoła przed Karoliną Bednarz i popełnionym przez nią wstępem pt. „Nadmiar piękna”. Niby taka drobna rzecz — przybliżenie czytelnikowi sylwetki autorki, jej życiorysu, otoczenia w jakim dorastała, w jakim przyszło jej spędzić większość życia; opowiedzenie o części z jej planów, ambicji i tym, co się właściwie z nimi stało, kiedy ostatecznie zetknęły się z rzeczywistością. Jaką jednak radość i satysfakcję przyniosło mi zapoznanie się z tym tekstem! Nie tylko byłam lepiej przygotowana do lektury „głównego dania”, ale poznałam osobę. Kanoko Okamoto przestała być ukrytą za kurtyną mgły powieściopisarką i poetką, a zaczęła się jawić przede mną żywa, prawdziwie istniejąca, krew w jej żyłach znów zaczęła krążyć. Możliwe, że to wszystko wynika z faktu, że udało mi się Kanoko Okamoto po części zrozumieć. Może to dlatego, że pani Bednarz uderzyła w głęboko mnie dotyczący ton. Nie będę się dłużej nad tym rozwodzić, większość przemyśleń zostawiam dla siebie. Zdecydowanie, polecam skupić swoją uwagę również na wstępie, na pewno nie należy go pomijać.
Następnie pragnę wymienić nazwisko Anny Wołcyrz, która podjęła się przetłumaczenia opowiadania na język polski. Nie znam kulisów pracy tłumacza, ale domyślam się, że jest to praca żmudna, wymagająca i trudna. Nie wystarczy przecież przetłumaczyć słowa w słowo, zdania w zdanie. Zamiarem takiego twórcy jest oddanie każdej emocji bohatera, każdej barwy użytego związku wyrazowego itd. W świecie literatury japońskiej jestem laikiem, niewiele na razie przeczytałam, ale już zdążyłam zwrócić uwagę na subtelność porównań, liryczność większości tekstów. Pani Wołcyrz sama jedna wie, ile wysiłku to od niej wymagało, ale naprawdę dokonała rzeczy wielkiej (jak dla mnie szarego czytelnika), bo oddała prawdopodobnie bardzo wiele z charakteru japońskiego tekstu.
Wreszcie czas na kilka słów o samym opowiadaniu. Krótka notka na tylnej okładce właściwie przybliża charakter przedstawianej historii. Zaryzykowałabym jednak stwierdzenie, że jest to nie tyle opowieść o poszukiwaniu idealnego piękna, ale o niemożności oderwania się od wyidealizowanej przeszłości i ludzi z nią związanych. Mataichi potrafił dostrzec pewne cechy charakteru, które niekoniecznie odpowiadały mu w Masoko, jednak bezustannie obracał przemyślenia o niej w obsesję na jej temat. Na początku krzywił się, gdy jego zleceniodawca porównywał ludzi do rybek, ale z czasem sam analizę nad otoczeniem zamienił w swoiste akwarium. Mylił zaślepienie z miłością, nie potrafił go porzucić i rozpocząć pracy nad teraźniejszością z wizją na przyszłość. Taką przecież naukę niesie samo zakończenie. Dopiero po straceniu tego, czego chorobliwie się trzymał dostrzegł piękno, które zakwitło przed jego nosem i je zaakceptował. Dopiero, kiedy odkrył naukę życia ujmująca złota rybka będąca prawdą, świetlistą odpowiedzią na wszystkie jego troski, mogła wypłynąć na światło dzienne.
Na samym wstępie należy oddać tajfunowej załodze, co tajfunowe. Przede wszystkim chylę czoła przed Karoliną Bednarz i popełnionym przez nią wstępem pt. „Nadmiar piękna”. Niby taka drobna rzecz — przybliżenie czytelnikowi sylwetki autorki, jej życiorysu, otoczenia w jakim dorastała, w jakim przyszło jej spędzić większość życia; opowiedzenie o części z jej planów, ambicji i...
więcej mniej Pokaż mimo to
Do zapamiętania na długo opowiadania "Transfugium" oraz "Góra Wszystkich Świętych", bo były wspaniałe.
Do zapamiętania na długo opowiadania "Transfugium" oraz "Góra Wszystkich Świętych", bo były wspaniałe.
Pokaż mimo to