-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać189
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik11
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
Jest rok 1702, Nowy Jork ogarnia mrok i fala napływających emigrantów. Miasto stoi u progu przełomowych zmian, choć to nie one są dla jego mieszkańców wówczas najważniejsze; po brudnych uliczkach prężnie rozwijającej się aglomeracji grasuje nieuchwytny morderca. Okrzyknięty przez gazety mianem Maskera, dokonuje zbrodni na znanych i ogólnie szanowanych osobistościach, czyniąc ze swych bezeceństw makabryczny spektakl; pozbawione życia, godności i znacznej ilości krwi zwłoki, porzuca w opuszczonych zaułkach Nowego Jorku.
Ambitny Matthew Corbett postanawia zająć się sprawą Maskera. Zadanie jednak nie jest takie proste, bo przestępca doskonale się kamufluje, a zawiła intryga na ślad której wpada Corbett, nie wróży szybkiego rozwiązania zagadki.
*****
Pisarstwo Roberta McCammona cenię sobie szczególnie, z powodów – wydaję mi się - dość oczywistych. Zarówno literacki warsztat, nieposkromiona wyobraźnia i niezwykły dar do snucia opowieści absolutnie hipnotyzujących, musiały znaleźć sobie właściwą grupę entuzjastów. Nie dziwi to zbytnio, zważywszy na fakt, jak McCammon wszystkie elementy swego talentu łączy; jego powieści to fantastyczny popis najlepszych gawęd; zachwycających płynnością języka, niezwykłością przedstawianych obrazów, sugestywnością i nastrojowością. Sięgać po wszystkie te tytuły, to jak wchodzić do świata fantazji – co wcale zresztą przesadą nie jest, ponieważ ,,Królowa Bedlam’’ takim światem fantazji rzeczywiście była. I niekoniecznie przez wzgląd na samą fabułę czy pęd akcji (chociaż uczciwie przyznać muszę, że te także stanowiły szalenie atrakcyjny kąsek), lecz wobec drobiazgowości i jednoznaczności roztaczanych wizji. Słowa McCammona posiadają bowiem ożywczą moc, przed oczami czytelnika układają się w barwny fresk; fresk autentyczny, nasycony feerią kolorów, zapachów i emocji, których doświadczać można za sprawą kilku pieczołowicie utkanych zdań. Jestem zachwycona tą zdolnością, scenami przewijającymi się w ‘Królowej’ zwłaszcza - tu wszystko, począwszy od przypadkowych rekwizytów, skończywszy zaś na malowniczej scenerii, ma niebagatelne znaczenie.
Historyczny kryminał? Owszem, ale nie tylko. Umiejscowienie skomplikowanej intrygi na bogatym tle dziejowym to strzał w dziesiątkę. Powieść obejmuje całe mnóstwo faktów oraz detali skrzętnie ukrytych pod płaszczykiem wciągającego czytadła; jest również ukłonem w stronę najznamienitszych przygodowo - sensacyjnych bajań. Miks Sherlocka Holmesa, szczypta grozy wyjęta z szeptanych podań o legendarnym Kubie Rozpruwaczu, garść suspensu, odrobina napięcia, krztyna gorączkowej niecierpliwości… Robert McCammon za pomocą wielu środków stworzył gatunkowe dziełko o nadzwyczaj wyrazistym smaku.
Nie mogłoby się to z pewnością udać, gdyby nie ów rozmach i odrobina zdrowego rozsądku - talent pisarski to jedno, zmysł i wyczucie, drugie. Pierwszy rzut oka pozwala bowiem przypuszczać, że podobne nagromadzenie różnorakich elementów czynić może z książki pewnego rodzaju hybrydę, uwięzioną pomiędzy okowami zależności. Tutaj autor zachował zasadniczy umiar. Klamrą zgrabnie spinającą całość okazał się wątek Matthew Corbetta, debiutującego prawnika, który staje w szranki z nie tyle groźnymi przestępcami, co z demonami z własnej przeszłości. Osobiste motywacje pchają go do podjęcia zdecydowanych działań, a obserwacja odważnych, niekiedy wręcz brawurowych poczynań Matthew, jest dla czytelnika doskonałym pretekstem do większego zaangażowania w fabułę. Nie stanowi to zresztą szczególnego kłopotu, biorąc pod uwagę kreację bohatera; jego perypetie, wewnętrzne rozterki, refleksje, przemiana zachodząca na wskutek przeróżnych doświadczeń i bodźców, buduje osobną narrację, stanowiąc ostateczne dopełnienie ,,Królowej Bedlam’’.
Jest rok 1702, Nowy Jork ogarnia mrok i fala napływających emigrantów. Miasto stoi u progu przełomowych zmian, choć to nie one są dla jego mieszkańców wówczas najważniejsze; po brudnych uliczkach prężnie rozwijającej się aglomeracji grasuje nieuchwytny morderca. Okrzyknięty przez gazety mianem Maskera, dokonuje zbrodni na znanych i ogólnie szanowanych osobistościach,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Gdy Alfred Hitchcock w 1959 roku zakupuje prawa do ekranizacji powieści Roberta Blocha, środowisko filmowe przeżywa, delikatnie ujmując, wstrząs. I nie ze względu na sam fakt nabycia, o nie; tak odważne, wręcz bezkompromisowe podejście pasuje do działań Hitchcocka doskonale; znany z szeregu głośnych produkcji, odpowiedzialny za sukces wielu z nich, ceniony za talent, zmysł obserwacji i wyczucie, ‘Hitch’ lubił zaskakiwać, eksperymentować, wzbudzać emocje; sięgać po to, co nowe, inne, elektryzujące.
Nie dziwi więc szczególnie, że kiedy broszurowe wydanie książki Blocha wpada mu w ręce, decyduje się przenieść jej fabułę na wielkie ekrany. Decyzja zapada szybko, choć jest bardzo wyważona - Hitchcock wie, że historia mordercy zamieszkującego głęboką prowincję, będzie więcej niż szokująca; pruderyjne lata 50 i 60. XX wieku to nadal lata, gdzie tematy tabu miały się całkiem dobrze, a wieści o szokujących zbrodniach należało zaliczać do - jak powiedziałby przeciętny członek zdrowego społeczeństwa - ‘rzeczy absolutnie nie do pomyślenia’.
I tak właśnie zaczyna się komiks duetu Schechter & Powell. ,,Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?’’ to projekt podejmujący na nowo historię antybohatera ówczesnych zdarzeń. Tytułowy Gein – postać rzeczywista, pierwowzór literackiego Normana Batesa – została zaadaptowana, tym razem, do wersji rysunkowej. Posunięcie o tyle nietypowe, co zaskakująco udane; już od pierwszych stron czuć bowiem, że scenariusz przygotowany przez dwójkę artystów, jest w samej swojej idei strzałem w dziesiątkę: Harold Schechter i Eric Powell stworzyli pozycję fantastycznie wyważoną - coś pomiędzy trzymającą w napięciu powieścią, a lekko fabularyzowanym reportażem, o wyjątkowo dobitnym
wydźwięku.
Taka dwoistość gatunkowa nie przeszkadza mi zupełnie, wręcz przeciwnie; uważam, że obie części wspaniale się uzupełniają. Zadbano o właściwy odbiór ogółu, więc ,,Słyszeliście, co…’’ nie będzie wcale - jak można słusznie zakładać - kolejną wariacją opartą o kanwę fantastycznych plotek i domniemywań.
Autorzy w zasadzie stronią od podobnych środków. Brak tutaj konfabulacji, uciekania się do schematów, ogranych rozwiązań, taniej sensacji, czy epatowania nadmierną brutalnością. Owszem, historia z oczywistych względów jest porażająca, lecz nie tylko w sensie dosłownym; samo zaplecze dokonywanych przez Eda Geina czynów, zostało odpowiednio nakreślone. Schechter w duecie z Powellem, podobnie zresztą jak Bloch i Hitchcock kiedyś, odwołują się do początków, do czynników mający wpływ pośredni i bezpośredni na osobowość, do genezy powstania jednostki silnie zepsutej i zdeprawowanej, wreszcie zaś – do skłonności, których… Oszukać się nie da.
Wspomniałam jednak, że ,,Słyszeliście, co…’’ czyta się niczym powieść, i to prawda. Całość jest świetnie skomponowanym splotem wydarzeń, gęstym od suspensu, ciężkiego klimatu, dusznej atmosfery. Mimo, że historia została przez popkulturę ‘przemielona’ naście (o ile nie kilkadziesiąt!) razy, tak w wersji komiksowej nadal potrafi bardzo mocno zaskoczyć i trzymać w napięciu. Rysunki Erica Powella idealnie uzupełniają całość. Gruba kreska, styl nawiązujący do klasycznych grafik z okresu lat 60., plansze utrzymane w monochromatycznej kolorystyce, czerń i biel wybijająca się na pierwszy plan, gra światłocienia, genialne odwzorowanie mimiki twarzy bohaterów, ich emocji oraz uczuć – mogę tak wymieniać, wymieniać i wymieniać… Ogół po prostu oszałamia!
Gdy Alfred Hitchcock w 1959 roku zakupuje prawa do ekranizacji powieści Roberta Blocha, środowisko filmowe przeżywa, delikatnie ujmując, wstrząs. I nie ze względu na sam fakt nabycia, o nie; tak odważne, wręcz bezkompromisowe podejście pasuje do działań Hitchcocka doskonale; znany z szeregu głośnych produkcji, odpowiedzialny za sukces wielu z nich, ceniony za talent, zmysł...
więcej mniej Pokaż mimo to
Martę Dzido zapakowałam do torebki nieuważnie, w pośpiechu i bez chwili zastanowienia. Mała książeczka, trochę nijaka, lecz z pewnością poręczna, z różową okładką i truskawką w tytule, nadała mi się idealnie na dwie okoliczności: na wiosnę i podróż komunikacją miejską. A potem i na kawałek żyćka.
Bo to, co początkowo wyglądało na przyjemne, niezobowiązujące czytadło, w rzeczywistości z owym niewiele miało wspólnego. Zwięzła, dobitna i mocno skondensowana proza Dzido uderzyła we mnie gwałtownie, a warto tutaj rzec, że zbiór tych kilkunastu tekstów wcale nie zapowiadał się aż tak intrygująco. Wręcz przeciwnie - ,,Sezon na truskawki’’ przywodził na myśl nieco naiwne i nieco przerysowane opowiastki o współczesnym feminizmie; o kobietach - bohaterkach, pięknych i nieustraszonych; o potomkiniach uciśnionych babek i matek, które wreszcie pozyskują prawa do decydowania o sobie; o podążaniu swoją ścieżką; byciu panią własnego losu, silną i niezależną; przepełnione patosem, pretensjonalnością i nadęciem. Nic bardziej mylnego.
Autorka owszem - porusza zbliżone tematy, charakterystyczne motywy, pokrewne zagadnienia – jednak czyni to w zaskakująco naturalny sposób. To historie proste, nieskomplikowane, oparte na ogólnych doświadczeniach i przeżyciach; bliskie, tożsame, pozbawione zbędnego moralizatorstwa, przekłamywania rzeczywistości, forsowania własnych przekonań; podjęte na nowo, ze zrozumieniem, sporą dozą empatii oraz czułości; bogate w oniryzm języka, celność spostrzeżeń, trafność nazywania tego, co nienazwane. Dużo w tym pisarstwie świeżości, lekkości, ale i pewnego rodzaju uniwersalności; Dzido sięga po opowieści setek kobiet tworząc z nich niezwykłą mozaikę refleksji – refleksji, które w ,,Sezonie na truskawki’’ wybrzmiewają po dwakroć; które otwierają głowę, zmuszają do zastanowienia, głębszej analizy, wreszcie zaś… Po prostu poruszają.
Martę Dzido zapakowałam do torebki nieuważnie, w pośpiechu i bez chwili zastanowienia. Mała książeczka, trochę nijaka, lecz z pewnością poręczna, z różową okładką i truskawką w tytule, nadała mi się idealnie na dwie okoliczności: na wiosnę i podróż komunikacją miejską. A potem i na kawałek żyćka.
Bo to, co początkowo wyglądało na przyjemne, niezobowiązujące czytadło, w...
,,Ciemności panujące w szafie miały barwę skrzepniętej krwi. Wrzuciły mnie do środka i zamknęły drzwi na klucz. Oddychałam ciężko przez nos, próbując rozpaczliwie zachować spokój.’’
💀 Tak zaczyna się jedna z najprzyjemniejszych uczt literackich, z jaką dane było mi obcować. I wcale nie przesadzam, gdy piszę te słowa. Flawia de Luce – rezolutna jedenastolatka – w moment zaskarbiła sobie moją sympatię. Jej fascynacja chemią (i truciznami), żywe (nieco mordercze) zapędy, niesłabnąca ciekawość świata (i wszystkiego, co związane ze śmiercią), (wisielcze) poczucie humoru, oraz lekko pesymistyczne usposobienie, to w istocie – absolutnie pyszne zestawienie cech; przepadam za bohaterkami wykreowanymi w kontrze do ogólnie przyjętych ram. A trzeba podkreślić jasno – Flawia wszelkim ramom, schematom, formom, się wymyka. Bardzo zwinnie zresztą, bo choć jej postać, zbudowana na zasadzie kontrastów, mogłaby trącać o sztampę, wcale tego nie robi. Alan Bradley szkicuje charakter wyjątkowy, którego największy urok tkwi w geniuszu własnej nieprzewidywalności: trudno bowiem orzec kiedy i jak, Panna de Luce nas zaskoczy. Uwikłana w kryminalne sprawki, wplątana w tajemniczą intrygę, podążająca tropem zbrodni i sekretów z przeszłości, przedstawia nad wyraz powabny obraz; jej spryt, brawura i odwaga z pewnością znajdą klucz do serca niejednego czytelnika.
💀 Podobnie jak sama fabuła. Bradley to tkacz opowieści gęstej, trochę mrocznej, lecz przy tym maksymalnie przyjemnej. Połączenie sielskiego nastroju Bishop’s Lacey wraz z akcją osnutą wokół zagadkowego zgonu przejezdnego turysty, okazuje się trafionym posunięciem. Motyw sennej wioseczki i wstrząsającej zbrodni to prawdziwy wabik dla miłośnika wszelkich opowieści z dreszczykiem. Autor doskonale rozumie entuzjazm żywiony wobec tak osobliwych historii, więc dba o odpowiednie natężenie emocji. Oprócz napięcia, nutki suspensu, odrobiny sensacji, całość ubiera w… Nieco żartobliwą kreację; kapka absurdu, sporo ciętego humoru, mnóstwo ironii oraz groteski, czynią z przygód Flawii dziełko całkowicie zajmujące i komfortowe!
,,Ciemności panujące w szafie miały barwę skrzepniętej krwi. Wrzuciły mnie do środka i zamknęły drzwi na klucz. Oddychałam ciężko przez nos, próbując rozpaczliwie zachować spokój.’’
💀 Tak zaczyna się jedna z najprzyjemniejszych uczt literackich, z jaką dane było mi obcować. I wcale nie przesadzam, gdy piszę te słowa. Flawia de Luce – rezolutna jedenastolatka – w moment...
Zastanawialiście się kiedyś, co kryje głowa Sherlocka Holmesa? Jakie fantastyczne procesy zachodzą w jego umyśle? Co chowają przepastne zakamarki? O czym myśli najsłynniejszy detektyw świata, gdy wpada na trop zbrodni?
Odpowiedź na szereg powyższych pytań nie może być ani prosta, ani oczywista. Wiadomo bowiem, że wykreowana przez Arthura Conan Doyle’a postać nie jest postacią czarno – białą i gromadzi w sobie zbiór cech tyleż fascynujących, co i niejednoznacznych; zaś sposób rozumowania, którym ona sama podąża, stanowi arcymistrzowski popis sztuki dedukcji.
Próba przeanalizowania ciągu myślowego nie należy więc do łatwych zadań, ale duet artystów – scenarzysta Cyryl Lieron oraz rysownik Benoit Dahan – poradzili sobie z tą zagwozdką wyśmienicie. Nie przesadzam.
,,W głowie Sherlocka Holmesa: Sprawa skandalicznego biletu’’ to mini dziełko zachwycające pod każdym możliwym względem. Pióro Lierona wraz z pędzlem Dahana maluje wizję barwną, dynamiczną, wręcz śmiałą; mocno osadzoną w klimacie, doskonale korespondującą z powieściowym pierwowzorem, opartą o kanwę przemyślanej intrygi kryminalnej. Wykorzystane przez twórców elementy, ich nagromadzenie, odpowiednie zgranie i dopasowanie, składają się na ściśle skondensowaną całość - Lieron kreuje zawiłą fabułkę, podszytą odpowiednią dozą tajemnicy i suspensu, a Dahan idealnie ją uzupełnia. Plansze odzwierciedlają wiktoriański nastrój, kolorystka współgra z otoczeniem, a detale zachwycają szczegółowością. To, co nie zostało powiedziane, zostało zilustrowane i uważny czytelnik z pewnością wyłapie ów ciekawe zależności.
,,Sprawa skandalicznego biletu’’, choć jest ledwie zapowiedzią prawdziwej przygody, już teraz broni się na wielu płaszczyznach. Warstwa graficzna cieszy oko, scenariusz pobudza wyobraźnię, pomysł intryguje; ciężko, doprawdy ciężko, przejść obojętnie obok pomysłu i realizacji autorskiego projektu dwóch rzemieślników.
Zastanawialiście się kiedyś, co kryje głowa Sherlocka Holmesa? Jakie fantastyczne procesy zachodzą w jego umyśle? Co chowają przepastne zakamarki? O czym myśli najsłynniejszy detektyw świata, gdy wpada na trop zbrodni?
Odpowiedź na szereg powyższych pytań nie może być ani prosta, ani oczywista. Wiadomo bowiem, że wykreowana przez Arthura Conan Doyle’a postać nie jest...
Pisać o powieści Therese Bohman jako o powieści kobiecej, powieści feministycznej, to trochę tak, jakby na siłę ją upraszczać i wtłaczać w konkretne ramy. A ta historia – historia młodej dziewczyny zakochującej się w żonatym mężczyźnie – pod płaszczykiem pozorności, miałkości, banalności, naiwności i taniej romantyczności, kryje znacznie więcej; coś wykraczające poza nawias oczekiwań, z góry przyjętych założeń; coś trudnego do oczywistego zdefiniowania, lecz jednocześnie coś, z czego można czerpać pełnymi garściami.
Bohman w swojej prozie i refleksjach, które zmyślnie przemyca za sprawą ciekawie skonstruowanego mini dramatu, wyrywa się formie, przekracza granice, dotyka zagadnień bliskich, tożsamych, niełatwych, nietypowych. Wciąga czytelnika w kameralną, odrobinę intymną narrację bezimiennej bohaterki, kreśląc sugestywny obraz życia uwarunkowanego poprzez pochodzenie, wykształcenie, pozycję materialną i status społeczny; na czynniki pierwsze rozkłada naturę wykreowanej postaci, wyraziście uwypuklając jej złożoność oraz odrębność; szkicuje portret kobiety współczesnej, uwikłanej w najrozmaitsze zależności i dylematy, zmagającej się nie tylko z samą sobą, ale także z tym, czemu ciężko się przeciwstawić.
Świetna, wycelowana w samo sedno proza!
Pisać o powieści Therese Bohman jako o powieści kobiecej, powieści feministycznej, to trochę tak, jakby na siłę ją upraszczać i wtłaczać w konkretne ramy. A ta historia – historia młodej dziewczyny zakochującej się w żonatym mężczyźnie – pod płaszczykiem pozorności, miałkości, banalności, naiwności i taniej romantyczności, kryje znacznie więcej; coś wykraczające poza nawias...
więcej mniej Pokaż mimo to
Książka, która tak mocno mnie dotknęła, była piękna. Dzika i nieokiełznana. Była szaleństwem, była zapachem, dotykiem, zmysłem. Była słowem.
Słowa są mną, ja jestem słowami; pojedynczymi wersetami, samotnymi akapitami, urwanymi zdaniami; strumieniem świadomości przelewającym się przeze mnie, przez mój umysł - z lekka odurzony, otępiały, jakoś oderwany - od tego, co tu i teraz: co rzeczywiste, co naprawdę.
Słowa są piętnem. Czuję się z nimi zespolona. Wniknęły głęboko, zagnieździły się mocno, potem ożyły. I żywe już na zawsze pozostały.
Proza McBride totalnie mnie zagarnęła. Jej intensywność, wielowymiarowość, doświadczalność – wzbudzająca tak wiele nienazwanych uczuć i emocji - trafiła prosto we mnie.
Wspaniała literatura.
Książka, która tak mocno mnie dotknęła, była piękna. Dzika i nieokiełznana. Była szaleństwem, była zapachem, dotykiem, zmysłem. Była słowem.
Słowa są mną, ja jestem słowami; pojedynczymi wersetami, samotnymi akapitami, urwanymi zdaniami; strumieniem świadomości przelewającym się przeze mnie, przez mój umysł - z lekka odurzony, otępiały, jakoś oderwany - od tego, co tu i...
Niepisane postanowienie, które powzięłam gdzieś w dalekiej przeszłości, kazało mi sięgać po kolejne tomy trylogii ,,Millenium’’ nieregularnie. Wynikało to głównie z zachwytu wobec twórczości Stiega Larssona. Przygody Lisabeth Salander – skazanej na społeczny ostracyzm introwertyczki, wciągniętej w bezwzględną machinę szwedzkiej biurokracji – charakteryzowały się nie tylko przyjemnym, sensacyjnym wydźwiękiem, ale czymś znacznie ważniejszym. Pod płaszczykiem wartkiej, pozornie jednoznacznej fabułki, Larsson przemycił prawdziwą wartość tej historii; wartość ukrytą pomiędzy wierszami, alegoryczną, nieco aluzyjną, lecz jak najbardziej dobitną w swym przekazie.
Z perspektywy czasu, a zarazem całkiem świeżo po przeczytaniu części zamykającej cykl, jestem skłonna przychylić się do wszelkich twierdzeń traktujących o wyjątkowości tegoż dziełka. ,,Millenium’’ wyrwało się stereotypom, wykroczyło poza ogólnie przyjęte ramy i odważnie stanęło w kontrze do wszystkiego, co dotąd określało pojęcie ‘’współczesnego kryminału’’. Prostota pióra Stiega Larssona, jego zdolność kreacji bohaterów rzeczywistych, umiejętność malowania fenomenalnego tła obyczajowego, budowania napięcia sięgającego niemalże zenitu, kreślenia intrygi tak poplątanej, że aż wybitnej w swej nietuzinkowości… Naprawdę zachwycają. I to na tych wszystkich płaszczyznach, równomiernie.
Niepisane postanowienie, które powzięłam gdzieś w dalekiej przeszłości, kazało mi sięgać po kolejne tomy trylogii ,,Millenium’’ nieregularnie. Wynikało to głównie z zachwytu wobec twórczości Stiega Larssona. Przygody Lisabeth Salander – skazanej na społeczny ostracyzm introwertyczki, wciągniętej w bezwzględną machinę szwedzkiej biurokracji – charakteryzowały się nie tylko...
więcej mniej Pokaż mimo to
W ferworze przedświątecznych zajęć trudno znaleźć czas dla bardziej wymagających powieści, więc antologia od wydawnictwa Zysk nie tylko doskonale wpisze się w bożonarodzeniowy klimat, ale będzie równie udanym remedium na brak wolnych chwil.
Przedstawione opowiadania, choć mogą nieco przerażać swą obszernością, w istocie większego wyzwania stanowić nie będą; przeciwnie, to teksty pozornie wymagające uwagi oraz skupienia, w rzeczywistości zaś... Przystępne, angażujące, ultra komfortowe i maksymalnie odprężające!
Perełki gatunku, prezentujące wachlarz przeciekawych motywów literackich, ubranych w niepodrabialny styl, kunszt i elegancję. Od większości z nich trudno się oderwać, bo czarują fantastycznym nastrojem, gęstym suspensem, groteską, dowcipem, sugestywnością kreowanych wizji.
Dla zapracowanego mola książkowego lektura idealna - satysfakcjonująca, lecz przy tym także lekka i przyjemna w odbiorze.
W ferworze przedświątecznych zajęć trudno znaleźć czas dla bardziej wymagających powieści, więc antologia od wydawnictwa Zysk nie tylko doskonale wpisze się w bożonarodzeniowy klimat, ale będzie równie udanym remedium na brak wolnych chwil.
Przedstawione opowiadania, choć mogą nieco przerażać swą obszernością, w istocie większego wyzwania stanowić nie będą; przeciwnie, to...
Żelazna logika oraz nieustępliwość zgłębiania najbardziej skomplikowanych zagadek kryminalnych, to dwa aspekty, które w naturalny sposób kojarzą mi się z powieściami Agathy Christie. Fabuły jej książek, oparte o sieci intryg, gmatwaninę kłamstw i zbrodnicze występki, są majstersztykiem samym w sobie. Z prozy Christie bije nie tylko staromodna elegancja czy subtelna prostota, ale także konsekwencja w dążeniu do demaskowania mrocznych tajemnic; nikt inny nie potrafi przedstawiać kulis la criminalité tak jednoznacznie i przejrzyście.
Sięgając po ,,Śmierć nadchodzi jesienią’’ – antologię wybranych opowiadań Królowej Kryminału – nie spodziewałam się zupełnie, że w moje ręce trafi coś zgoła odmiennego; że zamiast racjonalnego rozumowania, pragmatyzmu i dogłębnej analizy, dostanę ich żywe przeciwieństwo; że wszystko to, co ściśle powiązane ze zdroworozsądkowym podejściem wobec namacalności żywota doczesnego, pójdzie w odstawkę, prym zaś wieść będzie spirytualizm, okultyzm, jasnowidztwo i pozazmysłowe postrzeganie rzeczywistości.
Wszystkie utwory zamieszczone w tym pozornie - niepozornym zbiorku, prezentują bowiem bogaty wachlarz motywów zaczerpniętych z klasycznej literatury grozy. Opuszczone domostwa, nawiedzone dwory, starodawne przesądy, legendy, bajania, duchy… Nagromadzenie nadnaturalnych środków może oszołomić, jednak z pewnością - nie przytłoczyć. Christie, choć ochoczo romansuje z gatunkiem, to jednocześnie nie daje mu się zdominować; nadal udanie wykorzystuje własne doświadczenia pisarskie oraz nietuzinkowość fabularnych zagrań - prócz bazowania na makabresce, niesamowitościach i strasznościach, doskonale radzi sobie z zachowaniem odpowiedniej dozy autentyzmu. Owe historie doskonale wpisują się w nurt opowieści z dreszczykiem, lecz są także wspaniałym popisem budowania suspensu oraz tworzenia gęstej atmosfery.
Wielką przyjemność sprawia czytelnikowi obcowanie z lekturą tak szalenie obrazową, nastrojową i klimatyczną. Niezwykłość przedstawianych zdarzeń w istocie pobudza; pióro Agathy kreśli wizje śmiałe, odważne, ale przy tym malownicze – wyobraźnia pracuje, podniecenie rośnie, serce wybija coraz szybszy rytm…
Jest wyśmienicie!
Żelazna logika oraz nieustępliwość zgłębiania najbardziej skomplikowanych zagadek kryminalnych, to dwa aspekty, które w naturalny sposób kojarzą mi się z powieściami Agathy Christie. Fabuły jej książek, oparte o sieci intryg, gmatwaninę kłamstw i zbrodnicze występki, są majstersztykiem samym w sobie. Z prozy Christie bije nie tylko staromodna elegancja czy subtelna...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czuł się samotny i odrzucony. Miał tylko kilka lat, a wiedział już, że jest inny. Że odstaje od reszty, że nigdzie nie pasuje, nawet do swojej własnej rodziny. Był z tego powodu smutny, zresztą to całkiem zrozumiałe.
Posiadał problemy, które dostrzegał i których – o to zazwyczaj dbała matka – musiał być w pełni świadom. Narastało w nim więc poczucie krzywdy. Z tej krzywdy zrodziło się niezrozumienie, często zastanawiał się dlaczego on? Dlaczego w taki sposób? Po tych rozmyślaniach przychodziła złość i z trudem hamowana agresja, próbująca znaleźć jakieś ujście i to ujście, zazwyczaj znajdująca. W przeróżnej postaci. Czasem moczył się do łóżka, czasem coś podpalał, czasem niszczył; ranił, krzywdził, wdawał się w bójki.
Gdy dojrzał, starał się przypodobać wszystkim dookoła. Gdzieś wpasować. Być zwykłym facetem, robić swoje. Nie wychylać się.
To ostatnie akurat się udało. Na pewnym etapie życia nawet nieźle. Był w końcu zabójcą i nikt nie podejrzewał, że on – ten niepozorny mężczyzna, przeciętny trzydziestolatek z przedmieścia - odpowiada za 49 morderstw młodych kobiet.
49.
Może trochę więcej, niż te 49...
****
Ciało szesnastoletniej Wendy Coffield dryfowało swobodnie przy mieliźnie ujścia rzeki Green. Nietrudno było je dostrzec; niczym nieosłonięte i w żaden sposób nieskrępowane, unosiło się delikatnie na tafli wody w słoneczny dzień. Dwójka chłopców, która wybrała się tego popołudnia w okolice strumienia, ujrzała je natychmiast - obraz był na tyle szokujący i nieoczekiwany, że w jednej chwili przykuł ich uwagę.
Matka Wendy spodziewała się tragicznych wiadomości - jej córka pomimo młodego wieku oraz bagażu ciężkich doświadczeń, została poniekąd zmuszona do wybrania specyficznej ścieżki ‘zawodowej’; wychowana przez samotnego rodzica, z trudnymi warunkami materialno – bytowymi, nie miała lepszego pomysłu na rozstrzygnięcie swojej skomplikowanej sytuacji, a zarobek ‘na trasie’ wydawał się wówczas jedynym sensownym rozwiązaniem. Przynajmniej dla Wendy, bo Virginia nie aprobowała decyzji córki; niejednokrotnie próbowała ją odwieść nie tyle od niemoralnego - co po prostu niebezpiecznego - zajęcia.
****
Cztery tygodnie później, 12 sierpnia 1982 roku, natrafiono na kolejne szczątki. One także zostały porzucone w czeluściach Green River. Ten pozorny zbieg okoliczności w istocie wydawał się przypadkiem; budził niepokój, choć równocześnie nadzieję – obie śmierci należało uznać za zagadkowe, lecz być może niepowiązane. Czasem zdarza się, że po latach względnego spokoju dochodzi do mniejszych bądź większych tragedii, nawet na przestrzeni bardzo krótkiego czasu i nawet - w mieścinach takich jak te.
Wtedy jeszcze nikt, a już zwłaszcza David Reichter - młody detektyw, któremu przydzielono obie sprawy - nie przeczuwał co przyniesie przyszłość. Śmierć Wendy Coffield i Debry Lynn Bonner (drugiej zamordowanej) miała dopiero zapoczątkować serię makabrycznych odkryć na terenie hrabstwa King. Tak się zresztą stało.
Kiedy 15 sierpnia znaleziono zwłoki trzeciej oraz czwartej ofiary, wszyscy zostali pozbawieni wszelkich wątpliwości – wokół Green River grasował groźny morderca, jego działania zaś nie były losowym scenariuszem przyczynowo – skutkowym, a prawdziwie dopracowanym modus operandi.
****
Jeszcze tego samego dnia odkryto piąte ciało.
****
Sprawy Green River Killer pozostały nierozwiązane przez dwadzieścia (!) lat. W tym czasie prawie setka śledczych pracowała w pocie czoła nad pozyskaniem choćby najdrobniejszych tropów mogących doprowadzić do zdemaskowania nieuchwytnego mordercy. To było ciężkie, niesamowicie żmudne, a przede wszystkim wyczerpujące dochodzenie, okupione trudem i przeciwnościami; obarczone przytłaczającym ładunkiem emocjonalnym, niejednokrotnie niemożliwością uniesienia jego ciężaru, próbą zrozumienia nowej, makabrycznej rzeczywistości, którą sprawca – latem 1982 roku - roztoczył nad hrabstwem King.
I Ann Rule zdaje się ów dwoistość doskonale rozumieć.
Piszę ‘dwoistość’ z pełnym rozmysłem, bo jej książka jest czymś bardzo złożonym. Z jednej strony – genialnym reportażem, ‘kompendium wiedzy’ na temat działań Gary’ego Leona Ridgawaya oraz śledztwa prowadzonego wokół jego osoby, z drugiej zaś – opowieścią o ludziach dotkniętych konsekwencjami bezwzględnych czynów człowieka zdecydowanego, by zabijać.
W ,,Mordercy znad Green River” oba te aspekty czynnie się przenikają, są swym naturalnym i oczywistym uzupełnieniem, a Rule nie waha się obok typowo faktograficznej odsłony, postawić jej przeciwności; dla kontrastu wzbogaca część tej historii o niemożliwy do pominięcia osobisty wydźwięk, jednak robi to na tyle udanie – z empatią, delikatnością i zrozumieniem – że całość nabiera wyjątkowego, choć niekiedy niezwykle intymnego charakteru. Przejawia się to szczególnie mocno we wspomnieniach rodzin ofiar, którym autorka daje zarówno prawo głosu, jak i przestrzeń do snucia własnych refleksji i głównie one - fragmenty wypowiadane ustami poszkodowanych - są najbardziej wstrząsające.
Ann Rule skupia się również na nakreśleniu odpowiedniego kontekstu.
Na tle społeczno – obyczajowym osadza wydarzenia rozgrywające się w latach 80. i stara się w możliwe przystępny sposób przybliżyć je swojemu czytelnikowi; wyjaśnia ówcześnie panujące nastroje, znaczenie wybranych zagadnień wobec kwitnącej kultury gwałtu, przemocy i prześladowań młodych kobiet; objaśnia konsekwencje bierności i ignorancji zachowań podwyższonego ryzyka, podkreśla wagę problemów bezpośrednio z nich wynikających; szkicuje pejzaż środowiska przygniecionego traumą seryjnych morderstw.
Dzięki temu zabiegowi - nienachalnemu przedstawieniu wszystkich zależności składających się na całościowy obraz spraw ZGR - książka Rule może z powodzeniem pretendować do miana wielowymiarowej; przedstawia ona bowiem szerokie, choć zdecydowanie niejednoznaczne ujęcie tematu, jego indywidualną perspektywę oraz skomplikowaną złożoność, która tak uwypuklona – będzie kompletną i w pełni zrozumiałą.
I o ile pierwszą wydaną w Polsce książkę Ann Rule (,,Ted Bundy: Morderca obok mnie”) czyta się niczym pełnokrwistą powieść przepełnioną wieloma intensywnymi wrażeniami i trudnym do zniesienia napięciem, o tyle ten tytuł zdecydowanie nie będzie tak przystępny w swym odbiorze.
Z oczywistych względów nie uznaję tego za zarzut – w końcu Rule w ‘Mordercy’ dała popis wspaniałego, rozległego i rzetelnie poprowadzonego dziennikarskiego śledztwa, któremu poświęciła maksimum uwagi – lecz należy jasno zasygnalizować: to lektura nieco bardziej wymagająca.
Owszem, w charakterystyczny dla autorki sposób angażująca, pochłaniająca, niekiedy wręcz – co nie do końca tutaj może pasować – hipnotyzująca, ale przy tym szalenie przytłaczjąca emocjonalnie. Kronika dokonań Ridgaweya przyprawia o dreszcze; niełatwo nabrać dystansu i chłodnego podejścia wobec ilości takiego okrucieństwa i takiej deprawacji; trudno przejść obojętnie obok opisów morderstw zestawionych w kontrze z poruszającymi wspomnieniami rodzin; ciężko nie zmuszać się do przygnębiających refleksji, wysuwania przykrych wniosków.
Jednak warto. Rule bowiem popełniła dzieło kompletne, które jest nie tylko kroniką zbrodniczych dokonań człowieka okrzykniętego mianem ‘najokrutniejszego zabójcy Stanów Zjednoczonych ', ale także hołdem złożonym ofiarom; świadectwem ku pamięci, migawką wspomnień dokumentujących ich boleśnie krótkie życia; próbą udowodnienia, że te młode kobiety – były czymś więcej niż jedynie numerem w krwawej serii Gary’ego Ridgewaya.
Czuł się samotny i odrzucony. Miał tylko kilka lat, a wiedział już, że jest inny. Że odstaje od reszty, że nigdzie nie pasuje, nawet do swojej własnej rodziny. Był z tego powodu smutny, zresztą to całkiem zrozumiałe.
Posiadał problemy, które dostrzegał i których – o to zazwyczaj dbała matka – musiał być w pełni świadom. Narastało w nim więc poczucie krzywdy. Z tej krzywdy...
Zawsze myślałam, że to Stephen King potrafi najpiękniej zaklinać dziecięcą rzeczywistość - pisać o przygodach małych chłopców, o kolorowych migawkach ich życia, o tej ulotnej, przemijalnej codzienności, która na pierwszy rzut oka byle jaka, może kryć w istocie krztynę prawdziwej magii – pisać tak, by porwać i absolutnie oczarować swego czytelnika.
Wtedy jednak nie miałam jeszcze pojęcia o istnieniu Roberta McCammona, a tym bardziej o jego powieściach. Nie przeczuwałam zupełnie, że gdzieś tam daleko w przyszłości, czeka na mnie niezwykła historia; podróż wspaniała, niesamowita, przywodząca na myśl beztroskie chwile radosnego pacholęctwa; czasy słodkie i jedyne, kojarzące się jednoznacznie z momentami błogiej szczęśliwości; czasy będące dzisiaj tylko uroczym wspomnieniem – trochę niby jawą, trochę niby snem – malującym się żywo w odmętach pamięci.
****
Jest XX wiek, lata 60. Cory Mackenson ma prawie dwanaście lat, mieszka w niewielkim miasteczku w Alabamie i jego jedynymi poważnymi zmartwieniami są wszystkie te błahostki, które dręczą każdego dzieciaka w podobnym okresie dorastania. Cory jednak lubi bardzo swoje zwyczajnie – niezwyczajne życie, jeszcze bardziej zaś Zephyr, gdzie mieszka wraz z rodziną; ta urocza mieścina przywodzi mu na myśl niemalże niebo; miejsce będące prawdziwą oazą spokoju oraz bezpieczeństwa. Niestety, jego postrzeganie rzeczywistości zmienia się diametralnie, kiedy pewnego wiosennego poranka zostaje świadkiem makabryczniej zbrodni; na własne oczy widzi jak do jeziora wpada rozpędzony samochód z przeraźliwie okaleczonym ciałem niezidentyfikowanego mężczyzny. To wydarzenie nim wstrząsa, bo nie tylko dostrzega rysę na nieskazitelnym obrazku iluzorycznej sielskości, ale również rozumie, że ciemność może nawiedzać także Zephyr. Odkrycie oczywiście, jest dla małego Mackensona szokujące, lecz jednocześnie pobudzające – w końcu zło należy zwalczać, więc on zrobi wszystko, by wytropić tajemniczego osobnika odpowiedzialnego za popełnioną zbrodnię.
***
Jakże intrygująco i ciekawie brzmi fabułka utkana przez Roberta McCammona, nieprawdaż?
A i owszem, ale niech ów opis Was nie zwiedzie, bo to, co powyżej widzicie jest jedynie fasadą pozorności osadzonej na kanwie emocjonujących wydarzeń oraz kryminalnej zagadki. W rzeczywistości natomiast, ,,Magiczne lata” będą historią nie tyle zadzierzgniętą wokół sensacyjnych zdarzeń, co po prostu… opowieścią traktującą o czarującym okresie dzieciństwa. W tym momencie szalenie spłycam - nie jestem bowiem w stanie oddać w pełni wielkości i prawdziwości wykreowanego przez autora świata cudów; świata pełnego, absolutnego, fantastycznego, choć nadal – każdemu z nas bliskiego, tak dobrze znanego; jednak czy muszę to robić? Nie będę stawać w szranki z samym McCammonem - na tym polu rzecz jasna nie mam żadnych szans - jednak nic nie stoi na przeszkodzie, aby zachęcić Was do sięgnięcia, do przekonania się o jego niezwykłym talencie malowania słowem.
Tak, ‘malowanie’, bądź też ‘czarowanie' to niezłe określenie, ponieważ proza autora naprawdę nasuwa na myśl skojarzenie barwnych fresków; mozaikę utkaną z prostych, niekiedy można rzec banalnych zdań, przetkanych nutą poetyzmu i hipnotycznej urokliwości. Chyba nikt jak on, w tak dwojaki sposób – dosadny, jednocześnie czuły i delikatny – nie potrafi ująć istoty określonych spraw oraz doczesnych pragnień. Przebija w tym pisarstwie więc całe mnóstwo niezwykłych cech, a ilość epitetów, jakim można by obłożyć ,,Magiczne lata”, przyprawi niejednego o zawrót głowy.
I wcale to nie dziwi, biorąc pod uwagę mnogość wykorzystanych przez Roberta McCammona motywów oraz poruszanych kwestii; w końcu to powieść rozległa i wielowątkowa, niemożliwa do jednoznacznego sklasyfikowania gatunkowego czy tematycznego.
Powiedzieć o niej, że zachwycająca, że poruszająca, że nostalgiczna, łamiąca serce i tak piękna w swej prostocie, to mniej niż mało.
Dlatego nie powiem nic.
Nic prócz tego, że jeśli jesteście gotowi na podróż w głąb dziecięcej beztroski, magicznych wspomnień i wzruszeń… Jeśli jesteście gotowi na powrót do krainy letnich dni, wiecznej radości, młodzieńczej ekscytacji, to tak – trzymacie w ręku właściwą książkę. Czeka Was wędrówka, która przypomni o tym, dlaczego tak wspaniale jest być dzieckiem...
Zawsze myślałam, że to Stephen King potrafi najpiękniej zaklinać dziecięcą rzeczywistość - pisać o przygodach małych chłopców, o kolorowych migawkach ich życia, o tej ulotnej, przemijalnej codzienności, która na pierwszy rzut oka byle jaka, może kryć w istocie krztynę prawdziwej magii – pisać tak, by porwać i absolutnie oczarować swego czytelnika.
Wtedy jednak nie miałam...
Trudno o ,,Przypadłości’’ rozprawiać inaczej niż w samych superlatywach, i mówiąc szczerze - wcale nie odczuwam potrzeby, by zaprzeczać owym; pisarstwo Tomka Sablika zasługuje na gromki poklask, więc chciałabym, żeby każdy kto zechce sięgnąć po tę właśnie powieść, był w pełni świadom jej wyjątkowości.
Bo ,,Przypadłość”, choć pozornie wpisująca się w ramy gatunku stricte – powiedzmy - rozrywkowego, udanie przełamuje pewne ograniczenia i znacznie wykracza poza jego utarte schematy. To szalenie niejednoznaczna, oryginalna, a zarazem nastrojowa historia; pełna napięcia, tajemnic, niedomówień, jednak mimo to - mocno sfokusowana na właściwych emocjach oraz swych wyrazistych bohaterach.
Pod płaszczykiem cichej, kameralnej i nieco intymnej narracji, Tomek Sablik umieszcza prawdziwą istotę tej pozornie prostej opowieści. W oparciu o rozbudowaną warstwę psychologiczną tworzy postaci tragiczne; osadzone w byle jakiej codzienności, rzucone na pastwę losu, na pasmo traum mających początek w dalekiej przeszłości, kreśli im drogę okupioną jeszcze większym bólem; obarcza ich barki ciężarem bezwarunkowego zła, które doprowadzi je albo do ostatecznego upadku, albo przywiedzie wprost ku samym bramom piekieł; od nich samych zaś zależeć będzie jaką drogę obiorą i jak ukierunkują przeznaczenie.
Wydawałoby się, że w przypadku literatury grozy, podobny zabieg okaże się przysłowiowym ‘strzałem w kolano’; w końcu horror stoi dosadnością, brutalnością, szybką akcją i konkretnymi wrażeniami, niekoniecznie prozą powszedniości - nawet jeśli ta jest podszyta swego rodzaju dramatyzmem - ale autor udowadnia na tym polu jedno: że można.
Można na bazie analizy ludzkich zachowań, ich słabości, ułomności, na podstawie eksploracji najodleglejszych zakamarków umysłu, stworzyć historię wcale niemniej straszną niż te, które tworzyli topowi przedstawiciele gatunku. Nawet zdecydowanie bardziej przerażającą od wymyślnych, fantastycznych stworzeń czających się za drzwiami szaf, bo umiejscowioną wśród tego, co nam tak dobrze znane; pozornie zwyczajne, komfortowe, swojskie.
Tomek Sablik nie boi się zajrzeć pod fasadę iluzorycznej spokojności i nie boi się pokazać swemu czytelnikowi jej ciemnej strony. Robi to jednak w sposób zupełnie naturalny, pozbawiony taniej sensacji i zbędnej nachalności, przeciwnie. Wybrzmiewa w tych akapitach pewna subtelność, dojrzałość i trafność przedstawianych spostrzeżeń.
Jako uważny obserwator otaczającej nas rzeczywistości, potrafi odmalować ją niezwykle sugestywnie, z zachowaniem wszystkich najistotniejszych elementów, w tym także – uczuć.
,,Przypadłość’’ nie jest rollercoasterem emocjonalnym. Rozwija się stopniowo, podążając za swoim własnym rytmem, skupiona bardziej na nastroju, aniżeli ekscytującej fabule - uderza przy tym jednak celnie i dosadnie w odpowiednie struny duszy, wzbudzając w czytelniku całą gamę emocji – od poruszenia, poprzez drżenie, na zimnym lęku oblepiającym ogłupiały umysł, skończywszy.
Trudno o ,,Przypadłości’’ rozprawiać inaczej niż w samych superlatywach, i mówiąc szczerze - wcale nie odczuwam potrzeby, by zaprzeczać owym; pisarstwo Tomka Sablika zasługuje na gromki poklask, więc chciałabym, żeby każdy kto zechce sięgnąć po tę właśnie powieść, był w pełni świadom jej wyjątkowości.
Bo ,,Przypadłość”, choć pozornie wpisująca się w ramy gatunku stricte –...
Jestem totalnie nieobiektywna w swoich zachwytach, ale po prostu muszę, bo się uduszę – uwielbiam pióro Daphne du Maurier, a jej ,,Oberżę na pustkowiu’’ dosłownie pochłonęłam w dwa dni! To jak ta powieść jest klimatyczna, jak bardzo nastrojowa, jak przesycona mrocznym oniryzmem i przepiekną lirycznością, zakrawa wręcz o absurd! Nie mam słów, by opisać jej urok. I tak, komuś może się wydawać, że przesadzam – być może - jednak fani gotyckiego romansu powinni doskonale rozumieć, o czym mówię. W historiach Daphne jest wszystko, co uwielbiam; elegancki język, sprawnie kreowana intryga, wyraziste i charakterne postaci, supens, napięcie, a wreszcie – genialna atmosfera, której nie powstydziliby się najznamienitsi autorzy gatunku. Na słowa krytyki nie liczcie – wielbię du Maurier za literacki kunszt pod same niebiosa.
Jestem totalnie nieobiektywna w swoich zachwytach, ale po prostu muszę, bo się uduszę – uwielbiam pióro Daphne du Maurier, a jej ,,Oberżę na pustkowiu’’ dosłownie pochłonęłam w dwa dni! To jak ta powieść jest klimatyczna, jak bardzo nastrojowa, jak przesycona mrocznym oniryzmem i przepiekną lirycznością, zakrawa wręcz o absurd! Nie mam słów, by opisać jej urok. I tak, komuś...
więcej mniej Pokaż mimo to
Bydgoszcz majaczy pod mgielnym kokonem. Jest jeszcze trochę mrocznie i nieprzyjemnie, bo to wczesny poranek, a samo miasto dopiero rozwiera powieki strząsając z siebie resztki letargicznego snu.
Pukanie do drzwi niesie się echem po opustoszałym korytarzu.
Stoi pod numerem którymś tam, wpatruje się tępo w ścianę obok, liczy niespokojne uderzenia serca. Chyba mu zaraz wyskoczy z piersi, tak mocno łomocze.
Przestępuje z nogi na nogę. Gdy myśli już, że w środku mieszkania nikogo nie ma, szczęka zamek i zza futryny wyłania się twarz o lekko zdzwionym obliczu. Zegar nie wybił jeszcze ósmej, więc Darek zupełnie nie spodziewa się gości, zaraz sam wychodzi do szkoły. Na progu stoi kuzyn Jędrek, uśmiecha się przepraszająco, tłumaczy chaotycznie, że dni otwarte w budzie, że kumpel wystawił do wiatru, że nie ma się gdzie podziać, a zimno i ponuro; że może by tak życzliwy Darek poczęstował go herbatką, dał mu kilka minut na rozgrzanie? Przecież ręce już całe skostniałe, o takie graby! Widzi?
A i owszem, ręce Jędrka czerwone. Chłopak kiwa tylko głową, usuwa się w cień pomieszczenia, choć lojalnie uprzedza – moment i wychodzą, on musi biec na zajęcia. Toczy się rozmowa, gadka szmatka. Ciało Jędrka drży, oczy strzelają po przytulnej kuchni, palce zwijają się w pięści. Emocje aż buzują, tymczasem Darek papla po swojemu, wrzuca książki do tornistra, przerywa monolog jedynie na sekundę, na głębszy oddech.
Muszą iść. Jak na komendę Jędrek wsuwa dłoń do kieszeni bluzy, zaciska palce na przyjemnie chłodnym kształcie noża. Tłoczą się w mikro korytarzu. Darek pochyla się, by włożyć buty, przyklęka na jedno kolano i czuje przeszywający ból. Niczym na zwolnionym filmie obraca głowę, z niedowierzaniem spoglądając na górującą sylwetkę kuzyna. Dostrzega przedmiot w jego ręku oraz ten okropny wyraz twarzy; satysfakcję wymieszaną z przestrachem, fascynacją i czymś dziwnym jeszcze - jakimś chytrym zadowoleniem, które z prędkością światła rozlewa się po źrenicach kuzyna.
****
,, - Nie wiem. Ja sobie myślę, że w każdym drzemie coś takiego, tylko w jednym się budzi, a w drugim nie budzi i tyle – mówi. – Inna dusza się budzi. A może diabeł. Chętka, by zabić, i już.’’
****
To nie reportaż, to nie literatura faktu, to nie spis zeznań randomowych świadków. Nie jest to również zmyślona opowieść – pełna sensacji, nagłych zwrotów akacji, epatująca tanią brutalnością i banalną pointą - zdecydowanie nie. To historia… No właśnie, jaka właściwie? Trudna. Boląca. Gorzka. Poruszająca. Pełna i wielowymiarowa, dotykająca do żywego tej tytułowej duszy właśnie. Nie wiem czy ‘innej’ - pragnę wierzyć, że nie; że jednak nie każdy człowiek ma w sobie ów zły pierwiastek, z którym podobno przychodzi na świat - ale jakiejś jej części na pewno.
Jest to więc powieść rzeka.
Prawdziwa, przygnębiająca, przytłaczająca swym ciężkim ładunkiem emocjonalnym, przecinana jedynie raz po raz, głośnymi parsknięciami śmiechu wywołanymi przez absurdalność pewnych sytuacji. Podzielona na dwie perspektywy, dwa odmienne punkty widzenia oraz dwie narracje – pierwszą i trzecioosobową – dawała możliwość spojrzenia na ciąg przyczynowo – skutkowy pod zupełnie innym kątem niż ten, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni; była bodźcem do rozebrania niektórych aspektów na czynniki pierwsze, do głębokiej analizy, osobistych refleksji, zastanowienia się nad własną moralnością i człowieczeństwem. Do postawienia jasnych, twardych granic pomiędzy złem, a… Czym, jeśli nie dobrem właśnie?
,,Inna dusza’’ nie jest powieścią jednoznaczną i wbrew pozorom, nie będzie wcale skupiać się na historii zbrodni dokonanych w 1996/1999 roku w Bydgoszczy; to będzie w równej mierze powieść o Polsce lat 90., o problemach środowiskowych pewnych grup społecznych, o ciężkiej chorobie alkoholowej, o życiu ciągle pod kreską, ciągle w towarzystwie jednego i tego samego ojca despoty; o biedzie graniczącej niekiedy z ubóstwem, o byciu na marginesie, gdzieś tam wiecznie z boku, wiecznie za innymi. O prostych marzeniach, niespełnionych ambicjach, wielkich zawodach, niemożności zrozumienia i odnalezienia siebie; o pragnieniach tych zwyczajnych i przyziemnych oraz tych wręcz zwierzęcych, zbrodniczych. O kochających rodzinach, o ich rozłamach, dramatach, nieszczęśliwych zbiegach okoliczności. O dojrzewaniu, dorastaniu i… O śmierci.
****
Winny morderstwa musi ponieść karę. Jeśli ją ponosi, pyta się – czemu odebrał życie. Szuka się przyczyny, jakiegoś czynnika, czegokolwiek. Może trudne dzieciństwo? Patologiczne środowisko? Złe wzorce i wychowanie bądź jego zupełne braki? To zło przecież musiało się gdzieś narodzić, skądś wziąć, być skutkiem takiego, a nie innego postępowania.
Jednak co jeśli…
Był dom, była miłość, była troska? Była dwójka rodziców, dobre warunki, odpowiednie środowisko, niezła szkoła, fajni koledzy, nawet plany na przyszłość? Żadnych traumatycznych przeżyć, które mogłyby odcisnąć swoje piętno...
Skąd się wzięła ta ‘chętka, by zabić’?
Bydgoszcz majaczy pod mgielnym kokonem. Jest jeszcze trochę mrocznie i nieprzyjemnie, bo to wczesny poranek, a samo miasto dopiero rozwiera powieki strząsając z siebie resztki letargicznego snu.
Pukanie do drzwi niesie się echem po opustoszałym korytarzu.
Stoi pod numerem którymś tam, wpatruje się tępo w ścianę obok, liczy niespokojne uderzenia serca. Chyba mu zaraz...
Mówił, że była ona ładna. Młoda. I zgrabna taka. Miło się na nią patrzyło zza sklepowej szyby. Stał tam kilkadziesiąt minut, na zewnątrz właśnie, bo wahał się - wejść czy nie wejść? Może co da? Kawałek pasztetowej albo kromkę chleba chociaż? Wyglądała trochę miastowo, kto ją tam wie… Taka panna, to chyba jednak nie, pewnie zarozumiała. Przegoni go zaraz i naskarży starej handlarce. Lepiej nie ryzykować, ludzie nie mają serca dla biedaków, a on przecież – uboga, niedożywiona sierota – nie może zbyt często liczyć na miłosierdzie bliźnich.’
Nieoczekiwanie uśmiech Sylwii rozjaśnia ponury dzień, przedziera się przez wystawę małego kiosku spożywczego, mknie w jego stronę i uderza go niczym obuch. Dla Leszka to jednocześnie sygnał i zachęta.
Chwyta klamkę, przekracza próg, staje przed ladą. Dziewczyna patrzy współczująco, uśmiecha się delikatnie, kiwa głową. Dobra ona jest, myśli jeszcze zanim zdąży cokolwiek powiedzieć. Ma ładne oczy, to też przemyka mu przez głowę. Potem prosi o jedzenie. Sylwia się zgadza, widzi doskonale w jakim jest przecież stanie. Wrodzona empatia nie pozwala jej przejść obojętnie obok krzywdy innych, więc nie tylko częstuje Leszka odrobiną jedzenia, ale umawia się z nim w pobliskim lesie; przyniesie mu więcej.
Spotykają się dwa razy. Dwa pierwsze i zarazem dwa ostatnie razy.
Sylwia nigdy nie wraca do domu.
****
Mówił, że zabił dużo. Ile? Tego nie wie. No dobrze, może wie; mógłby nawet o tym opowiedzieć, ale jest głodny. Jeśli da się mu jeść, to coś powie.
Odkrywa karty powoli. To żmudne śledztwo, któremu towarzyszy… Zapach jedzenia. Był cwany, jednak też przekupny na sposób, przynajmniej ze zdrowego punktu widzenia, śmiesznie głupi. Kto to słyszał, obciążać się ciężkimi zeznaniami za michę gorącej zupy? Śledczych również to dziwi, początkowo nawet nie wierzą, że tak banalny zabieg jak dostarczenie oskarżonemu kilku frykasów, otworzy mu usta w innym celu niż ich pochłonięcie, ale… Próbują.
Działa. Leszek Pękalski wypluwa pojedyncze zdania.
Mordował 67 razy. Nie dowierzają. Patrzą na niego. Przed oczami obraz następujący: młody mężczyzna, ubrany niechlujnie. Brudny, zapuszczony, o nieobecnym spojrzeniu, lekko bezmyślnym wyrazie twarzy, postawa przygarbiona, zalękniona. Mowa potoczysta, okraszona jękliwym zaciąganiem i dłuższymi przystankami, by się namyślić, jak powiedzieć to czy tamto. Czarne paznokcie, drżące ręce. Rozczochrane włosy. Strużka śliny w kąciku spękanych ust.
Na moje oko, myśli milicjant prowadzący przesłuchanie, chory umysłowo. Jak zabił, to przypadkiem; dziewczyna wytrąciła go z równowagi, rzucił się na nią pod wpływem emocji, udusił.
Czas jednak pokaże, że Leszek mówił prawdę. A im więcej mówił, tym stawała się ona coraz bardziej nieprawdopodobna i przerażająca.
****
Magda Omilianowicz w swoim fabularyzowanym reportażu ,,Bestia. Studium zła’’ kreśli opowieść, której chyba nikt nigdy, nie spodziewał się usłyszeć. To na wpół historia rzeka, a na wpół faktyczne sprawozdanie budujące obraz najniebezpieczniejszego, najbardziej brutalnego i bezwzględnego mordercy Polski lat 80. To portret tytułowej Bestii, widzianej z różnych perspektyw, wcale nie złożony jak mogłoby się wydawać, lecz porażająco jasny; to wizerunek drapieżnika polującego na swoje ofiary, kierującego się dwoma popędami – seksualnym oraz ‘żywieniowym’. Wyzuty z emocji wyższych, poczucia moralności, przyzwoitości, jakiegokolwiek ułamka człowieczeństwa, Pękalski zabijał. Wybierał, a w zasadzie sięgał po życia osób przecinających jego własne ścieżki – kobiet, mężczyzn, dzieci. Wszyscy oni, postawieni w roli łownej zwierzyny, świetnie zaspokajali prymitywne instynkty Wampira z Bytowa. A gdy już nie żyli, no cóż… Jak sam mówił – po prostu szkoda.
Autorka, pomimo sfabularyzowania historii, nie popada w skrajności. Tu nie ma miejsca na epatowanie niepotrzebną brutalnością, na siłę wyciskanymi z czytelnika emocjami, na naciąganą litość, sztuczne łzy współczucia. Omilianowicz pisze prosto, dosadnie, nie ubarwia rzeczywistości w niepotrzebne frazy, banalne literackie wstawki. Oddaje głos bohaterom dramatu i pozwala prowadzić im nieskrępowane monologi. Dopytuje, uściśla, drąży. Chce doprecyzować to lub owo. Prosi o prawdę, a niekiedy wręcz tej prawdy żąda. I ją dostaje.
Kreśli także tło wydarzeń, niezwykle zresztą istotne. Bo to jest Polska lat 80. Uboga, miejscami bardzo niebezpieczna, bardzo zachowawcza, bardzo skrajna. Mocno środowiskowa, podzielona prostym podziałem: na biedotę, patologię niebezpieczną, różnych takich dziwaków i na drugą jej część: prostych, zwykłych, przyzwoitych ludzi, co do głowy im przyjść nawet nie może, by człowiek człowiekowi takie potworności wyprawiał.
Bije z ,,Bestii’’ niesamowita sugestywność i autentyczność przekazu, niewymuszona lawina emocji, którą da się wydobyć gdzieś pomiędzy wierszami i samoistnie jej doświadczyć. Magda Omilianowicz jednak niczego nie narzuca, w rękach odbiorcy pozostawia ostateczne rozstrzygnięcie tematu.
Mówił, że była ona ładna. Młoda. I zgrabna taka. Miło się na nią patrzyło zza sklepowej szyby. Stał tam kilkadziesiąt minut, na zewnątrz właśnie, bo wahał się - wejść czy nie wejść? Może co da? Kawałek pasztetowej albo kromkę chleba chociaż? Wyglądała trochę miastowo, kto ją tam wie… Taka panna, to chyba jednak nie, pewnie zarozumiała. Przegoni go zaraz i naskarży starej...
więcej mniej Pokaż mimo to
Czasem brakuje słów, by opisać wielkość i monumentalność czytanych powieści. Nie dziwi to szczególnie, bo jak ja - przeciętny czytelnik – mogłabym choć w połowie opisać to, co targa mną podczas lektury? Tak by niczego nie pominąć, a zawrzeć esencję doznawanych emocji w kilku prostych zdaniach?
No właśnie, dlatego o ,,Gorzko, gorzko’’ Joanny Bator napiszę krótko: to wielowątkowa saga rodzinna wypełniona pasjonującym splotem historii trzech pokoleń kobiet, które to dotykają w sposób niezwykle sugestywny; pozostawiają po sobie ślady, wkradają się cichcem do głębi serca i wzbudzają masę uczuć, zalewając nas, niemych świadków owych wydarzeń, swą potężną falą. Ciężka to przeprawa emocjonalna, literacka również nie mniej, jednak jak najbardziej warta tego, aby się na nią zdecydować.
Tym samym więc, nie będzie to lektura porywająca w stricte rozrywkowym ujęciu. Tu trzeba nastawić się na, owszem nadzwyczajnie wciągającą powieść, ale z jednoczesnym wskazaniem na doświadczanie uczuć, rozkoszowanie pięknem języka oraz zachwycaniem się
kilkoma oryginalnymi zabiegami.
Mocna, bezkompromisowa, osaczająca, wzruszająca, intymna.
Proza Bator jest jedyna.
Czasem brakuje słów, by opisać wielkość i monumentalność czytanych powieści. Nie dziwi to szczególnie, bo jak ja - przeciętny czytelnik – mogłabym choć w połowie opisać to, co targa mną podczas lektury? Tak by niczego nie pominąć, a zawrzeć esencję doznawanych emocji w kilku prostych zdaniach?
No właśnie, dlatego o ,,Gorzko, gorzko’’ Joanny Bator napiszę krótko: to...
Kiedy pewnego zimowego popołudnia w biurze prywatnego detektywa rozbrzmiewa przeszywający sygnał dzwonka, Harry Angel myśli, że w jego ręce znów wpada kolejna ekspresowa i śmiesznie prosta robótka. Przekonania tego nie zmienia nawet wtedy, gdy staje twarzą w twarz z ekscentrycznym jegomościem Louisem Cyphre, który to zleca mu odnalezienie słynnego jazzmena Johnny’ego Favorite’a. Favorite przepadł bowiem lata temu, zaraz po powrocie z frontu, Cyphre zaś koniecznie chce doprowadzić do spotkania ze starym druhem, by wyrównać wspólne porachunki.
Angel pewien swych umiejętności rusza śladem zaginionego muzyka. Im bardziej jednak zagłębia się w śledztwo, tym mocniej jest zdumiony. Niewiele układa się po jego myśli, misterna sieć powiązań pomiędzy artystyczną bohemą przysparza mu więcej problemów niż korzyści, a gdy ci, którzy zdają się posiadać jakiekolwiek przydatne informacje na temat Favorite’a giną w tajemniczych okolicznościach, nowojorski detektyw już wie, że ta sprawa po prostu śmierdzi.
Uwielbiam klasyczną literaturę grozy, więc z wypiekami na twarzy sięgam po większość tytułów z tego gatunku. ,,Omen’’, ,,Egzorcysta’’, ,,Adwokat diabła’’, ,,Dziecko Rosemary’’, ,,Całopalenie’’ – to ledwie kilka ulubionych powieści. I nie tylko przez wzgląd na element straszności, jaki w sobie zawierają, o nie; dla mnie na pierwszym miejscu ZAWSZE stoi nastrój, ta niezwykła, a jednocześnie nadzwyczaj charakterystyczna aura wylewająca się z każdego akapitu, każdej strony owych hipnotyzująco – mrocznych historii.
Nie inaczej stało się też, gdy zaczęłam wertować pierwsze strony ,,Harrego Angela’’. Na jego wznowienie czekałam ogromnie, bo dziełko Williama Hjortsberga w kręgu entuzjastów opowiastek lekko przerażających, od dawna uznawane jest za ‘kultowe’ i ‘zdecydowanie warte uwagi’, dlatego wieść o premierze @wydawnictwo_vesper przyprawiła mnie o szybsze bicie serca.
16 marca na księgarskie półki trafiła odświeżona, delikatnie podrasowana odsłona przygód detektywa. W twardej oprawie, w nowym tłumaczeniu, ze specjalnie dedykowaną zakładką oraz klimatycznymi detalami zdobiącymi środek, książka zasiliła kolekcję klasyki grozy.
Na temat ‘Harrego’ pojawiło się jednak kilka mniej entuzjastycznych opinii, które osobiście w pewnym stopniu rozumiem, choć się z nimi nie utożsamiam. Być może to kwestia podejścia, bo do ‘starszych tytułów’ żywię nie tyle dystans, co pewnego rodzaju wyrozumiałość; te powieści mają swoje lata, starzeją się bardzo różnie, ale niezaprzeczalnie – mają w sobie coś na tyle wyjątkowego, co pomimo upływu czasu właśnie, nakazuje je wyróżniać, a nawet doceniać. Nie przeszkadza mi nieco przewidywalna akcja, mniej horrorowy wydźwięk czy przerysowane postaci (musicie wiedzieć, że głównie te zarzuty uderzają w ‘Harrego’), przeciwnie, są one na pewien własny sposób urocze. Liczy się w końcu klimat, sprawne pióro, zamysł fabularny (wiadomo, że współcześnie często uznawany za sztampowy, jednak co z tego, skoro kiedyś musiał być świeży?), autorska wizja oraz jej przedstawienie.
Mnie w ,,Harrym Angelu’’ uwiodło wszystko.
Począwszy od genialnego klimatu, na grotesce i czarnym humorze skończywszy.
Zupełnie nie wadziły mi ‘nużące opisy nowojorskich wycieczek plenerowych’, ponieważ to one przede wszystkim tworzyły nastrój. Autor faktycznie sięgnął po dość konkretne środki, by ukazać wielką metropolię w jej mrocznych barwach, ale tym samym nakreślił ów pejzaż niezwykle sugestywnie i malowniczo - zatłoczone ulice, śmierdzące zaułki, podejrzane spelunki, szemrane towarzystwo; kipiące życiem kluby jazzbandowe, bogato urządzone restauracje i hotele; wysokie wieżowce, zagracone biura, osobliwe sklepiki, duszne mieszkanka. Wyśmienita wyrazistość wyłania się z tychże szkiców miejskich, buduje fenomenalną aurę, która wypływa intensywnym strumieniem z ,,Harrego Angela’’, nadając mu tym samym prawdziwego retro sznytu.
Zresztą, sam bohater historii również został nakreślony w sposób delikatnie mówiąc, zdecydowany. Z jednej strony to prawdziwy archetyp detektywa ubiegłej epoki – twardy, zdecydowany facet z własnymi zasadami i kodeksem moralnym, z drugiej natomiast – jego parodia.
Hjortsberg mistrzowsko łączy oba te portrety, nakłada je niby na siebie, co daje zaskakujący efekt. Angel staje się postacią niejednoznaczną, postrzeganą dwojako i ambiwalentnie; to ktoś, kogo trochę się podziwia, trochę zazdrości, a trochę po prostu żałuje, niekiedy nawet wręcz współczuje. Te dwa aspekty będą wynikać oczywiście z intrygi kryminalnej, w którą detektyw został uwikłany.
Dzisiaj, jak pokazują opinie dotyczące książki, przewidywalnej, jednak w 1979 roku, kiedy historia powstawała, raczej pełnej suspensu, zaskakującej, trzymającej w napięciu aż do końca jej nomen omen, tragicznego finału. I znów – chociaż William Hjortsberg oparł główny tor akcji na (z aktualnego punktu widzenia) przewidywalnej osi, to i tak zrobił to w sposób ciekawy, zamykając losy Harrego Angela dosadną pointą, która wybrzmiewa najmocniej w momencie przerzucenia ostatniej strony powieści.
Co do grozy zaś, to jakżeby inaczej, jest ona obecna, ale zdecydowanie jako element ubarwiający oraz uzupełniający dzieło, niż jego motyw przewodni. Tytuł należy więc traktować jako klasyczny kryminał noir wzbogacony o zaledwie kilka horrorwych smaczków, a nie pełnokrwistą historię grozy, w której kult voodoo oraz rytualne mordy będą wieść prym.
Kiedy pewnego zimowego popołudnia w biurze prywatnego detektywa rozbrzmiewa przeszywający sygnał dzwonka, Harry Angel myśli, że w jego ręce znów wpada kolejna ekspresowa i śmiesznie prosta robótka. Przekonania tego nie zmienia nawet wtedy, gdy staje twarzą w twarz z ekscentrycznym jegomościem Louisem Cyphre, który to zleca mu odnalezienie słynnego jazzmena Johnny’ego...
więcej mniej Pokaż mimo to
Niektóre historie są wyjątkowe. Owa wyjątkowość bardzo często jest niejednoznaczna i przejawiać się może w kilku pozornie błahych, mało znaczących aspektach. Po dłuższym czasie okazuje się nawet, że najważniejsza istota wspomnianej nadzwyczajności gdzieś po prostu umyka; w natłoku uczuć oraz emocji nie zawsze łatwo stwierdzić co ostatecznie przeważa, gdy uznaje się daną prozę za wyjątkową. Czy chodzi o jej piękno, dwuznaczność, ciekawość? Gwałtowność doznań, żywiołowość barw, zdumiewającą odrębność, świeżość, niekonwencjonalność?
Tego nie wiem, ale chciałabym Wam dzisiaj opowiedzieć o powieści Han Kang, która bez dwóch zdań – ma w sobie właśnie TO COŚ.
,,Wegetarianka’’ jest literaturą dojrzałą, przepełnią liryzem oraz intymną nastrojowością. Jednocześnie jednak charakteryzuje ją spora doza dosadności; pewnego rodzaju zimnej surowości wraz z zaciętą brutalnością - nie tyle fabularną, co po prostu pisarską – wyzierającą z swych krótkich, na wpół urwanych zdań. Ten kontrast, choć odważny i trudny do zachowania, Han Kang udaje doskonale, autorka bowiem ma nieprzeciętną zdolność wyczuwania emocji i przeciwstawiania ich sobie. Jej proza to coś porównywalnego do sinusoidy – Kang raz po raz wspina się na wyżyny oniryzmu, by zaraz zupełnie od niego uciekać. Maluje przed czytelnikiem obrazy mocno naturalistyczne - nasycone krzykliwymi kolorami, pulsujące energią i żywotnością, które momentalnie zamienia w koszmarne powidoki, makabryczne śnienie – tak osobliwe, że wręcz groteskowe; dziwaczne, pokręcone, niemożliwe do ziszczenia się nawet w najczarniejszym scenariuszu.
Tak, Pani Kang nie boi się wychodzić poza ramy.
Śmiało sięga po absurd, lecz wcale nie okrasza go humorem, przeciwnie. W opowieści o Wegetariance popisową rolę odgrywać będzie dramat w różnorakich formach i odmianach - między innymi dramat egzystencjonalny, dramat rodzinny, miłosny, dramat ludzki, dramat społeczny, ekologiczny.
I Han Kang zbiera wszystkie te mini historie, łączy je w całość, a potem osadza na bardzo kameralnej płaszczyźnie, czytelnika zaś czyniąc ich widzem, cichym obserwatorem śledzącym zza wpół rozsuniętej zasłony intymne migawki, ciche tragedie, bolesne akty oraz nieokiełznane piękno natury rozkwitającej na ów zamkniętej scenie.
Wreszcie wydarzenia osiągają swój punkt kulminacyjny, nabierają tempa i gnają w stronę finału, który racjonalnie, może prowadzić do jednego słusznego rozwiązania.
Jednak jak już wspominałam, w prozie Pani Kang niełatwo o logikę, a to co, na pozór wydaje się błahe, wcale takie nie jest. Ostatnie sceny są więc poruszającym, choć niejednoznacznym ukoronowaniem tej historii.
Intensywna, porażająca, dzika, szalona.
Wyjątkowa.
Taka jest ,,Wegetarianka’’ Han Kang.
Niektóre historie są wyjątkowe. Owa wyjątkowość bardzo często jest niejednoznaczna i przejawiać się może w kilku pozornie błahych, mało znaczących aspektach. Po dłuższym czasie okazuje się nawet, że najważniejsza istota wspomnianej nadzwyczajności gdzieś po prostu umyka; w natłoku uczuć oraz emocji nie zawsze łatwo stwierdzić co ostatecznie przeważa, gdy uznaje się daną...
więcej mniej Pokaż mimo to
Życie Sophie Duguet jest idealne. Tak idealne, jak tylko być może życie młodej, atrakcyjnej i dobrze wykształconej kobiety. Sophie ma bowiem wszystko: począwszy od pracy, w której świetnie się realizuje, poprzez wspierających bliskich, na przytulnym mieszkanku w paryskiej dzielnicy skończywszy.
Do czasu.
Kiedy w codzienność Sophie wkradają się drobne, acz niepokojące incydenty, nie podejrzewa ona nawet, że większość z tych pozornie błahych wydarzeń stanowi wstęp do prawdziwej tragedii. Zapodziane klucze, zgubione dokumenty, skradzione auto, znikające przedmioty… Problemy się mnożą, kłopoty piętrzą, niefortunne wypadki urastają do rangi katastrof. Kobieta z dnia na dzień traci grunt pod nogami i nabiera przekonania o własnej niepoczytalności. Gdy wokół niej dochodzi do serii wyjątkowo makabrycznych morderstw, przerażona postanawia podjąć karkołomną ucieczkę. Nie jest w końcu pewna, czy podejrzenia policji dotyczące jej udziału w sprawie są zasadne; Sophie nic nie pamięta…
***
Pozorność fabuły, jaka wybrzmiewa z opisu ,,Ślubnej sukni’’ Pierra Lemaitre, każe przyporządkować ów tytuł do grona szumnych ‘bestsellerów’ zalewających rynek wydawniczy. I owszem, wszak trudno się nie zgodzić – mamy tutaj do czynienia z mnogością współcześnie popularnych wątków: idealne życie, nieoczekiwany szereg nieszczęść, bohaterka uwikłana w sieć skomplikowanych intryg, podejrzenia, spiski, pościgi. Brzmi sztampowo, brzmi znajomo. Ale wszystkie te elementy w rękach Lamaitre, zebrane w całość i ułożone w mozaikę suspensu, napięcia oraz mistrzowskiej szarady kryminalnej, ze sztampą nie mogą w ogóle sympatyzować.
‘Suknia’ jest powieścią nietypową, żeby nie powiedzieć wprost: intrygującą i magnetyczną. To żadna nowinka gatunkowa, jednak biorąc pod uwagę rok jej publikacji (2009) można śmiało rzecz, że niejako świeżą, oryginalną, ukazującą nader ciekawy oraz złożony koncept literacki. Napisana surowym, choć pięknym językiem, doskonale korespondującym z prezentowanym przez siebie motywem obłędu i szaleństwa udanie wpisała się w gusta nieco bardziej wymagającego czytelnika. Bo prócz oczywistego wabiku w formie sensacyjnych zagrań, tytuł stanowi genialne studium przypadku; przypadku owładniętego umysłową aberracją, surrealistycznym wręcz oderwaniem od tego co rzeczywiste i namacalne, powolną agonią umęczonej psyche; przypadku, który z trudem podejmuje walkę z demonami przeszłości, lawiruje pomiędzy ułudą, fantazją, a faktyczną egzystencją; przypadku absolutnie fatalistycznego.
Na kanwie tych właśnie motywów Lemaitre osadza główną oś historii, wzbogacając ją o kryminalny aspekt. Tutaj rolę pierwszoplanową gra z wolna postępujący obłęd, który jest przyczynkiem do powstawania szeregu trudno wytłumaczalnych zdarzeń, lecz nie stanowi on jednoznacznej odpowiedzi na towarzyszące mu zjawiska. Akcja pędzi z zawrotną prędkością balansując na granicy grozy i pełnokrwistego thrillera psychologicznego. Chaos, gorączkowość emocji, niemożliwa do zniesienia niepewność i klaustrofobiczna atmosfera czynią z ,,Ślubnej sukni’’ powieść absolutnie pochłaniającą!
Życie Sophie Duguet jest idealne. Tak idealne, jak tylko być może życie młodej, atrakcyjnej i dobrze wykształconej kobiety. Sophie ma bowiem wszystko: począwszy od pracy, w której świetnie się realizuje, poprzez wspierających bliskich, na przytulnym mieszkanku w paryskiej dzielnicy skończywszy.
więcej Pokaż mimo toDo czasu.
Kiedy w codzienność Sophie wkradają się drobne, acz niepokojące...