-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński2
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać7
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać1
Biblioteczka
Jest rok 1702, Nowy Jork ogarnia mrok i fala napływających emigrantów. Miasto stoi u progu przełomowych zmian, choć to nie one są dla jego mieszkańców wówczas najważniejsze; po brudnych uliczkach prężnie rozwijającej się aglomeracji grasuje nieuchwytny morderca. Okrzyknięty przez gazety mianem Maskera, dokonuje zbrodni na znanych i ogólnie szanowanych osobistościach, czyniąc ze swych bezeceństw makabryczny spektakl; pozbawione życia, godności i znacznej ilości krwi zwłoki, porzuca w opuszczonych zaułkach Nowego Jorku.
Ambitny Matthew Corbett postanawia zająć się sprawą Maskera. Zadanie jednak nie jest takie proste, bo przestępca doskonale się kamufluje, a zawiła intryga na ślad której wpada Corbett, nie wróży szybkiego rozwiązania zagadki.
*****
Pisarstwo Roberta McCammona cenię sobie szczególnie, z powodów – wydaję mi się - dość oczywistych. Zarówno literacki warsztat, nieposkromiona wyobraźnia i niezwykły dar do snucia opowieści absolutnie hipnotyzujących, musiały znaleźć sobie właściwą grupę entuzjastów. Nie dziwi to zbytnio, zważywszy na fakt, jak McCammon wszystkie elementy swego talentu łączy; jego powieści to fantastyczny popis najlepszych gawęd; zachwycających płynnością języka, niezwykłością przedstawianych obrazów, sugestywnością i nastrojowością. Sięgać po wszystkie te tytuły, to jak wchodzić do świata fantazji – co wcale zresztą przesadą nie jest, ponieważ ,,Królowa Bedlam’’ takim światem fantazji rzeczywiście była. I niekoniecznie przez wzgląd na samą fabułę czy pęd akcji (chociaż uczciwie przyznać muszę, że te także stanowiły szalenie atrakcyjny kąsek), lecz wobec drobiazgowości i jednoznaczności roztaczanych wizji. Słowa McCammona posiadają bowiem ożywczą moc, przed oczami czytelnika układają się w barwny fresk; fresk autentyczny, nasycony feerią kolorów, zapachów i emocji, których doświadczać można za sprawą kilku pieczołowicie utkanych zdań. Jestem zachwycona tą zdolnością, scenami przewijającymi się w ‘Królowej’ zwłaszcza - tu wszystko, począwszy od przypadkowych rekwizytów, skończywszy zaś na malowniczej scenerii, ma niebagatelne znaczenie.
Historyczny kryminał? Owszem, ale nie tylko. Umiejscowienie skomplikowanej intrygi na bogatym tle dziejowym to strzał w dziesiątkę. Powieść obejmuje całe mnóstwo faktów oraz detali skrzętnie ukrytych pod płaszczykiem wciągającego czytadła; jest również ukłonem w stronę najznamienitszych przygodowo - sensacyjnych bajań. Miks Sherlocka Holmesa, szczypta grozy wyjęta z szeptanych podań o legendarnym Kubie Rozpruwaczu, garść suspensu, odrobina napięcia, krztyna gorączkowej niecierpliwości… Robert McCammon za pomocą wielu środków stworzył gatunkowe dziełko o nadzwyczaj wyrazistym smaku.
Nie mogłoby się to z pewnością udać, gdyby nie ów rozmach i odrobina zdrowego rozsądku - talent pisarski to jedno, zmysł i wyczucie, drugie. Pierwszy rzut oka pozwala bowiem przypuszczać, że podobne nagromadzenie różnorakich elementów czynić może z książki pewnego rodzaju hybrydę, uwięzioną pomiędzy okowami zależności. Tutaj autor zachował zasadniczy umiar. Klamrą zgrabnie spinającą całość okazał się wątek Matthew Corbetta, debiutującego prawnika, który staje w szranki z nie tyle groźnymi przestępcami, co z demonami z własnej przeszłości. Osobiste motywacje pchają go do podjęcia zdecydowanych działań, a obserwacja odważnych, niekiedy wręcz brawurowych poczynań Matthew, jest dla czytelnika doskonałym pretekstem do większego zaangażowania w fabułę. Nie stanowi to zresztą szczególnego kłopotu, biorąc pod uwagę kreację bohatera; jego perypetie, wewnętrzne rozterki, refleksje, przemiana zachodząca na wskutek przeróżnych doświadczeń i bodźców, buduje osobną narrację, stanowiąc ostateczne dopełnienie ,,Królowej Bedlam’’.
Jest rok 1702, Nowy Jork ogarnia mrok i fala napływających emigrantów. Miasto stoi u progu przełomowych zmian, choć to nie one są dla jego mieszkańców wówczas najważniejsze; po brudnych uliczkach prężnie rozwijającej się aglomeracji grasuje nieuchwytny morderca. Okrzyknięty przez gazety mianem Maskera, dokonuje zbrodni na znanych i ogólnie szanowanych osobistościach,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedy Franck Sangare otrzymuje zlecenie odnalezienia pewnej osoby, nie myśli o komplikacjach. W końcu sprawa przedstawia się dość rutynowo: ginie młody mężczyzna, zrozpaczona matka prosi o pomoc, ślad prowadzi do wiochy zabitej dechami, w tle zaś pojawiają się narkotyki i szemrane interesy. Proste? Nie do końca.
To, co wyglądało niepozornie, staje się dla starego wyjadacza śmiertelną pułapką. Przytępiony zmysł Sangre nie rejestruje lawiny niebezpieczeństw, które czyhają tuż za rogiem. Detektyw wpada w prawdziwe kłopoty, a na ratunek może liczyć tylko ze strony dociekliwej, acz kontuzjowanej asystentki. No chyba, że pojawi się ktoś jeszcze…
Pani Dombre jest bowiem bardzo, ale to bardzo zdeterminowana, by wyciągnąć swojego szefa z bagna, w jakie wpadł.
****
Mordobicie, twarde dragi, nielegalny handel, niesamowite eksperymenty – to właśnie znaleźć można w serii ‘Saint-Elme’ autorstwa Serge Lehmana i Frederika Peetersa. Brzmi odjazdowo, prawda? Jednak odjazdowo wcale nie jest, raczej odwrotnie. Wydźwięk owego zestawienia niesie ze sobą obietnicę rollercoasteru emocji; wiecie, szybki akcyjniak przepełniony wartką fabułą, szalonymi plot twistami oraz iście filmowymi zagraniami zaczerpniętymi z klasyki kina wielkiego formatu. Super? I tak, i nie. Bo pomimo sensacyjnej otoczki każącej z góry zakładać z jaką historią ma się do czynienia, cykl wypada zgoła odmiennie, stanowiąc niejako przeciwieństwo schematu; schematu, który sam w sobie może zły nie jest, lecz czy atrakcyjny? Też niekoniecznie. Duet francuskich twórców poszedł o krok dalej i zamiast scenariusza opartego o motyw taniej nawalanki ‘tych dobrych’ z ‘tymi złymi’, stworzył coś znacznie bardziej wielowymiarowego, niż należałoby przypuszczać.
Umiejscowienie zdarzeń na tle sennego, z pozoru sielskiego miasteczka, okazało się strzałem w dziesiątkę. Atmosfera górskiej mieściny i hermetycznej społeczności, gdzie dochodzi do serii dziwnych, niewyjaśnionych incydentów z udziałem zarówno miejscowej elity, jak i lokalnych gangsterów, wypadła szalenie intrygująco. Przez wzgląd na powolne tempo akcji, skrzętnie budowane napięcie, sporą dawkę suspensu z jednoczesnym zachowaniem odrobiny zagadkowości, można było poczuć się niczym w Twin Peaks; miasteczku niby przyjaznym, niby zwyczajnym, ale takim, które ma swoje drugie oblicze – mroczne i nieprzewidywalne. Ten zabieg wyszedł Lehmanowi i Peetersowi fantastycznie. Niepokojący nastrój, skomplikowana intryga, charakterne postaci, doza groteski, ironii, czarnego humoru – genialny miks składający się na gatunkową bombę!
I o ile pierwszy tom był oczywistym wstępem do ogółu, ledwie zapowiedzią bardziej złożonego konceptu, o tyle drugi jest jego udaną kontynuacją. Nie oznacza to jednak, że wyjaśni on wszystkie pytania i wątpliwości, które zostały wcześniej postawione przed odbiorcą. Przeciwnie, w ,,Przyszłości rodziny’’ nadal nic nie jest jasne ani jednoznaczne. Nakreślone uprzednio wątki, owszem, doczekały się odpowiedniego rozwinięcia, lecz nie jego dopełnienia - na to będziemy musieli jeszcze poczekać. Można zresztą było odnieść wrażenie, że kolejne przygody detektywa Fredericka Sangare i jego asystentki Pani Dombre, nie przyniosą niespodzianek; na szczęście to tylko zwodnicze zagranie. Niespodzianki się pojawiły. Chociaż mocniej wyważone, mniej liczne i nie tak widowiskowe, satysfakcjonowały i stanowiły idealne domknięcie całości.
Zaskoczyła mnie za to warstwa wizualna. Kreska utrzymana w pozornie niedbałej formie nie ulegała zmianie, ale KOLORY! Coś wspaniałego! Cała masa odważnych, wyrazistych, neonowych barw, zestawiona w kontrze wobec pastelowych odcieni; kontrast pomiędzy kolorystyką dnia i nocy (genialny chwyt podkręcający klimat), fenomenalna gra światłocienia, fokus na detale, kameralne kadry… Jestem pod wrażeniem i moje oczy chcą więcej!
Kiedy Franck Sangare otrzymuje zlecenie odnalezienia pewnej osoby, nie myśli o komplikacjach. W końcu sprawa przedstawia się dość rutynowo: ginie młody mężczyzna, zrozpaczona matka prosi o pomoc, ślad prowadzi do wiochy zabitej dechami, w tle zaś pojawiają się narkotyki i szemrane interesy. Proste? Nie do końca.
To, co wyglądało niepozornie, staje się dla starego wyjadacza...
Gdy Alfred Hitchcock w 1959 roku zakupuje prawa do ekranizacji powieści Roberta Blocha, środowisko filmowe przeżywa, delikatnie ujmując, wstrząs. I nie ze względu na sam fakt nabycia, o nie; tak odważne, wręcz bezkompromisowe podejście pasuje do działań Hitchcocka doskonale; znany z szeregu głośnych produkcji, odpowiedzialny za sukces wielu z nich, ceniony za talent, zmysł obserwacji i wyczucie, ‘Hitch’ lubił zaskakiwać, eksperymentować, wzbudzać emocje; sięgać po to, co nowe, inne, elektryzujące.
Nie dziwi więc szczególnie, że kiedy broszurowe wydanie książki Blocha wpada mu w ręce, decyduje się przenieść jej fabułę na wielkie ekrany. Decyzja zapada szybko, choć jest bardzo wyważona - Hitchcock wie, że historia mordercy zamieszkującego głęboką prowincję, będzie więcej niż szokująca; pruderyjne lata 50 i 60. XX wieku to nadal lata, gdzie tematy tabu miały się całkiem dobrze, a wieści o szokujących zbrodniach należało zaliczać do - jak powiedziałby przeciętny członek zdrowego społeczeństwa - ‘rzeczy absolutnie nie do pomyślenia’.
I tak właśnie zaczyna się komiks duetu Schechter & Powell. ,,Słyszeliście, co zrobił Eddie Gein?’’ to projekt podejmujący na nowo historię antybohatera ówczesnych zdarzeń. Tytułowy Gein – postać rzeczywista, pierwowzór literackiego Normana Batesa – została zaadaptowana, tym razem, do wersji rysunkowej. Posunięcie o tyle nietypowe, co zaskakująco udane; już od pierwszych stron czuć bowiem, że scenariusz przygotowany przez dwójkę artystów, jest w samej swojej idei strzałem w dziesiątkę: Harold Schechter i Eric Powell stworzyli pozycję fantastycznie wyważoną - coś pomiędzy trzymającą w napięciu powieścią, a lekko fabularyzowanym reportażem, o wyjątkowo dobitnym
wydźwięku.
Taka dwoistość gatunkowa nie przeszkadza mi zupełnie, wręcz przeciwnie; uważam, że obie części wspaniale się uzupełniają. Zadbano o właściwy odbiór ogółu, więc ,,Słyszeliście, co…’’ nie będzie wcale - jak można słusznie zakładać - kolejną wariacją opartą o kanwę fantastycznych plotek i domniemywań.
Autorzy w zasadzie stronią od podobnych środków. Brak tutaj konfabulacji, uciekania się do schematów, ogranych rozwiązań, taniej sensacji, czy epatowania nadmierną brutalnością. Owszem, historia z oczywistych względów jest porażająca, lecz nie tylko w sensie dosłownym; samo zaplecze dokonywanych przez Eda Geina czynów, zostało odpowiednio nakreślone. Schechter w duecie z Powellem, podobnie zresztą jak Bloch i Hitchcock kiedyś, odwołują się do początków, do czynników mający wpływ pośredni i bezpośredni na osobowość, do genezy powstania jednostki silnie zepsutej i zdeprawowanej, wreszcie zaś – do skłonności, których… Oszukać się nie da.
Wspomniałam jednak, że ,,Słyszeliście, co…’’ czyta się niczym powieść, i to prawda. Całość jest świetnie skomponowanym splotem wydarzeń, gęstym od suspensu, ciężkiego klimatu, dusznej atmosfery. Mimo, że historia została przez popkulturę ‘przemielona’ naście (o ile nie kilkadziesiąt!) razy, tak w wersji komiksowej nadal potrafi bardzo mocno zaskoczyć i trzymać w napięciu. Rysunki Erica Powella idealnie uzupełniają całość. Gruba kreska, styl nawiązujący do klasycznych grafik z okresu lat 60., plansze utrzymane w monochromatycznej kolorystyce, czerń i biel wybijająca się na pierwszy plan, gra światłocienia, genialne odwzorowanie mimiki twarzy bohaterów, ich emocji oraz uczuć – mogę tak wymieniać, wymieniać i wymieniać… Ogół po prostu oszałamia!
Gdy Alfred Hitchcock w 1959 roku zakupuje prawa do ekranizacji powieści Roberta Blocha, środowisko filmowe przeżywa, delikatnie ujmując, wstrząs. I nie ze względu na sam fakt nabycia, o nie; tak odważne, wręcz bezkompromisowe podejście pasuje do działań Hitchcocka doskonale; znany z szeregu głośnych produkcji, odpowiedzialny za sukces wielu z nich, ceniony za talent, zmysł...
więcej mniej Pokaż mimo to
Sięgając po ,,Ludową historię kobiet’’, byłam przygotowana na szczególnie zajmującą lekturę i – co pewnie niewielu z Was zaskoczy – taką właśnie otrzymałam. Sfeminizowana część z serii ‘Ludowej historii Polski’ szczególnie trafiła w mój gust; wziąwszy pod uwagę jej różnorodność, szeroki wachlarz poruszanych zagadnień, mnogość prezentowanych perspektyw czy trafność formułowanych wniosków, okazała się ona dokładnie tym, czego od przyzwoitej pozycji popularnonaukowej oczekiwałam: interesującej opowieści, lecz również i przyczynku do dalszej, mocno angażującej eksploracji tematu. Musicie bowiem wiedzieć, że ‘Historia’ choć stanowi zbiór czternastu nader ciekawych artykułów dziennikarskich oraz akademickich, jest jedynie wstępem do znacznie bardziej złożonego obszaru poznawczo – badawczego; ilość i przekrój przedstawianych kwestii z pewnością zaprzątnie uwagę niejednego czytelnika, jednak w pełni nie wyczerpie omawiania (nadal rozwijającej się przecież) idei feminizmu umiejscowionej na przestrzeni wieków, z odniesieniem do czasów nowożytnych.
Ale przez wzgląd na wyjątkowość i nietypowość przytaczanych pod redakcją Przemysława Wielgosza tekstów, za publikację chwycić wręcz należy. Autorzy powyższych w sposób atrakcyjny, a przede wszystkim przystępny, omawiają dzieje ludności chłopskiej i proletariackiej na tle wielkiej historii; historii, która – o najuboższych i najprostszych zapomniała – ich rękoma zaś została wzniesiona; na marginalizowanej, niedocenionej i często po prostu lekceważonej ‘większej połowie’ społeczeństwa polskiego, się skupiwszy.
Opowieść o kobiecie jako jednostce, osadzonej na przełomie epok i wrzuconej w wir prozaicznych wydarzeń dnia codziennego, jest punktem wyjścia dla zebranych opracowań. Jej status oraz podejmowane przez nią aktywności, mimo że wówczas nie budziły ani sprzeciwu, ani podziwu w kontekście ówczesnych realiów, dzisiaj czynią to praktycznie po dwakroć; liczne świadectwa prostych chłopek o ambicjach wyższych od odgórnie narzuconych im ról, są jasnym przekazem samym w sobie: bodźcem do zmian, pretekstem wobec podjęcia dyskusji czy zwyczajnie - chęcią poprawy swojej sytuacji materialnej i ekonomicznej. Z dzisiejszej perspektywy owe zależności wydają się być błahe, niekiedy może mało istotne, a zapisy tych zmagań łatwo wrzucić do przegródki opatrzonej hasłem ‘takie były czasy’.
Dzięki pracy autorów można dość łatwo uzmysłowić sobie złudność, nawet bezduszność ów stwierdzenia. W przytoczonych publikach dostrzega się bowiem nie tyle opis powszednich zmagań klasycznej przedstawicielki gminu, co także cały ciąg oczywistych czynników, konsekwencji oraz następstw za nimi idących. Rozdziały dotyczące poszczególnych dziedzin życia nastowiecznych żon, matek, wdów i panien, to nic innego jak wstęp do niekończącej się debaty obejmującą szczegółową analizę wpływów kulturowych, moralnych, religijnych i majątkowych na daną pozycję społeczną. Śmiało mogę powiedzieć, że takie nakreślenie zależności okazało się obcowaniem z fascynującym zjawiskiem, jednak pod wieloma kątami również nadzwyczaj emocjonującym; znaczna część artykułów pomimo sporej dozy zachowawczości, wzbudzała mnóstwo trudnych uczuć, refleksji i przemyśleń. Odniesienia do aktualnej sytuacji na świecie, wykazywanie wadliwości systemu, postępu w dziedzinie nauki czy badań prowadzonych na rzecz ustalenia konkretnej sekwencji rezultatów, to zwrócenie uwagi odbiorcy na powagę kreślonego tematu.
Sięgając po ,,Ludową historię kobiet’’, byłam przygotowana na szczególnie zajmującą lekturę i – co pewnie niewielu z Was zaskoczy – taką właśnie otrzymałam. Sfeminizowana część z serii ‘Ludowej historii Polski’ szczególnie trafiła w mój gust; wziąwszy pod uwagę jej różnorodność, szeroki wachlarz poruszanych zagadnień, mnogość prezentowanych perspektyw czy trafność...
więcej mniej Pokaż mimo to
,,Łowcy duchów: Nawiedzone zakłady psychiatryczne, szpitale i więzienia’’ są publikacją rozpalającą wyobraźnię. Zwłaszcza dla entuzjastów zjawisk nadprzyrodzonych będzie to nie lada gratka - jestem przekonana, że każdy kto światem metafizycznym się interesuje, znajdzie w opracowaniu Jamie Davis i Samuela Queena kilka ekscytujących rozdzialików; nie tylko przez wzgląd na omawianą tematykę, ale również wobec samej specyfiki pracy autorów. Podejście Davis i Queena wymyka się bowiem sztywnym ramom, które oplatają mnogość zagadnień fantastycznych, a już na pewno klasyczne artykuły (pseudo)naukowe opowiadające się jednoznacznie po stronie konkretnych stanowisk.
W przypadków ‘Łowców’ podobna rzecz miejsca nie ma, wręcz przeciwnie – para badaczy amatorów w sposób otwarty prezentuje swoje poglądy, jednocześnie podkreślając bezstronność oraz niepełną wiedzę wynikającą z braku jasnych dowodów poświadczających o istnieniu bytów spoza wymiaru rzeczywistego. Ta wyjątkowo szczera, pozbawiona oczywistej pewności ekspozycja, wzbudza sporo sympatii i zrozumienia, lecz również wpływa na odbiór ogółu: reportaż stanowi raczej ciekawostkę otwierającą drogę do szerszej interpretacji wybranych zagadnień, niźli zbiór niepodważalnych tez.
Ale to akurat atut.
Jamie Davis bez nadęcia, za to ze swadą i humorem opowiada o przygodach, w jakie zostali uwikłani. Wycieczki po nawiedzonych zakątkach Ameryki okazały się przeżyciem o tyle inspirującym, co i niezwykłym; zamknięte na głucho zakłady psychiatryczne, popadające w ruinę przytułki, zdewastowane domy wychowawcze, zapomniane placówki oświaty czy opuszczone więzienia, choć przedstawiały się upiornie, były także miejscami posiadającymi własną historię – często niestety smutną i tragiczną. Davis na kartach ‘Łowców’ ją przytacza. Relacjonuje nie tylko to, czego wspólnie z Queenem doświadczyli: opisuje także emocje im towarzyszące. Sporo w tej narracji osobistych refleksji, przemyśleń, trafnych spostrzeżeń, dosadnych podsumowań, jednak wcale nie mniej odwoływania się do kultury, folkloru, epoki oraz prawdziwych wydarzeń.
Dla fanów niezbadanych tajemnic i niesamowitych zagadek pozycja obowiązkowa!
,,Łowcy duchów: Nawiedzone zakłady psychiatryczne, szpitale i więzienia’’ są publikacją rozpalającą wyobraźnię. Zwłaszcza dla entuzjastów zjawisk nadprzyrodzonych będzie to nie lada gratka - jestem przekonana, że każdy kto światem metafizycznym się interesuje, znajdzie w opracowaniu Jamie Davis i Samuela Queena kilka ekscytujących rozdzialików; nie tylko przez wzgląd na...
więcej mniej Pokaż mimo to
Życie Friday Fitzhugh w przeciągu paru ostatnich dni legło w gruzach. I to dosłownie.
Samozwańcza detektywka i kilkuletnia przyjaciółka najmądrzejszego chłopaka świata Lancelota Jonesa, przechodzi przez trudne chwile. Miłosne zawirowania, których niedawno doświadczyła, to mgliste wspomnienie. Teraz nastolatka ma na głowie znacznie poważniejsze sprawy, a w zasadzie - kłopoty. Na wskutek tragicznych zdarzeń i nieudolnych działań policji, Friday podejmuje decyzje o wszczęciu własnego śledztwa; w Kings Hill dzieje się bowiem coś niepokojącego i bardzo dziwnego. Złowróżbne pogłoski, zagadkowe wskazówki oraz nieliczne poszlaki, zaczynają układać się w całość, gdy Friday odkrywa zalążek zmyślnej intrygi, skonstruowanej jeszcze zza grobu…
****
Ach, co to za komiks! ,,Friday, księga druga: W zimową mroźną noc’’ jest godnym następcą swego poprzednika. Pierwszy tom perypetii młodych badaczy tajemnic i zjawisk nadprzyrodzonych był wspaniałym wstępem do bardziej złożonej opowieści. Już na samym początku rysował przed swym odbiorcą historię może i nieco schematyczną (prowincja, hermetyczne środowisko, sekrety z przeszłości, dwójka dzieciaków wcielająca się w rolę stróżów prawa), lecz w pełni angażującą. I rzeczywiście; tego ‘Friday’ odmówić nie sposób. Specyficzna narracja, nieśpieszna fabuła, gęsta atmosfera małomiasteczkowej społeczności, malownicze tło wydarzeń, w tym wszystkim zaś splot nietypowych wypadków oraz gigantyczny plot twist – okazały się elementami szalenie atrakcyjnymi i smakowitymi; poskładane w logiczny ciąg przyczynowo – skutkowy utworzyły kompletny scenariusz, który z powodzeniem trafiał w gusta fanów przygód oraz szeroko pojętej sensacji. Ale na tym nie koniec.
Prawdziwą niespodziankę stanowi kontynuacja losów nastoletnich detektywów. Bo o ile część pierwsza faktycznie korespondowała z konceptem ‘klimatycznego i nastrojowego wstępniaczka’, o tyle część druga go realizowała; początkowa zapowiedź ekscytującej rozrywki – nienachalnej, lekkiej, niezbyt złożonej – przerodziła się w coś absolutnie fantastycznego: w popis wizjonera, doskonale rozumiejącego nie tylko sam gatunek i jego prawa, co również kwestie zastosowania najróżniejszych zabiegów i wybiegów literackich. Mimo że ,,W mroźną zimową noc’’ nie jawi się wcale jako rzecz zawiła czy wieloznaczna, to w istocie… Trochę taka jest. Wypełniona po brzegi zabawą schematem, motywem, nurtem; nawiązująca do klasyki, meandrująca pomiędzy jednym pomysłem, a drugim; realizująca wymyślne fantazje i skomplikowaną intrygę, uderza mocno w oryginalność oraz nieprzeciętność. Odpowiedzialny za scenariusz Ed Brubaker podołał zadaniu: osadzając na kanwie lekko wyświechtanego wątku absolutnie wyjątkowych bohaterów przeżywających niesamowite przygody, dał upust historii żywej, nieco szalonej i doskonale wciągającej!
Dopełnieniem całości są oczywiście prace Martina & Vicente. Duet rysownika i ilustratorki zadbał o odpowiedni wydźwięk ‘Friday’. Przyciemniona kolorystyka przeplatana nasyconymi grafikami, poszarpana i na pozór niedbała kreska, kameralne kadry, fokus na mimikę postaci, ich graficzna kreacja, to doskonałe odbicie literackiego pierwowzoru.
Życie Friday Fitzhugh w przeciągu paru ostatnich dni legło w gruzach. I to dosłownie.
Samozwańcza detektywka i kilkuletnia przyjaciółka najmądrzejszego chłopaka świata Lancelota Jonesa, przechodzi przez trudne chwile. Miłosne zawirowania, których niedawno doświadczyła, to mgliste wspomnienie. Teraz nastolatka ma na głowie znacznie poważniejsze sprawy, a w zasadzie -...
Kiedy dona Beatriz Solórzano przekracza po raz pierwszy próg starej hacjendy San Isidro, jest przekonana, że właśnie znalazła swój prawdziwy dom. Po trudnych wydarzeniach ostatnich miesięcy Beatriz potrzebuje harmonii i stabilizacji, a pośpiesznie zawarty związek małżeński z majętnym dziedzicem ziemskim, zdaje się furtką do lepszego życia. Para opuszcza więc wielkomiejski zgiełk i osiada w rodzinnym miasteczku Rodolfo. Po przybyciu do San Isidro rzeczywistość jednak nie jawi się tak sielankowo, jak życzyłaby sobie tego młoda mężatka. Zapuszczone domostwo, szepcząca po kątach służba, dziwne pogłoski na temat tragicznej śmierci poprzedniej dony Solórzany, nieprzychylna postawa siostry Rodolfa i posępne wnętrza posiadłości, wzbudzają w Beatriz niepokój. Wątpliwości zaczynają narastać, gdy kobieta wpada na trop makabrycznej zagadki sprzed lat…
****
Meksykańska wariacja kultowej ,,Rebeki’’ Daphne du Maurier? Nie, zdecydowanie nie; to po prostu wyjątkowy debiut Isabel Canas. Debiut wyraźnie udany – oryginalny i obiecujący wiele; prócz niejakiego korespondowania z twórczością du Maurier, to nadal na swój sposób nietuzinkowa, a nawet odważna proza. Historia wiekowej hacjendy i świeżo upieczonej mężatki rzuconej na ‘pożarcie’ nie tylko nieprzejednanym siłom nadnaturalnym, ale również bardziej przyziemnym problemom takim jak zmiana środowiska, próba wpasowania się, potrzeba pozyskania odpowiedniego statusu, ogólnej akceptacji oraz chęć stworzenia sobie czegoś na kształt beztroskiej przystani, są zdecydowanie uniwersalnymi kwestiami, dość często poruszanymi w literaturze; zwłaszcza w tej ‘nastowiecznej’, która ukazywała niełatwe i nieoczywiste sytuacje kobiet w społeczeństwie. Canas po te właśnie tematy sięgnęła, aby na ich kanwie móc zbudować opowieść o duchach, wojnie i miłości; opowieść nastrojową, niespieszną, lecz urokliwie mroczną, a przy tym po prostu… Trochę przerażającą. Bo nie da się ukryć – pierwsze skrzypce grają tutaj strachy oraz nawiedzenia.
Na tle malowniczej kultury meksykańskiej autorka umieściła fabułę doskonale uciekającą się w stronę klasyki, przepełnioną smaczkami i nawiązaniami do najznamienitszych tekstów gatunku. To bardzo atrakcyjny zabieg, wziąwszy pod uwagę specjalną stylistkę ,,Hacjendy’’, utrzymaną w nieco archaicznym tonie, czerpiącą garściami z gotyckiego nurtu. W efekcie powstała książka pretendująca do miana romansu grozy, gdyż jemu podobne elementy zawiera: zawiłą intrygę wzbogaconą o motyw ciążącego fatum, nieszczęśliwe uczucie, głęboko skrywany sekret, ciąg niesamowitych wypadków, metafizyczny czynnik, gęstą i osaczającą atmosferę, skrzętnie budowane napięcie, wreszcie zaś – kulminacyjny moment stanowiący finał upiornej całości. Naśladownictwo wyszło więcej niż zręcznie; Isabel Canas udało się stworzyć lekturę angażującą i pobudzającą wyobraźnię; unurzaną w dusznym klimacie, z gamą pełnokrwistych bohaterów, pasjonującą zagadką oraz drobiazgowo nakreślonym tłem obyczajowo – historycznym.
,,Hacjenda’’ ma więc szansę zaskarbić sobie sympatię koneserów powieści z dreszczykiem.
Kiedy dona Beatriz Solórzano przekracza po raz pierwszy próg starej hacjendy San Isidro, jest przekonana, że właśnie znalazła swój prawdziwy dom. Po trudnych wydarzeniach ostatnich miesięcy Beatriz potrzebuje harmonii i stabilizacji, a pośpiesznie zawarty związek małżeński z majętnym dziedzicem ziemskim, zdaje się furtką do lepszego życia. Para opuszcza więc wielkomiejski...
więcej mniej Pokaż mimo to
,,Galeria koszmarów Feranosa’’ to antologia opowiadań grozy stworzona w oparciu o kanwę znamienitych motywów tegoż właśnie gatunku. Dziewiętnaście tekstów wraz z kilkunastoma pracami utalentowanych artystów, w istocie składa się na wernisaż kompletnej twórczości literacko – rzemieślniczej. Zarówno pod względem treści, jak i sugestywności wynikającej z portretowania tego, co mroczne, niepokojące oraz nietypowe, całość przedstawia się nadzwyczaj atrakcyjnie; przemówi zaś zwłaszcza do tych, którym szczególnie blisko do równie posępnych klimatów.
Nastrój zebranych dziełek koresponduje bowiem z najróżniejszymi odsłonami horroru – zaprezentowane wizje to wizje nie tylko sensu stricto straszne, lecz po prostu - wzbudzające prawdziwy, żeby nie powiedzieć, wręcz atawistyczny, lęk. Utrzymane w ścisłej konwencji, poza pozornie sensacyjną fabułką, stanowią szeroki przekrój bolączek dręczących duszę niejednego śmiertelnika i – co ważne – będą pretekstem do opowiedzenia właściwych historii: tych, gdzie pierwsze skrzypce grają emocje oraz uczucia.
Sporo więc tutaj przenikliwości i znajomości ludzkiej natury w kontekście samego strachu; strachu nieoswojonego, pierwotnego, stojącego u podstaw gargantuicznej zgrozy; niepewności związanej z sennymi majakami, koszmarami, mamidłami; trwogą przed niezmierzoną potwornością czyhającą w odmętach otchłani; gęstą, oblepiającą psychozą, wymykającą się dalece od obrębu rzeczywistości. To wyjątkowo trafny zabieg, pozwalający w sposób bezpośredni dotknąć głęboko zakorzenionych obaw; tych, które większość z nas ukrywa pod płaszczykiem normalności…
,,Galeria koszmarów Feranosa’’ to antologia opowiadań grozy stworzona w oparciu o kanwę znamienitych motywów tegoż właśnie gatunku. Dziewiętnaście tekstów wraz z kilkunastoma pracami utalentowanych artystów, w istocie składa się na wernisaż kompletnej twórczości literacko – rzemieślniczej. Zarówno pod względem treści, jak i sugestywności wynikającej z portretowania tego, co...
więcej mniej Pokaż mimo to
,,Gdy mnie aresztowano, miałem zaledwie dwadzieścia trzy lata, teraz mam lat czterdzieści dwa. Niesłusznie zabrano mi najlepszy czas
życia. Od osiemnastu lat nurtuje mnie pytanie: co ja zrobiłem, że moje życie zostało zamienione w piekło?’’
15 marca 2018 roku Tomasz Komenda wychodzi na wolność.
****
Dwadzieścia dwa lata wcześniej, 31 grudnia 1996.
W godzinach wieczornych piętnastoletnia Małgorzata K. wsiada do pociągu jadącego w stronę Miłoszyc. Dołącza do koleżanek. Mają całą grupą udać się do popularnego wówczas klubu Alcatraz, w którym organizowane są dyskoteki dla młodzieży oraz mieszkańców okolicznych wsi. To właśnie tam odbędzie się
tegoroczna zabawa sylwestrowa.
Nastroje im dopisują, Małgosi również.Specjalnie na tę okazję wybrała czarną sukienkę; wygląda w niej ładnie, dziewczęco. Ma nadzieję, że spędzi miły wieczór. Potańczy, powygłupia się, pośmieje. Spotka znajomych.
Ale coś idzie nie tak, bo szybko zaczyna źle się czuć; tak źle, że jest zmuszona parokrotnie wychodzić na zewnątrz, by pooddychać świeżym powietrzem. Towarzystwa dotrzymuje jej Krzysiek, który choć poznany parę chwil
wcześniej, postanawia się nią zaopiekować. Czas jednak mija, a stan dziewczyny
wcale się nie poprawia. Gdy po północy podchodzi do pary młody mężczyzna,
przedstawiający się jako ‘Irek, brat Gośki’, Krzysztof oddycha z ulgą. Najwyższy czas, żeby Małgosia wróciła do domu.
****
Sprawa zbrodni miłoszyckiej wstrząsnęła opinią publiczną dwukrotnie. Po raz pierwszy, kiedy po długich miesiącach typowania podejrzanych i przeprowadzania żmudnych procedur śledczych ujęto wreszcie mężczyznę odpowiedzialnego za gwałt, uszkodzenie ciała, zaniechanie pomocy Małgorzacie K., prowadząc bezpośrednio do
jej zgonu; i po raz drugi, gdy tego samego oskarżonego uniewinniono.
Jednak, jak podkreśla Ewa Wilczyńska, autorka ,,Dziewczyny w czarnej sukience’’, wątek niesłusznie skazanego Komendy nie jest jedynym, który przebija się w tym szokującym festiwalu matactwa i fałszerstwa. Za jedną
tragedią, idzie następna. Mylnych tropów, dziwnych zbiegów okoliczności, niejasnych przesłanek, kłamstw, insynuacji, fantastycznych przypuszczeń i domniemywań, w kwestii śmierci Małgosi pojawia się całe mnóstwo. Zresztą pod
wieloma względami przypadek M.K, przypomina mi osobiście postępowanie dotyczące
tajemniczego zabójstwa Iwony Cygan – siedemnastolatki spod Tarnowa, która znika
z miejscowego baru i odnajduje się kolejnego dnia: pobita, okaleczona,
zamordowana. Chociaż obie te sprawy dzieli przynajmniej rok różnicy, to wykazują dość zbliżone cechy: hermetycznie zamkniętą społeczność, wszechobecną zmowę milczenia, działania podejmowane na szkodę świadków, zawężony krąg podejrzanych, niemożność udowodnienia winy, nieudolność organów ścigania, wreszcie zaś – potrzebę uzyskania sprawiedliwości.
Wilczyńska sięgając po temat Miłoszyc wykazuje się ponadprzeciętnym zaangażowaniem. W swojej publikacji na czynniki pierwsze rozbiera tzw.
‘zbrodnię miłoszycką’, uważnie śledząc oraz analizując wszystkie fakty powiązane z nią bezpośrednio i pośrednio. To praca niemalże tytaniczna, wziąwszy pod uwagę ilość nieścisłości, które pojawiają się podczas
przeprowadzania czynności operacyjnych oraz procesowych. Okazuje się bowiem, że
wykazanie wszystkich błędów, niedociągnięć, nadużyć, niepopartych konkretnymi
dowodami rzeczowymi, stanowi wyjątkowo trudne zadanie; a i ustalenie
autentycznego przebiegu wydarzeń z nocy 31 grudnia/1 stycznia, przysparza niemniej
kłopotu. Nieustępliwość Wilczyńskiej jednak widać już na pierwszy
rzut oka.
Autorka kreśli prawdopodobny scenariusz wypadków, jasno kategoryzując
zebrane dotąd informacje i powołując się na szereg badań oraz konsultacji. W tej
relacji nie ma miejsca ani na niepotwierdzone teorie spiskowe, ani na szalone
dywagacje, przeciwnie; jej pisarstwo to świadectwo skrupulatności, rzetelności
i skutecznej pracy oddanego reportera. Krok po kroku, dogłębnie i z precyzją, podąża śladem przestępstwa; bada, zastanawia się, docieka, rozpatruje; w sposób wyważony i przemyślany odnosi się do różnorakich aspektów sprawy; konstruuje logiczne wnioski, wyzbywa się niepotrzebnych komentarzy, zbędnych dygresji; dzięki swojej bezstronności sprawia, że właściwa ocena przytaczanych sytuacji,
pozostaje w rękach czytelnika.
Mocno faktograficzny wydźwięk ,,Dziewczyny…’’ został jednak podniesiony przez emocjonalny kontekst, którego nie sposób pominąć. Ewa
Wilczyńska co prawda stroni od popadania w tani sentymentalizm (często spotykany
w przypadku omawiania podobnych tekstów), lecz zwraca słuszną uwagę na krzywdę
osób poszkodowanych przez sprawcę(ów) oraz wymiar (nie)sprawiedliwości. Ta
historia rodzin złamanych tragedią toczy się jakby obok; wysuwa się na pierwszy
plan tylko w międzyczasie; wyziera gdzieś nienachalnie spośród fragmentarycznych
wspomnień oraz relacji; dochodzi wreszcie do głosu na końcu… Po dwóch dekadach
od minionych wydarzeń i niestety, składa się na bolesną historię osób dotkniętych
przez najgorszy rodzaj cierpienia, jaki można unieść.
,,Gdy mnie aresztowano, miałem zaledwie dwadzieścia trzy lata, teraz mam lat czterdzieści dwa. Niesłusznie zabrano mi najlepszy czas
życia. Od osiemnastu lat nurtuje mnie pytanie: co ja zrobiłem, że moje życie zostało zamienione w piekło?’’
15 marca 2018 roku Tomasz Komenda wychodzi na wolność.
****
Dwadzieścia dwa lata wcześniej, 31...
O morderstwie Marion Gilchirst mówiło się, że zostało jedną z najgłośniejszych zbrodni epoki edwardiańskiej. Biorąc pod uwagę kulturę, moralność i obyczaje dwudziestowiecznego społeczeństwa uwięzionego w okowach pruderyjności, pamiętającego doskonale lata panowania królowej Wiktorii, a jednocześnie rozdartego poprzez nagły postęp nauki oraz industrializacji – trudno myśleć o nim inaczej, niż w kategoriach sensacyjnych. Nieprawość popełnionego czynu musiała zresztą wzbudzać tak skrajne emocje.
Zabójstwo starszej damy, dobrze sytuowanej, ogólnie poważanej i wyjątkowo bogatej, to okrucieństwo samo w sobie; ale szczegółowo zaplanowane, dokonane z premedytacją, w celach czysto rabunkowych, to wręcz świętokradztwo. Wrzawa, która wybuchła kiedy odkryto zwłoki panny Gilchirst w mieszkaniu przy West Princes Street 49, była uzasadniona. Wieść lotem błyskawicy obiegła całe Glasgow, zaś wszystkie ‘smaczki’ (bezwzględność sprawcy, kradzież diamentów, brawurowa ucieczka i policyjny pościg) towarzyszące tamtym zdarzeniom, do granic możliwości rozpaliły wyobraźnię publiki.
Czy dziwi więc fakt, że w tę nadzwyczajną sprawę wmieszał się nie kto inny, jak sam Arthur Conan Doyle? Lekarz, pisarz, spirytysta, wreszcie – twórca jednej z najwybitniejszej postaci literackiej – autor cyklu opowieści o utalentowanym detektywie Sherlocku Holmesie?
****
Margalit Fox przeczy powyższemu pytaniu. Zainteresowanie przez Conan Doyle’a ówczesną sprawą, nie było niczym szczególnym; można nawet powiedzieć, że była to dla niego rzecz absolutnie oczywista i właściwa. Rozwój nowych metod śledczych, badania nad naturą zbrodni, eksperymentalne czynności oraz – jak się z czasem okazało – daleko idące, lecz bezzasadne wnioski w kwestii postępowań danych jednostek, fascynowały wielu, a naturalnie i kogoś, kto ‘na co dzień’ zajmował się zbrodnią. Choć działania Doyle’a w głównej mierze opierały się na pracy umysłowej, czyli - głębokiej analizie, dedukcji oraz drobiazgowej obserwacji – miały w rzeczywistości okazać się dużo bardziej przydatnymi, niż zbiór poszlakowych dowodów; angażując się bowiem w przypadek Oscara Slatera, A.C. udowodnił wyższość żelaznej logiki nad pozornie jednoznacznymi zarzutami.
W swojej książce Fox porusza cały wachlarz tematów znamiennych dla początków XX wieku. Morderstwo Gilchirst i proces sądowy Slatera przez znaczną część historii znajdują się na pierwszym planie, jednak momentami usuwają się we własny cień; to doskonały zabieg, który umożliwia nakreślenie właściwego tła społeczno – obyczajowego, jednocześnie stwarzając pretekst do sięgnięcia po niemniej istotne aspekty. Ma się zresztą wrażenie, jakby Margalit wcale nie tworzyła publikacji faktograficznej, a po prostu snuła zajmującą opowieść, pełną ciekawostek i różnorakich odniesień ważnych przy zrozumieniu ogólnego kontekstu wydarzeń z 1908 roku.
Autorka rzuca światło na szereg zmian przebiegających w zagadnieniach z dziedziny kryminologii, psychologii i prawa; przywołuje sylwetki postaci odpowiedzialnych za fundamentalne odkrycia; obala wszelkiego rodzaju mity i szalone teorie; wreszcie – odnosi się do samej postaci szkockiego pisarza, jego życia i twórczości.
,,Arthur Conan Doyle i sprawa morderstwa’’ to rozległy pejzaż przełomu epok wiktoriańskiej i edwardiańskiej; malowniczy fresk dwóch ścierających się światów, dwóch różnych nurtów stających przeciwko sobie; niedwuznaczny opis prawdziwego skoku w przyszłość, momentu rozwojowego; tryumfu nauki nad zabobonem; zarysu pierwszych prób podjętych na rzecz walki w imię sprawiedliwości i moralności. Iście pasjonująca przygoda!
O morderstwie Marion Gilchirst mówiło się, że zostało jedną z najgłośniejszych zbrodni epoki edwardiańskiej. Biorąc pod uwagę kulturę, moralność i obyczaje dwudziestowiecznego społeczeństwa uwięzionego w okowach pruderyjności, pamiętającego doskonale lata panowania królowej Wiktorii, a jednocześnie rozdartego poprzez nagły postęp nauki oraz industrializacji – trudno myśleć...
więcej mniej Pokaż mimo to
On – doświadczony inspektor Scotland Yardu, ona – intrygantka i aferzystka uwikłana w sieć politycznych spisków. Oboje tak różni, a jednocześnie tak sobie bliscy; po przejściach, z bagażem traum i naręczem bolesnych wspomnień, odnajdują się w samym sercu XIX – wiecznego Londynu.
Ale droga do szczęścia nie jest wcale prosta.
Gdy spotykają się po raz pierwszy, Caitlin
Borgan nie ma żadnych skrupułów wobec Valentine’a Cosogrove’a. Znajomość z wpływowym śledczym to nadzwyczaj szczęśliwa dogodność, z której panna Borgan postanawia gorliwie skorzystać. W niepewnych czasach, podczas społecznych niepokojów oraz przełomowych zmian ustrojowych, układ z kimś tak wysoko postawionym, może być bardzo cenny, o ile nie… Najcenniejszy.
****
Powieść Justyny Andrulewicz i Joanny Truchel to nie lada gratka dla koneserów kryminalnych zagadek, szeroko pojętej sensacji oraz miłosnych uniesień. W ,,Inspektorze i złodziejce’’ tych bowiem aż nadto; akcja obfituje w mnogość komplikacji i trudności – niebezpieczne intrygi, zawiłe śledztwa, krwawe rozruchy, rozboje, pościgi, morderstwa – właśnie one stanowią główny pretekst do poprowadzenia angażującej fabuły, a całość pomimo tak dużego nagromadzenia środków, broni się doskonale. I trochę na zasadzie kontrastu, bo wziąwszy pod uwagę ogólny wydźwięk historii (‘dużo, głośno i z rozmachem’), śmiało można rzec, że wyróżnia się ona sporą dozą subtelności; to zaś za sprawą innych aspektów, które również pojawiają się na kartach książki.
,,Inspektor i złodziejka’’ bazuje w znacznej mierze na wątku romantycznym. Nie jest to jednak wątek pośledni i schematyczny, ponieważ główni bohaterowie także schematyczni nie są; wręcz przeciwnie. Ich sylwetki, obarczone ciężarem dotkliwych przeżyć i doświadczeń, rysują się dość niesztampowo. Oboje są jednostkami na pewien sposób złamanymi; starają się żyć normalnie, podejmować racjonalne decyzje, funkcjonować na miarę ograniczonych możliwości, ale – nadal pozostając w okowach demonów z przeszłości.
Justyna Andrulewicz i Joanna Truchel uchwyciły ów dwojakość charakterów. Odnosząc się do ich zasadnych (bądź niezasadnych) postępowań, głębszych przemyśleń, konkretnych schematów działań czy właściwych motywacji, zbudowały portrety niejednoznaczne, acz dynamiczne i naturalne. Postaci o tak wyjątkowych cechach, uwikłane w relację romansową, nie mogą więc prezentować związku typowego. Pełna wzlotów i upadków, gorących emocji, porcji wyrzeczeń oraz poświęceń, relacja Caitlin i Valentine’a jest przykładem więzi unikalnej i niekonwencjonalnej. Rozbudowana warstwa psychologiczna pozwala nie tylko zrozumieć, ale też i sympatyzować z bohaterami powieści.
Spore wrażenie na czytelniku wywołać może również tło historyczno – obyczajowe. Trudno, doprawdy trudno, nie czerpać żywej przyjemności z tak sugestywnie nakreslonych realiów epoki. Malowniczy fresk życia londyńskiego mieszczaństwa wyłania się zza drobiazgowych opisów i skrzętnie ułożonych zdań – proza życia codziennego, sytuacja ekonomiczna, ówczesne nastroje polityczne, ogólnie przyjęte normy i zasady, pozycje konkretnych jednostek w zróżnicowanej zbiorowości – wszystko to stanowi plastyczny plan dla rozgrywających się wydarzeń.
On – doświadczony inspektor Scotland Yardu, ona – intrygantka i aferzystka uwikłana w sieć politycznych spisków. Oboje tak różni, a jednocześnie tak sobie bliscy; po przejściach, z bagażem traum i naręczem bolesnych wspomnień, odnajdują się w samym sercu XIX – wiecznego Londynu.
Ale droga do szczęścia nie jest wcale prosta.
Gdy spotykają się po raz pierwszy, Caitlin...
Idealny horror na lato nie istn… Ależ owszem, istnieje! I są nim ,,Ruiny’’ Scotta Smitha – klasyczny już chyba tytuł, mocno zakorzeniony w nurcie grozy katastroficznej, ocierającej się o motyw roślinożernej bestii. Brzmi sztampowo, trochę śmiesznie? Tak, zdecydowanie. Niech jednak pierwszy rzuci kamieniem ten, kto choć raz nie dał się skusić na podobną historię…
****
To miało być lato marzeń. Niezapomniane, pełne przygód, beztroski, śmiechu. I w pewnym sensie było, bo pierwsze dni spędzone w upalnym Meksyku tak właśnie przeżyli – dużo imprez, głośnej zabawy, wygłupów, alkoholu… Nowych znajomości. Jednak to właśnie jedna z nich, z tych szybkich wakacyjnych przyjaźni, przywiodła ich do niebezpiecznego punktu.
Gdy nowo poznany kolega Matthias, opowiada im o tajemniczym zniknięciu brata – który parę dni wcześniej wyruszył wraz ekspedycją archeologiczną w głąb dżungli - czują się zobowiązani, aby mu pomóc. Proponują więc wspólną wyprawę śladem zaginionego: wczesnym rankiem Amy, Eric, Stacy i Pablo, na czele z Jeffem oraz Matthiasem, podążają w stronę Coba. Dzień zapowiada się ekscytująco, ale żadne z nich nawet nie podejrzewa, że już za kilka godzin napotkają pierwsze trudności.
Odcięci od cywilizacji, otoczeni przez agresywnych Majów, z kurczącymi się zapasami wody i żywności, będą zmuszeni stawić czoła nie tylko tym wyzwaniom, lecz również czemuś, co znacznie wykracza poza granice ich wyobraźni.
****
Sięgając po ,,Ruiny’’ nie mogłam wyzbyć się przeświadczenia, że sięgam po powieść trochę naiwną, a może nawet zwyczajnie banalną. Uwielbiam grozę, horror, makabreskę; blisko mi do mrocznych i cięższych klimatów, nieobce mi są różne odmiany tego gatunku. Najbardziej jednak lubuję się w klasyce, w opowieściach nieoczywistych i nastrojowych, bazujących na atmosferze, ocierających się o złożone warstwy; a jakby nie przymierzał, to… ,,Ruiny’’ w żadnym razie do tego wzorca mi nie pasowały; ‘mordercza winorośl’? Dobre sobie, przepis na pulpę żywcem wyjętą z lat 80. Podziękuję.
Ale w końcu dałam się namówić. Zapowiedź ‘wakacyjnego horroru’’ brzmiała kusząco, wręcz obiecująco; Scott Smith zaś dostał wreszcie szansę utarcia mi nosa, którą – spoiler alert – z powodzeniem wykorzystał.
Bo choć jego powieść, dziełem wybitnym z pewnością nie jest, nadal stanowi lekturę jeśli nie przyzwoicie dobrą, to z pewnością szalenie angażującą i hipnotyczną. Taką, którą rozpoczyna się z zaciekawieniem, a kończy z prawdziwymi wypiekami na twarzy. I nie przez wzgląd na szaleńcze tempo akcji, moc nieprawdopodobnych wydarzeń, wariackie plot twisty czy ogrom nieprzewidzianych okoliczności; przeciwnie - pod wieloma kątami to historia do bólu prosta, nawet schematyczna; tocząca się utartym torem, nieśpiesznie dążąca do kulminacyjnego momentu pozbawionego również większych niespodzianek.
,,Ruiny’’ opierają się na innych aspektach.
Tu głównej roli nie gra - jak wydawać by się mogło - tani straszak w postaci morderczego zielska, a… Ludzie. Ich lęki, motywacje, wzajemne relacje; głęboko zakorzenione przekonania, etyczne zasady, osobista filozofia, moralne bądź niemoralne postępowania. I Smith właśnie to wszystko na kartach swej książki przedstawia. Może nieco jednoznacznie, odrobinę konwencjonalnie, lecz na pewno – wyjątkowo wyraziście.
Wrzucając grupę młodych ludzi o przeróżnych charakterach i osobowościach w świat totalnie im wrogi; stawiając ich w kontrze wobec tego, co bezpieczne, komfortowe, znane; zmuszając do dokonywania druzgocących wyborów, podejmowania ostatecznych rozwiązań, szukania ratunku tam, gdzie go nie ma, Scott Smith tworzy dziełko maksymalnie zajmujące, o wyjątkowo mocno rozbudowanej warstwie psychologicznej.
Duszna, klaustrofobiczna atmosfera, stopniowo narastające napięcie, gęsty klimat oraz poczucie osaczenia – to właśnie to dodaje smaczku ,,Ruinom’’.
Idealny horror na lato nie istn… Ależ owszem, istnieje! I są nim ,,Ruiny’’ Scotta Smitha – klasyczny już chyba tytuł, mocno zakorzeniony w nurcie grozy katastroficznej, ocierającej się o motyw roślinożernej bestii. Brzmi sztampowo, trochę śmiesznie? Tak, zdecydowanie. Niech jednak pierwszy rzuci kamieniem ten, kto choć raz nie dał się skusić na podobną historię…
****
To...
Minął wiek odkąd Różyczka – księżniczka i przyszła następczyni Królestwa Cierniostu – po raz ostatni zamknęła oczy. Na wskutek ukłucia wrzecionem, które okazało się proroczą wizją, Róża odpłynęła do świata wiecznych snów. Król wraz z Królową chwytali się każdej złudnej nadziei, każdej pokrzepiającej myśli, każdego możliwego rozwiązania, ale wedle starej przepowiedni, ich córka miała się już więcej nie zbudzić.
Podczas lat żałoby kraj pogrążał się w coraz większym zamęcie i chaosie. Bezustanne walki, krwawe wojny, brutalne starcia, niekończące się krucjaty… Po minionych czasach pozostało mgliste wspomnienie, a wszystko to, co dobre, miłe i prawe, przepadło w meandrach pamięci najstarszych mieszkańców Cierniostu.
Do momentu, gdy nieoczekiwanie - po stu latach śnienia - Różyczka powraca do żywych.
Wtedy właśnie zaczyna się prawdziwa przygoda, bo zdradzona księżniczka łaknie krwi. I okrutnej zemsty. W towarzystwie wesołej kompanii – trzech zupełnie do siebie niepasujących wyrzutków społecznych – udaje się w długą wędrówkę.
Jest zdeterminowana, by przywrócić swojemu królestwu dawny blask oraz chwałę.
****
Dawno, dawno temu… Za siedmioma lasami, za siedmioma rzekami, za siedmioma górami, spała sobie księżniczka. Spała, i spała, i spała, przez sto bardzo długich lat, aż wreszcie nadszedł jej czas: obudziła się, wraz z nią – w jej zimnym jeszcze sercu - obudziło się także pragnienie pomsty. Księżniczka więc chwyciła za miecz i ruszyła na spotkanie ze śmiercią.
Ładnie się zaczyna, co?
Ładnie, a my takie właśnie historie lubimy. Trochę mroczne i trochę na przekór cukierkowym opowieściom; lubimy, gdy pod lukrowaną powłoką kryje się gorzkie nadzienie; lubimy patrzeć jak zmienia się perspektywa; lubimy myśleć – ‘a co by było gdyby…’
Trójka autorów – Christopher Cantwell, German Garcia, Matheus Lopes – także lubili bawić się różnymi motywami, co zresztą doskonale widać na przykładzie ich twórczości.
Róża: Nie śpij już’’ to świetna wariacja na temat znanego mitu śpiącej królewny. Znanego, klasycznego, a jednak obróconego w tak ciekawy i tak rozrywkowy sposób, że dzisiaj może on służyć jako świetny wstęp do dłuższej i bardziej angażującej historii. Na kanwie baśni o księżniczce zaklętej w ponad stuletni sen, Christopher Cantwell buduje nowe, odświeżone zaplecze tych wydarzeń. Odświeżone i mówiąc szczerze… Chyba nieco bliższe współczesnemu czytelnikowi, niż romantyczna legenda dziewczęcia wybudzonego pocałunkiem złotowłosego przystojniaka. No dobrze; to nadal brzmi nieźle, ale zastanawiając się nad właściwymi motywacjami głównej bohaterki – która w tradycyjnym utworze bohaterką ‘jest i jednocześnie nie jest’ (raczej bierną postacią wokół której toczy się akcja), można dojść do oczywistych wniosków – Różyczce motywacje zostały w zasadzie odebrane, a jedyne co jej dano, to czas, by w spokoju mogła oczekiwać przybycia księcia na białym rumaku; potem wiadomo, ‘długo i szczęśliwe, bla bla bla’.
Cantwell poszedł o krok dalej, nadając Róży odpowiednią rolę. Rolę, będącą kluczową wobec całego utworu, jak i jego ogólnego wydźwięku, lecz przede wszystkim – barwną, żywą, przekonującą. Sylwetka ospałej trzpiotki owszem, przebija się przez pierwsze karty komiksu, jednak dość szybko schodzi na drugi plan, ponieważ księżniczka wreszcie zyskuje właściwą trójwymiarowość. Skrzywdzona, oszukana i boleśnie zdradzona dziewczyna, dość szybko orientuje się, że postawa obojętnej i przegranej, wcale nie może być słuszna, a już tym bardziej zgodna z jej rzeczywistymi emocjami. Napędzana pragnieniem zemsty, żądzą uzyskania choć krztyny sprawiedliwości, chęcią otrzymania tego, co jej należne, prze przed siebie, wikłając się w szeroki ciąg niebezpiecznych zdarzeń.
Brzmi to nieco pompatycznie, na szczęście jedynie w teorii. Autor wzbogacił fabułę o przygodową nutę, ale ukształtował ją również w kierunku lekkiego, zabawnego czasoumilcza: gęsta baśniowość, spora dawka absurdu, groteski, czarnego humoru; morze bluzgów, hojna doza dowcipu i ciętego żartu, czynią z ,,Róży’’ przyjemną, jednocześnie także dość oryginalną rozrywkę.
Oczywiście w tym miejscu nie można nie wspomnieć o pracy Garcii i Lopesa. Obaj Panowie udźwignęli ciężar historii i doskonale ją uzupełnili. Cienka, acz wyrazista kreska świetnie oddawała charakter postaci - ich ruchy, mimka, gesty – zostały pieczołowicie zsynchronizowane z toczącą się fabułą, a kolory – trochę pasteli, trochę ciemnych barw, odrobina kontrastu – nadały ogółowi cukierkowo – mroczny nastrój.
Minął wiek odkąd Różyczka – księżniczka i przyszła następczyni Królestwa Cierniostu – po raz ostatni zamknęła oczy. Na wskutek ukłucia wrzecionem, które okazało się proroczą wizją, Róża odpłynęła do świata wiecznych snów. Król wraz z Królową chwytali się każdej złudnej nadziei, każdej pokrzepiającej myśli, każdego możliwego rozwiązania, ale wedle starej przepowiedni, ich...
więcej mniej Pokaż mimo to
Elena Richardson żyje w świecie iluzji, ale jeszcze o tym nie wie. Kiedy do Shaker Heights przybywa Mia Warren – artystka o niefrasobliwym usposobieniu – Pani Richardson zaczyna traktować ją jako interesujące indywiduum. Z kliniczną wręcz precyzją, analizuje charakter kobiety; nietypowy sposób bycia, wrodzona naturalność, niewymuszona swoboda, brak odgórnie narzuconych zasad, wiążących zadań, regulaminowych priorytetów… Wszystko to składa się na osobowość, która – w pojmowaniu Eleny – wymyka się jakimkolwiek standardom.
Pokusa zagłębienia się w codzienność Mii jest zbyt wielka, by się jej oprzeć. Ścieżki obu pań przecinają się nieustannie, a one same – uwikłane w coraz to bardziej skomplikowane zależności i stosunki – zaczynają dostrzegać w sobie pewne bliźniacze cechy…
***
‘Gęsta, lepka, obłapiająca’ - takimi oto słowami opisałabym najchętniej (i właściwie chyba najtrafniej) powieść Celeste Ng. Ta czterystu stronnicowa historia jest przykładem pisarstwa totalnie pochłaniającego, maksymalnie hipnotyzującego, bez reszty angażującego, jednak nienachalnego. Bo ,,Małe ogniska’’ są w istocie napisane w sposób piękny, lecz i bardzo prosty: bezpretensjonalnie, skromnie, kameralnie.
Cicha proza o ogromnej sile rażenia.
Której – de facto – trudno się tutaj spodziewać.
Spotkanie dwóch kobiet, o różnych charakterach i odmiennych stylach życia, nie stanowi raczej zaskoczenia. Wręcz przeciwnie; to poczytny, choć mocno wyeksploatowany motyw w literaturze, obyczajowej zwłaszcza. Akcji jako takiej – nie ma; w końcu opieramy się nie, o sensację i dreszczyk emocji, a właściwą charakterystykę bohaterów; ich inność, przeciwstawność, złożoność, specyfikę. Pierwsze skrzypce gra więc warstwa psychologiczna, będąca owszem, pochłaniającą i intrygującą, choć prawie na pewno nie gwarantującą tylu wrażeń, ilu oczekuje się od klasycznego czasoumilacza z nieprawdopodobną fabułką w tle. Na szczęście to nie wada, a zaleta.
Dla koneserów psychologicznych intryg, rodzinnych powiązań i skomplikowanych relacji, to powieść doskonała. Celeste Ng w rewelacyjny sposób rozbiera na czynniki pierwsze powyższe aspekty, udanie adaptując je na własne potrzeby. ,,Małe ogniska’’ kipią od napięcia, nagromadzonych lęków i nienazwanych trosk.
Na przykładzie bohaterek, postawionych w kontrze wobec siebie, ale i niejako życia – niełatwego, serwującego pasmo niespodzianek – Celeste Ng kreśli scenariusze tak rozbieżne, jak to tylko możliwe. Przynajmniej z pozoru, ponieważ ani odmienne oblicza, ani przeciwne poglądy, ani rozbieżne perspektywy, nie są w stanie weryfikować tego, co dla obu ma największe znacznie – miłości.
Historia wzruszeń, codziennych zmagań z rzeczywistością, z światem poukładanym po swojemu; opowieść o więzach silniejszych od śmierci, o uczuciu potężniejszym niż jakiekolwiek inne, o losie trochę przekornym i trochę okrutnym; o podążaniu własną ścieżką, o poszukiwaniu siebie, pogoni za marzeniami.
Piękny, wzruszający, słodko – gorzki zapisek biegu dwóch przecinających się dróg.
Elena Richardson żyje w świecie iluzji, ale jeszcze o tym nie wie. Kiedy do Shaker Heights przybywa Mia Warren – artystka o niefrasobliwym usposobieniu – Pani Richardson zaczyna traktować ją jako interesujące indywiduum. Z kliniczną wręcz precyzją, analizuje charakter kobiety; nietypowy sposób bycia, wrodzona naturalność, niewymuszona swoboda, brak odgórnie narzuconych...
więcej mniej Pokaż mimo to
Oj przyjemnie tego Pana McCammona się czytało; bardzo przyjemnie. I mówiąc szczerze byłam nieco zdziwiona, ponieważ po przyzwoitym - choć odrobinę przeciętnym ,,Słuchaczu’’ - nie nastawiałam się wcale na lekturę ani porywającą, ani tak mocno angażującą; tymczasem, zupełnie nieoczekiwanie, taką właśnie dostałam. Bo należy tutaj podkreślić, że prócz innych oczywistych walorów, powieść McCammona jest po prostu maksymalnie wciągającym czytadłem, które już od pierwszych stron hipnotyzuje i intryguje; klimatyczny wstęp, wspaniale sugestywna atmosfera, malownicze tło oraz zapowiedź fascynującej przygody – składają się na literacką ucztę wartą każdego grzechu! A na tym jeszcze nie koniec.
,,Dziedzictwo Usherów’’ wspaniale sympatyzuje z nowelą Edgara Allana Poe opowiadającą o losach starego rodu, zamieszkającego w odosobnieniu i dotkniętego dziwną przypadłością, która postępując błyskawicznie, pcha chorego w ramiona szaleństwa. Utwór Poego – o grobowym, niepokojącym, lekko melancholijnym charakterze – stanowił dla Roberta McCammona obiecujący pretekst do kreacji własnej, uwspółcześnionej wersji dziejów rodziny Usherów. I rzeczywiście, w pierwszych rozdziałach powieści, da się niewątpliwie wyczuć, że McCammon nie tylko ociera się o bliźniacze motywy, ale wręcz je wykorzystuje; na kanwie fikcyjnych wydarzeń i z wykorzystaniem fikcyjnych postaci, snuje wariację na temat tychże.
****
W Usherlandzie – na terenie położonym obok zbocza góry Briatrop - od dziesiątek lat dochodzi do serii zagadkowych zaginięć dzieci. Miejscowi górale szepczą o mitycznych stworach nawiedzających okoliczne lasy; Żarłoczny Bebech w spółce z Dyniowatym grasują pod osłoną nocy, by porywać nieostrożną młodzież. Te dziwne zniknięcia budzą ogólny niepokój, ale jak dotąd nikt nie udowodnił ich paranormalnego podłoża. Może to tylko przypadek, zbieg okoliczności lub zwyczajnie – fantastyczna legenda?
Gdy do rodzinnego gniazda powraca Rix Usher, splot przypadkowych okoliczności pcha go w stronę rozwikłania makabrycznej tajemnicy. Wraz z Raven Dunstan i obdarzonym nadnaturalnymi zdolnościami chłopcem, zostają zmuszeni do walki z pradawnym złem; złem, które zakorzeniło się w odległej przeszłości i które ma wiele wspólnego z klanem Usherów.
****
Sami widzicie – fabuła ,,Dziedzictwa…’’ przedstawia się dość prosto. Przynajmniej w teorii. W praktyce zaś jest nie tylko złożoną, ale również udaną adaptacją dzieła Poego. Owszem, bardzo nowoczesną, z pewnością pozbawioną jego poetyki i specyficznego oniryzmu (hej, Edgar i tak jest niepodrabialny!), lecz przy tym wzbogaconą o zupełnie inne aspekty. Mam bowiem wrażenie, jakby autor wreszcie popuścił wodze swojej fantazji; dał upust prawdziwie obłąkańczym wizjom, tworząc w efekcie historię maksymalnie posępną, po brzegi unurzaną w gotyckim nastroju, przepełnioną najsmakowitszymi kąskami zaczerpniętymi wprost z klasycznej grozy.
Akcja powieści toczy się nieśpiesznie, a McCammon – mistrz gawędziarstwa – snuje coś na kształt gęstej i mrocznej baśni; trochę odrealnionej, trochę nierzeczywistej, jednak jak najbardziej przerażającej. Dużą rolę odgrywa tutaj klimat, suspens, napięcie, tajemnica. Finał, bezkompromisowy i wręcz popisowy, może zaskoczyć; nie tylko przez wzgląd na fabułę, jak i na nagromadzanie nietypowych – przynajmniej jak na autora – środków. Jest mocno, krwawo, niekiedy wręcz brutalnie. Całość jednak broni się wyśmienicie, bo McCammon zna umiar; liryczna opowiastka z elementami horroru? Łaj not? ,,Dziedzictwo Usherów’’ hipnotyzuje do granic możliwości!
Oj przyjemnie tego Pana McCammona się czytało; bardzo przyjemnie. I mówiąc szczerze byłam nieco zdziwiona, ponieważ po przyzwoitym - choć odrobinę przeciętnym ,,Słuchaczu’’ - nie nastawiałam się wcale na lekturę ani porywającą, ani tak mocno angażującą; tymczasem, zupełnie nieoczekiwanie, taką właśnie dostałam. Bo należy tutaj podkreślić, że prócz innych oczywistych...
więcej mniej Pokaż mimo to
Stłumienie społecznego niepokoju to nie lada wyczyn, o czym doskonale przekonała się rada pewnego miasta. Aby rozładować napięcie i zapobiec fali przemocy, włodarze Eccenhilo postanawiają zorganizować… Wielki karnawał. Odrobina rozrywki oraz występ światowej sławy operowej – kastrata Foligatto – ma odciągnąć uwagę motłochu od krwawych waśni. Nie wszystko jednak idzie zgodne z planem; przyjazd Foligatta owszem, jest wspaniałym wydarzeniem, ale zupełnie nieoczekiwanie uruchamia serię niefortunnych zdarzeń, które doprowadzają do tragicznego finału.
****
Absolutnie nietypowym dziełem jest ,,Foligatto’’ i nie ma w tym aspekcie choćby cienia szansy, żeby zasadnie podważać ów stwierdzenie. Przekonana bowiem jestem, że z tak niezwykłą, oryginalną i nietypową sztuką, trudno komukolwiek konkurować. Bo wytwór spod rąk Alexiosa Tjoyasa oraz Nicolasa De Crecy’ego, sztuką nazwać po prostu należy; o sztampowej pracy czy klasycznym rzemieślnictwie mowy być nie może - to prawdziwy artyzm.
I z tym artyzmem czytelnik niejako musi się pogodzić. Rzecz jasna - to żadna wada, lecz zaleta; niemniej jednak, sięgając po ten tytuł, trzeba być nastawionym na lekturę niejednoznaczną, nieoczywistą, wymagającą zarówno skupienia, jak i sporej dozy tolerancji oraz otwartości; powinno się być przygotowanym na maksymalnie spotęgowane doznania wizualne, estetyczne, fabularne, przy tym również – trudne.
Musicie wszak wiedzieć: ,,Foligatto’’ jest rzeczą bardzo brzydką; tak brzydką, że aż niekiedy obrzydliwą; mroczną, groteskową, błazeńską, prezentującą w sposób sugestywny cały wachlarz szaleństwa, absurdu, czarnego humoru i surrealistycznego klimatu. Tkwi w tym jednak pewien urok oraz magnetyzm.
Choć łatwo się pogubić w fantasmagorycznych wizjach, iluzjach, w których jawa miesza się ze snem, koszmar goni koszmar, granice pomiędzy światem realnym, a nierealnym zacierają się, to na tle miejskiego konfliktu Eccenihilo wszystko to wybrzmiewa po dwakroć, nabierając – paradoksalnie – niezwykłej wyrazistości i ostrości.
Bez trudu wyłapuje się elementy przenikające do naszej rzeczywistości, także ogólny wydźwięk całości: krytykę nieudolnego sytemu, uwypuklenie wszelkich przywar społeczeństwa, prezentację jałowej próby rozwiązywania problemów priorytetowych metodą pospolitych kompromisów, ocenę zachowania danych jednostek.
Tjoyas & De Crecy w sposób nieszablonowy przedstawili swoją kreację świata. Scenariusz, szkic postaci, nawet ilustracje – to wszystko cechuje komizm, karykatura, dziwność, osobliwość.
Na wielu płaszczyznach ,,Foligatto’’ więc zachwyca, ale także i odpycha.
Stłumienie społecznego niepokoju to nie lada wyczyn, o czym doskonale przekonała się rada pewnego miasta. Aby rozładować napięcie i zapobiec fali przemocy, włodarze Eccenhilo postanawiają zorganizować… Wielki karnawał. Odrobina rozrywki oraz występ światowej sławy operowej – kastrata Foligatto – ma odciągnąć uwagę motłochu od krwawych waśni. Nie wszystko jednak idzie zgodne...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kiedy do górskiego miasteczka przyjeżdża detektyw Franck Sangare wraz ze swoją asystentką panią Dombre, wszystko wydaje się być banalnie oczywiste. Sprawa, w którą właśnie się zaangażowali, przedstawia się więcej niż jasno: ginie młody mężczyzna, trop prowadzi do zabitej dechami mieściny, delikwent prawdopodobnie żyje, należy jedynie sprowadzić go do domu.
Proste? Nie, jeśli w grę wchodzą szemrane interesy, narkotyki oraz brutalne morderstwa. Dwójka wspólników wpada więc w sam środek niezłego bagna, a Saint – Eleme, ta ‘zabita dechami wiocha’, stanowi dla nich nie lada zagadkę.
Sangre i Dombre będą próbowali zmierzyć się z miasteczkową zmową milczenia, lecz wcale nie jest to łatwe zadanie. Prawdziwe kłopoty czekają tuż za rogiem, zaś ich przygoda - dopiero się rozpoczyna…
****
Mam słabość do kryminalnych historii i mam słabość do ładnie narysowanych komiksów. Choć akurat słowo ‘ładnie’ może nijak pasować do pracy Serge Lehmana i Frederika Peetersa; pojęcie ładności kojarzy się raczej z czymś schludnym, klasycznie pięknym, linearnym, czystym; kreska Peetersa niekończenie taka jest - to raczej przeciwieństwo wszystkiego tego, co wymieniłam powyżej, bo jeśli dobrze przyjrzeć się detalom oraz szczegółom jego szkicu - to bez trudu można zauważyć drobiazgowość, ale i pozornie niedbałe wykończenie: nerwowy ruch dłoni, pośpiesznie uzupełniona gra światłocienia, naprędce rozmieszczona kompozycja.
Całość jednak wypada szalenie atrakcyjnie i zdecydowanie przyciąga oko odbiorcy. Nasycone barwy, zasada ich kontrastu, podkręcenie niektórych elementów intensywną czernią, granatem, czerwienią – woooah, ogląda się to z przyjemnością!
No i czuć mocny vibe komiksowej klasyki.
Ładny też nie jest – przynajmniej w standardowym ujęciu – scenariusz opracowany przez Lehmana. Mordobicie, narkotyki, zabójstwa… Nie mamy tutaj lekkiego klimatu, oj nie – fabuła charakteryzuje się sensacyjnym zacięciem, chociaż (na szczęście!) nie przysłania ona ogólnego wydźwięku.
Serge Lehman stworzył bowiem historię kameralną, nastrojową, ocierającą się o atmosferę Twin Peaks – senną mieścinę, pozornie sielską i urokliwą, w której dochodzi do przestępstwa. Taki zabieg z pewnością należy zaliczyć do udanych; odbiorca z zaciekawieniem śledzi poczynania dwójki bohaterów, którzy z wolna zapuszczają się w coraz mroczniejsze zakamarki Saint – Elme; suspens, napięcie, nuta tajemnicy, hermetyczna otoczka – wszystkie te aspekty w oczywisty sposób przywodzą na myśl kultowy serial Frosta & Lyncha, jednocześnie stanowiąc zapowiedź czegoś równie intrygującego; autorowi udało się wykreować nie tylko malownicze tło i ciekawe zaplecze akcyjne, ale również wyraziste postaci. Detektyw Sangare, stary wyjadacz i doświadczony śledczy, jest doskonałym towarzyszem dla nieco beztroskiej Pani Dembre – razem tworzą uroczą parę, wprost idealną wobec konieczności zgłębiania mrocznych sekretów alpejskiej wioski.
****
,,Saint – Elme’’ to przykład świetnie zrealizowanego konceptu. Fabuła oraz grafika wcale nie stanowią dwóch odrębnych aspektów – wręcz przeciwnie - one wspaniale się uzupełniają. Tam, gdzie słowo jest zbędne, wkracza rysunek; tam, gdzie rysunek mówi zbyt mało, pojawia się słowo.
Kiedy do górskiego miasteczka przyjeżdża detektyw Franck Sangare wraz ze swoją asystentką panią Dombre, wszystko wydaje się być banalnie oczywiste. Sprawa, w którą właśnie się zaangażowali, przedstawia się więcej niż jasno: ginie młody mężczyzna, trop prowadzi do zabitej dechami mieściny, delikwent prawdopodobnie żyje, należy jedynie sprowadzić go do domu.
Proste? Nie,...
Grzbiet Juan de Fuca to niezwykłe miejsce. Tak niezwykłe i nietypowe, że wielka korporacja postanawia zaadaptować śródoceaniczny system grzbietów na potrzeby pozyskiwania energii geotermalnej, a w jego północno – wschodniej części wybudować kompleks sieci baz obsługiwanych przez specjalne jednostki badawcze oraz załogi odpowiednio przystosowane do wymagających okoliczności.
Ryfterzy, ponieważ takim mianem określa się pracowników stacji Beebe, zostali zmodyfikowani i ‘dostrojeni’ wobec nieprzychylnych praw natury - dzięki możliwości oddychania pod wodą mogą swobodnie poruszać się w odmętach Oceanu Spokojnego. Problem tkwi jednak w tym, że prócz transformacji swoich organizmów, Ryfterzy poświęcą coś jeszcze… Jako grupa wyrzutków społecznych, wysuniętych poza nawias, dotkniętych przemocą i wszelkiego rodzaju zaburzeniami, będą stanowić grupę odporną na trudne warunki. Przynajmniej potencjalnie.
Gdy morskie dno ujawni swoje najmroczniejsze tajemnice, okaże się, że los ludzkości może zależeć od postępowania istot pozbawionych zarówno człowieczeństwa, jak i moralności.
****
Sięgając po powieść Petera Wattsa czułam obawy. Nie tyle przez wzgląd na fabułę, co poprzez głęboko zakorzenione uprzedzenia względem samego gatunku. Nieczęsto decyduję się chwycić za science – fiction, a jeśli już chwytam – to muszę przyznać – nie są to wcale łatwe i przyjemne spotkania, wręcz przeciwnie; okupione wysiłkiem oraz trudem, nużą mnie niemiłosiernie; ani naukowa terminologia, ani abstrakcyjna wizja świata, ani specyficzny styl, nie mogą wzbudzić mojego entuzjazmu.
Tym razem jednak było inaczej.
,,Rozgwiazda’’ nie jest lekturą prostą - to należy podkreślić już na wstępie. Historia dzieje się bowiem w nietypowym środowisku i nietypowych okolicznościach, które – siłą rzeczy – wymagają jeśli nie wiedzy o nich, to przynajmniej należytej uwagi, aby ów wiedzę pozyskać. Watts, zarówno dzięki wykształceniu jak i pisarskiemu talentowi, potrafi całkiem przejrzyście przedstawiać badawcze koncepty: umiejętnie wplata je w fabułę, pozbawiając ją nadęcia oraz profesorskiego żargonu. To bardzo cenna umiejętność, zwłaszcza w odniesieniu do hard SF; fikcja połączona z konkretnymi faktami nie zawsze prezentuje udane połączenie – w końcu chodzi o stworzenie pełnoprawnej powieści, a nie – studenckiej rozprawki.
Autorowi udało się to pierwsze. Choć powieść opiera się o eksperymentalno – eksploracyjne motywy, to nadal stanowi świetną rozrywkę. Owszem, nieco czasochłonną i wyczerpującą, lecz bardzo angażującą pod wieloma względami. Kameralna, utrzymana w gęstym nastroju ,,Rozgwiazda’’, wzbogacona o doskonałe portrety psychologiczne swych postaci, dylematy dotyczące człowieczeństwa i moralności, jest przykładem lektury nadzwyczajnie intrygującej.
Powolne tempo akcji, kameralny nastrój, malownicze tło, zamknięta sceneria; mrok, klaustrofobia, duszące napięcie, przytłaczający lęk – wszystko to szalenie uatrakcyjnia odbiór treści. Peter Watts uderza w klasyczną grozę i nie da się ukryć, uderza bardzo celnie. Fenomenalnie radzi sobie z kreacją postapokaliptycznej wizji; świata dostatecznie rozwiniętego, by ten, popchnięty przez pychę naukowców mknął wprost ku zagładzie; scenariusza na tyle okropnego, co ocierającego się o… Prawdziwy horror.
W tej historii nie ma miejsca na tanią sensację czy banalne rozwiązania. Zdecydowanie nie. To wstęp do złożonej całości – oryginalnej, pasjonującej, wielowarstwowej. Momentami może trudnej i nieprzystępnej, jednak jak najbardziej – wartej poznania
Grzbiet Juan de Fuca to niezwykłe miejsce. Tak niezwykłe i nietypowe, że wielka korporacja postanawia zaadaptować śródoceaniczny system grzbietów na potrzeby pozyskiwania energii geotermalnej, a w jego północno – wschodniej części wybudować kompleks sieci baz obsługiwanych przez specjalne jednostki badawcze oraz załogi odpowiednio przystosowane do wymagających okoliczności....
więcej mniej Pokaż mimo to
Nieruchome spojrzenie, czujna sylwetka, twarz wyciosana z kamienia. Nie sposób oderwać wzroku od górującej nad tłumem postaci; od masywnego ciała, hipnotycznej gracji ruchów, bladych ust zaciśniętych w wąską kreskę. Parker porusza się pewnie, przemierza nowojorski motłoch, kroczy brudnymi chodnikami Manhattanu.
Jest 1962 rok. Bez grosza przy duszy, z pragnieniem zemsty w sercu i spluwą w kieszeni, Parker idzie załatwiać stare poruchanki.
****
,,Parker: Edycja Martini’’ z hukiem trafia na rynek wydawniczy. Piszę z hukiem, bo wziąwszy pod uwagę rozmach oraz epickość ów przedsięwzięcia, doprawdy trudno mówić o banalnym entuzjazmie jakim szczycą się przeciętne publikacje. Zresztą; ostatnią rzeczą, którą można by zarzucić Scottowi Dunbierowi & Richardowi Cooke’owi, jest właśnie konwencjonalność czy pospolitość. Obaj panowie wykonali kawał – jak zapewne powiedziałby to sam Parker – ‘solidnej roboty’. Pomysły Dunbiera, rysunki Cooke’a, scenariusze na podstawie powieści Donalda Westlake’a, są dokładnie tym czym być powinny: genialnie zrealizowanymi wizjami przeniesionym na papier.
****
Wszystko zaczęło się od amerykańskiego autora piszącego cykl z postacią – dziś kultowego już – kryminalisty Parkera. Richard Stark nakreślił Parkera, ma się wrażenie, jednym sprawnym pociągnięciem pióra. Widać to szczególnie na kartach komiksowej adaptacji; łatwo tutaj bowiem wyłapać jednoczesną prostotę i złożoność jego czarnego charakteru. Potencjalnie ‘czarnego’.
Parker, co trzeba wiedzieć, jest trochę na bakier z prawem. Trochę bardzo. Albo jeszcze lepiej – on jest po prostu POZA prawem.
To jednak nic; w końcu popkultura uwielbia jemu podobnych twardzieli; bezwzględnych terminatorów – zabijaków napędzanych żądzą zemsty; awanturników z piekącym pragnieniem vendetty wyrytym głęboko w sercu; morderców o pokerowej twarzy, naciskających bez najmniejszego mrugnięcia spust gigantycznej pukawki, wymierzonej prosto w twarz zmartwiałej ze strachu ofiary.
Szaleństwo, nieprzewidywalność, obłęd i magnetyzm: to nas podnieca, to nas pociąga.
Parker poniekąd wpisuje się w kanon takiego płatnego rzezimieszka; typa spod ciemnej gwiazdy, co mu źle z oczu patrzy – góry mięśni, kupy seksapilu, masy brutalności. Jednostki bezwzględnie dążącej do wzbogacenia się, dbającej wyłącznie o swój interes; osoby odsuniętej od społeczeństwa, wyalienowanej, nieufnej, polegającej wyłącznie na własnych umiejętnościach i predyspozycjach; maksymalnie skupionej na czerpaniu przyjemności ze świata wielkiego konsumpcjonizmu.
Ale tylko poniekąd, ponieważ mimo pewnej dozy sztampy, Parker całkiem sprawnie rozmija się z tą konkretną kreacją. Posiada on w sobie coś nietypowego, niejednoznacznego, dwuwymiarowego. Ani jego niemoralne uczynki, ani złe występki nie są w stanie przekreślić sympatii, którą – siłą rzeczy – czytelnik wobec odczuwa. Postać Donalda Wetlake’a naprawdę da się lubić!
Cooke’owi udało się doskonale uchwycić ten wyjątkowy dysonans. Za pomocą kilku słów, paru szkiców oraz ograniczonej barwy kolorów, kreśli bohatera o dwoistym obliczu i ów dwoistość świetnie uwypukla. Plansze Darwyna to połączenie klasyki, nostalgii oraz gęstego klimatu noir. Tu – jeśli chodzi o same środki przekazu – nie ma rewolucji; wręcz przeciwnie: ścisła konwencja, której twórca się trzyma.
Czy wychodzi mu to na dobre? Zdecydowanie. Największą siłę rażenia mają bowiem wyrywkowe kadry, utrzymane w kameralnym, nieskomplikowanym artyzmie. Prosta, pozornie niedbała kreska, ciemna kolorystka, gra światłocienia, kilka zdawkowych fraz – to wystarczające. Odbiorca, mimo oszczędności użytych środków, śledzi fabułę z zapartym tchem. A jeśli dodać do tego kryminalny sznyt, retro nastrój i spooooroooo sensacji, to uwierzycie mi, macie fantastycznie rozrywkową pozycję na wyciągnięcie Waszej rąsi.
Nieruchome spojrzenie, czujna sylwetka, twarz wyciosana z kamienia. Nie sposób oderwać wzroku od górującej nad tłumem postaci; od masywnego ciała, hipnotycznej gracji ruchów, bladych ust zaciśniętych w wąską kreskę. Parker porusza się pewnie, przemierza nowojorski motłoch, kroczy brudnymi chodnikami Manhattanu.
Jest 1962 rok. Bez grosza przy duszy, z pragnieniem zemsty w...
Debiutancki zbiór opowiadań Rafała Nawrockiego zaskakuje na paru różnych płaszczyznach. Zarówno pod względem treści, nieszablonowych form, użytych środków przekazu, point wynikających z tychże, wreszcie – za sprawą słowa. Dużo ‘łirdu w łirdzie’ chciałoby się rzec; no i generalnie to prawda, bo miks gatunkowy o który ,,Omnifagus’’ trąca jest wręcz oczywisty. Spora doza grozy, równie hojna dawka weird fiction, nieco mniejsza szczypta horroru, garść posępnej baśni, odrobina postapo, umiejscowione pośrodku naszej rodzimej szaro - betonowej rzeczywistości, stanowią niezaprzeczalnie udane i nadzwyczaj trafne połączenie.
Pozorność prezentowanych tekstów może jednak zwodzić. Antologia, choć nasuwająca nieco rozrywkowy koncept, w żadnym razie rozrywką nie jest. Wręcz przeciwnie – to opowieść meandrująca, niejednoznaczna i nieco przytłaczająca; snuta z pietyzmem, wyjątkową dojrzałością, dbałością o detale, drobne szczegóły; wypełniona po brzegi symboliką, nawiązaniami do konkretnych aspektów, pomniejszych fragmentów, które po ułożeniu w kompletną całość tworzyć będą niesamowitą mozaikę tego, co najbardziej skryte i nieodgadnione.
Poprzez postać tytułowego Omnifaga, potwora przemykającego pod brudnymi zakamarkami Poznania, żywiącego się smutkiem, melancholią oraz strachem swych ofiar, czytelnik ma możliwość wejrzenia w głąb ludzkiej tożsamości. Autorowi udało się doskonale odmalować istotę grozy samej w sobie: grozy dzikiej, nieoswojonej, nienazwanej, drzemiącej niespokojnie pod płaszczykiem normalności. Lęku, który nadchodzi zewsząd, otacza, oblepia i pożera; uczucia obezwładniającego, doprowadzającego na skraj, pozbawiającego zmysłów; realności ustępującej na rzecz szaleństwa; niekończącego się festiwalu koszmarności.
Nawrocki świetnie uchwycił sedno wewnętrznych obaw i fobii. Kreśląc kilka odrębnych wizji, ubranych w grubą otoczkę odrealniania i fantasmagorycznej iluzyjności, odniósł się do – w jakiś sposób nam bliskich i pokrewnych – doświadczeń. Gorączkowe napięcie, przytłaczająca bezwolność, cień katastrofizmu i ostatecznego rozwiązania unoszące się nad bohaterami ,,Omnifagusa’’, każą odbiorcy mocniej pochylić się nad wydźwiękiem zebranych historii.
Debiutancki zbiór opowiadań Rafała Nawrockiego zaskakuje na paru różnych płaszczyznach. Zarówno pod względem treści, nieszablonowych form, użytych środków przekazu, point wynikających z tychże, wreszcie – za sprawą słowa. Dużo ‘łirdu w łirdzie’ chciałoby się rzec; no i generalnie to prawda, bo miks gatunkowy o który ,,Omnifagus’’ trąca jest wręcz oczywisty. Spora doza...
więcej Pokaż mimo to