-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać3
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2013-05-02
2013-07-03
2013-06-05
2013-06-09
2013-06-07
2013-06-08
2013-06-14
2013-05-21
2013-05-25
http://force-books.blogspot.com/2013/05/colleen-houck-klatwa-tygrysa.html
http://force-books.blogspot.com/2013/05/colleen-houck-klatwa-tygrysa.html
Pokaż mimo to2013-05-21
2013-05-20
Młodzieżówki charakteryzują się prostotą. W fabule, opisach i wykonaniu. Ogólnie we wszystkim. Dla jednych jest to plus, dla innych minus. Niestety, pomimo faktu, że dalej mam te naście lat, to ostatnio jakoś takie powieści po prostu przestały mi się podobać. Od tak, po prostu. Nie wiem, dlaczego tak się stało, lecz nie zmienia to faktu, że coraz bardziej oddalam się od tego typu książek. Seria „Maximum Ride”, a dokładniej je pierwszy tom „Eksperyment ” skutecznie przypomniał mi, czego nie znoszę w takich pozycjach. A myślałam, że to będzie naprawdę dobra historia, bo Jamesa Pattersona kojarzę z nienajgorszymi thrillerami podbieranymi przeze mnie z półki mojej mamy. Dlatego po tej pozycji spodziewałam się czegoś wartościowego i wciągającego. Niestety tego nie dostałam.
W książce została przedstawiona historia Max i piątką jej „rodzeństwem”. Jest za nich odpowiedzialna i bardzo mocno z nimi związana. Pewnego dnia najmłodsza z nich – Angela zostaje porwana przez Likwidatorów. To nie są normalni ludzie, ale w sumie nasi główni bohaterowie też do takich nienależną. Bowiem jeszcze przed ich narodzinami doktorzy wszczepili im ptasia geny. Teraz mają skrzydła i od niedawna umieją na nich latać. Dzieci podążają tropem swojej siostry, aby ją odnaleźć i zabrać. Jak szybko się okazuje zmierzają w kierunku Szkoły, do której nie mają ochoty wracać. Szkoda, że to tylko dopiero początek…
Jak zwykle nienajgorszy opis w praktyce wypada raczej słabo. Książka… krótko mówiąc była nudna i trochę bezsensowna. Jak wiele młodzieżówek z resztą. Ostatnio coraz częściej zauważam, że powieści skierowana dla młodzieży są nielogiczne i po prostu nieudane. Niestety, pierwszy tom „Maximum Ride” również niezbyt dobrze wygląda na tle innych i niewątpliwie lepszych pozycji skierowanych do młodego czytelnika. James Patterson podobnie jak wielu innych autorów poszedł na łatwiznę i uprościł wszystko do znanych nam już dobrze schematów, jak na przykład: ratowanie najsłabszego ogniwa, prawdopodobna porażka, przeszkody pojawiające się na drodze omijane bez trudów itd. To już kiedyś było, tylko w lepszej wersji i o wiele porządniejszym wykonaniu. Dla mnie ta seria już została spisana na straty, ale cóż… pewnie chcecie się dowiedzieć o kolejnych minusach tej historii. No to zapraszam.
Bohaterowie w tej książce są niezbyt udani. Najwięcej minusów widzę w Max. Dobra rozumiem, że ma czternaście lat itd., ale naprawdę zachowuje się jak nieświadome niczego dziecko. Zamiast ratować swoją siostrę ona rozgląda się na każdą stronę, by pomóc innym. Chwilę wcześniej była tak bardzo zdesperowana by ją odzyskać, że leciałaby przez całą noc, teraz zajada się ciasteczkami i nie przejmuje się niczym. Wam też się wydaje, że to trochę nielogiczne? W „Maximum Ride” występuje jeszcze wiele podobnych sprzeczności, ale nie będę ich zdradzała, bo niestety pomimo faktu, że powieść jest „denna”, to spojlerowanie z a w s z e jest zabronione. O reszcie postaci nie mam w sumie, co pisać, bo pisarz jakoś nie przywiązał do nich uwagi. Owszem, prowadzili tam jakieś dialogi, ale były one raczej puste i nie wnosiły niczego nowego do tej historii. Naprawdę.
Ogólnie cała książka została przegadana. Opisów było tu mało. W dodatku autor próbował zainteresować nas tą historią zwracając się bezpośrednio do czytelnika, ale w gruncie rzeczy wyszło to raczej sztucznie i wybijało nas z rytmu. Mi osobiście kompletnie ten zabieg się nie spodobał, ponieważ pisarz w ten sposób chciał dać do zrozumienia, jak bardzo rozumie współczesną młodzież, a suma sumarum wyszedł raczej jak nudnawy belfer. Jak już wspomniałam zabrakło mi tekstu, bo rozmowy bohaterów są bardziej „scenkami”. Powieść opierała się na gadaninie, przez co nieraz gubiłam się w tym wszystkim. I według mnie na nic zdaje się tu tłumaczenie, że to seria dla nastolatków, bo to nie daje automatycznie autorowi prawa na pisanie każdej bzdury, która się nawinie.
Dla mnie „Maximum Ride” jest skazane na porażkę. To nie będzie przyjemna lektura, tylko podróż przez mękę. Ta książka raczej ogłupia niżeli bawi. Mnie nudzą pseudo-zabawne sytuacje, wymuszone historia i banalne dialogi. Jeśli jednak ktoś gustuje w takich powieściach, to droga wolna. Ja nie zabraniam nikomu czytania tej pozycji, ja tylko o d r a d z a m.
Młodzieżówki charakteryzują się prostotą. W fabule, opisach i wykonaniu. Ogólnie we wszystkim. Dla jednych jest to plus, dla innych minus. Niestety, pomimo faktu, że dalej mam te naście lat, to ostatnio jakoś takie powieści po prostu przestały mi się podobać. Od tak, po prostu. Nie wiem, dlaczego tak się stało, lecz nie zmienia to faktu, że coraz bardziej oddalam się od...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-17
Lubię książki z ciężkim i niepowtarzalnym klimatem, który tworzy wokół nich niesamowitą aurę. Lubię historie o miejscach na pozór normalnych, w których grupka osób skrywa pewną tajemnicę. Lubię fantastykę. Dlatego strasznie spodobała mi się seria „Kroniki Obardzonych” Kami Garci i Margaret Stohl, która podbiła moje serce. Jednak na naszym rynku trudno o podobne powieści, jednak czasami da się odnaleźć takie perełki. Ja od dziś za taką będę uważała „Krąg” autorstwa szwedzkiego duetu Matsa Strandberga i Sary Bergmark Elfgren. Nic nie wskazywało na to, że ta historia mnie uwiedzie, ale również nie było powodu by myśleć, że 6 całkiem różnych dziewczyn połączy śmierć jednego chłopaka – a dokładniej jego samobójstwo. To wydarzenie początkuje serie dziwnych wydarzeń w Engelsfors. Nastolatki odkrywają, że mają do odegrania bardzo ważną rolę i jeżeli zawiodą mogą się pożegnać ze znanym sobie światem, lecz by tego dokonać nie mogą ufać nikomu z zewnątrz. Szkoda tylko, że nie wierzą sobie samym. Wszystko jeszcze bardziej komplikuje sprawa, że zaczynają odkrywać moce i magię wewnątrz siebie. Wszystkie z wyjątkiem Minoo.
Dobra, po opisie możecie pomyśleć, że to trochę banalne. Wiecie ratowanie świata, stara przepowiednia. Gdzieś to kiedyś było, co nie? I to chyba nie raz. Ani nie dwa. Ani nie dziesięć. Kumacie? Ale to nie jest ważne. Jest wiele świetnych książek, które pomimo faktu mało oryginalnej fabuły wyróżniają się na tle innych. „Krąg” bezsprzecznie należy do takich powieści i to właśnie sprawia, że nie przyciągnął do siebie od razu czytelników, tylko dopiero później młodzież (bo to jest pozycja skierowana stricte do nich) zaczęła się do niej przekonywać. Ja też trochę czekałam, bo ten tytuł został wydany w połowie października, czyli praktycznie pół roku temu. Z jednej strony żałuję, że dopiero niedawno ją odkryłam, ale z drugiej teraz będę czekała krócej na kolejny tom. Jednak już dość rozwodzenia się nad tym, że ta historia jest genialna. Teraz się dowiecie, dlaczego taka jest.
Pierwsza sprawa – język. Książka jest skierowana, jak już wspomniałam, do młodzieży i spodziewałam się, że słownictwo w „Kręgu” będzie raczej ubogie. Tutaj zdziwiłam się pozytywnie. Pod tym względem powieść stała na naprawdę wysokim poziomie. Dodatkowe uznanie należy się tłumaczce, która niczego nie uprościła i nie spłyciła. Dzięki temu wszystkiemu tę pozycję czyta się niezwykle przyjemnie. Opisy są naprawdę bardzo plastyczne, przez co nie mamy żadnych problemów z wyobrażeniem sobie Engelsfors. Co więcej, wszystko zostało opisane tak sugestywnie, że możemy odnieść wrażenie, że to się dzieje naprawdę. Ta powieść wciąga. I to bardzo mocno. Trudno się od niej oderwać i nie mamy ochoty jej kończyć, ale z drugiej strony cały czas myślimy o tym co się stanie na następnej stronie.
Zwykle nie lubię książek, w których jest kilku głównych bohaterów, bo to mnie rozprasza, jednak tutaj to zaakceptowałam. Może dlatego, że każda z dziewczyn jest inna. Każda ma inne cele, perspektywy. Są nietuzinkowe, ale również uniwersalne. Dzięki temu, można spróbować odnaleźć siebie w tej historii, bo został nam tu przedstawiony cały wachlarz osobowości: imprezowiczkę, kujonkę, punkową dziewczynę, wyrzutka itd. Przez to powieść stała się bardziej złożona. Bo pomimo faktu, że wszystkie bohaterki łączy wspólny główny wątek, to każda z nich ma do powiedzenia własną opowieść o swoich problemach. Mogło wyjść banalnie i sztampowo, ale na szczęście bardziej skłaniałabym się do takich określeń jak oryginalnie i pomysłowo.
Wiecie, co jest świetne w tej książce? Że główne bohaterki pomimo faktu, że są czarownicami nie posiadają jakiś super mocy. Muszą trenować, szlifować je, bo inaczej prawdopodobnie nic by im nie wyszło. Dlatego „Krąg” mimo magiczności występującej na każdym kroku był normalny (jak bardzo fantastyka może być normalna). W dodatku wszystko mamy klarownie wyjaśnione i powstają białe plamy podczas czytanie, a kiedy już są, to celowo, aby zaostrzyć nasz apetyt, który rośnie w miarę jedzenia.
„Krąg” mnie oczarował. Dalej jestem pod jego urokiem i naprawdę, naprawdę, bardzo, ogromnie, przeogromnie żałuję, że kolejny tom jeszcze nie został wydany. Z utęsknieniem będę czekała na „Ogień”, aby powrócić do tej świetnej historii, która zachwyciła nie tylko mnie. Uważam tę książkę, za jedną z najlepszych powieści młodzieżowych ostatniego roku. Pokazuje, że można napisać coś sensownego dla nastolatków. Zdecydowanie polecam.
Lubię książki z ciężkim i niepowtarzalnym klimatem, który tworzy wokół nich niesamowitą aurę. Lubię historie o miejscach na pozór normalnych, w których grupka osób skrywa pewną tajemnicę. Lubię fantastykę. Dlatego strasznie spodobała mi się seria „Kroniki Obardzonych” Kami Garci i Margaret Stohl, która podbiła moje serce. Jednak na naszym rynku trudno o podobne powieści,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-10
Lubię młodzieżówki, naprawdę. Można się przy nich odprężyć w przerwie między cięższymi lekturami. Przynajmniej przy większości, bo niektóre sprawiają, że człowiek po przeczytaniu ich ma ochotę podrzeć ową książkę, albo zabić autora. Ale to drugie podobno jest zabronione, czy coś. Tak miałam w przypadku „Time Ridersów (zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, czy to się odmienia). Jeźdźców w czasie”. Spodziewałam się czegoś al’a „Maximum Ride” (które stoi na mojej półce, pierwszy tom prawie skończony od miesiąca, ale ciii). Coś w ten deseń. Wydawało mi się, że książka Alexa Scarrowa zapowiada się znośnie. Nie oczekiwałam po niej dużo, niestety nie dostałam nawet tyle.
Książka opowiada… dobra dla mnie o niczym, ale podobno w tym miejscu wypada napisać parę zdań o pfe… fabule. Także ten… Mamy w sumie kilku bohaterów, na których można zawiesić oko. Jest to Liam – chłopak uratowany z tonącego Titanica, Maddy – dziewczyna wyciągnięta ze spadającego samolotu (czy coś takiego) i Sal – jej losów nie poznajemy, ale było tam coś o tym, że miała spłonąć w pożarze. Powinni zginąć, ale w ostatniej chwili ratuje ich tajemniczy mężczyzna – Foster. W zamian za to teraz stają się jeźdźcami w czasie. Będą musieli pilnować, by czas nie zszedł z dobrej osi. Jest wiele osób, które chcą zmienić historie dla własnych celów, a oni muszą im to uniemożliwić. Niestety już na początku zaliczają porażkę. Otóż pewien geniusz wpadł na pomysł, by Niemcy wygrali II wojnę światową. Jak można się spodziewać okazuje się to fatalne w skutkach…
Dobra, wiem, że opis może was trochę skołować i teraz pewnie myślicie: Czego się czepiam, przecież brzmi nieźle. No dobra fakt. Mi też wydawało się, że będzie fajnie, ale nie było. Pomysł owszem jest dobry, ale wykonanie to już tragedia. Alex Scarrow stwierdził, że skoro pisze dla młodzieży, to nie musi się zastanawiać nad czymś w stylu ciekawej fabuły, budowania napięcia, czy tworzeniem sensownych opisów. To takie mainstreamowe, prawda? „Time Riders” to tak beznadziejnie napisana książka, że zakrawa już to o nieprzyzwoitość, że nie wspomnę o rozdziałach na kilka akapitów. Naprawdę nie oczekiwałam tu twórczych wywodów i nieziemskiego pióra. Miałam po prostu nadzieję, że to będzie strawne. Czy proszę o tak dużo?
Najwyraźniej tak, bowiem bohaterowie są… krótko mówiąc papierowi. Nie zastanawiali się długo nad tym, czy jest możliwe podróżowanie w czasie, czy to ma sens. Nawet przez chwilę nie myśleli o ludziach, którzy zginęli, kiedy oni się uratowali. Ogólnie odnosiłam wrażenie, że oni w ogóle nie myśleli. Może Liam czasami. Reszta zachowywała się, jak roboty… I o ile Bob jest z tego usprawiedliwiony (wszakże zamiast mózgu ma przewody i dysk twardy), to reszta niestety przez ten błąd wyszła sztucznie i szablonowo. Nie odznaczają się niczym szczególnym, nie zapadają w pamięć. Po prostu jedno wielki zero. Pewnie nie kułoby to aż tak bardzo w oczy, gdyby nie fakt, że sama książka była tak nudna, że czytając ją staraliśmy się skupić chociażby na personach tam występujących. To też się nie udało. W gruncie rzeczy podczas lektury rozpraszała mnie nawet ściana.
W tej książce NIC oprócz pomysłu nie jest dobre. A nawet to później okazało się trochę bardzo niemrawe i niewyraźne. „Time Riders” zostało napisane „po łebkach”. Nic w tej książce nie zostało dopracowane, ani szczegółowo przemyślane. To nudna historia, nieokraszona żadnymi ciekawymi elementami. Słowem, nie ma w niej kompletnie żadnego pozytywu, który skusiłby was do sięgnięcia po nią. Jest to ten rodzaj powieści, który powinno, a nawet n a l e ż y omijać szerokim łukiem. Naprawdę nie warto sięgnąć po dzieło (a pfe) Alexa Scarrowa i poszukać czegoś ciekawszego. Według mnie nie warto sięgać po tę książkę i żadna siła na zmusi mnie do czytania kolejnych tomów tej serii. Znakomity przykład przerostu formy nad treścią.
Książka opowiada… dobra dla mnie o niczym, ale podobno w tym miejscu wypada napisać parę zdań o pfe… fabule. Także ten… Mamy w sumie kilku bohaterów, na których można zawiesić oko. Jest to Liam – chłopak uratowany z tonącego Titanica, Maddy – dziewczyna wyciągnięta ze spadającego samolotu (czy coś takiego) i Sal – jej losów nie poznajemy, ale było tam coś o tym, że miała spłonąć w pożarze. Powinni zginąć, ale w ostatniej chwili ratuje ich tajemniczy mężczyzna – Foster. W zamian za to teraz stają się Jeźdźcami w czasie. Będą musieli pilnować, by czas nie zszedł z dobrej osi. Jest wiele osób, które chcą zmienić historie dla własnych celów, a oni muszą im to uniemożliwić. Niestety już na początku zaliczają porażkę. Otóż pewien geniusz wpadł na pomysł, by Niemcy wygrali II wojnę światową. Jak można się spodziewać okazuje się to fatalne w skutkach…
Dobra, wiem, że opis może was trochę skołować i teraz pewnie myślicie: Czego się czepiam, przecież brzmi nieźle. No dobra fakt. Mi też wydawało się, że będzie fajnie, ale nie było. Pomysł owszem jest dobry, ale wykonanie to już tragedia. Alex Scarrow stwierdził, że skoro pisze dla młodzieży, to nie musi się zastanawiać nad czymś w stylu ciekawej fabuły, budowania napięcia, czy tworzeniem sensownych opisów. To takie mainstreamowe, prawda? „Time Riders” to tak beznadziejnie napisana książka, że zakrawa już to o nieprzyzwoitość, że nie wspomnę o rozdziałach na kilka akapitów. Naprawdę nie oczekiwałam tu twórczych wywodów i nieziemskiego pióra. Miałam po prostu nadzieję, że to będzie strawne. Czy proszę o tak dużo?
Najwyraźniej tak, bowiem bohaterowie są… krótko mówiąc papierowi. Nie zastanawiali się długo nad tym, czy jest możliwe podróżowanie w czasie, czy to ma sens. Na chwilę nie zastanowili się, co się stało z ludźmi, którzy zginęli, kiedy oni się uratowali. Ogólnie odnosiłam wrażenie, że oni w ogóle nie myśleli. Może Liam czasami. Reszta zachowywała się, jak roboty… I o ile Bob jest z tego usprawiedliwiony (wszakże zamiast mózgu ma przewody i dysk twardy), to reszta niestety przez ten błąd wyszła sztucznie i szablonowo. Nie odznaczają się niczym szczególnym, nie zapadają w pamięć. Po prostu jedno wielki zero. Pewnie nie kłułoby to aż tak bardzo w oczy, gdyby nie fakt, że sama książka była tak nudna, że czytając ją staraliśmy się skupić chociażby na personach tam występujących. To też się nie udało. W gruncie rzeczy podczas lektury rozpraszała mnie nawet ściana.
W tej książce NIC oprócz pomysłu nie jest dobre. A nawet to później okazało się trochę bardzo niemrawe i niewyraźne. „Time Riders” zostało napisane „po łebkach”. Nic w tej książce nie zostało dopracowane, ani szczegółowo przemyślane. To nudna historia, nieokraszona żadnymi ciekawymi elementami. Słowem, nie ma w niej kompletnie żadnego pozytywu, który skusiłby was do sięgnięcia po nią. Jest to ten rodzaj powieści, który powinno się, a nawet n a l e ż y omijać szerokim łukiem. Naprawdę nie warto sięgnąć po dzieło (a pfe) Alexa Scarrowa i lepiej poszukać czegoś ciekawszego. Według mnie nie warto sięgać po tę książkę i żadna siła na zmusi mnie do czytania kolejnych tomów tej serii. Znakomity przykład przerostu formy nad treścią.
Lubię młodzieżówki, naprawdę. Można się przy nich odprężyć w przerwie między cięższymi lekturami. Przynajmniej przy większości, bo niektóre sprawiają, że człowiek po przeczytaniu ich ma ochotę podrzeć ową książkę, albo zabić autora. Ale to drugie podobno jest zabronione, czy coś. Tak miałam w przypadku „Time Ridersów (zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, czy to się...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-11
Smoki. Pomimo tego, że je uwielbiam, to rzadko znajduję książkę z dragońskim motywem, która by mi przypadła do gustu. Jednak lubię ryzykować (prawdziwy ze mnie hardkor, ryzykować przeczytanie książki) i czasami bardzo pozytywnie się zadziwiam. Lecz często zdarza się również tak, że taka powieść okazuje się kompletną klapą. Dla mnie te mityczne stworzenia są naprawdę fascynujące i niezwykłe. Dlatego bardzo dobrze wspominam serię "Eon", gdzie te potwory zostały ukazane w naprawdę dumnym światłem (wiem, że nie można pokazać kogoś w dumnym świetle, ale to dobrze brzmi). Miały tam swoją rolę do odegrania i naprawdę dobrze autorce to wyszło. W tym roku jakoś nie mam szczęścia do powieści z takim motywem, bo jakoś nie mogę znaleźć niczego, co by mnie zainteresowało. Ostatnio postanowiłam, że muszę w końcu przeczytać coś o tych ognistych istotach i mój wybór padł na "Ognistą", która w sumie zapowiadała się nieźle. Dość dobre noty, ciekawy opis i okładka. Why not? Spróbowałam i nie żałuję.
"Ognista" Sophie Jordan opowiada o dragonce Jacindzie, która jest pierwszą ognioziejką od wielu pokoleń. Dlatego stado postanawia ją sparować z Cassianem, czyli przyszłym przywódcą. Dziewczynie niezbyt to na rękę, ale cała sytuacja bardziej nie podoba się jej matce... Pewnego dnia gdy dziewczyna ucieka, aby w świetle dnia zmienić się w smoka, co jest surowo zabronione, prawie zostaje porwana przez myśliwych, jednak jeden z nich lituje się nad nią i puszcza ją wolno. Tego samego wieczoru nastolatka wraz z siostrą i rodzicielką ucieka wbrew własnej woli. Jej matka chce, aby tak samo jak ona kiedyś, zabiła swoją smoczą część. Nasza główna bohaterka nie potrafi wyobrazić sobie życia bez latania, więc ciągle próbuje się przemieniać, pomimo tego, że z dnia na dzień robi się to coraz trudniejsze. Już prawie traci nadzieję, aż podczas pierwszego dnia szkoły trafia na Willa. Okazuje się to być ten sam chłopak, który kiedyś ją uratował. Wtedy była jednak pod swoją ognistą postacią, więc nastolatek oczywiście jej nie rozpoznaje, jednak od razu budzi się w niej smok. Wkrótce zbliżają się do siebie. Oboje skrywają pewien sekret przed drugą osobą, lecz to nie przeszkadza im w zakochaniu się w sobie nawzajem.
Dobra po opisie można stwierdzić, że to trochę banalne i w sumie mogę się z tym nawet zgodzić, ale... poczekajcie jeszcze chwilę. W tej książce fabuła nie jest największym plusem i mimo, że pod tym względem książka nie zachwyca, to uwierzcie mi posiada plusy, które mogą was przekonać do sięgnięcia po nią.. Nie wiem jeszcze jak je przedstawię, ale to się wymyśli. W każdym razie chodzi mi o to, że "Ognista" to świetny przykład powieści, w której nie pomysł, a wykonanie stanowi największy atut. Jacinda to jedna z tych dziewczyn, o których naprawdę przyjemnie się czyta. Ma wady, lecz nie potrafi ich niekiedy zaakceptować. Na swój sposób jest arogancka i to mi się w niej podoba. Owszem zakochuje się w chłopaku, ale cały czas patrzy na bezpieczeństwo swojego stada zdając sobie doskonale sprawę z tego, że jedno słowo za dużo i wszystko może się posypać. Dlatego kłamie. Kłamie dużo i nie czuje się z tym specjalnie źle - kolejny objaw człowieczeństwa. To naprawdę... fajne. Nie lubię tego słowa, ale wydaje mi się, że najlepiej oddaje sytuację, która właśnie taka jest. Fajna.
Strasznie spodobał mi się pomysł z ludźmi, którzy przemieniają się w smoki. Dzięki temu te stworzenia stały się bardziej ludzkiej i zdobyły trochę naszych cech. Sophie Jordan wszystko dobrze zaplanowała, dzięki czemu nie mamy białych plam podczas lektury. Wszystko zostało nam wyjaśnione, znamy hierarchię w stadzie, historię smoków. Jednak nie zostało to opowiedziane w biegu, tylko przy pewnych wydarzeniach, dzięki czemu pisarka nie stworzyła sztucznej aury. Może nie miała jakieś super-oryginalnego pomysłu, ale według mnie potrafiła to sprzedać. Zaprezentowała ten prosty motyw w dobrym świetle i może nie wyszło z tego nic wybitnego, ale strawne to było z pewnością. Przez to wszystko "Ognista" pozostawiła po sobie bardzo pozytywne uczucia. To taka trochę nieśmiała powiastka niewyróżniająca się niczym. Ja lubię takie historie, niepozorne, ale zapadające w pamięć.
Już wiecie, że darzę sympatią Jacindę, ale nie tylko ją. Do gustu, o dziwo, przypadła mi również postać Cassiana. Może to niezbyt dobrze o mnie świadczy, ale trochę mnie przypomina. Zawsze musi postawić na swoim, jest pewny siebie i trochę, a nawet bardzo zarozumiały. Kłamie, by zyskać przewagę nad przeciwnikiem itd. Nie jest idealny, ale, no właśnie, dzięki temu bije z niego prawdziwość. Dobra, chcecie mi zarzucić, że zmienianie się w smoka do zbyt prawdziwych nie należy, ale ostatnio próbowałam przekonać moją historyczkę, że skora nie ma dowodów na to, że centaury nie wyginęły (na ich istnienie też nie ma, ale to temat na osobną dyskusję), to znaczy, ze mogą istnieć. Ale dobra znowu schodzę z tematu (czy kiedykolwiek tego nie robię?). Chodzi mi o to, że pisarka opisała to na tyle sugestywnie, by obudziły się we mnie moje ukryte i skazane na dożywocie myślenie pseudo-filozoficzne, a to się rzadko zdarza. Chwytacie?
Jak już wspomniałam, fabuła nie należy do oryginalnych. Jest trochę mdła, nieraz nudna i po prostu nie najlepsza. Jednak to da się czytać. To nie będzie kolejna książka, jaką będziecie mieli ochotę rzucić o ścianę. "Ognista" należy do historii, które nie są od końca dobre, ale są trafione. Ostatnio naprawdę brakuje mi młodzieżówek pokazujących coś lepszego niż powieloną historię miłosną. Powieść Sophie Jordan, o dziwo, nie skupia się tylko na wątku miłosnym, ale bardziej na różnych aspektach kłamstwa i prawdy. Pokazuje w pewien sposób, jak inni mają podejście do naszych niedopowiedzeń, i jak my sami się do nich odnosimy. Dzięki temu wszystkiemu autorka naprawdę przypadła mi do gustu i w sumie jedyne czego żałuję, to fakt, że w tym tomie nie skupiła się za bardzo na samych smokach. Jednak z relacji znajomych blogerów, wiem, że w kolejnym tomie dowiemy się więcej o dragonach, więc z pewnością zapoznam się z drugą częścią, czyli "Niewidzialną".
"Ognista" przypadła mi do gustu. Nie jest to może bardzo ambitna lektura, która stawia naprawdę wysoką poprzeczkę. Nie. Ta książka... uznam ją za normalną. Sophie Jordan po prostu ją napisała. Bez żadnych udziwnień, komplikacji. To prosta historia, przedstawiona w równie prosty sposób. Na swój sposób wydaje mi się być dobra. Sądzę, że wśród kolejnych (a pffee) genialnych młodzieżówek, ta wyróżnia się swoim mało skomplikowanym charakterem i zapadającymi w pamięć bohaterami. Posiada również błędy i to dość sporo, lecz jestem święcie przekonana, że większość z was ich nie zauważy. Najwyżej po zakończeniu lektury. Do tego czasu będziecie trwać w błogiej nieświadomości, dzięki czemu przy pierwszym tomie nieźle zapowiadającej się trylogii spędzicie miło kilka godzin.
Smoki. Pomimo tego, że je uwielbiam, to rzadko znajduję książkę z dragońskim motywem, która by mi przypadła do gustu. Jednak lubię ryzykować (prawdziwy ze mnie hardkor, ryzykować przeczytanie książki) i czasami bardzo pozytywnie się zadziwiam. Lecz często zdarza się również tak, że taka powieść okazuje się kompletną klapą. Dla mnie te mityczne stworzenia są naprawdę...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-11
74 Głodowe Igrzyska rozpoczną się za tydzień. Teraz czas na wybranie trybutów – 24 uczestników z 12 dystryktów. Dziewczyna i chłopak w wieku od 12 do 18 lat zostaną wytypowani poprzez losowanie. W tej „zabawie” bierze również udział Prim startująca w zawodach po raz pierwszy i z miejsca zostaje wylosowana. Jednak z pomocą przychodzi jej starsza siostra – Katniss, która zgłasza się zamiast niej. Oprócz nazwiska Everdeen, zostało wyłonione również imię Peety Mellarka. – Nastolatka w jej wieku, który kiedyś uratował życie całej jej rodzinie dając im chleb ze swojej piekarni. Teraz staną naprzeciwko siebie na arenie, gdzie przeżyć może tylko jeden zawodnik. Chcąc nie chcąc czują się ze sobą związani przez to wydarzenie, a jednocześnie starają się pamiętać, że wkrótce któreś z nich zginie krwawą śmiercią…
Nie lubię książkowych mód. Na „Igrzyska Śmierci” był szał jakiś rok temu, kiedy ukazała się w kinach ich ekranizacja. Patrzyłam na te wszystkie pozytywne oceny i nadziwić się nie mogłam, że tylu osobom ta powieść aż tak bardzo się spodobała. Po prostu nie da się tego zrozumieć. Dlatego przeczekałam tę burzę i wzięłam się za tę pozycję dopiero niedawno, gdy prawie wszyscy o niej zapomnieli. Nie liczyłam na coś wystrzałowego, ale myślałam, że coś w tej historii będzie, że tyle blogerów mi ją polecało. Niestety okazało się, że albo to ze mną jest coś nie tak, albo z innymi, bo Suzanne Collins ze swoim dziełem pozostawiła u mnie tylko zniesmaczenie.
W tej recenzji obalę wszelkie mity dotyczące tej książki. Zacznijmy, więc od zachwalania jej za oryginalność. Pierwsza bzdura. Już sam pomysł kojarzy się z średniowiecznymi gladiatorami, a upchać to w science-fiction to nie sztuka, tylko łut szczęścia. Nikt mi nie powie, że takich powieści wcześniej nie było, bo one istniały. Po prostu Suzanne Collins trafiła na czas, kiedy był przestój w tej tematyce i udało jej się wybić. I nieprawdą okazuje się również fakt, że od niej zaczął się ten bum na takie historie. Po prostu po jej sukcesie wydawcy zaczęli patrzyć na takie lektury przychylniejszym okiem. To tak samo, jak ze „Zmierzchem”. Stephanie Meyer również wpadła z tym na rynek, gdy nie miała praktycznie żadnej konkurencji. – Według mnie tylko fart sprawił, że tym dwóm autorką udało się wybić.
Nie rozumiem też zachwytów nad samą historią. Fabuła jest tak banalnie skonstruowana, że wiemy, kto ma szansę wygrać już na samym początku. W dodatku autorka zamiast utrudniać naszym bohaterom grę, tylko im pomaga. Tu jakiś prezent od sponsora, tu zmiana zasad (pierwszy raz od 74 lat!), tam brak zainteresowania jedyną uczestniczką, która dostała 11 punktów w klasyfikacji. The fuck? Serio, co to ma być. To wszystko zakrawa o czystą głupotę. Nie przemówi do mnie fakt, że ta książka została skierowana do młodzieży, bo ja też jestem nastolatką, ale umiem dostrzec tak duże błędy. Autorka przyjęła pozycję, jak wielu innych pisarzy, którzy swoje powieści kierują do młodszych czytelników (nie mylić z najmłodszymi). Postanowiła, że skoro mamy te naście lat, to i tak nie potrafimy odróżnić gniota, od dobrej lektury. I o ile w wielu przypadkach takie postępowanie uszło jej na sucho, to ja nie dałam się na to nabrać i jestem zawiedziona „Igrzyskami Śmierci”.
Bohaterowie też nie należą do szczególnie udanych. Zresztą jak wszystko w tej książce. Katniss to kolejna inteligenta nastolatka niezdająca sobie sprawy z własnej urody i uroku. Do tego odważna, waleczna i mało dziewczęca. Znajome? Ten schemat powtarza się w naprawdę wielu powieściach i kompletnie nie rozumiem zachwytów nad tą dziewczyną. Może jest sprytna i bystra, ale te same cechy posiada 98% obecnych postaci młodzieżówek. Peeta do moich ulubieńców tez nie należy. Jest taki rozlazły i nudny. Jeśli mam być szczera to bardziej do gustu przypadł mi Gale, który wydawał się dla mnie ciekawszy i po prostu lepiej wykreowany. Inne postacie zostały tylko ledwo nakreślone. Nie poznajemy bardziej szczegółowo ich dziejów, bo albo pierwszoplanowe persony muszą się z nimi rozstać, albo umierają. Szczerze mówiąc wolałam momenty z tą drugą wersją.
„Igrzyska Śmierci” to książka całkowicie nie dla mnie. Nie posiada w sobie żadnych walorów wymienianych przez tyle osób. Nie widzę w niej ani krzty oryginalności, zero prawdziwych uczuć i nic, co mogłoby mnie w jakikolwiek sposób spodobać. Owszem, czytało się to szybko i to jest chyba jedyny plus, jaki udało mi się znaleźć w c a ł e j powieści. Nie wróży to jej zbyt dobrze, ale wiecie co? Zapoznam się z kolejnym tomem i zobaczę, czy Suzanne Collins miała u mnie tylko jednorazowy poślizg, czy po prostu nie pasuje mi ona w całości.
74 Głodowe Igrzyska rozpoczną się za tydzień. Teraz czas na wybranie trybutów – 24 uczestników z 12 dystryktów. Dziewczyna i chłopak w wieku od 12 do 18 lat zostaną wytypowani poprzez losowanie. W tej „zabawie” bierze również udział Prim startująca w zawodach po raz pierwszy i z miejsca zostaje wylosowana. Jednak z pomocą przychodzi jej starsza siostra – Katniss, która...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-01
Andrzej Ziemiański zasłynął swoim cyklem Achaja, który wydał po raz pierwszy blisko dekadę temu. Mimo to czytelnicy nie zapomnieli o nim i kiedy niedawno w księgarniach pojawił się jego kolejny cykl (podobno jest on jedynie drugim tomem rozbitym na kilka części), szybko zdobył popularność i wiele pozytywnych recenzji. Zachęcona dobrymi opiniami postanowiłam zobaczyć czy Pomnik Cesarzowej Achai, tom 2 będzie tak dobry, jak poprzednie książki autora. Okazało się, że kolejne wątki wplatające się między te jeszcze nierozwiązane, są całkiem dobrym sposobem na wciągnięcie czytelników jeszcze bardziej do tej krainy zza gór.
Dalej skupiamy się na komandorze-podporuczniku Tomaszewskim i czarownicy Kai, którzy mają całkiem nienajgorsze wejście do małego portu. Wszyscy są zachwyceni lub przerażeni ich jachtem płynącym pod wiatr z rozłożonymi żaglami i bez wioseł. W dodatku Siwiecki ratuje kupca ukąszonego przez jadowitego węża. Dlatego ich cichy rekonesans okazuje się dość trudny. Wkrótce wypływają, by udać się do stolicy Imperium. Nie zdają sobie sprawy, że na ich statku pojawił się szpieg... Tymczasem kapral Shen siedzi zamknięta w więzieniu. Nikt dokładnie nie wie, czemu tam wylądowała. Najbardziej chce się tego dowiedzieć Rand – więc wysyła swoją głuchoniemą pomocnicę aby zdobyła te informację u samego źródła. – Brzmi ciekawie? A to dopiero początek...
Polscy pisarze nie cieszą się u nas wielką popularnością. Jakoś odruchowo wielu z nas sięga w księgarni po tych zagranicznych. Ja też często łapię się na tym, że jednak wolę coś amerykańskiego lub angielskiego, w myśl zasady: bez powodu, by tego u nas nie wydali. Jednak czasami zdarza mi się przeczytać coś z rodzimej fantastyki i bardzo się cieszę, kiedy okazuje się, że nie jest to wcale takie złe i nudne. Pozytywnym zaskoczeniem może się właśnie okazać twórczość Andrzeja Ziemiańskiego. Bardzo sprawnie połączył antyczną krainę z... Polską. Bo w końcu Tomaszewski należy do marynarki wojennej RP. Z początku może się to wydawać dziwne, sama podchodziłam do tego dość sceptycznie, jednak autor, jak sam tłumaczył w jednym wywiadzie, postawił na to, co zna, a że jest Polakiem, to wybór był prosty. Mogło to wyjść banalnie i kiczowato, lecz jakoś, chyba sama nie wiem jak, udało się te dwie odrębne cywilizacje połączyć i efekt powinien zadowolić niejednego sceptyka.
Wątków jest cała masa, jednak na główny plan wysuwają się tylko trzy, reszta została odsunięta na bok i taki układ wydaje się być całkiem w porządku. Trudno tu mówić o prostocie, bo fabuła należy do tych bardziej złożonych. Na szczęście autorowi udało się uporządkować to znajdując miejsce na wiele zagadek i niedopowiedzeń. Przy okazji nie raz popsuł mi krew zostawiając przez kilka rozdziałów nierozwiązane tematy. Przez te wszystkie zabiegi książkę (pomimo jej 700 stron) czyta się bardzo szybko i sprawnie. Zwykle przy tylu bohaterach w końcu zaczynają mi się mylić i mieszać, jednak tutaj została zachowana duża rezerwa, bo w gruncie rzeczy, historie kolejnych postaci zostały od siebie oddzielone, dzięki czemu nie gubimy się w tym wszystkim, jak to często bywa przy tak rozbudowanych powieściach.
Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona rozwinięciami kolejnych wątków. Duży plus należy się autorowi za pamiętanie o kobietach. Bardzo często w powieściach fantasy spadają one na dalszy plan, jednak w cyklu Ziemiańskiego wiodą prym. Ich charaktery pozostawiają wiele do życzenia. Nie są idealne, jednak potrafią stawiać na swoim. Często manipulują, kłamią i szantażują – nieraz zachowują się gorzej od niektórych mężczyzn – to mi się bardzo podoba. Na pewno nie tylko ja mam dość tych perfekcyjnych bohaterek nie potrafiących się obronić przed wrogiem, jeśli wy również to Pomnik Cesarzowej Achai może was pod tym względem bardzo pozytywnie zaskoczyć. Pisarz tym zabiegiem może sobie zaskarbić przychylność fanek, które w końcu znajdą swoje odzwierciedlenie w książce (my też bez wad nie jesteśmy). Z drugiej strony brzydsza płeć też odnajdzie w tej historii coś dla siebie. W końcu mamy tu wojny, walki, kłamstwa – wszystkiego pod dostatkiem!
Autor wprowadził do tej historii naprawdę duże zamieszanie, które ciężko będzie mu odkręcić w jednej części, dlatego prawdopodobnie zapowiadany na trylogię drugi tom, trochę się rozciągnie. I o ile w innym przypadku taka kolej rzeczy by mnie denerwowała, o tyle Ziemiańskiemu można to wybaczyć, bo to oznacza jego kolejną książkę. Miejmy nadzieję, że nie da nam długo czekać, a nawet jeśli, to i tak wezmę to w ciemno, podobnie jak pół miliona innych fanów jego twórczości. Dla nieprzekonanych do tego, czy warto sięgnąć po kolejną cegiełkę z serii, mówię – warto. Naprawdę nie pożałujecie czasu spędzonego w świecie Achai i z przyjemnością do wrócicie do niego jeszcze nie raz.
Andrzej Ziemiański zasłynął swoim cyklem Achaja, który wydał po raz pierwszy blisko dekadę temu. Mimo to czytelnicy nie zapomnieli o nim i kiedy niedawno w księgarniach pojawił się jego kolejny cykl (podobno jest on jedynie drugim tomem rozbitym na kilka części), szybko zdobył popularność i wiele pozytywnych recenzji. Zachęcona dobrymi opiniami postanowiłam zobaczyć czy...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2013-05-04
Wyobraźcie sobie wasze normalne życie, które w jeden moment się kończy. Wybuch i planeta, na której istnieją wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek poznaliście, przestaje być bezpiecznym miejscem. Ty też już nigdy nie będziesz taki sam. Każdy w tym samym momencie staje się zmutowaną istotą. Już sam nie wiesz, czy masz szczęście, że jeszcze trwasz, czy może jest to kara za twoje czyny. Całe miasta legły w gruzach. Gatunki mieszają się ze sobą. Nikt nie będzie już normalny. Prawie nikt. Grupa osób skonstruowała Kopułę, aby ubezpieczyć się przed podobnymi zdarzeniami. Zdążyli uciec. Mieli się tam pomieścić również inni, jednak tylko garstka społeczeństwa dostąpiła tego zaszczytu. Teraz są Czystymi. Nieskażonymi mutacją, ani zarazkami żyją w odosobnieniu. Nigdy nie wychodzą poza swoje schronienie. Tylko jeden z nich Patridge postanawia zaryzykować, aby odszukać swoją mamę. Wierzy, że gdzieś tam, pomiędzy walącymi się budynkami ją znajdzie. Wkrótce spotyka Pressię – dziewczyna właśnie skończyła szesnaście lat i ucieka przed OPR (Organizacją Przenajświętszej Rewolucji). Jest to organizacja mająca na celu werbowanie nowych żołnierzy lub ich ofiary. Jeśli kogoś złapią, to ta osoba nigdy już nie wraca. Ta dwójka z pozoru różnych nastolatków niedługo zmieni bieg historii Nowej Ziemi...
Postapokalipsa to jeden z gatunków, które dopiero ostatnio zyskały popularność i tak naprawdę pisarze jeszcze nabierają rozpędu. Już można trafić na naprawdę ciekawe i jednocześnie przerażające powieści, które z biegu zdobywają grono fanów. Niewątpliwie do takich książek można zaliczyć „Nową Ziemię” Julianny Baggott, która owładnęła rynek wydawniczy prawie rok temu. Wkrótce ma wyjść jej kontynuacja, więc postanowiłam w końcu zobaczyć, co tak niezwykłego jest w tej historii, że zdobywa tak pozytywne noty. Teraz po jej lekturze już wiem.
Autorka stworzyła odrealnioną i jednocześnie niezwykle prawdziwą wizję naszej planet w przyszłości. Przez wybuch na słońcu ludzie stopili się z innymi osobami, przedmiotami, zwierzętami. Powstały w ten sposób przerażające mutacje, które autorka bardzo sugestywnie nam opisała. Jestem osobą o mocnych nerwach, więc nie zrobiło to na mnie większego wrażenie, ale zapewne niektórych to poraziło. Julianna Baggott przez pierwszą połowę książki tak naprawdę przedstawia nam swój złożony i skomplikowany świat. Udało jej się nas zaciekawić i przez to, pomimo faktu, że długo fabuła praktycznie stoi w miejscu, przez resztę powieści mogła skupić się na ważniejszych aspektach. W bardzo zgrabny sposób przedstawiła nam wielką przepaść pomiędzy mieszkańcami Kopuły, a resztą. Mogło to wyjść szablonowo i sztampowo, jednak pisarka zaplanowała wszystko naprawdę dokładnie, dzięki czemu czytanie „Nowej Ziemi” sprawiło mi naprawdę dużo przyjemności.
Bohaterowie również są niczego sobie. Pomimo tego, że kontrast pomiędzy nimi ze strony na stronę się wyostrza, to powoli zaczynamy również dostrzegać pewne podobieństwa między Pressią, a Patridgem (czy tylko ja myślałam, że jest to damskie imię?). Oboje wychowali się w całkiem różnych środowiskach. Każdy patrzy na niektóre sprawy z innej perspektywy, przez co nieraz dochodzi między nimi do kłótni. Chłopak nie potrafi sobie poradzić na ulicach pełnych niebezpieczeństw, jednak czuje się tam dobrze. Za to dziewczyna marzy tylko o tym, by wejść do Kopuły. Ich sprzeczne idee świetnie obrazują, jak bardzo wpływa na nas otoczenie, w jakim przychodzi nam żyć.
Jednak fabuła nie skupia się jedynie na wyżej wymienionych bohaterach. Oni są pewnymi wyjątkami od reguł, ale żeby to dobrze pokazać pisarka opisuje też życie ludzi, którzy ze swoimi środowiskami są związani o wiele bardziej niż Pressia i Patridge. Ciekawą odskocznię stanowią historie El Capitana, czy Lydy. Obrazują nam kolejne punkty widzenia i przez to z pewnością zaczynamy patrzeć na wszystko inaczej niż dotychczas. Julianna Baggott płynnie wplotła we wszystkie wątki historie poszczególnych person, dzięki czemu z rozdziału na rozdział poznajemy ich coraz lepiej. Autorka zgrabnie wyodrębniła nam również ważniejsze osoby od tych raczej drugoplanowych, dzięki czemu nie mamy problemu z odróżnieniem ich od siebie, przez co książka staje się jeszcze bardziej przejrzysta.
„Nowa Ziemia” mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się tak dopracowanej i realistycznej powieści, która na pewno na długo zapadnie mi w pamięć. Julianna Baggott posiada naprawdę ogromny talent do pisania poruszających historii i cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę. Już nie mogę się doczekać kolejnego tomu, choć trochę się boję, że się na nim zawiodę. Trylogia „Świat po wybuchu” rozpoczęła się bardzo obiecująco i mam nadzieję, że druga część będzie przynajmniej równie dobra, jak jej poprzedniczka. Książkę polecam fanom powieści z przesłaniem i takich, które zmieniają nasz sposób patrzenia na świat. Zdecydowanie fenomenalna historia.
Wyobraźcie sobie wasze normalne życie, które w jeden moment się kończy. Wybuch i planeta, na której istnieją wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek poznaliście, przestaje być bezpiecznym miejscem. Ty też już nigdy nie będziesz taki sam. Każdy w tym samym momencie staje się zmutowaną istotą. Już sam nie wiesz, czy masz szczęście, że jeszcze trwasz, czy może jest to kara za...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-03
Fantasy powstało jako jeden z pierwszych odłamów fantastyki i teraz powoli zaczyna się wypalać. Albo raczej autorzy, piszący takie książki. Dlatego nieraz patrząc na opisy kolejnych powieści młodzieżowych z takim motywem odnoszę wrażenie, że to już kiedyś czytałam. Niestety dość często to się powtarza i przez to powoli odchodzę od tego gatunku. Jednak osoby, który mają do tego tematu podobne podejście i nastawienie jak ja, mogą się pozytywnie zdziwić czytając „Fałszywego księcia”. Otóż pisarka – niejaka Jennifer A. Nielsen postanowiła znaną nam koncepcję z zaginionym następcą tronu przekształcić w jeden z największych przekrętów w dziejach Carthyi. Oto arystokrata Conner zabiera z różnych sierocińców chłopców w mniej więcej podobnym wieku i o podobnym wyglądzie. Jak się później dowiadują jeden z nich będzie udawał Jarona – księcia, który cztery lata temu przepadł na morzu. Teraz między Tobiasem, Rodenem i naszym głównym bohaterem – Sagem rozpoczyna się rywalizacja. Nagrodą nie będzie tylko korona, ale również ich życie. Tymczasem okazuje się, że prawda i kłamstwo zaczynają się ze sobą mieszać i wkrótce na wierzch wychodzą tajemnice, które mogą pokrzyżować szyki naszemu lordowi.
Książka na początku wydaje się prosta i przejrzysta. Tak naprawdę już po opisie można odgadnąć jak to się skończy. W każdym razie ja zgadłam. Jednak to nie jest najważniejsze. Łatwo domyślić się zakończenia, ale trudniej tego, dlaczego to się stanie. Nie sposób wydedukować rozwinięcia poszczególnych wątków. Kiedy już myślimy, że w końcu przechytrzyliśmy pisarkę okazuje się, że to ona wystrychnęła nas na dudka. Muszę przyznać, że to w pewien sposób było genialne i naprawdę zaczęłam podziwiać logiczne myślenie pisarki. Jej powieść została napisana w taki sposób, by czytelnik był przekonany, że wie wszystko. Dopiero później okazuje się, że nawet główny bohater, który pełni tutaj rolę narratora nas okłamuje.
Kłamstwa. – W tej książce są one na porządku dziennym. Po kilku rozdziałach sami już nie wiem, co będzie prawdą, a co nie. W pewnym momencie złapałam naszego głównego bohatera na tym, że mówi jedno, a robi drugie. Na początku myślałam, że to po prostu błąd autorki i dopiero pod koniec zrozumiałam, że to wszystko zostało z góry zaplanowane. Jestem oddaną czytelniczką fantasy, jednak nigdy jeszcze nie spotkałam się z tak wielkim oszukiwaniem w powieści. Rozumiem jeszcze momenty, gdy bałamuci nas jakaś drugoplanowa postać, jednak praktycznie zawsze narrator (w tym wypadku Sage) mówi nam tylko to, co jest pewnikiem. Jednak nie w tym przypadku i chyba za to naprawdę podziwiam panią Nielsen.
Nasz główny bohater – Sage jest nie tylko cwany i przebiegły, ale bardzo inteligentny. Nie pozwala rządzić sobą Connerowi, przez co nieraz mu się oberwało. Zdaje sobie sprawę, że ten chwilowo ma go w szachu, jednak robi wszystko, by mu się przeciwstawić. Nieraz zastanawiałam się, czy świadczy to o jego głupocie, czy odwadze. Teraz stwierdzam, że po części i o jednym, i o drugim. Ten czternastolatek to dość wyjątkowa postać, która potrafi trafić do lochów za to, że ukradła zwykły kamień. O dziwo, te jego wybryki nie są denerwujące, tylko śmieszne, a niekiedy nawet śmiertelnie poważne. Jennifer A. Nielsen naprawdę świetnie go stworzyła, dzięki czemu mamy wrażenie, że on istnieje. Jednak nie tylko on został tak realistycznie „napisany”. Pozostałe persony również są niczego sobie. Każdy z nich odznacza się swoim własnym, indywidualnym charakterem oraz prawdziwą historią. Tobias, Roden, Imogena i wielu innych – wszyscy mają swoje własne miejsce w książce. Nie są jedynie imionami i pustymi literami. Wypełnia ich autentyczność, dzięki czemu „Fałszywy książę” okazuje się niezwykle prawdziwy.
Fantasy ma to do siebie, że pomimo tego, że jest pewnym odłamem fantastyki, to często magia nie ma w nim racji bytu. Owszem wszystko dzieje się w wymyślonej krainie, ale często na tym fikcja się kończy. W tym przypadku mogłoby być podobnie, gdyby nie fakt, że historia sama w sobie okazała się niezwykle czarująca. We „Fałszywym księciu” znajdziemy wiele zaskakujących elementów, które pomimo tego, że są realne, to nie możemy w nie do końce uwierzyć. Jest to naprawdę ciekawy zabieg dowodzący tylko geniuszu Jennifer A. Nielsen. W tym miejscu składam jej pokłon.
Całą książkę czyta się niezwykle szybko. Przeczytałam ją w kilka godzin i kiedy się skończyła nie mogłam uwierzyć, że jeszcze nie została wydana kolejna część. „Fałszywy książę” to naprawdę świetna pozycja skierowana nie tylko do fanów fantasy. Sądzę, że jest świetną zachętą do zainteresowania się tym gatunkiem. Boję się jedynie, że teraz, kiedy wszystko już wiemy kolejne tomy „Trylogii władzy” nie będą już takie same. Jednak nie warto się martwić na zapas i na razie polecam wam tę powieść z całego serca.
Fantasy powstało jako jeden z pierwszych odłamów fantastyki i teraz powoli zaczyna się wypalać. Albo raczej autorzy, piszący takie książki. Dlatego nieraz patrząc na opisy kolejnych powieści młodzieżowych z takim motywem odnoszę wrażenie, że to już kiedyś czytałam. Niestety dość często to się powtarza i przez to powoli odchodzę od tego gatunku. Jednak osoby, który mają do...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-01
June uratowała Daya. Teraz oboje uciekają do Las Vegas, by dołączyć do patriotów. W ten sposób chcą odzyskać brata chłopaka - Edena. Niespodziewania Elektor Prima umiera i teraz rządzi Anden - jego syn. Jednak nowi szefowie naszej dwójki postanawiają go zabić. Do tego zadania wyznaczają cudowne dziecko Republiki (June). Z początku traktuje to, jak kolejną misję, jednak wkrótce zaczyna się orientować, że nie wie wszystkiego i że jej przełożeni też nie są idealni. Musi podjąć decyzję, która zaciąży nad nią. Po pewnym czasie zacznie się zastanawiać, czy na pewno stoi po dobrej stronie. Nieświadomy niczego Day przygotowuje się do swojego celu zadania. W końcu oboje już nie zdają sobie sprawy, kto ich okłamuje, a kto mówi prawdę.
Marie Lu już raz zadziwiła mnie. Kiedy czytałam "Rebelianta", to pomimo tego że posiadał błędy, podobał mi się. Owszem dostrzegałam je i kuły mnie w oczy, ale nie raziły aż tak bardzo, jak w tym przypadku. Każdy wie, że drugi tom z a w s z e jest gorszy od pierwszej części. Jeśli jest to trylogia, to "dwójka" zwykle po prostu jest pewnym łącznikiem między początkiem, gdzie wszystkie wątki się zaczynały i końcem, kiedy już czekamy na ich zakończenie. Oczywiście to zależy od autora. Niektórzy potrafią świetnie rozwinąć fabułę i wtedy ten środek nie należy do najgorszych, ale ta pisarka niestety nie posiada takiego talentu (zaczynam się zastanawiać, czy posiada jakikolwiek).
Tamtym razem miejscem akcji było L.A. i nie mieliśmy okazji poznać dalszych zakątków Republiki. Tym razem nasi bohaterowie trochę podróżują dzięki czemu możemy zobaczyć, jak wygląda to państwa. w pewnym momencie możemy dostrzec również Kolonie, które okazują się ciekawsze i mam nadzieję, że w kolejnym tomie dowiemy się jeszcze więcej. Dalej denerwuje mnie mały dopływ informacji. Myślałam, że przez fakt, że Eden zostaje przetrzymywany na linii frontu zdobędziemy więcej opisów o polityce obu krajów i ich wzajemnych stosunków. A tu lipa. Marie Lu tym sposobem próbowała nadać temu wszystkiemu aury tajemniczości, ale niestety słabo jej to wyszło i bardziej przypomina mi to pseudo-straszną wizję świata. Przez całą książkę liczyłam również na to, że w końcu autorka ujawni nam o co chodzi z tą całą epidemią. Jaki jest jej przebieg itd. itd. Tu też zawiodła. Odnoszę wrażenie, że całe to uniwersum stworzyła: "bo tak". Bez konkretnego celu i sensu.Od tak.
Jednak niewątpliwym plusem jest to, że bohaterowie rozwinęli się. June zaczyna myśleć samodzielnie, a Day zaczyna dostrzegać, że Republika, to jednak nie tylko samo zło. Poznajemy też lepiej postać Andena, który również pokazuje nam swoją historię i własne zdanie o swoim kraju, które o dziwo nie będzie strasznie pozytywne. To chyba okazało się być najlepsze w całej książce. Persony pokazujące swoje bardzo stanowcze postawy w poprzedniej części teraz idą po rozum do głowy i zaczynają widzieć nie tylko czerń i biel, ale również wiele odcieniu szarości między nimi. Może dalej nie są idealni i trochę im do perfekcji brakuje, lecz autorka idzie w dobrym kierunku i mam nadzieję, że ostatni tom usatysfakcjonuje mnie.
W tę historię nie da się wczuć. Dobrze się ją czyta, ale nie przeżywamy tego wszystkiego razem z bohaterami i nigdy nie będziemy rozpaczać nad ich losem. Owszem, śledzimy ich przygody z pewnym zaciekawieniem, ale to nie jest pełne. Nie możemy zanurzyć się w tej historii i ciągle brodzimy w niej, przez co nigdy nie pokocham tej trylogii. Marie Lu nas nie porusza. Nie wywołuje sprzecznych emocji. Nikogo nie nienawidzimy, nikogo nie uwielbiamy. Może nie przepadamy, ale lubimy pewne osoby, ale nie są to jakieś pełne uczucia, tylko takie puste coś. "Wybraniec" nie porywa. Czyta się go przyjemnie, bez wyrywania sobie włosów i zgrzytania zębami, lecz nie nazwałam go nigdy poruszającą powieścią. Może opowiada o przeciwnościach i o okrutnym państwie, ale pisarka nie potrafiła nam tego sprzedać. Niestety.
To wszystko jest takie słabe. Ta książka przyciąga uwagę, ale dla prawdziwych fanów fantastyki, to nie będzie nic dobrego. Owszem można przy tym spędzić miło czas, ale nie można od "Wybrańca" oczekiwać wielkich emocji, porywających opisów, ani zapadającej w pamięci historii. Nie jest to typowy "zapychacz", bo gdyby cała seria została lepiej napisana i opisy były bardziej wzbogacone, to przyznam, że mogłaby wyjść nie najgorsza powieść. Niestety nie warto gdybać, bo tak nie będzie i nie zmienię tego.
Czy polecam "Wybrańca"? Raczej nie? Owszem, może zaciekawić fanów poprzedniego tomu, ale wydaje mi się, że będą ciut bardzo zawiedzeni. To nie jest godna kontynuacja. Wszystko okazało się za proste i za oczywiste. Lektura mało satysfakcjonująca.
June uratowała Daya. Teraz oboje uciekają do Las Vegas, by dołączyć do patriotów. W ten sposób chcą odzyskać brata chłopaka - Edena. Niespodziewania Elektor Prima umiera i teraz rządzi Anden - jego syn. Jednak nowi szefowie naszej dwójki postanawiają go zabić. Do tego zadania wyznaczają cudowne dziecko Republiki (June). Z początku traktuje to, jak kolejną misję, jednak...
więcej mniej Pokaż mimo to
http://force-books.blogspot.com/2013/05/kiersten-white-normalne-marzenia.html
http://force-books.blogspot.com/2013/05/kiersten-white-normalne-marzenia.html
Pokaż mimo to