rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Ten, który zatopił świat Shelley Parker-Chan
Ocena 7,8
Recenzja Ci, którzy tworzą Historię

Pozwólcie, że na początek pochylę się nad okładką, gdyż jest absolutnie przepiękna. Patrzę na te fantazyjne, nieregularne linie, na niesamowicie kontrastujące złote i niebieskie elementy i myślę o tym, jak perfekcyjnie oddaje klimat powieści.

W środku jest tylko lepiej. Wracamy do...

Okładka książki Instynkt językowy Steven Pinker
Ocena 7,8
Recenzja Język – zdemaskowany?

Oto po trzydziestu latach dostajemy do rąk polskie wydanie „Instynktu językowego”. Szkoda, że tak późno, jednak dobrze, że w ogóle. Jest to książka niezwykle bogata w treść i bardziej naukowa niż popularna, więc warto mieć to na uwadze przed rozpoczęciem lektury. Przygotujcie się na...

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Fascynująca - po prostu.

Fascynująca - po prostu.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O matko polko, co za bzdury!

Ale po kolei.

Skusił mnie opis - oczywiście. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie poczuł dreszczyku emocji po przeczytaniu tego fragmentu: "Dziewczyna szukała pomocy lekarza, ponieważ podczas testowania jednego ze swoich wynalazków wpadła w kłopoty. Amara jest doktorantką, która stara się rozkręcić swój biznes w branży... zabawek erotycznych". Obok tego nie da się przejść obojętnie. Sięgnęłam więc po książkę, licząc na ciekawe opisy tych zabawek i ich zastosowania. Wyobrażałam sobie, że znajomość bohaterów zacznie się od relacji biznesowej (ostatecznie on jest lekarzem) i stopniowo będzie przechodzić w coś bliższego. O, jakże się pomyliłam!

Teraz uwaga, będą spoilery.

Amara i Noah są sobą oczarowani od pierwszego spotkania i później jest już z nimi tylko gorzej. Po zaledwie trzech spotkaniach oboje twierdzą, że są od siebie uzależnieni. Dodam, że były to spotkania przypadkowe. Autorka nie daje ich uczuciom się rozwinąć. Gnani imperatywem narracyjnym oni po prostu z miejsca się w sobie zakochują - na zabój, do końca życia, wbrew wszystkim. No nie. Po osobie posiadającej licencjat z psychologi spodziewałam się więcej psychologicznego prawdopodobieństwa i bardziej pogłębionej psychologii postaci. Narracja pierwszoosobowa z perspektywy zarówno Amary, jak i Noah, dawała szerokie pole do popisu. A ja skończyłam książkę i nie jestem w stanie niczego o tych postaciach powiedzieć poza tym, że on jest lekarzem, a ona wnuczką jakiegoś dupka-milionera. Czyli dosłownie tyle, ile jest w opisie.

Drugoplanowi bohaterowie są zaledwie figurami, które mają jakąś rolę do odegrania. W ich przypadku nie można mówić o jakimkolwiek portrecie psychologicznym. Dzień po przeczytaniu książki potrafię jedynie wymienić ich imiona (ale też nie wszystkich!) i nic poza tym.

Cała akcja sprowadza się do "potajemnych" spotkań Amary i Noah, paru kolacji z rodziną Amary, wizyty u siostry Noah, jednej wizyty w szpitalu, jednego niespodziewanego spotkania z dawno nieobecnym ojcem i dwóch elitarnych balów. Amara i Noah nie robią nic ciekawego czy w ogóle wartego wspomnienia w czasie, kiedy nie są razem i albo gadają o tym, jak to nie mogą być razem, albo uprawiają seks. Nudy.

Teraz słowo o języku. Miałam nieprzeparte wrażenie, że autorka ma może ze dwadzieścia lat i ze dwie książki na koncie. Jakież było moje zdziwienie, gdy sprawdziłam, że Maura ma lat trzydzieści i napisała 15 książek! No cóż, widać wiek i liczba wydanych powieści nie zawsze przekłada się na warsztat pisarski.

Mnóstwo w tej książce powtórzeń. I nie mam na myśli pojedynczych wyrazów (zapewne to zasługa korektorki), ale całych zdań. Zupełnie jakbym czytała cały czas to samo. Redaktor płakał, jak redagował. Połowę tekstu można by spokojnie usunąć bez szkody dla fabuły.

Na koniec trzy rzeczy, przez które zgrzytałam zębami:
1. "dochodzenie do finału" - za każdym razem, gdy mowa o orgazmie
2. "żucie wargi" - co?
3. "po policzku spłynęła jej pojedyncza łza" - tak po prostu...

Nie czytajcie tego. Serio, szkoda czasu. Istnieją znacznie lepiej napisane erotyki.

O matko polko, co za bzdury!

Ale po kolei.

Skusił mnie opis - oczywiście. Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie poczuł dreszczyku emocji po przeczytaniu tego fragmentu: "Dziewczyna szukała pomocy lekarza, ponieważ podczas testowania jednego ze swoich wynalazków wpadła w kłopoty. Amara jest doktorantką, która stara się rozkręcić swój biznes w branży... zabawek...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ktoś tu próbował popłynąć na fali powracających do łask romansów historycznych. Z marnym skutkiem.

Ta książka przede wszystkim nie ma nic wspólnego z romansem historycznym. Porównywanie jej do cyklu o Bridgertonach to kiepski chwyt marketingowy - złapiesz się, ale tylko raz. Autorka, nie mając pojęcia o realiach, wzięła współczesnych bohaterów i ubrała ich w XIX-wieczny entourage. Ta historia w żadnym razie nie wydarzyłaby się w tamtym czasie. A żeby to wiedzieć, wystarczyło przeczytać dosłownie 4 książki Jane Austen. I żadne próby zawieszenia wiary na nic się zdadzą - książka jest od A do Z niewiarygodna.

Najgorszy jednak jest wątek "romantyczny", który skupia w sobie jak w soczewce wszelkie toksyczne standardy. Mamy tu: kłamstwa, wykorzystywanie, przemoc i manipulowanie za pomocą seksu. Główna bohaterka to głupia koza, której robi się mokro w majtkach na sam widok amanta, a która usilnie stara się przekonać czytelnika o swoim rozsądku (jest narratorką). Jej wybranek to toksyczny, przemocowy facet, który uwodzi ją w ramach zemsty. Jest świetnym obserwatorem, który tę wiedzę na jej temat perfidnie wykorzystuje do manipulacji. Mniej więcej od połowy książki miałam ochotę co chwilę trzasnąć bohaterkę w twarz, żeby się opamiętała i trzymała się od typa z daleka. Ale nie, oczywiście, im bardziej był rozchwiany, tym bardziej ona do niego lgnęła. Litości! Ten wzorzec związku opartego na stosie łgarstw i ani jednym "przepraszam" już jest przereklamowany.

Nie warto tracić czasu. Lepiej poczytać romanse doświadczonych pisarek: Julii Quinn, Eloisy James, Julie Anne Long czy Tessy Dare. One przynajmniej wiedzą, o czym piszą.

Ktoś tu próbował popłynąć na fali powracających do łask romansów historycznych. Z marnym skutkiem.

Ta książka przede wszystkim nie ma nic wspólnego z romansem historycznym. Porównywanie jej do cyklu o Bridgertonach to kiepski chwyt marketingowy - złapiesz się, ale tylko raz. Autorka, nie mając pojęcia o realiach, wzięła współczesnych bohaterów i ubrała ich w XIX-wieczny...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nieznośnie nudna...

Nieznośnie nudna...

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fatalnie napisana, jeszcze gorzej przetłumaczona, nie zaznała też ręki redaktora.
A najgorsze, że to jeszcze nie koniec...

Fatalnie napisana, jeszcze gorzej przetłumaczona, nie zaznała też ręki redaktora.
A najgorsze, że to jeszcze nie koniec...

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zapowiadało się bardzo ciekawie. Pomysł oryginalny i widać, że w kwestiach weterynarii autorka doskonale wiedziała, o czym pisze. Tymczasem wykonanie siadło.
Książka nużąca, rzuca się w oczy brak warsztatu pisarskiego, fabuła jakaś taka poszarpana, epizodyczna (niezamierzenie). Nie udało się stworzyć odpowiedniego klimatu. Humor drętwy, fragmenty potencjalnie niepokojące wyszły płasko. Bohaterowie są, ale jakby ich nie było - nie mają osobowości, charakterystycznych cech, bardzo papierowi. Zwłaszcza główna bohaterka: jęcząca, rozmemłana, taka, co to przeprasza, że żyje.
Na szczęście powieść jest krótka i szybko się skończyła. Zaczęłam audiobook, jednak po pierwszym rozdziale przełączyłam się na e-book. No, nie dało się słuchać tych jęcząco-piskliwych dialogów...

Zapowiadało się bardzo ciekawie. Pomysł oryginalny i widać, że w kwestiach weterynarii autorka doskonale wiedziała, o czym pisze. Tymczasem wykonanie siadło.
Książka nużąca, rzuca się w oczy brak warsztatu pisarskiego, fabuła jakaś taka poszarpana, epizodyczna (niezamierzenie). Nie udało się stworzyć odpowiedniego klimatu. Humor drętwy, fragmenty potencjalnie niepokojące...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ta książka to językowy potworek. Nie da się jej czytać - błędy stylistyczne na każdej, dosłownie na każdej, stronie.

Kilka przykładów:
"raczyłam się długimi, pełnymi oddechami"
"wysokie ciało ozdobił czarną koszulą"
"zachowuję się dziwnie za wynikiem prochów"
"wcisnął mi do dłoni futerał z pierścionkiem"
"obejrzał się za mną i natychmiast postawił krok w tył"
"jest chętna na zamążpójście"
"wstała na proste nogi"

Myślę, że wystarczy, by zobrazować, na jakim poziomie jest ta publikacja.

Ta książka to językowy potworek. Nie da się jej czytać - błędy stylistyczne na każdej, dosłownie na każdej, stronie.

Kilka przykładów:
"raczyłam się długimi, pełnymi oddechami"
"wysokie ciało ozdobił czarną koszulą"
"zachowuję się dziwnie za wynikiem prochów"
"wcisnął mi do dłoni futerał z pierścionkiem"
"obejrzał się za mną i natychmiast postawił krok w tył"
"jest chętna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Na początek wymienię 10 najczęstszych motywów we współczesnych romansach z wampirami:
1. Główna bohaterka jest człowiekiem.
2. Bohaterka zakochuje się w wampirze.
3. Wampir jest bardzo stary i bardzo bogaty.
4. Jej krew działa na wampira wyjątkowo kusząco.
5. Ich związek jest postrzegany jako mezalians.
6. Jego rodzina próbuje ich rozdzielić.
7. Ona ma tylko jedno z rodziców, żadnego bliskiego przyjaciela ani przyjaciółki.
8. On ma przyjaciółkę lub siostrę, która zaopiekuje się bohaterką i wprowadzi ją w wampirzy świat.
9. Wampir zachowuje się jak nieodpowiedzialny nastolatek, a nie dorosły mężczyzna.
10. Ona jest dziewicą.

I w tych 10 punktach streściłam 400 stron książki.

Ta powieść jest tak banalna, że aż zęby bolą. Thea jest oczywiście wyjątkowa, ale nie zdaje sobie z tego sprawy. Julian ma 900 lat, a zachowuje się jak nastolatek na hormonalnej huśtawce. Rzecz jasna, nie mogą bez siebie wytrzymać nawet doby. Nieważne, że on ma obowiązki wobec swojego gatunku. Nieważne, że stanowi dla swojej ukochanej realne zagrożenie. Niech świat się wali, oni muszą być razem.

Wiadomo, sięgając po tę książkę, nie oczekiwałam wiele. Zaledwie nieco napięcia między głównymi bohaterami, odrobiny humoru i sporo "momentów" (wszak wydawnictwo ocenia ostrość fabuły na 4/5). Jakże się zawiodłam... Akcja nudna jak flaki z olejem, relacja Thei i Juliana niewiarygodna, postacie drugoplanowe składają się z jednej cechy (albo i nie), no i raptem cztery "sceny". Redakcja najwyraźniej swoją skalę potraktowała dosłownie jeden do jednego.

Na początek wymienię 10 najczęstszych motywów we współczesnych romansach z wampirami:
1. Główna bohaterka jest człowiekiem.
2. Bohaterka zakochuje się w wampirze.
3. Wampir jest bardzo stary i bardzo bogaty.
4. Jej krew działa na wampira wyjątkowo kusząco.
5. Ich związek jest postrzegany jako mezalians.
6. Jego rodzina próbuje ich rozdzielić.
7. Ona ma tylko jedno z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem totalnie zaskoczona. Pozytywnie. Naprawdę nie spodziewałam się wiele po tej książce. Zaintrygował mnie opis i tag "romans gotycki", więc zaczęłam czytać z nastawieniem - jak będzie źle, to odłożę. A tu taka niespodzianka! Nie mogłam się oderwać: było wciągająco, mrocznie, brutalnie i w klimacie klasycznych gotyckich powieści. A przy tym nieirytujący, niegłupi bohaterowie.
Emocje towarzyszące tej książce mogę porównać tylko do "Dostawy" Pam Godwin.

Było kilka potknięć redakcyjnych, ale nie warto kruszyć o to kopii.

I tylko zakończenie odrobinę mnie rozczarowało, liczyłam na mniej oczywiste. Nadal czekam na romans bez kliszowego happy endu.

Jestem totalnie zaskoczona. Pozytywnie. Naprawdę nie spodziewałam się wiele po tej książce. Zaintrygował mnie opis i tag "romans gotycki", więc zaczęłam czytać z nastawieniem - jak będzie źle, to odłożę. A tu taka niespodzianka! Nie mogłam się oderwać: było wciągająco, mrocznie, brutalnie i w klimacie klasycznych gotyckich powieści. A przy tym nieirytujący, niegłupi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo potrzebna pozycja oddająca głos pracownikom sektora usług seksualnych, obalająca stereotypy, odczarowująca mity. Daje dużą dawkę informacji, a także pokazuje, gdzie można dalej szukać wiedzy.

Bardzo potrzebna pozycja oddająca głos pracownikom sektora usług seksualnych, obalająca stereotypy, odczarowująca mity. Daje dużą dawkę informacji, a także pokazuje, gdzie można dalej szukać wiedzy.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jeden pomysł książki nie czyni

Na początek zróbmy rachunek sumienia. Ile razy żałowaliśmy, że nie dane nam było osobiście poznać bohaterów jakieś książki? Ile razy marzyliśmy, by przenieść się do ulubionej powieści? Może chcieliśmy tylko doświadczyć na własnej skórze akcji, która śniła nam się po nocach. A może nie spodobało nam się autorskie rozwiązanie fabularne i chcielibyśmy je poprawić. Madeleine Roux postanowiła spełnić takie czytelnicze marzenie i napisała książkę o tym, co by było, gdyby ktoś trafił do swojej ulubionej powieści.

Adelle i Connie, najlepsze przyjaciółki, nieoczekiwanie otrzymują propozycję nie do odrzucenia. Ekscentryczny właściciel sklepu z osobliwościami zaprasza je do eksperymentalnego zaklęcia, które miałoby je przenieść na karty ich ulubionej powieści, „Moiry”. Adelle, marzycielka i romantyczka, choć nie do końca wierzy, że coś podobnego jest możliwe, w głębi serca ma nadzieję, że się uda. Connie, ta rozsądniejsza, sceptycznie i dość niechętnie podchodzi do tego przedsięwzięcia. Jednak w chwili, gdy przyjaciółka naprawdę przechodzi na drugą stronę, bez wahania rusza za nią. Dziewczyny trafiają do świata, który okazuje się zupełnie inny niż ten przedstawiony w książce.

„Księga żywych sekretów” to nie jest sielankowa opowieść o niesamowitej wizycie w ulubionej książce. Autorka poszła w zupełnie innym kierunku i opisała konsekwencje towarzyszące próbom przekraczania granic pomiędzy światami, które nigdy nie powinny się ze sobą skrzyżować. Zaczerpnęła z tropów dobrze znanych z tekstów kultury poświęconych podróżom w czasie – Adelle i Connie często zastanawiają się, co mogą zrobić lub powiedzieć bez szkody dla świata, w którym się znalazły. Również wyjaśnienie bohaterom powieści, z którymi się spotykają, skąd nagle wzięły się w mieście od miesięcy odciętym od reszty świata, nastręcza im nie lada kłopotu. Podróż w czasie okazuje się najprostszym wytłumaczeniem.

Roux zastosowała też inny ciekawy chwyt, skupiając akcję wokół postaci drugoplanowych, które w oryginalnej powieści dostały zaledwie kilka zdań, pobieżny opis lub tyko wzmiankę. Całą fabułę zbudowała na kontraście „powieść” kontra „rzeczywistość”. W świecie, do którego trafiają Adelle i Connie, dosłownie wszystko jest na opak: atmosfera, społeczeństwo i oczywiście sami bohaterowie okazują się zupełnie inni niż opisała to ich twórczyni. Przyjaciółki dostają romantyczny horror zamiast romansu historycznego. („Moira” w żadnym razie nie jest powieścią gotycką, ktokolwiek wpadł na pomysł, by tak ją zaklasyfikować, nie zapoznał się wcześniej z definicją; Ann Radcliffe przewróciła się w grobie).

Jakkolwiek pomysł w założeniu (i w blurbie) wydawał się świetny, tak wykonanie zawiodło. Podczas lektury nie mogłam pozbyć się wrażenia, że czytam szkolne wypracowanie. Wątpię, by była to wina samego tłumaczenia, bo jest prawdą powszechnie znaną, że z pustego nawet Salomon nie naleje. Warsztat Madeleine Roux wymaga jeszcze dopracowania. Jej narracji brakuje iskry rozpalającej zainteresowanie i polotu, który by to zainteresowanie podtrzymywał. Zawiązania akcji praktycznie nie ma. Zanim tak naprawdę poznamy i polubimy główne bohaterki, razem z nimi zostajemy wrzuceni w świat, którego nie rozumiemy, dziewczyny się rozdzielają, a czytelnik jest przerzucany od jednej do drugiej. Dużo się dzieje, jednak akcja nie jest opisana w angażujący sposób. W książce zabrakło przede wszystkim wprowadzenia w fabułę „Moiry” – powieści, od której ta historia się zaczyna. Nie znając pierwowzoru, nie miałam żadnego punktu odniesienia, więc nie mogłam docenić zmian, które zastały Adelle i Connie. Przez ten brak fascynacja przyjaciółek była dla mnie totalnie niezrozumiała. Niewiele również dowiedziałam się o dziewczynach i ich życiu w „realu”, we współczesności. Wiem tylko, że Adelle nie dogaduje się z ojczymem (nie wiadomo dlaczego), a Connie jest sportsmenką. To tyle. Trochę za mało, żeby polubić postacie i zainteresować się ich losem. Zakończenie niestety również jest rozczarowujące. Zajmuje raptem może sześć stron i niczego nie wyjaśnia, a wręcz prowokuje dodatkowe pytania.

„Księga żywych sekretów” miała ogromny potencjał i śliczną okładkę. Widać, że plan powieści był naprawdę interesujący, jednak efekt końcowy nieco zawodzi. Mimo kilku ciekawych elementów – np. sympatycznych postaci drugoplanowych i świetnego potwora składającego się ze zlepionych ludzkich ciał – nie mogę powiedzieć, że była to satysfakcjonująca lektura. Dobrze, że nie jest za długa i szybko się czyta.

Jeden pomysł książki nie czyni

Na początek zróbmy rachunek sumienia. Ile razy żałowaliśmy, że nie dane nam było osobiście poznać bohaterów jakieś książki? Ile razy marzyliśmy, by przenieść się do ulubionej powieści? Może chcieliśmy tylko doświadczyć na własnej skórze akcji, która śniła nam się po nocach. A może nie spodobało nam się autorskie rozwiązanie fabularne i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jesteś dla siebie lekiem na całe zło

„Najdroższa” – debiut autorki – zebrała mnóstwo pozytywnych recenzji. Poruszyła, przenicowała, zasmuciła, wkurzyła. Trudno w to uwierzyć, czytając „Ceremonię”. Najnowsza książka Żółcińskiej to ciekawy portret współczesnej klasy średniej z dużego miasta, ale nic w tym zaskakującego ani odkrywczego.

Główna bohaterka, Elżbieta (dla przyjaciół Liza), ma pracę, której nie znosi, przytulne mieszkanko na kredyt i trzy przyjaciółki. Nie ma stałego partnera, z którym planowałaby założenie podstawowej komórki społecznej. I fakt ten jest wiodącym wątkiem powieści. Liza próbuje szukać swojej drugiej połówki, matka z uporem godnym lepszej sprawy przypomina, że „latka lecą”, a brat ochoczo wykorzystuje dostępność Lizy (bo przecież ona nie ma własnej rodziny, powinna być na każde zawołanie innych, jak wiadomo kobieta spełnia się tylko wtedy, kiedy jest komuś potrzebna). Ponadto w pracy bohaterka dostała zadanie, które pochłania mnóstwo jej energii i nerwów.

Opowieść ma przyjazną strukturę – składa się z kilkudziesięciu krótkich rozdziałów. Można nawet pokusić się o nazwanie narracji epizodyczną, w jakimś stopniu książka jest podzielona na miniaturki – migawki z życia Lizy i osób z jej najbliższego otoczenia. Momentami bardziej przypomina scenariusz niż powieść. Z jednej strony taki sposób opowiadania sprzyja lekturze „z doskoku”, w przerwie w pracy, w autobusie. Z drugiej nie daje szansy na przywiązanie się do bohaterki i głębsze wejrzenie w jej psychikę. Choć autorka celnie odmalowuje przedstawicieli klasy średniej oraz pracowników korporacji, są to raczej typy niż pełnokrwiste postacie. Podczas lektury nie mogłam pozbyć się uczucia, że czytam o figurach, których widzę tylko szkic, bez wypełnienia. Nie mam wrażenia, że to celowy zabieg. W efekcie nie umiałam zżyć się ani w żaden sposób utożsamić z żadnym bohaterem, a trudno podążać za historią protagonistki, która nie wzbudza sympatii ani nie jest wiarygodna.

Żółcińska interesująco opisuje klasę średnią aspirującą do wyższej. Celnie punktuje przywary, hipokryzję i potrzebę akceptacji. Ukazuje też skutki społecznego nieprzystosowania, a także niemożność wyrwania się z tej machiny miażdżącej indywidualność. Bardzo dobrze przedstawia środowisko korporacyjne – z jego mniejszymi i większymi intrygami, nepotyzmem, powszechną obawą przed zwolnieniem, dążeniem do celu po trupach oraz nadużywaniem władzy przez przełożonych. Samej sologamii, która według zapewnień wydawcy ma być głównym wątkiem, autorka w gruncie rzeczy poświęca niewiele miejsca.

Nie nazwałabym „Ceremonii” pozycją obowiązkową, zwłaszcza że styl Żółcińskiej w nadmiarze jest uciążliwy i czasami utrudnia lekturę. Niemniej warto sięgnąć po tę książkę, by sprawdzić się, co tam piszczy w trawie rodzimej literatury.

Jesteś dla siebie lekiem na całe zło

„Najdroższa” – debiut autorki – zebrała mnóstwo pozytywnych recenzji. Poruszyła, przenicowała, zasmuciła, wkurzyła. Trudno w to uwierzyć, czytając „Ceremonię”. Najnowsza książka Żółcińskiej to ciekawy portret współczesnej klasy średniej z dużego miasta, ale nic w tym zaskakującego ani odkrywczego.

Główna bohaterka, Elżbieta (dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Spodziewałam się wiwisekcji życia współczesnej kobiety, która może trochę nie wie, czego chce, a może trochę nie potrafi się zdecydować. Kobiety, która próbuje odnaleźć się między swoimi marzeniami a społecznymi oczekiwaniami. Co dostałam?
Główna bohaterka to bezimienna czterdziestoparolatka, która nie wie, czego chce, nie potrafi podjąć żadnej decyzji, ale oczekiwania ma stąd do Księżyca. Ma snobistycznych znajomych, których, jak się zdaje, wcale nie lubi. Tkwi w dziwacznym trójkącie i nie potrafi podjąć decyzji, z którym facetem jednak chce być. Z narracji wynika, że obaj w zasadzie mają same wady.
Ta książka w gruncie rzeczy niewiele opowiada. To chaotyczny, nie dający umiejscowić się w czasie, zbiór trochę narracji, trochę przemyśleń głównej bohaterki. Postacie nie mają imion, przez co nie sposób zapamiętać, kto jest kim. Dziwaczna numeracja facetów wprowadza dodatkowy nieporządek (nie, nie są ponumerowani wg faktycznej kolejności). Wielokrotnie gubiłam się w czasie narracyjnym i nie wiedziałam, z którym aktualnie jest bohaterka. Akcja nie prowadzi do żadnego rozwiązania. Nie wiem, po co ta książka powstała. Znudziła mnie koszmarnie. A potencjał był...

Spodziewałam się wiwisekcji życia współczesnej kobiety, która może trochę nie wie, czego chce, a może trochę nie potrafi się zdecydować. Kobiety, która próbuje odnaleźć się między swoimi marzeniami a społecznymi oczekiwaniami. Co dostałam?
Główna bohaterka to bezimienna czterdziestoparolatka, która nie wie, czego chce, nie potrafi podjąć żadnej decyzji, ale oczekiwania ma...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Okładka twierdzi, że Annie Ernaux to „bez wątpienia jedna z najważniejszych współczesnych pisarek francuskich”. Mimo to w Polsce nieznana i nietłumaczona. (Internet usłużnie podpowiada, że trzydzieści trzy lata temu PIW wydał jej minipowieść „Miejsce”). Teraz odkrywa ją dla nas wydawnictwo Czarne – dzięki niemu możemy czytać autobiograficzne „Lata”.

Pierwszym, co rzuca się w oczy, są nazwiska tłumaczy. Bo jak często zdarza się, że utwór przekłada więcej niż jedna osoba? W tym przypadku język bez wątpienia stanowił nie lada wyzwanie. Ernaux pisze w specyficzny sposób (wcześniej nie zetknęłam się z taką formą), porzuca „ja” na rzecz „my”. I dzięki temu miałam wrażenie, że ta powieść to dosłownie „głos pokolenia”, a nie tylko historia jednostki uwikłanej w czas historyczny. Autorka stosuje zabieg odwrotny do często stosowanego: opisuje zbiorowe doświadczenia – głównie te lokalne oraz właściwe dla określonej grupy społecznej, globalne często dopisując niejako na marginesie – a swoje życie jak gdyby „chowa” za tą zbiorowością. Jej biografia stopniowo wyłania się z historii całego pokolenia.

Na początku nietypowy styl może sprawiać kłopot w odbiorze, jednak po kilku stronach opowieść zaczyna wciągać. Ernaux bardzo plastycznie opisuje dzieciństwo w powojennym miasteczku na prowincji. Zwłaszcza wspomnienie niedzielnych obiadów, kiedy rodzina gromadziła się przy stole i wspominała czasy okupacji, pobudza wyobraźnię. A także świetnie pokazuje, jak mało ta nieodległa historia interesowała dzieci, dla których najważniejsze było tu i teraz. Autorka szczególnie często podkreśla różnice międzypokoleniowe – najpierw między sobą a rodzicami, później między nią a dziećmi – oraz różnice między wydarzeniami, które tworzą Historię, a doświadczeniami na poziomie jednostki. Ten kontrast stanowi główny filar „Lat”.

Nazywanie tej powieści „autobiograficzną” jest trochę mylące, ponieważ po lekturze nie da się tak naprawdę opowiedzieć życia autorki. Bardziej adekwatnym określeniem byłaby „autobiografia pokolenia”, ponieważ z kart wyłania się nie historia konkretnej osoby, ale całej generacji osób urodzonych w latach czterdziestych. W dużej mierze jest to też opowieść o powojennej Francji: o pojawiających się perspektywach, walce o prawa kobiet, rzucaniu się w konsumpcjonizm, laicyzowaniu się społeczeństwa, wkraczaniu w erę cyfrową. Można też dostrzec pewną cykliczność występowania dobrostanu, załamania rynku, konfliktów zbrojnych i ataków terrorystycznych. Na kartach tej książki da się odnaleźć niejedną analogię do naszej rzeczywistości. Jest to w jakiś pokrętny sposób pocieszające – wiedzieć, że to już było i w gruncie rzeczy każda generacja przeżywa to samo.

Annie Ernaux stworzyła coś niespotykanego – wciągającą powieść o swoim pokoleniu przez pryzmat historii Francji, z ważnymi światowymi wydarzeniami w tle. Nic dziwnego, że napisanie tej książki zajęło jej kilkanaście lat (o czym też przeczytamy). Moim zdaniem bez żadnej przesady można „Lata” nazwać głosem pokolenia.

Okładka twierdzi, że Annie Ernaux to „bez wątpienia jedna z najważniejszych współczesnych pisarek francuskich”. Mimo to w Polsce nieznana i nietłumaczona. (Internet usłużnie podpowiada, że trzydzieści trzy lata temu PIW wydał jej minipowieść „Miejsce”). Teraz odkrywa ją dla nas wydawnictwo Czarne – dzięki niemu możemy czytać autobiograficzne „Lata”.

Pierwszym, co rzuca się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Adama Rutherforda znamy już z ciekawych popularnonaukowych pozycji dotyczących genetyki: „Krótkiej historii wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli” i „Księgi ludzi”. Jego najnowsza książka jest bardzo „na czasie” – odpowiada na narastający rasistowski trend w polityce i społeczeństwie. Jak sam autor pisze we wstępie, ma być ona swoistym orężem w walce z rasizmem.

Rutherford szczegółowo, ale w przystępny sposób, przedstawia genetyczne uwarunkowania dotyczące rasy. A raczej ich brak. Cała książka jest w zasadzie o tym, że podział ludzi na rasy nie ma racji bytu w świetle współczesnej wiedzy z zakresu genetyki. Jak dotąd udowodniono tylko tyle, że po kodzie genetycznym nie da się z całą pewnością orzec, jak wygląda właściciel tego DNA. A przecież po wyglądzie, zwłaszcza kolorze skóry czy kształcie nosa, przypisujemy ludzi do poszczególnych „ras”. Zatem twierdzenie, że nasz wygląd jest zapisany w DNA to bzdura.

Oprócz kwestii „rasy” autor koncertowo rozprawia się również z dwoma innymi powszechnymi stereotypami dotyczącymi sprawności fizycznej oraz inteligencji również rzekomo zapisanych w kodzie genetycznym. Wyniki badań naukowych w żadnym stopniu nie potwierdzają tych powszechnych przekonań. Rutherford w logicznym wywodzie udowadnia, że wszystkie różnice między ludźmi w znacznie większym stopniu wynikają z kultury i historii niż z samej genetyki. Dużo miejsca poświęca rodowodowi systemowego rasizmu (epoko Oświecenia, dziękujemy!) oraz analizie historyczno-kulturowych kontekstów, mających realny i zbadany wpływ na to, jak bardzo się między sobą różnimy.

Przygnębiające jest natomiast to, że ta książka powstała w odpowiedzi na zaobserwowane przez autora zapotrzebowanie. Naprawdę w XXI wieku potrzebujemy naukowych dowodów, by uznać rasistowskie postawy i komentarze za bezsensowne? A jeszcze bardziej niepokojące są opisane akty przemocy fizycznej i psychicznej wobec osób innego niż europejskie pochodzenia w USA. Choć Rutherford skupia się na Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, łatwo można odnieść te obserwacje do naszego zakątka świata. Tylko pozornie rasizm w naszym wykonaniu przybiera łagodniejszą formę. Wystarczy uświadomić sobie, jak często sugerujemy się krzywdzącymi stereotypami dotyczącymi osób z innych krajów. Nie tylko tych o innym kolorze skóry.

Jak powiedziała jedna z badaczek Angela Davies, „w rasistowskim społeczeństwie nie wystarczy nie być rasistą, musimy być antyrasistami”. Tak więc sięgajmy do tej książki, wedle życzenia autora, jak do arsenału argumentów przeciwko przejawom wyimaginowanej wyższości białych nad pozostałą, większą częścią świata.

Adama Rutherforda znamy już z ciekawych popularnonaukowych pozycji dotyczących genetyki: „Krótkiej historii wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek żyli” i „Księgi ludzi”. Jego najnowsza książka jest bardzo „na czasie” – odpowiada na narastający rasistowski trend w polityce i społeczeństwie. Jak sam autor pisze we wstępie, ma być ona swoistym orężem w walce z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Co my w zasadzie wiemy o okresie średniowiecza? Skojarzeń mamy wiele: inkwizycja, wyprawy krzyżowe, reformacja, wiara w zabobony, epidemie, brak higieny i ogólne zacofanie. Taki obraz tej epoki zawdzięczamy, jak wyjaśnia we wstępie autorka, XIX-wiecznym historykom, którzy bardziej polegali na swojej fantazji niż faktycznych źródłach. Rosalie Gilbert dementuje te wyobrażenia i szerzące się pogłoski. Bazując na zachowanych archiwaliach i współczesnych opracowaniach naukowych, przedstawia szeroki obraz średniowiecznej codzienności, obyczajów i etyki.

W kolejnych rozdziałach dowiadujemy się, co decydowało o pozycji kobiety w średniowiecznym społeczeństwie (tak, jedynym kryterium była jej aktywność seksualna) oraz w jaki sposób ówczesne kobiety radziły sobie ze społecznymi wymaganiami. Jak słusznie zauważa Gilbert, oczekiwać od przedstawicielek tamtej epoki, by zachowywały się zgodnie ze współczesnymi standardami, jest bez sensu. Natomiast przytoczone przez autorkę przykłady prawdziwych spraw (głównie sądowych) i życiorysów wyraźnie ukazują, że kobiety od zawsze próbują wygodnie urządzić się w świecie stworzonym dla mężczyzn.

Niektóre opisywane przez autorkę kwestie mogą dzisiaj budzić dreszcz niepokoju, a nawet strachu. Zwłaszcza ówczesna wiedza medyczna i zagadnienia z zakresu zdrowia kobiety. Cytowane dzieła średniowiecznych medyków wręcz wywołują gęsią skórkę. „Porady” dotyczące antykoncepcji zdecydowanie nie powinny być przez nikogo stosowane. Natomiast proponowane przez znawców sposoby rozpalenia w mężczyźnie namiętności wzbudzają tylko śmiech.

Wielce ciekawych informacji bez wątpienia dostarcza rozdział o tajemnicach kościelnych konfesjonałów. Nie będzie dla nikogo zaskoczeniem, że w średniowieczu to Kościół katolicki kontrolował wszystkie aspekty życia Europejczyków. Oczywiście przede wszystkim chciał mieć wpływ na życie seksualne wiernych. Dlatego też powstał szereg tzw. pokut, czyli poradników dla spowiedników – jakie pytania zadawać i jakie kary za grzechy wymierzać. Dla zobrazowania niedorzeczności tego wymysłu głów „mądrych i świątobliwych” muszę przytoczyć przykład. „Czy zrobiłaś to, co niektóre kobiety mają w zwyczaju? Biorą krew menstruacyjną, mieszają ją z jedzeniem lub piciem i dają swoim mężom do zjedzenia, lub picia, aby bardziej pokochali swe żony. Jeśli to zrobiłaś, winnaś odbyć pięć lat pokuty w wyznaczone dni postu” (s. 110). Czy trzeba to komentować? Równie fascynujący jest rozdział o tym, w jakie dni roku według patriarchów kościelnych dozwolone jest uprawianie seksu przez małżonków. Tak, to naprawdę było szczegółowo regulowane. I najwyraźniej bardzo skrupulatnie sprawdzane przez duchowych, z ogromnym poświęceniem oczywiście.

Rosalie Gilbert stworzyła obszerne, wiarygodne i ciekawie napisane kompendium wiedzy o sytuacji kobiet w średniowieczu. Jakkolwiek chcielibyśmy zaprzeczać, ówcześnie rola kobiet sprowadzała się do bycia matką i żoną, zakonnicą lub prostytutką. Nie było innej drogi. Autorka podchodzi do tego z pełnym zrozumieniem i unika oceniania. Jedynie przy co bardziej absurdalnych pomysłach epoki pozwala sobie na humorystyczny komentarz – dla rozładowania napięcia. „Tajemne życie…” czyta się jak opowieść przyjaciółki przeplataną zasłyszanymi historiami pełnymi plotek i pikantnych szczegółów.

Co my w zasadzie wiemy o okresie średniowiecza? Skojarzeń mamy wiele: inkwizycja, wyprawy krzyżowe, reformacja, wiara w zabobony, epidemie, brak higieny i ogólne zacofanie. Taki obraz tej epoki zawdzięczamy, jak wyjaśnia we wstępie autorka, XIX-wiecznym historykom, którzy bardziej polegali na swojej fantazji niż faktycznych źródłach. Rosalie Gilbert dementuje te wyobrażenia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bardzo potrzebna książka. Powinna być obowiązkową lekturą dla chłopców rozważających zostanie księdzem.

Bardzo potrzebna książka. Powinna być obowiązkową lekturą dla chłopców rozważających zostanie księdzem.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Oj, nie. To nie jest dobra książka ani pod względem stylu, ani treści. Przede wszystkim jest okropnie nudna, zawiera mnóstwo powtórzeń i kiepskich zdań będących kalką 1:1 z angielskiego. Przez jakieś 200 stron w zasadzie nic się nie dzieje, jedynie narratorka na różne sposoby opisuje, jak bardzo pożąda swojego nowego pracodawcy. Ta niesamowita i nijak nieuzasadniona intensywność emocji nie jest ani trochę wiarygodna. Realizm (nomen omen) poszedł się paść. Najgorzej, że fabuła miała potencjał dramatyczny z uwagi na poruszony temat dwubiegunowości, uzależnienia i przemocy. Wszystkie te ważne wątki nikną w natłoku przytłaczających opisów chuci. Ponadto relacja między głównymi bohaterami jest tak bardzo toksyczna, że można dostać migreny. Po pierwsze, oni w ogóle ze sobą nie rozmawiają. Po drugie, narracja jest pierwszoosobowa z perspektywy Brooke, więc zupełnie nie wiemy, co myśli i czuje Remington, a jej interpretacje jego spojrzeń i zachowań są totalnie niewiarygodne. W normalnym życiu to nigdy tak nie działa. Po trzecie, laska rzuciła swojego podobno ukochanego w momencie, kiedy w żaden sposób nie mógł na to zareagować ani wyjaśnić swojego zachowania. To wszystko jest po prostu złe...

Oj, nie. To nie jest dobra książka ani pod względem stylu, ani treści. Przede wszystkim jest okropnie nudna, zawiera mnóstwo powtórzeń i kiepskich zdań będących kalką 1:1 z angielskiego. Przez jakieś 200 stron w zasadzie nic się nie dzieje, jedynie narratorka na różne sposoby opisuje, jak bardzo pożąda swojego nowego pracodawcy. Ta niesamowita i nijak nieuzasadniona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak na powieść grozy niezbyt przerażająca. Ani razu nie poczułam nawet ukłucia niepokoju. Czytało się lekko, jak zwykłą powieść obyczajową z nadprzyrodzonym zabarwieniem. Może autorka chciała pożenić za wiele gatunków: fantastykę z elementami rodzimej legendy, horror, powieść psychologiczną i obyczajową, romans... Żaden z nich nie jest tak do końca dominujący, więc i klimat książki jest żaden. Czegoś zabrakło w narracji i opisywaniu świata przedstawionego. Choć na poziomie intelektualnym rozumiałam, z czym boryka się bohaterka, jakich uczuć doświadcza, to na poziomie emocjonalnym powieść zupełnie nie działa.

Jak na powieść grozy niezbyt przerażająca. Ani razu nie poczułam nawet ukłucia niepokoju. Czytało się lekko, jak zwykłą powieść obyczajową z nadprzyrodzonym zabarwieniem. Może autorka chciała pożenić za wiele gatunków: fantastykę z elementami rodzimej legendy, horror, powieść psychologiczną i obyczajową, romans... Żaden z nich nie jest tak do końca dominujący, więc i klimat...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pierwsze, co przyciągnęło mnie do tej książki, to okładka (oczywiście). Barwna, budząca skojarzenia z baśniami i magią. Drugie to nazwisko autorki. Magdalenę Kubasiewicz dobrze zapamiętałam z opowiadania w antologii „Harda Horda”, jednego z ciekawszych w zbiorze. Do dziś żałuję, że „Dokąd odeszły cienie” to zaledwie trzydziestostronicowa historia… Tym razem Kubasiewicz przygotowała coś obszerniejszego.

Głównym bohaterem jest Leto, książęcy faworyt, mag i rycerz, który zostaje zaatakowany. Skrytobójca co prawda spartaczył robotę, jednak już sam fakt podniesienia ręki na jedną z najważniejszych osób w księstwie, prawej ręki władcy, budzi dość spory niepokój. Wkrótce okazuje się, że nie tylko na niego przeprowadzono tego dnia zamach. W Sieldige zaczyna się źle dziać, wypracowana pozorna równowaga wisi na włosku i wielu próbuje skorzystać na zachwianiu dotychczasowego porządku.

Autorka rzuca nas w sam środek wydarzeń. Bez wstępu i bez większego uprzedzenia. Czytelnik czuje się zagubiony i zaniepokojony na równi z bohaterami. Początkowo nie jest łatwo odnaleźć się w przedstawionym przez Kubasiewicz świecie. Stopniowo, strona za stroną, oswajamy się z panującymi w nim zasadami, lepiej poznajemy osoby dramatu, dajemy się wciągnąć w fabułę. Po kilku rozdziałach oderwanie się od lektury stanowi już prawdziwy sprawdzian silnej woli. Akcja rozgrywa się na dwóch przeplatających się miejscach: w pałacu wśród polityki, układów i intryg oraz w Dzielnicy Luster – raczej unikanej, budzącej niepokój części miasta, gdzie rządzą gangi i kapryśna magia. Przedstawicielem pierwszego planu jest Leto i jego żona Erika, księżniczka od lat grająca w polityczne karty. Natomiast Aletha, zielarka i alchemiczka, jest postacią reprezentującą Dzielnicę Luster. Te dwa światy, dotąd ledwie stykające się od czasu do czasu, teraz zostały nierozerwalnie splecione, czy to za sprawą magii, czy przypadku, czy losu zapisanego w gwiazdach. Muszą współpracować, jeśli chcą zachować dawny porządek i uratować siebie nawzajem przed tragicznym końcem w szykującej się wojnie.

„Wszystko pochłonie morze” to nie tylko baśń, choć jej wątek zauważalnie snuje się pomiędzy głównymi nitkami akcji. Podstawową osią fabuły jest walka o władzę, polityka i zagrożona państwowość, gdy nagle zabraknie postaci spajającej wszystkie te składające się na nią cząstki. Nawet rodzinny dramat głównych bohaterów nie jest wolny od politycznych gierek. Decyzje Leto, Alethy, Eriki i ich bliskich, nawet te dotyczące życia, zdawałoby się, prywatnego, w dużej mierze są zależne od aktualnej sytuacji w kraju. Nie bez powodu Aletha nie chce opuszczać Dzielnicy Luster, nieważne, jak bardzo niebezpiecznie by tam było. Nie bez powodu Leto trzyma istnienie Alethy w największej tajemnicy, nawet przed przyjaciółmi, z którymi połączył się starodawnym rytuałem krwi i braterstwa. Nie bez powodu Erika została odrzucona przez ukochanego i poślubiła dużo młodszego, ale dobrze zapowiadającego się arystokratę. Wszyscy są uwikłani w niebezpieczną rozgrywkę, która wymaga wielkich poświęceń, która ostatecznie i tak nie przyniesie oczekiwanej nagrody.

Jeśli więc macie chęć na fantastyczną opowieść o władzy i polityce, o walce o wpływy i poświęceniu dla sprawy, magiczną historię o miłości, tajemnicach i zemście – znaleźliście coś w sam raz. Dajcie się porwać temu nurtowi.

Pierwsze, co przyciągnęło mnie do tej książki, to okładka (oczywiście). Barwna, budząca skojarzenia z baśniami i magią. Drugie to nazwisko autorki. Magdalenę Kubasiewicz dobrze zapamiętałam z opowiadania w antologii „Harda Horda”, jednego z ciekawszych w zbiorze. Do dziś żałuję, że „Dokąd odeszły cienie” to zaledwie trzydziestostronicowa historia… Tym razem Kubasiewicz...

więcej Pokaż mimo to