-
Artykuły„Małe jest piękne! Siedem prac detektywa Ząbka”, czyli rozrywka dla młodszych (i starszych!)Ewa Cieślik1
-
ArtykułyKolejny nokaut w wykonaniu królowej romansu, Emily Henry!LubimyCzytać3
-
Artykuły60 lat Muminków w Polsce! Nowe wydanie „W dolinie Muminków” z okazji jubileuszuLubimyCzytać4
-
Artykuły10 milionów sprzedanych egzemplarzy Remigiusza Mroza. Rozmawiamy z najpoczytniejszym polskim autoremKonrad Wrzesiński25
Biblioteczka
2024-04-22
2024-02-12
2023-10-26
2023-05-18
2023-03-08
2021-02-28
2021-02-22
2019-04-25
2019-04-17
„Nikt nie jest za duży, ani za stary na bajki.”
Przyznam się szczerze, że bardzo długo zbierałam się do napisania recenzji „Królestwa popiołów”. Jest mi strasznie smutno, że przygoda Aelin dobiegła już końca, a rozstanie z bohaterami nie należało do najłatwiejszych…
Wiecie, tyle lat się czytało, czekało na kolejne tomy, a teraz koniec… Nie ma już na co czekać, nie będzie kolejnych przygód szalonej zabójczyni, potężnego księcia Fae i jego drużyny oraz śmiertelnie niebezpiecznych wiedźm… Nie będzie niesfornego kuzyna ani niesfornej zmiennokształtnej…
Czy zakończenie było jednak tak spektakularne jak liczyłam?
„Evalin położyła swą widmową dłoń nad sercem córki.
- Tu kryje się jedyna siła, którą naprawdę ma znaczenie. Bez względu na to, gdzie się znajdziesz, ona poprowadzi cię do domu.”
Na początku psioczyłam, że wydawnictwo podzieliło książkę na dwa tomy, ale kiedy przyszły do mnie te opasłe tomiska, to zmieniłam zdanie. Wpłynęło na to coś jeszcze – albowiem „Królestwo popiołów” część pierwsza niestety odstaje poziomem od części drugiej. Mówię to bólem serca, ponieważ uwielbiam Maas, ale początek, czyli jakieś sto pięćdziesiąt stron, strasznie się ciągnie… Przyznam szczerze, że miałam niemały problem, by przez nie przebrnąć. Jednak, na szczęście, im dalej, tym lepiej!
„Dla tych których kochamy, potrafimy się wznieść ponad strach.”
Sarah J. Maas kolejny raz napisała historię z rozmachem. Niewątpliwie jest to genialna przygoda, która momentami bawi, innym razem wzrusza, a czasem przyprawia o gęsią skórkę.
Niestety, podobnie jak przy Dworze skrzydeł i zguby kolejny raz zabrakło mi zakończenia serii z tak zwanym przytupem. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że opowieść jest nudna, przewidywalna czy też schematyczna, gdyż taka nie jest, ale brakuje pazura.
Opowieść jest intrygująca, pogmatwana, wciąga w swój świat, ale… no właśnie pojawia się to ale… Według mnie bohaterom coś jednak za łatwo poszło (a przynajmniej niektórym).
„Bądźcie mostem, bądźcie światłem w czasach, gdy żelazo zacznie się topić, a kwiaty będą rosły na polach zbroczonych krwią. Pokażcie to krainie, a wówczas wrócicie do domu.”
W całej powieści tak naprawdę poruszyła mnie tylko jedna scena. Wtedy to już łzy leciały mi ciurkiem. Świetnie opisana i bardzo emocjonująca scena chwytająca za serce. Mimo że można się było jej spodziewać, to i tak nie sposób było pozostać obojętnym na to, co się stało. (Och, moje biedne serduszko…)
Wracając jednak do samej historii, uważam, że jej potencjał niestety nie został wykorzystany, a przynajmniej nie w pełni. Zabrakło mi troszkę większego zaskoczenia, większego efektu wow! Muszę przyznać, że Maas bardzo ciekawie poprowadziła historię, jednak niezbyt siliła się na oryginalność. Większość „rozwiązań” była do przewidzenia.
Cóż, z całą pewnością Sarah J. Maas zapewniła nam świetną, wielowątkową przygodę, ale jak spisała się jeśli chodzi o bohaterów?
„Pożyczony czas. To wszystko było pożyczonym czasem.”
„Królestwo popiołów” jest znakomitym zwieńczeniem ich podróży. Wszystkie tajemnice zostają rozwiązane, wszystkie niedopowiedzenia wyjaśnione. Nie będę opisywać poszczególnych postaci i się do nich odnosić, tak jak to zazwyczaj miałam w zwyczaju jeśli chodzi o „Szklany Tron”. Niechcący mogłabym zdradzić zbyt wiele. Zdradzę wam tylko tyle, że z cała pewnością niektórzy bohaterowie was zaskoczą!
Cóż, ja jeszcze bardziej polubiłam Doriana. Młody król zyskał u mnie bardzo wiele swoją niezłomnością i dążeniem do celu.
Nie zmieniło się natomiast moje nastawienie względem Lorcana. On nadal jest bleh! (huehuehue)
„Najważniejsze na świecie jest to, co mieszka w naszych sercach. Bez względu na to, dokąd się udasz, bez względu na to, jak daleko, przywiedzie cię do domu.”
Cudowna okładka jest genialnym zwieńczeniem zarówno samej historii, ale także cyklu. Uwielbiam!
„Królestwo popiołów” to bardzo dobra książka i satysfakcjonujące zakończenie serii. Nie brakuje tu trzymających w napięciu scen, genialnych zwrotów akcji, czy świetnej opowieści samej w sobie. Jestem pod wrażeniem.
Mam nadzieję, że pojawią się jeszcze jakieś nowelki, bo z wielką przyjemnością powróciłabym do bohaterów ze „Szklanego tronu”.
„Nikt nie jest za duży, ani za stary na bajki.”
Przyznam się szczerze, że bardzo długo zbierałam się do napisania recenzji „Królestwa popiołów”. Jest mi strasznie smutno, że przygoda Aelin dobiegła już końca, a rozstanie z bohaterami nie należało do najłatwiejszych…
Wiecie, tyle lat się czytało, czekało na kolejne tomy, a teraz koniec… Nie ma już na co czekać, nie będzie...
2019-01-25
„Miłość wyznaje się po to, by zyskać określone przywileje.
To było coś! Zawsze obawiam się klątwy drugiego tomu. Tym razem to uczucie było tym większe, gdyż pierwszy bardzo mi się podobał, ale odetchnęłam z ulgą. „Adeptka” jest tak samo dobra, a właściwie nawet lepsza od swojej poprzedniczki!
Tym razem wydarzenia dzieją się znacznie szybciej niż w czasie „Pierwszego roku” [recenzja]. Wtedy akcja powieści toczyła się, jak sam tytuł wskazuje, na przestrzeni roku, teraz jest to dłuższy okres czasu. Jedni powiedzą, że to źle, ponieważ mogą nam umknąć istotne wydarzenia, jednak uważam, że taki zabieg wyszedł książce na dobre. Autorka bowiem serwuje nam najbardziej istotne fakty z przebiegu nauki w magicznej akademii. Co prawda kilka wątków bym rozbudowała, by dodać opowieści więcej dramatyzmu, ale to już takie moje widzimisię.
„Adeptka” jest z pewnością o wiele bardziej mroczna od swojej poprzedniczki. Nad Jerarem wisi widmo nadciągającej wojny, a Caltothianie poczynają sobie coraz śmielej, atakując przygraniczne posterunki. Dlatego też w drugim tomie trylogii mamy więcej akcji i potyczek pomiędzy wrogimi narodami, w których nasi bohaterowie biorą udział.
Dzięki ich licznych podróży możemy także lepiej poznać Jerar. Cieszę się, że autorka zabiera nas w wyprawę po krainie, bo troszkę brakowało mi tego w pierwszym tomie.
„Chcesz próbować dojść do szczęśliwego zakończenia, czy wolisz ganiać za nieszczęściem?”
Zdecydowanie bardziej niż podczas pierwszej części wysuwają się na pierwszy plan wątki miłosne. O dziwo, wcale mi to nie przeszkadza. (Może poza kilkoma fragmentami, w których pojawia się nieszczęsny trójkąt. Nie zrozumcie mnie źle, lubię zarówno tego drugiego jak i trzeciego [ach ta zazdrość <3], ale z zasady takie wątki mnie irytują.) Niemniej jednak uważam, że zostały całkiem zgrabnie i logicznie wplecione w treść. (Podzielcie się w komentarzu komu kibicujecie, jestem ciekawa waszych shipów). Podoba mi się napięcie, które Rachel E. Carter zbudowała między bohaterami, ale także ich emocjonalna bliskość.
Sami bohaterowie również się zmieniają. Niektóre doświadczenia ich wzmacniają, inne pokazują ich bardziej ludzkie oblicze (jak w przypadku niepokornego księcia). Muszę przyznać, że był moment, w którym Ry nieźle mnie zirytowała, ale niezmiennie nadal ją lubię. Jak się okazuje, nie wszyscy bohaterowie ją tacy, jak mogliśmy się spodziewać. (Moja słabość do słodkich drani nadal twa i Darren moją miłością. [Chociaż momentami miałam ochotę go ukatrupić.])
Mimo że wiedziałam jak potoczą się niektóre wątki (jeśli czytaliście recenzję pierwszego tomu, to wiecie, że zrobiłam sobie spoiler), to ani trochę nie byłam spokojniejsza podczas czytania „Adeptki”. Ba, cała moja wiedza na temat treści książki jakby wyparowała i z wielkim zaniepokojeniem śledziłam losy bohaterów.
W pewnym momencie książki stwierdziłam, że jej czytanie przyprawi mnie o dwubiegónówkę. Autorka serwuje nam taki emocjonalny rollercoaster, że bardzo szybko przechodzimy z niemalże euforycznego stanu w fazę ciężkiej depresji.
„Niech ci, którzy nas kochają, kochają nas jeszcze bardziej.”
W „Adeptce” mamy do czynienia z o wiele większą ilości intryg niż w pierwszej części. Muszę przyznać, że jedna bardzo mnie zaskoczyła. Spodziewałam się, że jakoś wybrną z tego impasu, ale przyznam szczerze, że obstawiałam zupełnie inne rozwiązanie.
Druga część „Czarnego maga” jest niemalże sto stron dłuższa od swojej poprzedniczki, to i tak kończy się zdecydowanie zbyt szybko. „Połknęłam” ja w jedno popołudnie, a po zakończeniu „Pierwszego roku” powtarzałam sobie, że podczas drugiego tomu będę sobie dawkować przyjemność… Guzik wyszło.
Ponownie chylę czoła przed wydawnictwem przed świetną okładką. Uroboros – daliście czadu.
Autorka kolejny raz ujęła mnie swoim stylem. Uwielbiam jej sposób opisywania pojedynków i strać. Robi to niezwykle obrazowo i człowiek ma wrażenie, jakby stał tuż obok toczących bój bohaterów.
„Adeptka” jest naprawdę świetną kontynuacją cyklu „Czarny mag”. To bardzo emocjonalna powieść, w której miłość przeplata się z wojną, nienawiścią i intrygami. Historia przepełniona intrygami i tajemnicami. Bohaterowie odkrywają przed nami swoje kolejne twarze, a sama przygoda jest niezwykle dynamiczna i przepełniona zwrotami akcji. Z niecierpliwością wyczekuję ostatniego tomu cyklu Mam nadzieję, że jego premiera już wkrótce.
„Miłość wyznaje się po to, by zyskać określone przywileje.
To było coś! Zawsze obawiam się klątwy drugiego tomu. Tym razem to uczucie było tym większe, gdyż pierwszy bardzo mi się podobał, ale odetchnęłam z ulgą. „Adeptka” jest tak samo dobra, a właściwie nawet lepsza od swojej poprzedniczki!
Tym razem wydarzenia dzieją się znacznie szybciej niż w czasie „Pierwszego roku”...
2018-10-03
„Nigdy nie powinnaś ufać wilkowi w owczej skórze. Bo jedyne, czego wilk kiedykolwiek zapragnie, to cię złamać.”
Oooo tak! To była książka, na którą bardzo długo czekałam! (Znaczy, nie wiedziałam, że na nią czekam, dopóki jej nie przeczytałam.) Miała wszystko, co lubię w powieściach. Dużo przygód, ciekawą historię, bardzo dobrze wykreowanych bohaterów, zwroty akcji, humor i… to coś!
Kiedy po raz pierwszy przeczytałam opis powieści, obawiałam się, że może być to poniekąd kalka historii, jaką swego czasu stworzyła Trudi Canavan. Jasne, spodziewałam się, że opowieść będzie się nieco różnić, ale schemat był podobny: dziewczyna, która trafia do magicznej akademii i niezbyt sobie radzi, a która dodatkowo dręczona jest przez innych uczniów ze względu na swój niski status społeczny. Pomyślałam sobie jednak, że przecież lubię powieści Canavan, dlatego na własnej skórze chcę się przekonać, co miała do zaproponowania Rachel E. Carter. I wiecie co? To była jedna z moich najlepszych czytelniczych decyzji 2018 roku!
Zastanawiacie się pewnie, czy między twórczością pisarek znalazłam podobieństwa. Owszem, znalazłam. W obydwu seriach mamy dziewczyny, które walczą o przetrwanie w szkole magii, w obydwu także są bohaterowie, którzy za wszelką cenę próbują „pozbyć się” protagonistek, w obydwu dorastające kobiety wkładają wszystkie siły żeby przetrwać i udowodnić swoją wartość, ale… na tym tak podobieństwa się kończą.
Ry jest dziewczyną, którą polubiłam już od pierwszych stron powieści. Odważna, zdecydowana, stara się zrobić wszystko, by ocalić osoby, na których jej zależy. Niewątpliwie jest to bohaterka z charakterem oraz ciętym językiem (zarówno jedno jak i drugie bardzo często wpędzają ją w tarapaty). Bardzo przyjemnie obserwuje się jej zmagania w czasie nauki w akademii. Autorka ukazała nam rozterki, które targają Ryiną, emocje jakie powodują, że postępuje tak, a nie inaczej, zmagania ze samą sobą. To nie jest postać ze stali, która ciągle tylko brnie naprzód i niczym maszyna nie da się złamać; to dziewczyna, która cierpi, czuje ból zarówno ten fizyczny jak i psychiczny, która jest w stanie się popłakać, bo nagromadziło się w niej zbyt wiele emocji. Ujmując to w dwóch słowach: jest prawdziwa.
Podobnie zresztą jak książę Darren. Co by o nim nie powiedzieć, zdecydowanie jest to postać, która zapada czytelnikowi w pamięci. Chyba najbardziej wieloznaczny bohater całej książki – tajemniczy i zaskakujący. Nie można przewidzieć, jakie będzie jego kolejne zachowanie, czego się po nim spodziewać. Mnie osobiście bardzo przypadł do gustu, ale z pewnością znajdą się też tacy, którzy stwierdzą, że to zimny, chamski drań pozbawiony uczuć.
Niemniej jednak mogę stwierdzić, że "Pierwszy rok" bohaterami stoi. Dawno nie czytałam książki, w której tak wiele byłoby aż tak dobrze wykreowanych postaci zarówno tych pierwszo jak i drugoplanowych. Są to wielowymiarowi bohaterowie, budzący wiele różnych, często skrajnych uczuć w czytelniku.
Autorka zdecydowanie ich nie rozpieszcza. Aby przetrwać muszą wylać na treningach hektolitry potu, przelać krew czy zmagać się z najróżniejszymi urazami poniesionymi w walce, a… i tak nie mają zagwarantowane, że dostaną się do prestiżowej grupy, która rozpocznie dalsze szkolenie.
Jednakże pierwszy tom trylogii "Czarny mag" to nie tylko bohaterowie, to przede wszystkim kawał świetnej historii. Już pierwszy rozdział zaczyna się od mocnego uderzenia, a później… Później jest już tylko lepiej. Okłamałabym was, gdybym napisała, że w książce cały czas akcja gna w szaleńczym tempie naprzód, gdyż są rozdziały bardziej statyczne, ale praktycznie cały czas dzieje się coś interesującego. Nauka w akademii do łatwych nie należy, a tym bardziej nie można jej uznać za przyjemną, kiedy znęcają się nad tobą dzieciaki najbardziej wpływowych ludzi w kraju.
Niemniej jednak autorka bardzo ciekawie opisała przygody młodych adeptów magicznej sztuki. Może podział magów na frakcje nie był zbyt oryginalny, ponieważ dostaliśmy typowo magię bojową, alchemię i uzdrowicieli, to jednak samo przedstawienie ich szkoły, treningów czy sprawdzianów był interesujący.
Rachel E. Carter ma bardzo lekki styl pisania i zdecydowanie potrafi zainteresować czytelnika stworzoną przez siebie historią. Mnie porwała od razu. Bardzo dobrze kreuje swoich bohaterów, potrafi rozbawić, ale też przyprawić o gęsią skórkę, a co chyba najistotniejsze buduje napięcie i sprawia, każda kolejna strona to emocjonujące przeżycie. Poziom książki jest wyrównany. Nie ma nużących rozdziałów, a sama końcówka jest zaskakująca.
Książka podobała mi się tak bardzo, że zrobiłam coś, czego praktycznie nigdy nie robię. (Zdarzyło się tylko trzy razy w przeciągu całej mojej czytelniczej kariery.) Przeczytałam fragmenty kolejnego tomu po angielsku! Moja desperacja poznania niektórych wątków była tak wielka, że najzwyczajniej w świecie sobie je zaspoilerowałam…
Na uwagę z pewnością zasługuje również świetna okładka. Ten ogień, te błyszczące napisy, ta grafika… Uważam, że jest to zdecydowanie najlepsza okładki z wszystkich wydań serii Carter jakie do tej pory się ukazały. Ja ją uwielbiam!
"Pierwszy rok" to zdecydowanie jedna z moich ulubionych książek w ostatnim czasie. Porwała mnie od samego początku i trzymała w swoich „szponach” aż po ostatnie kartki. Żałowałam, że przeczytałam ją tak szybko i nie dawkowałam sobie przyjemności z przezywania kolejnych przygód. Historia młodych adeptów magii jest niezwykle emocjonująca i porywająca. Nie brakuje w niej wielu zwrotów akcji, bohaterowie muszą mierzyć się z różnymi przeciwnościami i trudnościami jakie niesie ze sobą szkolenie. Bardzo podobało mi się również to, że Rachel E. Carter wprowadziła żarty, które często rozładowywały atmosferę i powodowały, że historia stawała się bardziej prawdziwa. Nie jest to słodka opowieść o tym, jak bez trudu kolejna dziewczyna podbija świat, bo ma taki kaprys. To opowieść o młodej kobiecie, która musi stawić czoła samej sobie, swoim ograniczeniom, swoim słabościom, by coś osiągnąć. Świetna historia, w której magia, przygoda, odwaga, niezłomność, nienawiść i miłość grają pierwsze skrzypce. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy!
„Nigdy nie powinnaś ufać wilkowi w owczej skórze. Bo jedyne, czego wilk kiedykolwiek zapragnie, to cię złamać.”
Oooo tak! To była książka, na którą bardzo długo czekałam! (Znaczy, nie wiedziałam, że na nią czekam, dopóki jej nie przeczytałam.) Miała wszystko, co lubię w powieściach. Dużo przygód, ciekawą historię, bardzo dobrze wykreowanych bohaterów, zwroty akcji, humor...
2018-09-14
„Wokół nas jest wiele sekretnych drzwi, na widoku. Po prostu nie zadajemy sobie trudu, aby je dostrzec i otworzyć.”
Po "Narodzinach królowej" spodziewałam się właściwie czegoś innego, ale muszę przyznać, że dostałam historię lepszą niż oczekiwałam.
Książka reklamowana jako połączenie "Gry o tron" i "Czerwonej królowej" broni się sama i nie potrzebne są jej zbędne przyrównania. Jasne, powieści Martina czy Aveyard są bardzo popularne i we wszystkich seriach znajdzie się podobne wątki czy poruszane przez autorów aspekty, które wykorzystała również Ross, ale są to tak utarte i znane schematy, że według mnie przyrównywanie jest to bezcelowe.
"Narodziny królowej" rozpoczynają się w momencie przybycie dziesięcioletniej Brienny do Magnalii, czyli domu pasji. Nie przywiązujcie się jednak zbyt mocno do tego faktu, gdyż już za moment nastąpi przeskok w czasie i przeniesiemy się o siedem lat w przyszłość. Prolog jednak został napisany w taki sposób, że czytelnik ma ochotę dalej kontynuować przygodę z lekturą. Chce poznawać tajemnice domu pasji, poznać jego tajemnice, przyjrzeć się bliżej jego mieszkańcom.
Troszeczkę mi brakuje dokładniejszego opisu poszczególnych pasji jak i przyjrzenia się członkom domu Magnalii, arialom i arialkom (nauczycielom), Wdowie jak również samym adeptkom. Jestem rozdarta, bo z jednej strony żałuję, że w domu pasji spędziliśmy tak mało czasu, ale z drugiej, podoba mi się kierunek, który wybrała Rebecca Ross i jak poprowadziła swoją opowieść.
„Ale słowa, nawet te stanowiące prawo, łatwo zapomnieć, a jeśli nie przekazuje się ich z pokolenia na pokolenie, w końcu pokrywa je kurz.”
Jest sporo wątków, które czytelnik jest w stanie sam rozgryźć i domyślić się jak potoczą się niektóre wątki, jeśli uważnie wczyta się w treść książki, jednak jest kilka i takich, które zaskakują czytelnika, bardziej zagmatwanych i zaskakujących. Z wielkim zaciekawieniem przekartkowywałam kolejne strony, czekając na to, co przydarzy się bohaterom.
A działo się naprawdę sporo. Nie chcę zdradzić wam zbyt dużo, więc powiem tylko: oj, dzieje się!
Z reguły rzadko podobają mi się wątki romantyczne i nie ma wielu bohaterów, którym mocno kibicuję. W "Narodzinach królowej" bardzo liczyłam na jeden romans i poczułam się jakbym dostała obuchem w łeb, kiedy tak brutalnie mnie go pozbawiono… Chodziłam po domu i smęciłam, że ja tu pierwszy raz chcę kisski i lovki, a tutaj nic… Później jednak… ach!
Jeśli zaś chodzi o samych bohaterów to naprawdę ich polubiłam, chociaż tak naprawdę nie są to postaci jakoś dobrze wykreowane. Czasem brakuje mi lepszego opisu przeżyć Brienny, jej emocji, czy przemyśleń, kiedy dokonuje ważnych wyborów. Miałam wrażenie, że autorka poszła troszkę na łatwiznę i „przewijała” akcję do przodu w czasie owych „ważnych” momentów. Postaci Ross mają jednak w sobie coś takiego, że człowiek zaczyna się przejmować ich losami. To bohaterowie, którzy nie boją się podejmować trudnych decyzji i pomimo przeciwności losu podążają dalej obraną wcześniej ścieżką. Mam nadzieję, że w kolejnym tomie autorka poświęci więcej czasu samym protagonistom a niżeli tylko na samej akcji.
Rebecca Ross ma lekki styl pisania. Czas przy powieści mija zdecydowanie zbyt szybko. Miałam wrażenie, że ledwie zaczęłam przygodę z Brienną, a już przyszło mi się z nią żegnać. Bardzo podobało mi się wykorzystanie retrospekcji. Wprowadziło do powieści dodatkową dawkę tajemniczości oraz bardzo interesująco przedstawiło historię znaną Briennie tylko z książek.
Wielkim atutem, a właściwie dopełnieniem samej treści jest świetna okładka, która nie dość, że bardzo dobrze nawiązuje do treści, to najzwyczajniej w świecie jest po prostu ładna. Ślicznie się błyszczy i przykuwa wzrok. Myślę, że wiele okładkowych srok się skusi.
"Narodziny królowej" to bardzo intrygująca historia, która zostaje w pamięci czytelnika. Z uwagą śledziłam losy bohaterów czekając na ich kolejne przygody. Książka ma to wszystko co lubię: trochę polityki, sporą dawkę intryg, zawiłości rodzinne i wiele ciekawych zwrotów akcji. Całość dopełniają bohaterowie, których los leży czytelnikowi na sercu (ach ten Cartier <3) oraz porywająca opowieść.
Z niecierpliwością czekam na kolejną część, której premiera już w maju. Mam nadzieję, że u nas pojawi się jak najszybciej!
„Wokół nas jest wiele sekretnych drzwi, na widoku. Po prostu nie zadajemy sobie trudu, aby je dostrzec i otworzyć.”
Po "Narodzinach królowej" spodziewałam się właściwie czegoś innego, ale muszę przyznać, że dostałam historię lepszą niż oczekiwałam.
Książka reklamowana jako połączenie "Gry o tron" i "Czerwonej królowej" broni się sama i nie potrzebne są jej zbędne...
2016-12-12
"Za tych, którzy spoglądają w gwiazdy i marzą. Za gwiazdy, które słuchają. I marzenia, które się spełniają."
Dziś przychodzę do Was z recenzją książki, która zyskała ogromną popularność na całym świecie, książki która została wybrana przez użytkowników goodreeds.com najlepszą książką fantasy – młodzi dorośli 2016 roku. Jest to kontynuacja nowej serii Sarah J. Mass. Wiecie już o jaką książę mi chodzi prawda? Uwaga! Uwaga! DWÓR MGIEŁ I FURII.
Panie i Panowie – wszem i wobec ogłaszam, że przeszłam na ciemną stronę mocy… Jestem stracona i nie ma już dla mnie ratunku… ale wiecie co? Dobrze mi z tym!
Póki pamiętam, na końcu recenzji znajdują się małe spoilery. Więc jeśli nie chcecie ich poznać, kiedy zobaczycie słowa „CZAS NA FINAŁ” wiecie, że to właśnie ten czas, by przerwać czytanie. Za śliczne piny, które uświetnią dzisiejszą recenzję możecie podziękować mojej kochanej Olci <3 >ukłony w jej stronę< To ona je dla Was wybrała <3
Teraz opowiem Wam pewien paradoks. Patrzcie na to: „Mam nadzieję, że autorka w kolejnych częściach nie zdecyduje się na trójkąt miłosny. To już byłaby zdecydowanie przesada. Jeśli Feyra zboczy z obranej wcześniej ścieżki, rzeczywiście będzie wtedy nędzną człeczyną.” Czyje to słowa? Moje… Taki cytacik z recenzji Dworu róż i cierni. Nawet nie wiem jak to teraz skomentować… Czy powinnam się tłumaczyć? Może, w każdym razie pokajam się trochę :D
Pamiętacie zapewne, że pierwsza część cyklu odnosiła się do baśni o Pięknej i Bestii, ta natomiast nawiązuje do mitu o Persefonie.
Znacie pojęcie „klątwa drugiego tomu” prawda? (Dla tych, którzy nie wiedzą, odnosi się ono do niestety częstej tendencji, spadku poziomu treści drugiej części danej przygody względem pierwszej.) Z ręką na sercu (dla niedowiarków, nie, nie robię żadnych krzyżyków) mogę stwierdzić, że nic takiego nie miało tutaj miejsca. Dwór mgieł i furii jest według mnie zdecydowanie lepszą historią niż Dwór cierni i róż. Teraz przypomnijcie sobie słowa z akapitu wyżej. Potwierdzam, nie spałam w nocy. Jak już dostałam tę książkę w swoje łapska, to jej nie wypuściłam. Nie liczyło się, że kolokwium wisi nad głową, że wypadałoby mimo wszystko zjeść jakiś posiłek, że przecież trzeba się wyspać. Nie – ta historia pochłonęła mnie w całości (szybko, zbyt szybko – dobrze, że to nie był czas sesji).
„Miłość – miłość mogła być zarówno lekiem, jak i trucizną.”
Początkowo książka jest raczej „stonowana”. Poznajemy nowe życie Feyry, jej dostosowywanie się do roli przyszłej żony księcia, zmaganie z koszmarami, które dręczą ją nocami, jej walkę o zyskanie większej swobody. Z każdą stroną jednak historia nabiera tempa. W końcowych stronach gna już niczym roller coaster. Akcja jest niezwykle dynamiczna. Napięcie niejednokrotnie sięga zenitu.
Mam wrażenie, że ta część jest też o wiele bardziej emocjonalna niż Dwór cierni i róż. Może wiąże się to z tym, że pierwszą cześć cyklu czytałam kilka dobrych miesięcy temu, jednak wydaje mi się, że tutaj emocje są o wiele bardziej spotęgowane. Może to przez liczbę tak zwanych: „łzawych historii”, których znajdziemy tu trochę.
Bohaterowie walczą z dręczącymi ich koszmarami. Jak każda walka, i ta nie jest łatwa.
„Miewam dobre dni i dni trudne, nawet teraz. Nie pozwól tym trudnym wygrać.”
Powyższy cytat każdy z nas powinien wziąć sobie do serca. Przecież o to chodzi w życiu prawda? O podnoszenie się pomimo porażek. O walkę w imię tego co nam drogie. Powiedziałam Wam już na początku, że przeszłam na ciemną stroną mocy. Cóż, polubiłam Rhysandra – cholernie polubiłam Rhysandra. Moje postrzeganie jego postaci zmieniło się o 180 stopni. Trochę skojarzył mi się z Severusem Snapem. Myślę, że każdy, kto pozna jego historie, w mniejszym lub większym stopniu wpadnie w sidła nocy. To bohater tragiczny, bohater, który poświęcił siebie w obronie tego co mu drogie, bohater, który postrzegany jest jako zło wcielone… Jaka jest jednak prawda o księciu Nocy? Czy to rzeczywiście bezwzględny morderca i okrutnik?
Nasza kochana Feyra natomiast się zmieniła. (I nie, nie mam tu na myśli tylko fizycznych zmian.) Nie mamy jej się co dziwić prawda? Dziewczyna sporo wycierpiała (w sumie więcej wycierpieć nie mogła, w końcu przecież umarła w tym przeklętym pałacu Amaranthy), a na dodatek musiała przywyknąć do nowej roli – narzeczonej księcia. Cóż, brzmi dumnie, ale czy jest tak pięknie, bajkowo, kolorowo? Tego Wam nie zdradzę, bo jaką mielibyście wtedy frajdę z czytania tej książki?! (No dobra, mielibyście, ale mimo wszystko będę trzymać język za zębami.)
"Kiedy spędzasz tak wiele czasu uwięziony w ciemności, Lucienie, odkrywasz, że ciemność zaczyna patrzeć na ciebie."
Tamlina podsumuję trzema słowami – tchórzliwy, zdradziecki złamas. (Wierzcie mi, zasługuje na o wiele gorsze określenia. Z uwagi na to, że tę recenzję mogą czytać jednak osoby niepełnoletnie powstrzymam się od niecenzuralnych epitetów…) A tak go lubiłam… Wynagrodzili mi go za to nowi bohaterowie. A jest ich całkiem sporo. Muszę przyznać, że są to postaci, które uwielbiam. Świetni przyjaciele, którzy w swoim towarzystwie potrafią się wydurniać, szaleć, okazywać smutek czy cierpienie. Bohaterowie, którzy udowadniają jak ważna jest przyjaźń.
Jedyne co trochę mi podpadło, to zbyt dużo scen rodem z Grey'a. Są one napisane ze zdecydowanie z większym smakiem niż w tamtym tanim romansidle, jednak czy były potrzebne aż tak rozbudowane opisy, które nie pozostawiają wiele wyobraźni... – nie wydaje mi się… (Przyznam jednak, że i w nich jest kilka smakowitych smaczków – jeju… jak to brzmi…)
Historia Dworu mgieł i furii napisana jest z o wiele większym rozmachem niż jej poprzedniczka. Poznajemy świat fae od podszewki. Zmagamy się wraz z bohaterami z ich trudnymi historiami. Śmiejemy się z nimi i z nimi cierpimy. Sarah J. Maas napisała opowieść niezwykle dopracowaną. Stworzyła wiele mrożących krew w żyłach przygód, wymyśliła mroczne tajemnice i intrygi niebezpieczne. Stworzyła historię, którą czyta się z zapartym tchem i wciąż chce się „więcej, więcej, więcej”. Uwielbiam książkowe dialogi, cięty język Feyry, sarkastyczne uwagi Rhysa i niezastąpione docinki grupy przyjaciół. Dwór mgieł i furii postawił bardzo wysokie wymagania kolejnej części przygód Feyry. Mam wielką nadzieję, że autorka sprosta stawianym jej oczekiwaniom.
"Za tych, którzy spoglądają w gwiazdy i marzą. Za gwiazdy, które słuchają. I marzenia, które się spełniają."
Dziś przychodzę do Was z recenzją książki, która zyskała ogromną popularność na całym świecie, książki która została wybrana przez użytkowników goodreeds.com najlepszą książką fantasy – młodzi dorośli 2016 roku. Jest to kontynuacja nowej serii Sarah J. Mass....
"Nadzieja to jedyna rzecz, która może jeszcze wszystkich nas ocalić."
Zastanawiałam się czy literatura fantasy (dla młodzieży) zdoła mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Muszę przyznać, że przeżyłam bardzo miłą niespodziankę. Samantha Shannon stworzyła dzieło nowatorskie i zaskakujące. Wykreowała świat w sposób tak rzeczywisty, że bez problemu można sobie wyobrazić, że jest się tam razem z Paige czy Naczelnikiem, że razem z nimi przeżywa się przygody.
Jednak otwarcie powiem, że początki bywają trudne. Książka Shannon to najlepsza powieść jaką czytałam w ostatnim czasie, jednak jest ona dość ciężka. Pierwsza połowa, mimo że ciekawa i intrygująca jest bardzo specyficzna przez liczne, trudne określenia, których używa autorka. Trzeba się do nich przyzwyczaić i dobrze zapamiętać żeby sprawnie czytać powieść. Słowniczek okazuje się przydatny jak nigdy dotąd. Shannon jednak stopniowo buduje napięcie i nie pozwala mu opaść. Cały czas w powietrzu czuje się niepewność i oddech śmierci. Akcja jest dynamiczna, opisy zawarte w książce oddają klimat powieści i sprawiają, że jest ona niesamowicie wręcz realistyczna (pomimo że oddalona o 50 lat).
Niby schemat się powtarza i nie jest to nic bardzo innowacyjnego: dziewczyna obdarzona nadprzyrodzonymi zdolnościami, dystopia, uwięzienie i walka o przetrwanie. Shannon jednak potrafiła stworzyć dzieło nieprzewidywalne i inne od podobnych w tej kategorii. Dzieło od którego trudno się oderwać.
Ja sama, czytając opis książki, nie byłam przekonana do jej kupna. Stwierdziłam, ze znów to samo…. Czy nie można wymyślić czegoś nowego, tylko powielać utarte schematy. Kupiłam ją tylko dlatego, że była promocja 3 za 2 i brakowało mi pomysłu na 3 książkę. Możecie sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy się okazało, że przeczytane wcześniej opinie rzeczywiście okazały się prawdziwe i w żaden sposób naciągane. Pokochałam bohaterów wykreowanych przez autorkę. Widać, że ich postacie są bardzo dokładnie przemyślane i reprezentują sobą „coś więcej”. Okrutna Nashira, tajemniczy Naczelnik, czy charyzmatyczna i inteligentna Paige. Refaici sprawiają, że mam gęsią skórkę, a czytając o Szerszeniach mam ochotę zakopać się pod kołdrę, udawać, że mnie nie ma i najchętniej spod niej nie wychodzić.
Wielowątkowa fabuła i cięte riposty bohaterów sprawiają, że trudno oderwać się od lektury.
"- Jak się czujesz? - zapytał.
- Pieprz się.
Jego oczy zapłonęły.
- Widzę, że lepiej."
Oryginalne pomysły, ciekawy styl i wyjątkowi bohaterowie. Czego chcieć więcej. Powieść Shannon jest po prostu fenomenalna. Czytelnik nie chce się od niej oderwać, a po zakończeniu lektury, trudno mu się pogodzić z jej końcem. Pocieszający jest fakt, że autorka zapowiedziała siedem części cyklu "Czasu Żniw". Prawa do ekranizacji zostały sprzedane jeszcze przed publikacją książki, a to już powinno coś znaczyć. Mam nadzieję, że twórcy filmu nie zepsują tak genialnej fabuły i dokładnie odzwierciedlą 520 stronicowe dzieło Shannon.
"Czas Żniw" to naprawdę niezapomniana i wspaniała przygoda, która odkrywa przed czytelnikiem Londyn z przyszłości. Mroczna historia kraju, tajemnicze rasy toczące ze sobą walki, duchy (nie zawsze takie przyjazne jak ten na zdęciu – częściej wredne poltergeisty), jasnowidzowie i ślepcy. Akcja gna z zawrotną szybkością, tajemnice się nawarstwiają a intrygi powalają złożonością. Jedno jest pewne - czytając tą powieść na pewno się nie znudzisz. Po skończeniu "Czasu Żniw" czułam wielki smutek i pustkę, że to już koniec historii (przynajmniej chwilowy, bo nie miałam jeszcze drugiego tomu). Problemy ukazane w książce skłaniają również czytelnika do refleksji. Odwaga, walka o przetrwanie i pozostanie wiernym własnym ideałom oraz miłość (która jest wątkiem pobocznym), to wszystko co można tu odnaleźć. Czytelnik chce więcej, więcej i więcej. Z niecierpliwością czekam na dalsze przygody Paige i jej przyjaciół. Chciałabym częściej trafiać na takie książki. Życie byłoby ciekawsze i jeszcze bardziej pełne niespodzianek. Tak więc: Shannon do pisania, bo ja tu czekam :D
"Nadzieja to jedyna rzecz, która może jeszcze wszystkich nas ocalić."
Zastanawiałam się czy literatura fantasy (dla młodzieży) zdoła mnie jeszcze czymś zaskoczyć. Muszę przyznać, że przeżyłam bardzo miłą niespodziankę. Samantha Shannon stworzyła dzieło nowatorskie i zaskakujące. Wykreowała świat w sposób tak rzeczywisty, że bez problemu można sobie wyobrazić, że jest się...
Seria "Szklany Tron" na całym świecie podbija serca czytelników. Sarah J. Mass potrafiła stworzyć ciekawą przygodę, która wciąga od pierwszej strony.
Tak było i tym razem. Czwarta część jest według mnie jeszcze ciekawsza niż poprzednie. Poznajemy tu kilka kluczowych odpowiedzi na dręczące pytania. Każdy fan znajdzie coś dla siebie. Niektórzy zapewne, co jakiś czas będą ocierać łzy. Uspakajam jednak. Sarah jeszcze nie do końca przeobraziła się w George’a R.R. Martina. Chociaż muszę przyznać, że coraz bardziej obawiam się kolejnych tomów. Mimo toczących się walk, książka nie została ograbiona z żartów sytuacyjnych. Przeciwnie, jest wiele okazji do śmiechu.
W "Królowej Cieni" poznajemy dalsze losy Aelin, Doriana, Chaola i – osobiście mojej ulubionej postaci – charyzmatycznego księcia Rowana. Dokładniej zagłębiamy się w przygody Manon i jej Trzynastki. Szczególnie poruszająca jest historia Asterin, ale o tym przekonacie się sami. Nie będę za dużo zdradzać.
Rozwinięty zostaje wątek Aediona, Lysandry czy Kaltain. Powiem Wam, że robi się bardzo ciekawie kiedy generał spotyka księcia Fae. Uwielbiam ich słowne utarczki.
Pojawia się też nowa postać, która może zmienić losy nadchodzącej wojny. Niespodziewanie Aelin zyska zaskakującego sojusznika.
Czy ktoś kto przez całe życie był tyranem może okazać się ofiarą?
W książce przygody opisane są w sposób bardzo dynamiczny. Naprawdę nie sposób się nudzić.
Bohaterowie podejmują trudne decyzje, a ich konsekwencjom muszą stawić czoła. Są momenty, które zapierają dech w piersiach. Napięcie sięga zenitu.
Okrutna zdrada, walka w podziemnych tunelach, czy starcie na zamkowych murach. Wymieniać można bez końca.
Mam wrażenie, że ten tom serii, to tom największych zmian. Poznajemy zaskakujące zakończenie, którego w żaden sposób nie można było przewidzieć. Brawo dla panny Mass za taką przebiegłość. Siedziałam chyba z pół godziny z otwartymi ustami i nie mogłam uwierzyć w to, co czytam. Serio! Z niecierpliwością wyczekuję kolejnej części. Nie mogę zrozumieć decyzji wydawnictwa, która jeszcze nie wydała polskiej edycji książki (chociaż premiera była we wrześniu). No, ale… Mam nadzieję, że na piąty tom nie każą nam tak długo czekać.
Seria "Szklany Tron" na całym świecie podbija serca czytelników. Sarah J. Mass potrafiła stworzyć ciekawą przygodę, która wciąga od pierwszej strony.
Tak było i tym razem. Czwarta część jest według mnie jeszcze ciekawsza niż poprzednie. Poznajemy tu kilka kluczowych odpowiedzi na dręczące pytania. Każdy fan znajdzie coś dla siebie. Niektórzy zapewne, co jakiś czas będą...
„Nie mamy już daty ważności, mają ją jedynie nasze uczucia”.
"Kosiarze" to ciekawa wizja świata, w którym to człowieczeństwo zyskało coś, o czym tak dawno marzyło – nieśmiertelność. Jak funkcjonuje jednak ten idealny świat bez problemów takich jak głód, wojny czy choroby?
Na początku zacznę od ostrzeżenia. Hejtuję wydawnictwo za to, że zaspoilerowało czytelnikom niemalże samo zakończenie! Jak można?! No jak?! Nie wiem, chyba jeszcze długo będę to przeżywać, więc jeśli chcecie w pełni przeżyć przygodę z Rowanem i Citrą – nie czytajcie okładkowego opisu!
Jeśli to zrobicie, wasze domysły, jak potoczy się dalej fabuła, będą niestety zbędne, gdyż jeden z głównych wątków jest już wyjaśniony. Grrr… Nie lubię tego!
„Nie potrafimy czerpać prawdziwej radości, kiedy nie zagraża nam cierpienie”
Wracając jednak do sedna sprawy: jaka jest książka? Według mnie – świetna. Neal Shusterman stworzył powieść niepokojącą i fascynującą zarazem. Świetnie potrafił ukazać różnorodność ludzkich charakterów i emocji targających człowiekiem. Stworzył społeczność, która nie musi obawiać się klęski głodu, wojen czy nawet śmierci, a przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim kiedyś. Teraz zginąć można wyłącznie z ręki Kosiarza. (Nawet jeśli zdecydujesz się skoczyć z dachu, to zeskrobią cię z ulicy, zawleką do centrum ożywiania i za kilka dni będziesz jak nowonarodzony.)
„Kiedy odpowiedzialność ciąży zbyt mocno, pozostawienie za sobą jarzma tego świata wydaje się o dużo lepszą perspektywą”
Autor nie skupił się jednak na odczuciach zwykłego szaraczka, który sobie względnie spokojnie egzystuje, nie, on postanowił pokazać nam, co czuje dwójka młodych adeptów pretendujących do stania się jednym z wspomnianych już wcześniej Kosiarzy. Ich historie poprzeplatał wpisami z dzienników Sędziów (tak nazywani są przez społeczeństwo), które chyba były największym plusem całej historii. Dlaczego? Cóż, przede wszystkim to właśnie w nich mogliśmy dostrzec elementarne różnice, jakie występują między tytułowymi bohaterami. Choć powinni być to ludzie zbliżeni charakterologicznie – pełni współczucia, skromni, empatyczni, ludzcy… rzeczywistość, jak możecie się spodziewać, jest jednak inna. (Tak właściwie zapomniałam wam jeszcze wspomnieć, ze społeczność jest kierowana przez sztuczną inteligencję – która wie wszystko o wszystkich. Inwigilacja na najwyższym poziomie…)
„Drapieżnik zawsze jest dla ofiary potworem”
Nie zagłębiając się jednak w plusy psychologicznych aspektów historii, muszę przyznać, że powieść sama w sobie jest niezwykle ciekawa i trudno się od niej oderwać. Wspólnie z Rowanem i Citrą zagłębiamy się w szczegóły zawodu Kosiarzy. Poznajemy ich tradycje, przyzwyczajenia, różne podejścia do pracy. Okazuje się, że to, co z pozoru wydaje się oczywiste, wcale takie nie jest. Kilka „zabiegów” Shustermana naprawdę zrobiło na mnie wrażenie, choć nie tak łatwo mnie zaskoczyć. Podobała mi się również sama kreacja świata. Stworzył dopracowane dzieło, króre potrafi zachwycić. Autor przemyślał, co chce przekazać czytelnikowi. Nie udało mi się znaleźć żadnych zgrzytów w historii.
„Nie zatrać swojego człowieczeństwa, inaczej staniesz się tylko maszyną do zabijania”
Z reguły bardzo denerwują mnie wszelkie niedopowiedzenia, jednak tutaj, o dziwo, nie było to wcale irytujące, a wręcz przeciwnie – jeszcze bardziej intrygowało! Autor wiedział, jak wykreować te wszystkie zagadki i tajemnice, by rozbudzić zainteresowanie czytelnika.
„Wina jest głupszą kuzynką żalu”
Muszę się wam przyznać, że obawiałam się, czy opowieść o Kosiarzach mi się spodoba, kiedy okazało się, że główni bohaterowie są nastolatkami. Na szczęście i tym razem autor mnie nie zwiódł. Polubiłam zarówno Rowana, jak i Citrę. Są to postacie podobne, ale jednak inne. Można ich docenić za pomysłowość, inteligencję i wytrzymałość. Bardzo ciekawymi postaciami są również Kosiarze: Curie, Faraday, Volta, a nawet na swój pokręcony sposób Goddard. Z całą pewnością są świetnym uzupełnieniem historii.
„Śmiertelnicy mocniej dążyli do swoich celów, ponieważ wiedzieli, że esencją ich życia był czas”
Okładka to kolejny atut książki. Chyba wszyscy lubimy ładnie prezentujące się książki, upiększające nasze biblioteczki. Ta z pewnością do takich należy. Idealnie wpasowuje się w całą historię, ale również odzwierciedla klimat, który panuje w powieści. Szkoda tylko, że nie wydano jej w grubej oprawie. Okładka jest bardzo delikatna i strasznie łatwo idzie ją zagnieść. Choć dbam o książki, ta wygląda, jakby nie wiadomo ile przeszła… Dodatkowy plus – szare strony z dzienników; jest gruba, ale grzbiet się nie złamał.
„Dreszczyk polowania i radość zabijania tkwi w nas wszystkich”
Neal Shusterman z pewnością postawił na dość chwytliwy temat. Życie i śmierć, mierzenie się z przeludnieniem w dość nietuzinkowy sposób. Nie wybierał łatwych rozwiązań. Nie znajdziemy tu bowiem kolejnego banalnego romansu, prostych schematów czy rozwiązań. Książka jest tajemnicza i z pewnością nietuzinkowa. Autor serwuje nam sporo filozofii, jednak nie zapomina, by otoczyć ją dużą dawką pasjonujących przygód. W Kosiarzach praktycznie cały czas się coś dzieje. Akcja jest wartka, a bohaterowie ciekawi. Na tej pozycji z pewnością trudno się nudzić, gdyż wciąga już od pierwszych stron. Powieść stoi na naprawdę wysokim poziomie. Mam nadzieję, że kontynuacji nie dopadnie „klątwa drugiego tomu”. Dla zwolenników filmów mam dobrą wiadomość. Trwają już prace nad zekranizowaniem historii.
„Nie mamy już daty ważności, mają ją jedynie nasze uczucia”.
"Kosiarze" to ciekawa wizja świata, w którym to człowieczeństwo zyskało coś, o czym tak dawno marzyło – nieśmiertelność. Jak funkcjonuje jednak ten idealny świat bez problemów takich jak głód, wojny czy choroby?
Na początku zacznę od ostrzeżenia. Hejtuję wydawnictwo za to, że zaspoilerowało czytelnikom niemalże...
„Dom bez psa był jakiś pusty. A życie bez psa jest trochę jak szafa bez szuflady. Niby wszystko w porządku, ale czegoś bardzo brakuje.”
Kiedy zaczęłam czytać „Lolka”, pomyślałam, że będzie to lekka książeczka dla dzieci, ot takie odstresowanie od mojej codzienności. Cóż muszę przyznać, że byłam bardzo mile zaskoczona, tym co tutaj znalazłam.
Już dawno wyrosłam z książeczek dla dzieci, ale mam 6 letniego chrześniaka i czasami oglądam z nim bajki. Niestety, to, co widzę raczej mnie dołuje. Zwykłe zabijacze czasu, niemające żadnego przesłania. Mam wrażenie, że jednak kiedy ja śmigałam jako dzieciak, bajki były znacznie lepsze. (Koniec końców, nie było to aż tak dawno.) „Lolek” porwał mnie jednak od pierwszych stron.
Jest to historia opisywana z dwóch perspektyw – Lolka i jego właściciela. Jest to bardzo udany zabieg wykonany przez autora, ponieważ książka opisuje perspektywę skrzywdzonego psa – jego uczucia i emocje. Obecnie wiele mówi się o problemach maltretowanych zwierzaków, jednak mam wrażenie, że wciąż za mało. (Do dziś pamiętam megawkurzający komentarz pani prokurator, odnośnie „upośledzonej” mentalności ludzi mieszkających na wsiach i traktowania przez nich psów. Chciałoby się powiedzieć – serio?! Pies to pies, obojętnie czy żyje na wsi, czy w mieście powinien być traktowany z godnością… Wybaczcie dygresję, ale naprawdę mocno mnie zirytowało takie podejście rzekomo „inteligentnej” osoby.) Wracając jednak do Lolka. Nie sposób nie polubić tego psiaka. Słodki szczeniaczek, który tylko pragnie mieć swojego człowieka. Jednak rzeczywistość często bywa brutalna… Adam Wajrak przedstawia nam sytuację krzywdzonego psa, którego lojalność mimo wszystko nie zna granic, psa, który mimo wszystko kocha swoją rodzinę. Psa, który musi się zmierzyć z bezwzględnością i głodem.
„Lolek bardzo się bał. To dlatego chciał jak najszybciej zapomnieć o swoim imieniu. A przecież dla każdego psiaka jego imię to najważniejsza rzecz na świecie. Każdy psiak, gdy już odnajdzie swojego człowieka, dostaje imię. To znak ich więzi na zawsze. Symbol dozgonnej miłości i przyjaźni.”
Jak funkcjonuje pies, który ma traumę? Nie jest mu łatwo ponownie zaufać. Nie jest mu łatwo ponownie uwierzyć, że czeka go coś lepszego. Ludzie często mówią, jest agresywny, że to bandzior itd., dlaczego jednak nikt nie zada sobie pytania, jak ten pies ma w domu, czy ktoś go nie krzywdzi, czy nie spotkało go w życiu coś złego…
Ta książka jest świetną propozycją nie tylko dla dzieci, ale również dla dorosłych. Na 134 stronach została zawarta naprawdę świetna historia chwytająca za serce. Dorota Sumińska napisała, że „historia Adama Wajraka jest doskonałą pomocą naukowa w szkole człowieczeństwa”. Zdecydowanie mogę się z nią zgodzić.
Nie można również nie docenić świetnych ilustracji Mariusza Andryszczyka. Znakomicie oddają klimat książki i emocje, o których opowiada autor. Zdecydowanie bardzo dobra robota. Tekst i ilustracje idealnie się ze sobą komponują i świetnie współgrają.
Język powieści jest dopasowany do dzieci. Wydaje mi się, że już pięciolatek zrozumie ją bez problemu. Jedyne do czego mogę się przyczepić, to interpunkcja i błędy językowe – kilka rzuciło mi się w oczy. Poza tym styl Wajraka jest „przyjazny”. Książkę czyta się bardzo szybko i jest przystępna w odbiorze.
„Lolek” to bardzo ładnie wydana książka, w grubej oprawie, świetnej okładce i rysunkami przyciągającymi wzrok. Tekst jest duży, dlatego idealny wręcz do samodzielnego czytania przez młodych czytelników.
Ta książka budzi wiele skrajnych emocji, które przeżywa się wraz z Lolkiem. Wydaje mi się, że autor porusza w niej bardzo ważne kwestie. Podkreśla, że nie tylko psy z rodowodem są wartościowe, że najlepszym przyjacielem człowieka może być „zwykły” kundelek.
Podsumowując – czytelnicy otrzymają niesamowitą, pełną akcji i chwytającą za serce historię Lolka. Książę idealną nie tylko dla dzieci. Pouczającą, wzruszającą, niosącą przesłanie.
Takich książek powinno być zdecydowanie więcej!
„Dom bez psa był jakiś pusty. A życie bez psa jest trochę jak szafa bez szuflady. Niby wszystko w porządku, ale czegoś bardzo brakuje.”
Kiedy zaczęłam czytać „Lolka”, pomyślałam, że będzie to lekka książeczka dla dzieci, ot takie odstresowanie od mojej codzienności. Cóż muszę przyznać, że byłam bardzo mile zaskoczona, tym co tutaj znalazłam.
Już dawno wyrosłam z...
„Śmierć z rąk burzy daje człowiekowi szansę na ponowne życie w niebiosach.”
Ech… Już dawno nie trafiła mi się książka, po której tak dużo czasu zajęło mi zebranie się w sobie i sklecenie recenzji. "Roar" pozostawił pustkę i złość. Życie jest jednak bardzo niesprawiedliwe… Na kolejny tom mam czekać ponad rok! Kiedy ja chcę już! Teraz! Zaraz! Natychmiast! (<tupie nogą ze złości>) Drodzy autorzy, nie kończy się książek w taki sposób nie mając na podorędziu kontynuacji! Chyba nie chcecie sprowadzić na swoich czytelników przedwczesnego zawału prawda?
„Być może tyko śmierć czeka na mnie za wielkim oceanem, jednak lepiej poznać śmierć, niżeli poddać się lękowo przed nieznanym.”
Muszę wam powiedzieć, że po opisie spodziewałam się czegoś innego. Liczyłam na więcej politycznych rozgrywek i intryg, zupełnie nie spodziewałam się tego, co zmalowała autorka. Byłam mile zaskoczona, że dostałam książkę z tak wieloma przygodami i zawiłościami. Wiecie co – jestem na tak! Bardzo na tak!
„(…) nikt nie zdoła sprawić, że poczujesz się mała, dopóki sama na to nie pozwolisz.”
Początkowo denerwowała mnie postać głównej bohaterki. Aurora była najzwyczajniej w świecie płytka. Widziała przystojnego kolesia i od razu na niego „leciała”… Grrr… zdecydowanie nie lubię takich postaci. Jednak z czasem i zdobytym doświadczeniem dziewczyna się ogarnęła (chwała za to niebiosom!). Po „przemianie” dało się ją lubić. Budziła sympatię swoim uporem w dążeniu do celu i niezłomnością.
„Traktuj innych z dobrocią. Nie wiesz bowiem, które dusze odwiedzą cię ponownie – już nie jako ludzie, ale burze.”
W przeciwieństoie do Aurory praktycznie od razu polubiłam Cassiusa (<3). Niezmiernie ubolewam na tym, że było go tak mało. Zdecydowanie wysuwam postulat: więcej Cassiusa!
Również członkowie drużyny – Łowcy burz – są bardzo ciekawymi postaciami. Autorka zostawiła sobie pole do popisu, by rozbudować ich historie, jednak już teraz wiemy, że są to bohaterowie, których los ciężko doświadczył. Locke, Jinx, Duke, Sly, Ransom, Bait to indywidualności, które jednak świetnie się dopełniają. Polegają na sobie, ufają sobie, są dla siebie rodziną.
„Życie wcześnie go nauczyło, że kochać kogoś, to kusić los, by tę osobę zabrał.
Autorka miała naprawdę ciekawy pomysł na tę książkę. Nie powiem wam jaki, gdyż nie chcę pozbawić was przyjemności z odkrywania tej historii. Pierwszy raz czytałam coś takiego. "Roar" jest oryginalną opowieścią o Łowcach burz. Jednak to historia nie tylko o nich. To również opowieść o zmaganiu się z przeciwnościami, walka ze swoimi słabościami i szukaniem wyjścia z pozoru niemożliwej sytuacji.
„Dobre intencje nie negują dokonanego zła.”
Autorka potrafiła stworzyć ciekawy świat podzielony na tych obdarzonych magią, którzy troszczą się o ludzi pozbawionych mocy. Jak możecie się domyślać, nie wszystko jest takie piękne, na jakie wygląda. Cora Carmack wykreowała intrygujące uniwersum. Ukazała różnorodność krain i ich kultur. Mam nadzieję, ze autorka bardziej rozwinie te wątki, bo historia tych krain jest niezwykle interesująca. Dlaczego upadło Calibah? Co stało się z Locke? W głowie kłębi się wiele pytań, na które w tej części odpowiedzi nie uzyskujemy. Kilka razy próbowałam „rozkminić” co się wydarzy, ale chyba nie udało mi się trafić ani razu.
„Nie wiem, co cię czeka w przyszłości. Niekiedy ścieżki, które obiera nasze życie, dalekie są od naszych planów. Pojawiają się zakręty i ślepe uliczki.”
Chyba nie raz wspominałam wam, że nie trawię długich opisów (dlatego właśnie nigdy nie polubimy się z Sienkiewiczem), jednak tutaj, choć było ich sporo, zdecydowanie podnosiły walory książki. Pomagały czytelnikowi lepiej zrozumieć rzeczywistość, w której przyszło żyć naszym bohaterom.
Akcja w powieści jest intensywna i praktycznie cały czas się coś dzieje. Jasne, momentami troszkę zwalnia, ale końcówka?! Wow! No po prostu wow! Wielkie zaskoczenie, przede wszystkim fabularne. Carmack wiedziała jak podkręcić temperaturę i zostawić czytelnika z wielkim książkowym kacem.
„Burze to dzikie, wygłodniałe bestie, spragnione zniszczeń śmierci i rozpaczy.”
Nie wspomniałam wam jeszcze o tym, że autorka bardzo dobrze poradziła sobie z emocjonalną warstwą powieści. Wielokrotnie w książkach mam wrażenie, postaci są całkiem ciekawie wykreowane, jednak brakuje im tego czegoś. Tutaj nie miałam podobnych zastrzeżeń. Widać, że dokładnie przemyślała, co wydarzy się z bohaerami, jakie były ich historie, uczucia czy motywy. Brawo za to, że potrafiła przelać to, co miała w głowie na papier.
„Chciałabym się zmienić, naprawdę. Ale od początku życia mam wrażenie, że gdy powstawałam, czegoś zabrakło – jakby ktoś zapomniał ważnego składnika w przepisie kucharskim. I nieważne, jak bardzo się starałam, skoro z natury tkwiło we mnie coś… niepasującego. Mam wrażenie, że przez przypadek trafiłam do niewłaściwego życia.”
Jeszcze kilka słów na temat konstrukcji samej książki. Podobało mi się wykorzystanie „tekstów źródłowych” na początku każdego z rozdziałów. Dzięki temu lepiej mogliśmy poznać historię i kulturę Stormlingów. Do gustu przypadł mi również sam sposób prowadzenia opowieści przez Corę Carmack. Autorka ma tą tak zwaną lekkość pióra. Na plus wyszedł też zabieg wprowadzenia trzecioosobowej narracji. Historia dzięki temu zgrabnie się zazębia.
„Dusza to ciekawa sprawa. To wszystkie postaci człowieka – kim był, kim jest i kim mógłby być. Trajektorie życia i śmierci zależą od tego, z którą postacią się najbardziej utożsamia.”
Wielki, ogromny wręcz plus ma ode mnie wydawnictwo za okładkę. Ach, uwielbiam ją. Znakomicie oddaje klimat książki. Wydaje się jednocześnie spokojna i dzika. Tajemnicza i nieposkromiona. Świetne zestawienie kolorów jak i sama grafika, która przyciąga wzrok odbiorcy. O dziwo, nie przeszkadzał mi nawet brak jakichkolwiek ozdobników na stronach z nowymi rozdziałami (może mam przesyt po "Cinder"), gdyż miałam wrażenie, że ta prostota pasuje do treści. Żałuję tylko, że książka nie została wydana w twardej oprawie, ale to już taka moja fanaberia.
„No cóż… Przestałam cenić komplementy. Niewiele w nich prawdy, to raczej półkłamstwa, które więcej mówią o autorze niż o adresacie.”
Pierwszy raz od dawna, udało mi się wynotować tak wiele cytatów. Ok, może nie są to jakieś górnolotne myśli odnoszące się do tego jak żyć, ale świetnie współgrają z historią i pasują do niej, a że jestem cytatowym maniakiem, to byłam wręcz w siódmym niebie, znajdując tyle perełek <3
Napomknę jeszcze, że w książce Carmack panuje bardzo ciekawy ale również specyficzny klimat. Nie wiem, jak go wam opisać, to po prostu trzeba poczuć!
„Ten świat tylko czeka na to, żeby uczynić się swoją ofiarą – nie pozwól mu na to.”
Muszę jeszcze nadmienić o wątku romantycznym. Już dawno nie czytałam książki, w którym byłby poprowadzony w tak przemyślany i nienarzucający się sposób (mimo że jest jednym z głównych w powieści). Cora Carmack zyskała moje uznanie, bo potrafiła ukazać rodzące się powoli uczucie. Świetnie oddała targające bohaterami wątpliwości i rozterki.
„Nierozumienie prowadzi do wiedzy, jeśli jest się na tyle odważnym, by jej szukać.”
"Roar" to bardzo ciekawa książka z intrygującą historią. Świetne spojrzenie na burze i rozróżnienie ich gatunków. Z jednej strony akcja jest wartka i można przyprawić się o zawrót głowy, bo naprawdę gna ostro do przodu, z drugiej jednak, fabularnie, nie dzieje się jakoś specjalnie dużo, tylko raczej wszystko kręci się wokół głównego wątku. Przemyślani i dopracowani bohaterowie, których historie mam nadzieję, jeszcze lepiej autorka rozwinie w kolejnym tomie oraz intrygi polityczne. Zdecydowanie jestem na tak. Z niecierpliwością czekam na drugą część! Mam nadzieję, że Cassius jeszcze nieźle namiesza. Zachęcam was po sięgnięcie po Roar. Po przeczytaniu po niej kilku „odmóżdżaczy” wciąż się zbieram do kupy. Jest to bowiem historia, która pozostaje w pamięci. Ma predyspozycje by wylądować w zestawieniu najlepszych ksiażek 2018r.
„Oczy zawsze wpatrzone w horyzont.”
„Śmierć z rąk burzy daje człowiekowi szansę na ponowne życie w niebiosach.”
Ech… Już dawno nie trafiła mi się książka, po której tak dużo czasu zajęło mi zebranie się w sobie i sklecenie recenzji. "Roar" pozostawił pustkę i złość. Życie jest jednak bardzo niesprawiedliwe… Na kolejny tom mam czekać ponad rok! Kiedy ja chcę już! Teraz! Zaraz! Natychmiast! (<tupie nogą ze...
„Nikt nie jest za duży, ani za stary na bajki.”
Przyznam się szczerze, że bardzo długo zbierałam się do napisania recenzji „Królestwa popiołów”. Jest mi strasznie smutno, że przygoda Aelin dobiegła już końca, a rozstanie z bohaterami nie należało do najłatwiejszych…
Wiecie, tyle lat się czytało, czekało na kolejne tomy, a teraz koniec… Nie ma już na co czekać, nie będzie kolejnych przygód szalonej zabójczyni, potężnego księcia Fae i jego drużyny oraz śmiertelnie niebezpiecznych wiedźm… Nie będzie niesfornego kuzyna ani niesfornej zmiennokształtnej…
Czy zakończenie było jednak tak spektakularne jak liczyłam?
„Evalin położyła swą widmową dłoń nad sercem córki.
- Tu kryje się jedyna siła, którą naprawdę ma znaczenie. Bez względu na to, gdzie się znajdziesz, ona poprowadzi cię do domu.”
Na początku psioczyłam, że wydawnictwo podzieliło książkę na dwa tomy, ale kiedy przyszły do mnie te opasłe tomiska, to zmieniłam zdanie. Wpłynęło na to coś jeszcze – albowiem „Królestwo popiołów” część pierwsza niestety odstaje poziomem od części drugiej. Mówię to bólem serca, ponieważ uwielbiam Maas, ale początek, czyli jakieś sto pięćdziesiąt stron, strasznie się ciągnie… Przyznam szczerze, że miałam niemały problem, by przez nie przebrnąć. Jednak, na szczęście, im dalej, tym lepiej!
„Dla tych których kochamy, potrafimy się wznieść ponad strach.”
Sarah J. Maas kolejny raz napisała historię z rozmachem. Niewątpliwie jest to genialna przygoda, która momentami bawi, innym razem wzrusza, a czasem przyprawia o gęsią skórkę.
Niestety, podobnie jak przy Dworze skrzydeł i zguby kolejny raz zabrakło mi zakończenia serii z tak zwanym przytupem. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że opowieść jest nudna, przewidywalna czy też schematyczna, gdyż taka nie jest, ale brakuje pazura.
Opowieść jest intrygująca, pogmatwana, wciąga w swój świat, ale… no właśnie pojawia się to ale… Według mnie bohaterom coś jednak za łatwo poszło (a przynajmniej niektórym).
„Bądźcie mostem, bądźcie światłem w czasach, gdy żelazo zacznie się topić, a kwiaty będą rosły na polach zbroczonych krwią. Pokażcie to krainie, a wówczas wrócicie do domu.”
W całej powieści tak naprawdę poruszyła mnie tylko jedna scena. Wtedy to już łzy leciały mi ciurkiem. Świetnie opisana i bardzo emocjonująca scena chwytająca za serce. Mimo że można się było jej spodziewać, to i tak nie sposób było pozostać obojętnym na to, co się stało. (Och, moje biedne serduszko…)
Wracając jednak do samej historii, uważam, że jej potencjał niestety nie został wykorzystany, a przynajmniej nie w pełni. Zabrakło mi troszkę większego zaskoczenia, większego efektu wow! Muszę przyznać, że Maas bardzo ciekawie poprowadziła historię, jednak niezbyt siliła się na oryginalność. Większość „rozwiązań” była do przewidzenia.
Cóż, z całą pewnością Sarah J. Maas zapewniła nam świetną, wielowątkową przygodę, ale jak spisała się jeśli chodzi o bohaterów?
„Pożyczony czas. To wszystko było pożyczonym czasem.”
„Królestwo popiołów” jest znakomitym zwieńczeniem ich podróży. Wszystkie tajemnice zostają rozwiązane, wszystkie niedopowiedzenia wyjaśnione. Nie będę opisywać poszczególnych postaci i się do nich odnosić, tak jak to zazwyczaj miałam w zwyczaju jeśli chodzi o „Szklany Tron”. Niechcący mogłabym zdradzić zbyt wiele. Zdradzę wam tylko tyle, że z cała pewnością niektórzy bohaterowie was zaskoczą!
Cóż, ja jeszcze bardziej polubiłam Doriana. Młody król zyskał u mnie bardzo wiele swoją niezłomnością i dążeniem do celu.
Nie zmieniło się natomiast moje nastawienie względem Lorcana. On nadal jest bleh! (huehuehue)
„Najważniejsze na świecie jest to, co mieszka w naszych sercach. Bez względu na to, dokąd się udasz, bez względu na to, jak daleko, przywiedzie cię do domu.”
Cudowna okładka jest genialnym zwieńczeniem zarówno samej historii, ale także cyklu. Uwielbiam!
„Królestwo popiołów” to bardzo dobra książka i satysfakcjonujące zakończenie serii. Nie brakuje tu trzymających w napięciu scen, genialnych zwrotów akcji, czy świetnej opowieści samej w sobie. Jestem pod wrażeniem.
Mam nadzieję, że pojawią się jeszcze jakieś nowelki, bo z wielką przyjemnością powróciłabym do bohaterów ze „Szklanego tronu”.
„Nikt nie jest za duży, ani za stary na bajki.”
więcej Pokaż mimo toPrzyznam się szczerze, że bardzo długo zbierałam się do napisania recenzji „Królestwa popiołów”. Jest mi strasznie smutno, że przygoda Aelin dobiegła już końca, a rozstanie z bohaterami nie należało do najłatwiejszych…
Wiecie, tyle lat się czytało, czekało na kolejne tomy, a teraz koniec… Nie ma już na co czekać, nie będzie...