rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Skandynawskie kryminały cieszą się ostatnimi laty dużą popularnością. Nie znam się zbytnio na tym gatunku, ale wydaje mi się, że książki autorstwa Jo Nesbo zaczęły tę modę. Dlatego też niedawno postanowiłam zapoznać się na początek z pierwszą, podobno bestsellerową powieścią, czyli „Człowiekiem nietoperzem”. Głównym bohaterem całej serii jest niejaki Harry Hole – norweski śledczy, który w służbowej sprawie wyrusza do Sydney. Jak się okazuje, na miejscu nikt nie podejrzewa, że zwłoki zabitej Inger Holter mogą być początkiem zabójstw z rąk seryjnego mordercy. Nasz policjant nie daje za wygraną i często na własną rękę przemierza nieznaną mu Australię, by poznać prawdę. Jak się okazuje faktów jest aż nadto, a nasz detektyw nie umie znaleźć w nich wspólnego mianownika. Czy kiedy w końcu się zorientuje, o co chodzi, nie będzie za późno?

Zapowiadało się zwyczajnie. Nic nie wskazywało na to, że ta książka mnie porwie, ani poruszy. Czasami mam ochotę na jakiś kryminał i wtedy lubię sięgnąć po coś, co naprawdę wiele osób poleca. „Człowiek nietoperz” nie fascynował mnie i nie czekałam z utęsknieniem na chwilę, aż w końcu go poznam. Nie. Był pod ręką, więc go wzięłam. Po prostu bez żadnych większych emocji. Podobnie zaczęłam go czytać. Śledziłam kolejne rozdziały bez większych emocji, bez żadnego dreszczyku emocji. Jo Nesbo owszem potrafi stworzyć naprawdę dobrą powieść, okraszoną ciekawą aurą, ale ja tego nie kupuję. To wszystko było zbyt… poprawne. Każdy szczegół wyważony i przemyślany. Zabrakło tej odrobiny chaosu, która by mnie zaciekawiło.

Pan Harry Hole to podręcznikowy przykład śledczego. Czujny, mający oczy z tyłu głowy, rozpatrujący każdy, nawet najmniejszy szczegół. Nic nie umknie jego uważnemu wzroku. Dlatego wydaje mi się nudny. Nie ma jakiegoś dziwnego hobby, mrocznej przeszłości. Facet idealny. Czy ktoś taki mógłby mnie zafascynować? Nie. Ten bohater nie zapada w pamięć. Owszem. Czyta się o nim z przyjemnością, ale nie przejmujemy się zbytnio jego losem. Obserwujemy jego poczynania z dystansem. Nie potrafił mnie do siebie przekonać i cały czas pozostawał dla mnie obcy. Jo Nesbo świetnie wykreował całą zbrodnię, ale zabrakło mu chyba wigoru na stworzenie niebanalnego i nietuzinkowego bohatera.

O ile nie lubię wyuczonych bohaterów, to muszę przyznać, że zaskakiwały mnie kolejne detale, którymi mnie zachwycił. Każda poszczególna poszlaka miała zawiłe powiązanie z inną, prowadząca z nów do kolejnej itd. O dziwo ten zabieg mnie nie znudził, tylko zafascynował. Jestem naprawdę pod wrażeniem logicznego myślenia Jo Nesbo. Nie należy do Sherlocków i nie potrafię wydedukować najprostszej rzeczy, więc nawet nie próbowałam odgadnąć, co też stanie się w następnym rozdziale. Zakończenie było zaskakujące i naprawdę wbiło mnie w fotel. Zaskoczyło mnie to, że końcówka okazała się tak bardzo nieadekwatna do całej opowiedzianej nam historii. Wielki, wielki plus.

Jo Nesbo pokazał innym jak pisać dobry kryminał i zgodzę się z tym, że jego powieść jest poprawna. Ale nie nazwałabym jej idealną. Bo co ze świetnego zakończenia, gdy przez całą książkę się nudziłam? Dla mnie w tej historii nie było nic oryginalnego, ani świeżego. Nie rozumiem też, czemu ta pozycja stała się bestsellerem i polecają ją nawet w telewizji. „Człowiek Nietoperz” przez wielu ludzi okrzyknięta fenomenem, dla mnie to po prostu kolejny tytuł na półce, na którego za jakiś miesiąc popatrzę i nie będę temu towarzyszyły żadne uczucia i pewnie za rok całkowicie o nim zapomnę.

Wszystko sprowadza się do tego, czy polecam tę książkę. I tak i nie. Na pewno koneserzy gatunku znajdą w niej więcej zalet niż ja, a osoby, które są raczej amatorami kryminałów mogą się szybko znudzić. „Człowiek Nietoperz” to powieść na dwa wieczory. Czyta się ją szybko, ale nie do końca lekko. Ja jej mówię: nie, ale pewnie niektórzy z was wykrzykną: tak, kiedy się z nią zapoznają i będą chcieli poznać kolejne przygody Harrego Hola. Ja odpuszczam.

Skandynawskie kryminały cieszą się ostatnimi laty dużą popularnością. Nie znam się zbytnio na tym gatunku, ale wydaje mi się, że książki autorstwa Jo Nesbo zaczęły tę modę. Dlatego też niedawno postanowiłam zapoznać się na początek z pierwszą, podobno bestsellerową powieścią, czyli „Człowiekiem nietoperzem”. Głównym bohaterem całej serii jest niejaki Harry Hole – norweski...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

http://force-books.blogspot.com/2013/05/kiersten-white-normalne-marzenia.html

http://force-books.blogspot.com/2013/05/kiersten-white-normalne-marzenia.html

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

http://force-books.blogspot.com/2013/05/colleen-houck-klatwa-tygrysa.html

http://force-books.blogspot.com/2013/05/colleen-houck-klatwa-tygrysa.html

Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Młodzieżówki charakteryzują się prostotą. W fabule, opisach i wykonaniu. Ogólnie we wszystkim. Dla jednych jest to plus, dla innych minus. Niestety, pomimo faktu, że dalej mam te naście lat, to ostatnio jakoś takie powieści po prostu przestały mi się podobać. Od tak, po prostu. Nie wiem, dlaczego tak się stało, lecz nie zmienia to faktu, że coraz bardziej oddalam się od tego typu książek. Seria „Maximum Ride”, a dokładniej je pierwszy tom „Eksperyment ” skutecznie przypomniał mi, czego nie znoszę w takich pozycjach. A myślałam, że to będzie naprawdę dobra historia, bo Jamesa Pattersona kojarzę z nienajgorszymi thrillerami podbieranymi przeze mnie z półki mojej mamy. Dlatego po tej pozycji spodziewałam się czegoś wartościowego i wciągającego. Niestety tego nie dostałam.

W książce została przedstawiona historia Max i piątką jej „rodzeństwem”. Jest za nich odpowiedzialna i bardzo mocno z nimi związana. Pewnego dnia najmłodsza z nich – Angela zostaje porwana przez Likwidatorów. To nie są normalni ludzie, ale w sumie nasi główni bohaterowie też do takich nienależną. Bowiem jeszcze przed ich narodzinami doktorzy wszczepili im ptasia geny. Teraz mają skrzydła i od niedawna umieją na nich latać. Dzieci podążają tropem swojej siostry, aby ją odnaleźć i zabrać. Jak szybko się okazuje zmierzają w kierunku Szkoły, do której nie mają ochoty wracać. Szkoda, że to tylko dopiero początek…

Jak zwykle nienajgorszy opis w praktyce wypada raczej słabo. Książka… krótko mówiąc była nudna i trochę bezsensowna. Jak wiele młodzieżówek z resztą. Ostatnio coraz częściej zauważam, że powieści skierowana dla młodzieży są nielogiczne i po prostu nieudane. Niestety, pierwszy tom „Maximum Ride” również niezbyt dobrze wygląda na tle innych i niewątpliwie lepszych pozycji skierowanych do młodego czytelnika. James Patterson podobnie jak wielu innych autorów poszedł na łatwiznę i uprościł wszystko do znanych nam już dobrze schematów, jak na przykład: ratowanie najsłabszego ogniwa, prawdopodobna porażka, przeszkody pojawiające się na drodze omijane bez trudów itd. To już kiedyś było, tylko w lepszej wersji i o wiele porządniejszym wykonaniu. Dla mnie ta seria już została spisana na straty, ale cóż… pewnie chcecie się dowiedzieć o kolejnych minusach tej historii. No to zapraszam.

Bohaterowie w tej książce są niezbyt udani. Najwięcej minusów widzę w Max. Dobra rozumiem, że ma czternaście lat itd., ale naprawdę zachowuje się jak nieświadome niczego dziecko. Zamiast ratować swoją siostrę ona rozgląda się na każdą stronę, by pomóc innym. Chwilę wcześniej była tak bardzo zdesperowana by ją odzyskać, że leciałaby przez całą noc, teraz zajada się ciasteczkami i nie przejmuje się niczym. Wam też się wydaje, że to trochę nielogiczne? W „Maximum Ride” występuje jeszcze wiele podobnych sprzeczności, ale nie będę ich zdradzała, bo niestety pomimo faktu, że powieść jest „denna”, to spojlerowanie z a w s z e jest zabronione. O reszcie postaci nie mam w sumie, co pisać, bo pisarz jakoś nie przywiązał do nich uwagi. Owszem, prowadzili tam jakieś dialogi, ale były one raczej puste i nie wnosiły niczego nowego do tej historii. Naprawdę.

Ogólnie cała książka została przegadana. Opisów było tu mało. W dodatku autor próbował zainteresować nas tą historią zwracając się bezpośrednio do czytelnika, ale w gruncie rzeczy wyszło to raczej sztucznie i wybijało nas z rytmu. Mi osobiście kompletnie ten zabieg się nie spodobał, ponieważ pisarz w ten sposób chciał dać do zrozumienia, jak bardzo rozumie współczesną młodzież, a suma sumarum wyszedł raczej jak nudnawy belfer. Jak już wspomniałam zabrakło mi tekstu, bo rozmowy bohaterów są bardziej „scenkami”. Powieść opierała się na gadaninie, przez co nieraz gubiłam się w tym wszystkim. I według mnie na nic zdaje się tu tłumaczenie, że to seria dla nastolatków, bo to nie daje automatycznie autorowi prawa na pisanie każdej bzdury, która się nawinie.

Dla mnie „Maximum Ride” jest skazane na porażkę. To nie będzie przyjemna lektura, tylko podróż przez mękę. Ta książka raczej ogłupia niżeli bawi. Mnie nudzą pseudo-zabawne sytuacje, wymuszone historia i banalne dialogi. Jeśli jednak ktoś gustuje w takich powieściach, to droga wolna. Ja nie zabraniam nikomu czytania tej pozycji, ja tylko o d r a d z a m.

Młodzieżówki charakteryzują się prostotą. W fabule, opisach i wykonaniu. Ogólnie we wszystkim. Dla jednych jest to plus, dla innych minus. Niestety, pomimo faktu, że dalej mam te naście lat, to ostatnio jakoś takie powieści po prostu przestały mi się podobać. Od tak, po prostu. Nie wiem, dlaczego tak się stało, lecz nie zmienia to faktu, że coraz bardziej oddalam się od...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Krąg Sara Bergmark Elfgren, Mats Strandberg
Ocena 7,3
Krąg Sara Bergmark Elfgr...

Na półkach: , , , , ,

Lubię książki z ciężkim i niepowtarzalnym klimatem, który tworzy wokół nich niesamowitą aurę. Lubię historie o miejscach na pozór normalnych, w których grupka osób skrywa pewną tajemnicę. Lubię fantastykę. Dlatego strasznie spodobała mi się seria „Kroniki Obardzonych” Kami Garci i Margaret Stohl, która podbiła moje serce. Jednak na naszym rynku trudno o podobne powieści, jednak czasami da się odnaleźć takie perełki. Ja od dziś za taką będę uważała „Krąg” autorstwa szwedzkiego duetu Matsa Strandberga i Sary Bergmark Elfgren. Nic nie wskazywało na to, że ta historia mnie uwiedzie, ale również nie było powodu by myśleć, że 6 całkiem różnych dziewczyn połączy śmierć jednego chłopaka – a dokładniej jego samobójstwo. To wydarzenie początkuje serie dziwnych wydarzeń w Engelsfors. Nastolatki odkrywają, że mają do odegrania bardzo ważną rolę i jeżeli zawiodą mogą się pożegnać ze znanym sobie światem, lecz by tego dokonać nie mogą ufać nikomu z zewnątrz. Szkoda tylko, że nie wierzą sobie samym. Wszystko jeszcze bardziej komplikuje sprawa, że zaczynają odkrywać moce i magię wewnątrz siebie. Wszystkie z wyjątkiem Minoo.

Dobra, po opisie możecie pomyśleć, że to trochę banalne. Wiecie ratowanie świata, stara przepowiednia. Gdzieś to kiedyś było, co nie? I to chyba nie raz. Ani nie dwa. Ani nie dziesięć. Kumacie? Ale to nie jest ważne. Jest wiele świetnych książek, które pomimo faktu mało oryginalnej fabuły wyróżniają się na tle innych. „Krąg” bezsprzecznie należy do takich powieści i to właśnie sprawia, że nie przyciągnął do siebie od razu czytelników, tylko dopiero później młodzież (bo to jest pozycja skierowana stricte do nich) zaczęła się do niej przekonywać. Ja też trochę czekałam, bo ten tytuł został wydany w połowie października, czyli praktycznie pół roku temu. Z jednej strony żałuję, że dopiero niedawno ją odkryłam, ale z drugiej teraz będę czekała krócej na kolejny tom. Jednak już dość rozwodzenia się nad tym, że ta historia jest genialna. Teraz się dowiecie, dlaczego taka jest.

Pierwsza sprawa – język. Książka jest skierowana, jak już wspomniałam, do młodzieży i spodziewałam się, że słownictwo w „Kręgu” będzie raczej ubogie. Tutaj zdziwiłam się pozytywnie. Pod tym względem powieść stała na naprawdę wysokim poziomie. Dodatkowe uznanie należy się tłumaczce, która niczego nie uprościła i nie spłyciła. Dzięki temu wszystkiemu tę pozycję czyta się niezwykle przyjemnie. Opisy są naprawdę bardzo plastyczne, przez co nie mamy żadnych problemów z wyobrażeniem sobie Engelsfors. Co więcej, wszystko zostało opisane tak sugestywnie, że możemy odnieść wrażenie, że to się dzieje naprawdę. Ta powieść wciąga. I to bardzo mocno. Trudno się od niej oderwać i nie mamy ochoty jej kończyć, ale z drugiej strony cały czas myślimy o tym co się stanie na następnej stronie.

Zwykle nie lubię książek, w których jest kilku głównych bohaterów, bo to mnie rozprasza, jednak tutaj to zaakceptowałam. Może dlatego, że każda z dziewczyn jest inna. Każda ma inne cele, perspektywy. Są nietuzinkowe, ale również uniwersalne. Dzięki temu, można spróbować odnaleźć siebie w tej historii, bo został nam tu przedstawiony cały wachlarz osobowości: imprezowiczkę, kujonkę, punkową dziewczynę, wyrzutka itd. Przez to powieść stała się bardziej złożona. Bo pomimo faktu, że wszystkie bohaterki łączy wspólny główny wątek, to każda z nich ma do powiedzenia własną opowieść o swoich problemach. Mogło wyjść banalnie i sztampowo, ale na szczęście bardziej skłaniałabym się do takich określeń jak oryginalnie i pomysłowo.

Wiecie, co jest świetne w tej książce? Że główne bohaterki pomimo faktu, że są czarownicami nie posiadają jakiś super mocy. Muszą trenować, szlifować je, bo inaczej prawdopodobnie nic by im nie wyszło. Dlatego „Krąg” mimo magiczności występującej na każdym kroku był normalny (jak bardzo fantastyka może być normalna). W dodatku wszystko mamy klarownie wyjaśnione i powstają białe plamy podczas czytanie, a kiedy już są, to celowo, aby zaostrzyć nasz apetyt, który rośnie w miarę jedzenia.

„Krąg” mnie oczarował. Dalej jestem pod jego urokiem i naprawdę, naprawdę, bardzo, ogromnie, przeogromnie żałuję, że kolejny tom jeszcze nie został wydany. Z utęsknieniem będę czekała na „Ogień”, aby powrócić do tej świetnej historii, która zachwyciła nie tylko mnie. Uważam tę książkę, za jedną z najlepszych powieści młodzieżowych ostatniego roku. Pokazuje, że można napisać coś sensownego dla nastolatków. Zdecydowanie polecam.

Lubię książki z ciężkim i niepowtarzalnym klimatem, który tworzy wokół nich niesamowitą aurę. Lubię historie o miejscach na pozór normalnych, w których grupka osób skrywa pewną tajemnicę. Lubię fantastykę. Dlatego strasznie spodobała mi się seria „Kroniki Obardzonych” Kami Garci i Margaret Stohl, która podbiła moje serce. Jednak na naszym rynku trudno o podobne powieści,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Lubię młodzieżówki, naprawdę. Można się przy nich odprężyć w przerwie między cięższymi lekturami. Przynajmniej przy większości, bo niektóre sprawiają, że człowiek po przeczytaniu ich ma ochotę podrzeć ową książkę, albo zabić autora. Ale to drugie podobno jest zabronione, czy coś. Tak miałam w przypadku „Time Ridersów (zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, czy to się odmienia). Jeźdźców w czasie”. Spodziewałam się czegoś al’a „Maximum Ride” (które stoi na mojej półce, pierwszy tom prawie skończony od miesiąca, ale ciii). Coś w ten deseń. Wydawało mi się, że książka Alexa Scarrowa zapowiada się znośnie. Nie oczekiwałam po niej dużo, niestety nie dostałam nawet tyle.

Książka opowiada… dobra dla mnie o niczym, ale podobno w tym miejscu wypada napisać parę zdań o pfe… fabule. Także ten… Mamy w sumie kilku bohaterów, na których można zawiesić oko. Jest to Liam – chłopak uratowany z tonącego Titanica, Maddy – dziewczyna wyciągnięta ze spadającego samolotu (czy coś takiego) i Sal – jej losów nie poznajemy, ale było tam coś o tym, że miała spłonąć w pożarze. Powinni zginąć, ale w ostatniej chwili ratuje ich tajemniczy mężczyzna – Foster. W zamian za to teraz stają się jeźdźcami w czasie. Będą musieli pilnować, by czas nie zszedł z dobrej osi. Jest wiele osób, które chcą zmienić historie dla własnych celów, a oni muszą im to uniemożliwić. Niestety już na początku zaliczają porażkę. Otóż pewien geniusz wpadł na pomysł, by Niemcy wygrali II wojnę światową. Jak można się spodziewać okazuje się to fatalne w skutkach…

Dobra, wiem, że opis może was trochę skołować i teraz pewnie myślicie: Czego się czepiam, przecież brzmi nieźle. No dobra fakt. Mi też wydawało się, że będzie fajnie, ale nie było. Pomysł owszem jest dobry, ale wykonanie to już tragedia. Alex Scarrow stwierdził, że skoro pisze dla młodzieży, to nie musi się zastanawiać nad czymś w stylu ciekawej fabuły, budowania napięcia, czy tworzeniem sensownych opisów. To takie mainstreamowe, prawda? „Time Riders” to tak beznadziejnie napisana książka, że zakrawa już to o nieprzyzwoitość, że nie wspomnę o rozdziałach na kilka akapitów. Naprawdę nie oczekiwałam tu twórczych wywodów i nieziemskiego pióra. Miałam po prostu nadzieję, że to będzie strawne. Czy proszę o tak dużo?

Najwyraźniej tak, bowiem bohaterowie są… krótko mówiąc papierowi. Nie zastanawiali się długo nad tym, czy jest możliwe podróżowanie w czasie, czy to ma sens. Nawet przez chwilę nie myśleli o ludziach, którzy zginęli, kiedy oni się uratowali. Ogólnie odnosiłam wrażenie, że oni w ogóle nie myśleli. Może Liam czasami. Reszta zachowywała się, jak roboty… I o ile Bob jest z tego usprawiedliwiony (wszakże zamiast mózgu ma przewody i dysk twardy), to reszta niestety przez ten błąd wyszła sztucznie i szablonowo. Nie odznaczają się niczym szczególnym, nie zapadają w pamięć. Po prostu jedno wielki zero. Pewnie nie kułoby to aż tak bardzo w oczy, gdyby nie fakt, że sama książka była tak nudna, że czytając ją staraliśmy się skupić chociażby na personach tam występujących. To też się nie udało. W gruncie rzeczy podczas lektury rozpraszała mnie nawet ściana.

W tej książce NIC oprócz pomysłu nie jest dobre. A nawet to później okazało się trochę bardzo niemrawe i niewyraźne. „Time Riders” zostało napisane „po łebkach”. Nic w tej książce nie zostało dopracowane, ani szczegółowo przemyślane. To nudna historia, nieokraszona żadnymi ciekawymi elementami. Słowem, nie ma w niej kompletnie żadnego pozytywu, który skusiłby was do sięgnięcia po nią. Jest to ten rodzaj powieści, który powinno, a nawet n a l e ż y omijać szerokim łukiem. Naprawdę nie warto sięgnąć po dzieło (a pfe) Alexa Scarrowa i poszukać czegoś ciekawszego. Według mnie nie warto sięgać po tę książkę i żadna siła na zmusi mnie do czytania kolejnych tomów tej serii. Znakomity przykład przerostu formy nad treścią.

Książka opowiada… dobra dla mnie o niczym, ale podobno w tym miejscu wypada napisać parę zdań o pfe… fabule. Także ten… Mamy w sumie kilku bohaterów, na których można zawiesić oko. Jest to Liam – chłopak uratowany z tonącego Titanica, Maddy – dziewczyna wyciągnięta ze spadającego samolotu (czy coś takiego) i Sal – jej losów nie poznajemy, ale było tam coś o tym, że miała spłonąć w pożarze. Powinni zginąć, ale w ostatniej chwili ratuje ich tajemniczy mężczyzna – Foster. W zamian za to teraz stają się Jeźdźcami w czasie. Będą musieli pilnować, by czas nie zszedł z dobrej osi. Jest wiele osób, które chcą zmienić historie dla własnych celów, a oni muszą im to uniemożliwić. Niestety już na początku zaliczają porażkę. Otóż pewien geniusz wpadł na pomysł, by Niemcy wygrali II wojnę światową. Jak można się spodziewać okazuje się to fatalne w skutkach…

Dobra, wiem, że opis może was trochę skołować i teraz pewnie myślicie: Czego się czepiam, przecież brzmi nieźle. No dobra fakt. Mi też wydawało się, że będzie fajnie, ale nie było. Pomysł owszem jest dobry, ale wykonanie to już tragedia. Alex Scarrow stwierdził, że skoro pisze dla młodzieży, to nie musi się zastanawiać nad czymś w stylu ciekawej fabuły, budowania napięcia, czy tworzeniem sensownych opisów. To takie mainstreamowe, prawda? „Time Riders” to tak beznadziejnie napisana książka, że zakrawa już to o nieprzyzwoitość, że nie wspomnę o rozdziałach na kilka akapitów. Naprawdę nie oczekiwałam tu twórczych wywodów i nieziemskiego pióra. Miałam po prostu nadzieję, że to będzie strawne. Czy proszę o tak dużo?

Najwyraźniej tak, bowiem bohaterowie są… krótko mówiąc papierowi. Nie zastanawiali się długo nad tym, czy jest możliwe podróżowanie w czasie, czy to ma sens. Na chwilę nie zastanowili się, co się stało z ludźmi, którzy zginęli, kiedy oni się uratowali. Ogólnie odnosiłam wrażenie, że oni w ogóle nie myśleli. Może Liam czasami. Reszta zachowywała się, jak roboty… I o ile Bob jest z tego usprawiedliwiony (wszakże zamiast mózgu ma przewody i dysk twardy), to reszta niestety przez ten błąd wyszła sztucznie i szablonowo. Nie odznaczają się niczym szczególnym, nie zapadają w pamięć. Po prostu jedno wielki zero. Pewnie nie kłułoby to aż tak bardzo w oczy, gdyby nie fakt, że sama książka była tak nudna, że czytając ją staraliśmy się skupić chociażby na personach tam występujących. To też się nie udało. W gruncie rzeczy podczas lektury rozpraszała mnie nawet ściana.

W tej książce NIC oprócz pomysłu nie jest dobre. A nawet to później okazało się trochę bardzo niemrawe i niewyraźne. „Time Riders” zostało napisane „po łebkach”. Nic w tej książce nie zostało dopracowane, ani szczegółowo przemyślane. To nudna historia, nieokraszona żadnymi ciekawymi elementami. Słowem, nie ma w niej kompletnie żadnego pozytywu, który skusiłby was do sięgnięcia po nią. Jest to ten rodzaj powieści, który powinno się, a nawet n a l e ż y omijać szerokim łukiem. Naprawdę nie warto sięgnąć po dzieło (a pfe) Alexa Scarrowa i lepiej poszukać czegoś ciekawszego. Według mnie nie warto sięgać po tę książkę i żadna siła na zmusi mnie do czytania kolejnych tomów tej serii. Znakomity przykład przerostu formy nad treścią.

Lubię młodzieżówki, naprawdę. Można się przy nich odprężyć w przerwie między cięższymi lekturami. Przynajmniej przy większości, bo niektóre sprawiają, że człowiek po przeczytaniu ich ma ochotę podrzeć ową książkę, albo zabić autora. Ale to drugie podobno jest zabronione, czy coś. Tak miałam w przypadku „Time Ridersów (zabijcie mnie, ale nie mam pojęcia, czy to się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , , ,

Smoki. Pomimo tego, że je uwielbiam, to rzadko znajduję książkę z dragońskim motywem, która by mi przypadła do gustu. Jednak lubię ryzykować (prawdziwy ze mnie hardkor, ryzykować przeczytanie książki) i czasami bardzo pozytywnie się zadziwiam. Lecz często zdarza się również tak, że taka powieść okazuje się kompletną klapą. Dla mnie te mityczne stworzenia są naprawdę fascynujące i niezwykłe. Dlatego bardzo dobrze wspominam serię "Eon", gdzie te potwory zostały ukazane w naprawdę dumnym światłem (wiem, że nie można pokazać kogoś w dumnym świetle, ale to dobrze brzmi). Miały tam swoją rolę do odegrania i naprawdę dobrze autorce to wyszło. W tym roku jakoś nie mam szczęścia do powieści z takim motywem, bo jakoś nie mogę znaleźć niczego, co by mnie zainteresowało. Ostatnio postanowiłam, że muszę w końcu przeczytać coś o tych ognistych istotach i mój wybór padł na "Ognistą", która w sumie zapowiadała się nieźle. Dość dobre noty, ciekawy opis i okładka. Why not? Spróbowałam i nie żałuję.

"Ognista" Sophie Jordan opowiada o dragonce Jacindzie, która jest pierwszą ognioziejką od wielu pokoleń. Dlatego stado postanawia ją sparować z Cassianem, czyli przyszłym przywódcą. Dziewczynie niezbyt to na rękę, ale cała sytuacja bardziej nie podoba się jej matce... Pewnego dnia gdy dziewczyna ucieka, aby w świetle dnia zmienić się w smoka, co jest surowo zabronione, prawie zostaje porwana przez myśliwych, jednak jeden z nich lituje się nad nią i puszcza ją wolno. Tego samego wieczoru nastolatka wraz z siostrą i rodzicielką ucieka wbrew własnej woli. Jej matka chce, aby tak samo jak ona kiedyś, zabiła swoją smoczą część. Nasza główna bohaterka nie potrafi wyobrazić sobie życia bez latania, więc ciągle próbuje się przemieniać, pomimo tego, że z dnia na dzień robi się to coraz trudniejsze. Już prawie traci nadzieję, aż podczas pierwszego dnia szkoły trafia na Willa. Okazuje się to być ten sam chłopak, który kiedyś ją uratował. Wtedy była jednak pod swoją ognistą postacią, więc nastolatek oczywiście jej nie rozpoznaje, jednak od razu budzi się w niej smok. Wkrótce zbliżają się do siebie. Oboje skrywają pewien sekret przed drugą osobą, lecz to nie przeszkadza im w zakochaniu się w sobie nawzajem.

Dobra po opisie można stwierdzić, że to trochę banalne i w sumie mogę się z tym nawet zgodzić, ale... poczekajcie jeszcze chwilę. W tej książce fabuła nie jest największym plusem i mimo, że pod tym względem książka nie zachwyca, to uwierzcie mi posiada plusy, które mogą was przekonać do sięgnięcia po nią.. Nie wiem jeszcze jak je przedstawię, ale to się wymyśli. W każdym razie chodzi mi o to, że "Ognista" to świetny przykład powieści, w której nie pomysł, a wykonanie stanowi największy atut. Jacinda to jedna z tych dziewczyn, o których naprawdę przyjemnie się czyta. Ma wady, lecz nie potrafi ich niekiedy zaakceptować. Na swój sposób jest arogancka i to mi się w niej podoba. Owszem zakochuje się w chłopaku, ale cały czas patrzy na bezpieczeństwo swojego stada zdając sobie doskonale sprawę z tego, że jedno słowo za dużo i wszystko może się posypać. Dlatego kłamie. Kłamie dużo i nie czuje się z tym specjalnie źle - kolejny objaw człowieczeństwa. To naprawdę... fajne. Nie lubię tego słowa, ale wydaje mi się, że najlepiej oddaje sytuację, która właśnie taka jest. Fajna.

Strasznie spodobał mi się pomysł z ludźmi, którzy przemieniają się w smoki. Dzięki temu te stworzenia stały się bardziej ludzkiej i zdobyły trochę naszych cech. Sophie Jordan wszystko dobrze zaplanowała, dzięki czemu nie mamy białych plam podczas lektury. Wszystko zostało nam wyjaśnione, znamy hierarchię w stadzie, historię smoków. Jednak nie zostało to opowiedziane w biegu, tylko przy pewnych wydarzeniach, dzięki czemu pisarka nie stworzyła sztucznej aury. Może nie miała jakieś super-oryginalnego pomysłu, ale według mnie potrafiła to sprzedać. Zaprezentowała ten prosty motyw w dobrym świetle i może nie wyszło z tego nic wybitnego, ale strawne to było z pewnością. Przez to wszystko "Ognista" pozostawiła po sobie bardzo pozytywne uczucia. To taka trochę nieśmiała powiastka niewyróżniająca się niczym. Ja lubię takie historie, niepozorne, ale zapadające w pamięć.

Już wiecie, że darzę sympatią Jacindę, ale nie tylko ją. Do gustu, o dziwo, przypadła mi również postać Cassiana. Może to niezbyt dobrze o mnie świadczy, ale trochę mnie przypomina. Zawsze musi postawić na swoim, jest pewny siebie i trochę, a nawet bardzo zarozumiały. Kłamie, by zyskać przewagę nad przeciwnikiem itd. Nie jest idealny, ale, no właśnie, dzięki temu bije z niego prawdziwość. Dobra, chcecie mi zarzucić, że zmienianie się w smoka do zbyt prawdziwych nie należy, ale ostatnio próbowałam przekonać moją historyczkę, że skora nie ma dowodów na to, że centaury nie wyginęły (na ich istnienie też nie ma, ale to temat na osobną dyskusję), to znaczy, ze mogą istnieć. Ale dobra znowu schodzę z tematu (czy kiedykolwiek tego nie robię?). Chodzi mi o to, że pisarka opisała to na tyle sugestywnie, by obudziły się we mnie moje ukryte i skazane na dożywocie myślenie pseudo-filozoficzne, a to się rzadko zdarza. Chwytacie?

Jak już wspomniałam, fabuła nie należy do oryginalnych. Jest trochę mdła, nieraz nudna i po prostu nie najlepsza. Jednak to da się czytać. To nie będzie kolejna książka, jaką będziecie mieli ochotę rzucić o ścianę. "Ognista" należy do historii, które nie są od końca dobre, ale są trafione. Ostatnio naprawdę brakuje mi młodzieżówek pokazujących coś lepszego niż powieloną historię miłosną. Powieść Sophie Jordan, o dziwo, nie skupia się tylko na wątku miłosnym, ale bardziej na różnych aspektach kłamstwa i prawdy. Pokazuje w pewien sposób, jak inni mają podejście do naszych niedopowiedzeń, i jak my sami się do nich odnosimy. Dzięki temu wszystkiemu autorka naprawdę przypadła mi do gustu i w sumie jedyne czego żałuję, to fakt, że w tym tomie nie skupiła się za bardzo na samych smokach. Jednak z relacji znajomych blogerów, wiem, że w kolejnym tomie dowiemy się więcej o dragonach, więc z pewnością zapoznam się z drugą częścią, czyli "Niewidzialną".

"Ognista" przypadła mi do gustu. Nie jest to może bardzo ambitna lektura, która stawia naprawdę wysoką poprzeczkę. Nie. Ta książka... uznam ją za normalną. Sophie Jordan po prostu ją napisała. Bez żadnych udziwnień, komplikacji. To prosta historia, przedstawiona w równie prosty sposób. Na swój sposób wydaje mi się być dobra. Sądzę, że wśród kolejnych (a pffee) genialnych młodzieżówek, ta wyróżnia się swoim mało skomplikowanym charakterem i zapadającymi w pamięć bohaterami. Posiada również błędy i to dość sporo, lecz jestem święcie przekonana, że większość z was ich nie zauważy. Najwyżej po zakończeniu lektury. Do tego czasu będziecie trwać w błogiej nieświadomości, dzięki czemu przy pierwszym tomie nieźle zapowiadającej się trylogii spędzicie miło kilka godzin.

Smoki. Pomimo tego, że je uwielbiam, to rzadko znajduję książkę z dragońskim motywem, która by mi przypadła do gustu. Jednak lubię ryzykować (prawdziwy ze mnie hardkor, ryzykować przeczytanie książki) i czasami bardzo pozytywnie się zadziwiam. Lecz często zdarza się również tak, że taka powieść okazuje się kompletną klapą. Dla mnie te mityczne stworzenia są naprawdę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

74 Głodowe Igrzyska rozpoczną się za tydzień. Teraz czas na wybranie trybutów – 24 uczestników z 12 dystryktów. Dziewczyna i chłopak w wieku od 12 do 18 lat zostaną wytypowani poprzez losowanie. W tej „zabawie” bierze również udział Prim startująca w zawodach po raz pierwszy i z miejsca zostaje wylosowana. Jednak z pomocą przychodzi jej starsza siostra – Katniss, która zgłasza się zamiast niej. Oprócz nazwiska Everdeen, zostało wyłonione również imię Peety Mellarka. – Nastolatka w jej wieku, który kiedyś uratował życie całej jej rodzinie dając im chleb ze swojej piekarni. Teraz staną naprzeciwko siebie na arenie, gdzie przeżyć może tylko jeden zawodnik. Chcąc nie chcąc czują się ze sobą związani przez to wydarzenie, a jednocześnie starają się pamiętać, że wkrótce któreś z nich zginie krwawą śmiercią…

Nie lubię książkowych mód. Na „Igrzyska Śmierci” był szał jakiś rok temu, kiedy ukazała się w kinach ich ekranizacja. Patrzyłam na te wszystkie pozytywne oceny i nadziwić się nie mogłam, że tylu osobom ta powieść aż tak bardzo się spodobała. Po prostu nie da się tego zrozumieć. Dlatego przeczekałam tę burzę i wzięłam się za tę pozycję dopiero niedawno, gdy prawie wszyscy o niej zapomnieli. Nie liczyłam na coś wystrzałowego, ale myślałam, że coś w tej historii będzie, że tyle blogerów mi ją polecało. Niestety okazało się, że albo to ze mną jest coś nie tak, albo z innymi, bo Suzanne Collins ze swoim dziełem pozostawiła u mnie tylko zniesmaczenie.

W tej recenzji obalę wszelkie mity dotyczące tej książki. Zacznijmy, więc od zachwalania jej za oryginalność. Pierwsza bzdura. Już sam pomysł kojarzy się z średniowiecznymi gladiatorami, a upchać to w science-fiction to nie sztuka, tylko łut szczęścia. Nikt mi nie powie, że takich powieści wcześniej nie było, bo one istniały. Po prostu Suzanne Collins trafiła na czas, kiedy był przestój w tej tematyce i udało jej się wybić. I nieprawdą okazuje się również fakt, że od niej zaczął się ten bum na takie historie. Po prostu po jej sukcesie wydawcy zaczęli patrzyć na takie lektury przychylniejszym okiem. To tak samo, jak ze „Zmierzchem”. Stephanie Meyer również wpadła z tym na rynek, gdy nie miała praktycznie żadnej konkurencji. – Według mnie tylko fart sprawił, że tym dwóm autorką udało się wybić.

Nie rozumiem też zachwytów nad samą historią. Fabuła jest tak banalnie skonstruowana, że wiemy, kto ma szansę wygrać już na samym początku. W dodatku autorka zamiast utrudniać naszym bohaterom grę, tylko im pomaga. Tu jakiś prezent od sponsora, tu zmiana zasad (pierwszy raz od 74 lat!), tam brak zainteresowania jedyną uczestniczką, która dostała 11 punktów w klasyfikacji. The fuck? Serio, co to ma być. To wszystko zakrawa o czystą głupotę. Nie przemówi do mnie fakt, że ta książka została skierowana do młodzieży, bo ja też jestem nastolatką, ale umiem dostrzec tak duże błędy. Autorka przyjęła pozycję, jak wielu innych pisarzy, którzy swoje powieści kierują do młodszych czytelników (nie mylić z najmłodszymi). Postanowiła, że skoro mamy te naście lat, to i tak nie potrafimy odróżnić gniota, od dobrej lektury. I o ile w wielu przypadkach takie postępowanie uszło jej na sucho, to ja nie dałam się na to nabrać i jestem zawiedziona „Igrzyskami Śmierci”.

Bohaterowie też nie należą do szczególnie udanych. Zresztą jak wszystko w tej książce. Katniss to kolejna inteligenta nastolatka niezdająca sobie sprawy z własnej urody i uroku. Do tego odważna, waleczna i mało dziewczęca. Znajome? Ten schemat powtarza się w naprawdę wielu powieściach i kompletnie nie rozumiem zachwytów nad tą dziewczyną. Może jest sprytna i bystra, ale te same cechy posiada 98% obecnych postaci młodzieżówek. Peeta do moich ulubieńców tez nie należy. Jest taki rozlazły i nudny. Jeśli mam być szczera to bardziej do gustu przypadł mi Gale, który wydawał się dla mnie ciekawszy i po prostu lepiej wykreowany. Inne postacie zostały tylko ledwo nakreślone. Nie poznajemy bardziej szczegółowo ich dziejów, bo albo pierwszoplanowe persony muszą się z nimi rozstać, albo umierają. Szczerze mówiąc wolałam momenty z tą drugą wersją.

„Igrzyska Śmierci” to książka całkowicie nie dla mnie. Nie posiada w sobie żadnych walorów wymienianych przez tyle osób. Nie widzę w niej ani krzty oryginalności, zero prawdziwych uczuć i nic, co mogłoby mnie w jakikolwiek sposób spodobać. Owszem, czytało się to szybko i to jest chyba jedyny plus, jaki udało mi się znaleźć w c a ł e j powieści. Nie wróży to jej zbyt dobrze, ale wiecie co? Zapoznam się z kolejnym tomem i zobaczę, czy Suzanne Collins miała u mnie tylko jednorazowy poślizg, czy po prostu nie pasuje mi ona w całości.

74 Głodowe Igrzyska rozpoczną się za tydzień. Teraz czas na wybranie trybutów – 24 uczestników z 12 dystryktów. Dziewczyna i chłopak w wieku od 12 do 18 lat zostaną wytypowani poprzez losowanie. W tej „zabawie” bierze również udział Prim startująca w zawodach po raz pierwszy i z miejsca zostaje wylosowana. Jednak z pomocą przychodzi jej starsza siostra – Katniss, która...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Dwójka dzieci z sąsiedztwa. Quentin i Margo. Znają się, lubią się ze sobą bawić. Jednak, kiedy zaczynają dorastać i ich więź zanika. Mijając się na korytarzu szkolnym nawet nie kiwają sobie głową na powitanie. Tak jakby nigdy się nie poznali. Lecz pewnej nocy buntownicza nastolatka pojawia się w oknie chłopaka. Ten z pozoru monotonny dzień, Q będzie pamiętał do końca życia. Razem ze swoją dawną koleżanką ruszają na wyprawę w ramach odwetu na byłych przyjaciołach dziewczyny. Te godziny spędzone z osobą, którą nasz główny bohater skrycie kocha okazują się też ostatnimi. Następnego dnia nastolatek dowiaduje się, że Margo znów uciekła, na kolejną pasjonującą podróż. Tym razem jednak jest inaczej. Quentin ma zamiar ją odszukać, choćby miał poruszyć niebo i ziemię. W trakcie odkrywania kolejnych poszlak okazuje się, że nikt tak naprawdę nie wie nic o tej nastolatce i że zakochał się w dziewczynie kompletnie innej niż mu się wydawało.

John Green to autor nietuzinkowy i z wszech miar oryginalny. Jego powieść „Gwiazd naszych wina” spotkała się z naprawdę pozytywnym odzewem. Nawet ja, jako osoba bezgranicznie zakochana w fantastyce nie oparłam się pokusie, aby przeczytać powyższą książkę. Dlatego, kiedy zaproponowano mi zostanie ambasadorką kolejnej pozycji tego autora, czyli „Papierowych miast” długo się nad tym nie zastanawiałam i szybko przyjęłam propozycję. W dzień, w który ją dostałam mogła zatrzymać się ziemia, a i tak bym tego nie zauważyła, bo całą swoją uwagę skupiłam na lekturze kolejnej książki tego genialnego pisarza.

Czytając "Papierowe miasta" ciągle miałam w pamięci niesamowite "Gwiazd naszych wina", które utkwiły mi w głowie, jak żadna inna powieść. Dlatego podczas lektury kolejnej powieści Johna Greena ciągle porównywałam te dwie książki do siebie. Jednak to mało dawało. Są to całkiem inne historie przedstawione z całkiem innego punktu widzenia. Jedyne co mają wspólne, to przegenialne pióra pisarza i jego nazwisko na okładce. Tylko tyle jeśli chodzi o podobieństwa. Nie da się przyrównać do siebie tak różnych tytułów. Każdy porusza inny temat, każdy na swój sposób będzie uniwersalny i to w tym wszystkim okazuje się najlepsze.

Autor nie zrobił z tej książki drugich "Gwiazd naszych win" (albo na odwrót, bo "Papierowe miasta" za granicą zostały wydane wcześniej). Stworzył osobną historię o całkiem innym wydźwięku. Jej nie da się przeczytać w taki sam sposób, jak poprzedniczki (przyjmijmy polską chronologię wydań). Jest to powieść, która śmieszy przez większość czasu, a jednocześnie porusza bardzo ważne tematy, jak np. próba zwrócenia na siebie uwagi, "papierowość" naszych charakterów. Mimo, że są to z pozoru błahe motywy, to w tej powieści przeradzają w się naprawdę głębokie przeżycia. Nie trzeba jednak się bać pseudo-filozoficznych wywodów, jakimi darzą nas nieraz pisarze. John Green, owszem, wplata swoje przemyślenia w dialogi, ale jednocześnie sukcesywnie posuwa fabułę naprzód. Czytając tę pozycję nie mamy wrażenia, że coś przegapiamy, bo wszystko zostaje nam jasno i klarownie przedstawione. Jednak znalazło się miejsce na chwilę zastanowienia się i pewną pauzę. Mieliśmy wtedy możliwość pomyślenia nad tym, dokąd ta opowieść zmierza. W sumie spodziewałam się wszystkiego, lecz i tak nie udało mi się odgadnąć zakończenia, które okazuje się najlepszych fragmentem.

Warto też zastanowić się nie tylko nad wydźwiękiem książki, ale również nad samym tytułem, który również dużo mówi. Papierowe miasta to miasto, które nie istnieje naprawdę. Często stosowane wśród architektów, którzy nie chcą by ich projekt został splagiatowany. Po pewnym czasie niektóre takie miejsca stają się prawdą i kłamstwo zamienia się w prawdę. Przynajmniej ja tak odbieram ten tytuł. Bohaterowie stworzeni przez Johna Greena też są na swój sposób takimi papierowymi miastami. Na początku stanowią dla nas jedynie imiona z wymyślonymi życiorysami. Później, gdy zaczynamy wgłębiać się w ich historię zaczynamy w nich wierzyć. Tak bardzo, że gdyby ktoś by nam powiedział, że oni istnieją naprawdę, zapewne byśmy w to uwierzyli. Na swój sposób, jest to genialne lub dziwne.

Nie zmienia to jednak faktu, że Q i Margo, to postacie z niezwykłymi osobowościami. I o ile charakter tego pierwszego w ciągu powieści się zmienia, to w przypadku Margo on po prostu wychodzi na wierzch. Autor pokazuje nam jak każdy w inny sposób postrzega jedną osobę. Później okazuje się, że nikt i tak jej nie zna i że tworzy ona tylko złudzenie i naprawdę okazuje się być kimś całkiem odmiennym. John Green świetnie to oddał, dzięki czemu łatwiej nam zrozumieć zakończenie, które jest świetną lekcją życia. Jednak nie będę wam zdradzała dlaczego, bo za dużo byście już wiedzieli.

"Papierowe miasta" nie poruszyły mnie może tak bardzo, jak "Gwiazd naszych wina", lecz nie zmienia to faktu, że dalej jestem zachwycona twórczością Johna Greena. Może ta książka nie okazała się tak dobra, jak jej poprzedniczka, ale dalej ma w sobie coś hipnotyzującego. Coś co sprawia, że nie można o tej powieści powiedzieć złego słowa. Wydaje mi się, że to fakt tego, że w tej historii każdy znajdzie siebie samego, sprawia, że nie da się zapomnieć o tej historii, która dla fanów gatunku i nie tylko powinna być pozycją obowiązkową.

Dwójka dzieci z sąsiedztwa. Quentin i Margo. Znają się, lubią się ze sobą bawić. Jednak, kiedy zaczynają dorastać i ich więź zanika. Mijając się na korytarzu szkolnym nawet nie kiwają sobie głową na powitanie. Tak jakby nigdy się nie poznali. Lecz pewnej nocy buntownicza nastolatka pojawia się w oknie chłopaka. Ten z pozoru monotonny dzień, Q będzie pamiętał do końca życia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Andrzej Ziemiański zasłynął swoim cyklem Achaja, który wydał po raz pierwszy blisko dekadę temu. Mimo to czytelnicy nie zapomnieli o nim i kiedy niedawno w księgarniach pojawił się jego kolejny cykl (podobno jest on jedynie drugim tomem rozbitym na kilka części), szybko zdobył popularność i wiele pozytywnych recenzji. Zachęcona dobrymi opiniami postanowiłam zobaczyć czy Pomnik Cesarzowej Achai, tom 2 będzie tak dobry, jak poprzednie książki autora. Okazało się, że kolejne wątki wplatające się między te jeszcze nierozwiązane, są całkiem dobrym sposobem na wciągnięcie czytelników jeszcze bardziej do tej krainy zza gór.

Dalej skupiamy się na komandorze-podporuczniku Tomaszewskim i czarownicy Kai, którzy mają całkiem nienajgorsze wejście do małego portu. Wszyscy są zachwyceni lub przerażeni ich jachtem płynącym pod wiatr z rozłożonymi żaglami i bez wioseł. W dodatku Siwiecki ratuje kupca ukąszonego przez jadowitego węża. Dlatego ich cichy rekonesans okazuje się dość trudny. Wkrótce wypływają, by udać się do stolicy Imperium. Nie zdają sobie sprawy, że na ich statku pojawił się szpieg... Tymczasem kapral Shen siedzi zamknięta w więzieniu. Nikt dokładnie nie wie, czemu tam wylądowała. Najbardziej chce się tego dowiedzieć Rand – więc wysyła swoją głuchoniemą pomocnicę aby zdobyła te informację u samego źródła. – Brzmi ciekawie? A to dopiero początek...

Polscy pisarze nie cieszą się u nas wielką popularnością. Jakoś odruchowo wielu z nas sięga w księgarni po tych zagranicznych. Ja też często łapię się na tym, że jednak wolę coś amerykańskiego lub angielskiego, w myśl zasady: bez powodu, by tego u nas nie wydali. Jednak czasami zdarza mi się przeczytać coś z rodzimej fantastyki i bardzo się cieszę, kiedy okazuje się, że nie jest to wcale takie złe i nudne. Pozytywnym zaskoczeniem może się właśnie okazać twórczość Andrzeja Ziemiańskiego. Bardzo sprawnie połączył antyczną krainę z... Polską. Bo w końcu Tomaszewski należy do marynarki wojennej RP. Z początku może się to wydawać dziwne, sama podchodziłam do tego dość sceptycznie, jednak autor, jak sam tłumaczył w jednym wywiadzie, postawił na to, co zna, a że jest Polakiem, to wybór był prosty. Mogło to wyjść banalnie i kiczowato, lecz jakoś, chyba sama nie wiem jak, udało się te dwie odrębne cywilizacje połączyć i efekt powinien zadowolić niejednego sceptyka.

Wątków jest cała masa, jednak na główny plan wysuwają się tylko trzy, reszta została odsunięta na bok i taki układ wydaje się być całkiem w porządku. Trudno tu mówić o prostocie, bo fabuła należy do tych bardziej złożonych. Na szczęście autorowi udało się uporządkować to znajdując miejsce na wiele zagadek i niedopowiedzeń. Przy okazji nie raz popsuł mi krew zostawiając przez kilka rozdziałów nierozwiązane tematy. Przez te wszystkie zabiegi książkę (pomimo jej 700 stron) czyta się bardzo szybko i sprawnie. Zwykle przy tylu bohaterach w końcu zaczynają mi się mylić i mieszać, jednak tutaj została zachowana duża rezerwa, bo w gruncie rzeczy, historie kolejnych postaci zostały od siebie oddzielone, dzięki czemu nie gubimy się w tym wszystkim, jak to często bywa przy tak rozbudowanych powieściach.

Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona rozwinięciami kolejnych wątków. Duży plus należy się autorowi za pamiętanie o kobietach. Bardzo często w powieściach fantasy spadają one na dalszy plan, jednak w cyklu Ziemiańskiego wiodą prym. Ich charaktery pozostawiają wiele do życzenia. Nie są idealne, jednak potrafią stawiać na swoim. Często manipulują, kłamią i szantażują – nieraz zachowują się gorzej od niektórych mężczyzn – to mi się bardzo podoba. Na pewno nie tylko ja mam dość tych perfekcyjnych bohaterek nie potrafiących się obronić przed wrogiem, jeśli wy również to Pomnik Cesarzowej Achai może was pod tym względem bardzo pozytywnie zaskoczyć. Pisarz tym zabiegiem może sobie zaskarbić przychylność fanek, które w końcu znajdą swoje odzwierciedlenie w książce (my też bez wad nie jesteśmy). Z drugiej strony brzydsza płeć też odnajdzie w tej historii coś dla siebie. W końcu mamy tu wojny, walki, kłamstwa – wszystkiego pod dostatkiem!

Autor wprowadził do tej historii naprawdę duże zamieszanie, które ciężko będzie mu odkręcić w jednej części, dlatego prawdopodobnie zapowiadany na trylogię drugi tom, trochę się rozciągnie. I o ile w innym przypadku taka kolej rzeczy by mnie denerwowała, o tyle Ziemiańskiemu można to wybaczyć, bo to oznacza jego kolejną książkę. Miejmy nadzieję, że nie da nam długo czekać, a nawet jeśli, to i tak wezmę to w ciemno, podobnie jak pół miliona innych fanów jego twórczości. Dla nieprzekonanych do tego, czy warto sięgnąć po kolejną cegiełkę z serii, mówię – warto. Naprawdę nie pożałujecie czasu spędzonego w świecie Achai i z przyjemnością do wrócicie do niego jeszcze nie raz.

Andrzej Ziemiański zasłynął swoim cyklem Achaja, który wydał po raz pierwszy blisko dekadę temu. Mimo to czytelnicy nie zapomnieli o nim i kiedy niedawno w księgarniach pojawił się jego kolejny cykl (podobno jest on jedynie drugim tomem rozbitym na kilka części), szybko zdobył popularność i wiele pozytywnych recenzji. Zachęcona dobrymi opiniami postanowiłam zobaczyć czy...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Wyobraźcie sobie wasze normalne życie, które w jeden moment się kończy. Wybuch i planeta, na której istnieją wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek poznaliście, przestaje być bezpiecznym miejscem. Ty też już nigdy nie będziesz taki sam. Każdy w tym samym momencie staje się zmutowaną istotą. Już sam nie wiesz, czy masz szczęście, że jeszcze trwasz, czy może jest to kara za twoje czyny. Całe miasta legły w gruzach. Gatunki mieszają się ze sobą. Nikt nie będzie już normalny. Prawie nikt. Grupa osób skonstruowała Kopułę, aby ubezpieczyć się przed podobnymi zdarzeniami. Zdążyli uciec. Mieli się tam pomieścić również inni, jednak tylko garstka społeczeństwa dostąpiła tego zaszczytu. Teraz są Czystymi. Nieskażonymi mutacją, ani zarazkami żyją w odosobnieniu. Nigdy nie wychodzą poza swoje schronienie. Tylko jeden z nich Patridge postanawia zaryzykować, aby odszukać swoją mamę. Wierzy, że gdzieś tam, pomiędzy walącymi się budynkami ją znajdzie. Wkrótce spotyka Pressię – dziewczyna właśnie skończyła szesnaście lat i ucieka przed OPR (Organizacją Przenajświętszej Rewolucji). Jest to organizacja mająca na celu werbowanie nowych żołnierzy lub ich ofiary. Jeśli kogoś złapią, to ta osoba nigdy już nie wraca. Ta dwójka z pozoru różnych nastolatków niedługo zmieni bieg historii Nowej Ziemi...


Postapokalipsa to jeden z gatunków, które dopiero ostatnio zyskały popularność i tak naprawdę pisarze jeszcze nabierają rozpędu. Już można trafić na naprawdę ciekawe i jednocześnie przerażające powieści, które z biegu zdobywają grono fanów. Niewątpliwie do takich książek można zaliczyć „Nową Ziemię” Julianny Baggott, która owładnęła rynek wydawniczy prawie rok temu. Wkrótce ma wyjść jej kontynuacja, więc postanowiłam w końcu zobaczyć, co tak niezwykłego jest w tej historii, że zdobywa tak pozytywne noty. Teraz po jej lekturze już wiem.

Autorka stworzyła odrealnioną i jednocześnie niezwykle prawdziwą wizję naszej planet w przyszłości. Przez wybuch na słońcu ludzie stopili się z innymi osobami, przedmiotami, zwierzętami. Powstały w ten sposób przerażające mutacje, które autorka bardzo sugestywnie nam opisała. Jestem osobą o mocnych nerwach, więc nie zrobiło to na mnie większego wrażenie, ale zapewne niektórych to poraziło. Julianna Baggott przez pierwszą połowę książki tak naprawdę przedstawia nam swój złożony i skomplikowany świat. Udało jej się nas zaciekawić i przez to, pomimo faktu, że długo fabuła praktycznie stoi w miejscu, przez resztę powieści mogła skupić się na ważniejszych aspektach. W bardzo zgrabny sposób przedstawiła nam wielką przepaść pomiędzy mieszkańcami Kopuły, a resztą. Mogło to wyjść szablonowo i sztampowo, jednak pisarka zaplanowała wszystko naprawdę dokładnie, dzięki czemu czytanie „Nowej Ziemi” sprawiło mi naprawdę dużo przyjemności.

Bohaterowie również są niczego sobie. Pomimo tego, że kontrast pomiędzy nimi ze strony na stronę się wyostrza, to powoli zaczynamy również dostrzegać pewne podobieństwa między Pressią, a Patridgem (czy tylko ja myślałam, że jest to damskie imię?). Oboje wychowali się w całkiem różnych środowiskach. Każdy patrzy na niektóre sprawy z innej perspektywy, przez co nieraz dochodzi między nimi do kłótni. Chłopak nie potrafi sobie poradzić na ulicach pełnych niebezpieczeństw, jednak czuje się tam dobrze. Za to dziewczyna marzy tylko o tym, by wejść do Kopuły. Ich sprzeczne idee świetnie obrazują, jak bardzo wpływa na nas otoczenie, w jakim przychodzi nam żyć.

Jednak fabuła nie skupia się jedynie na wyżej wymienionych bohaterach. Oni są pewnymi wyjątkami od reguł, ale żeby to dobrze pokazać pisarka opisuje też życie ludzi, którzy ze swoimi środowiskami są związani o wiele bardziej niż Pressia i Patridge. Ciekawą odskocznię stanowią historie El Capitana, czy Lydy. Obrazują nam kolejne punkty widzenia i przez to z pewnością zaczynamy patrzeć na wszystko inaczej niż dotychczas. Julianna Baggott płynnie wplotła we wszystkie wątki historie poszczególnych person, dzięki czemu z rozdziału na rozdział poznajemy ich coraz lepiej. Autorka zgrabnie wyodrębniła nam również ważniejsze osoby od tych raczej drugoplanowych, dzięki czemu nie mamy problemu z odróżnieniem ich od siebie, przez co książka staje się jeszcze bardziej przejrzysta.

„Nowa Ziemia” mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się tak dopracowanej i realistycznej powieści, która na pewno na długo zapadnie mi w pamięć. Julianna Baggott posiada naprawdę ogromny talent do pisania poruszających historii i cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę. Już nie mogę się doczekać kolejnego tomu, choć trochę się boję, że się na nim zawiodę. Trylogia „Świat po wybuchu” rozpoczęła się bardzo obiecująco i mam nadzieję, że druga część będzie przynajmniej równie dobra, jak jej poprzedniczka. Książkę polecam fanom powieści z przesłaniem i takich, które zmieniają nasz sposób patrzenia na świat. Zdecydowanie fenomenalna historia.

Wyobraźcie sobie wasze normalne życie, które w jeden moment się kończy. Wybuch i planeta, na której istnieją wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek poznaliście, przestaje być bezpiecznym miejscem. Ty też już nigdy nie będziesz taki sam. Każdy w tym samym momencie staje się zmutowaną istotą. Już sam nie wiesz, czy masz szczęście, że jeszcze trwasz, czy może jest to kara za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Fantasy powstało jako jeden z pierwszych odłamów fantastyki i teraz powoli zaczyna się wypalać. Albo raczej autorzy, piszący takie książki. Dlatego nieraz patrząc na opisy kolejnych powieści młodzieżowych z takim motywem odnoszę wrażenie, że to już kiedyś czytałam. Niestety dość często to się powtarza i przez to powoli odchodzę od tego gatunku. Jednak osoby, który mają do tego tematu podobne podejście i nastawienie jak ja, mogą się pozytywnie zdziwić czytając „Fałszywego księcia”. Otóż pisarka – niejaka Jennifer A. Nielsen postanowiła znaną nam koncepcję z zaginionym następcą tronu przekształcić w jeden z największych przekrętów w dziejach Carthyi. Oto arystokrata Conner zabiera z różnych sierocińców chłopców w mniej więcej podobnym wieku i o podobnym wyglądzie. Jak się później dowiadują jeden z nich będzie udawał Jarona – księcia, który cztery lata temu przepadł na morzu. Teraz między Tobiasem, Rodenem i naszym głównym bohaterem – Sagem rozpoczyna się rywalizacja. Nagrodą nie będzie tylko korona, ale również ich życie. Tymczasem okazuje się, że prawda i kłamstwo zaczynają się ze sobą mieszać i wkrótce na wierzch wychodzą tajemnice, które mogą pokrzyżować szyki naszemu lordowi.

Książka na początku wydaje się prosta i przejrzysta. Tak naprawdę już po opisie można odgadnąć jak to się skończy. W każdym razie ja zgadłam. Jednak to nie jest najważniejsze. Łatwo domyślić się zakończenia, ale trudniej tego, dlaczego to się stanie. Nie sposób wydedukować rozwinięcia poszczególnych wątków. Kiedy już myślimy, że w końcu przechytrzyliśmy pisarkę okazuje się, że to ona wystrychnęła nas na dudka. Muszę przyznać, że to w pewien sposób było genialne i naprawdę zaczęłam podziwiać logiczne myślenie pisarki. Jej powieść została napisana w taki sposób, by czytelnik był przekonany, że wie wszystko. Dopiero później okazuje się, że nawet główny bohater, który pełni tutaj rolę narratora nas okłamuje.

Kłamstwa. – W tej książce są one na porządku dziennym. Po kilku rozdziałach sami już nie wiem, co będzie prawdą, a co nie. W pewnym momencie złapałam naszego głównego bohatera na tym, że mówi jedno, a robi drugie. Na początku myślałam, że to po prostu błąd autorki i dopiero pod koniec zrozumiałam, że to wszystko zostało z góry zaplanowane. Jestem oddaną czytelniczką fantasy, jednak nigdy jeszcze nie spotkałam się z tak wielkim oszukiwaniem w powieści. Rozumiem jeszcze momenty, gdy bałamuci nas jakaś drugoplanowa postać, jednak praktycznie zawsze narrator (w tym wypadku Sage) mówi nam tylko to, co jest pewnikiem. Jednak nie w tym przypadku i chyba za to naprawdę podziwiam panią Nielsen.

Nasz główny bohater – Sage jest nie tylko cwany i przebiegły, ale bardzo inteligentny. Nie pozwala rządzić sobą Connerowi, przez co nieraz mu się oberwało. Zdaje sobie sprawę, że ten chwilowo ma go w szachu, jednak robi wszystko, by mu się przeciwstawić. Nieraz zastanawiałam się, czy świadczy to o jego głupocie, czy odwadze. Teraz stwierdzam, że po części i o jednym, i o drugim. Ten czternastolatek to dość wyjątkowa postać, która potrafi trafić do lochów za to, że ukradła zwykły kamień. O dziwo, te jego wybryki nie są denerwujące, tylko śmieszne, a niekiedy nawet śmiertelnie poważne. Jennifer A. Nielsen naprawdę świetnie go stworzyła, dzięki czemu mamy wrażenie, że on istnieje. Jednak nie tylko on został tak realistycznie „napisany”. Pozostałe persony również są niczego sobie. Każdy z nich odznacza się swoim własnym, indywidualnym charakterem oraz prawdziwą historią. Tobias, Roden, Imogena i wielu innych – wszyscy mają swoje własne miejsce w książce. Nie są jedynie imionami i pustymi literami. Wypełnia ich autentyczność, dzięki czemu „Fałszywy książę” okazuje się niezwykle prawdziwy.

Fantasy ma to do siebie, że pomimo tego, że jest pewnym odłamem fantastyki, to często magia nie ma w nim racji bytu. Owszem wszystko dzieje się w wymyślonej krainie, ale często na tym fikcja się kończy. W tym przypadku mogłoby być podobnie, gdyby nie fakt, że historia sama w sobie okazała się niezwykle czarująca. We „Fałszywym księciu” znajdziemy wiele zaskakujących elementów, które pomimo tego, że są realne, to nie możemy w nie do końce uwierzyć. Jest to naprawdę ciekawy zabieg dowodzący tylko geniuszu Jennifer A. Nielsen. W tym miejscu składam jej pokłon.

Całą książkę czyta się niezwykle szybko. Przeczytałam ją w kilka godzin i kiedy się skończyła nie mogłam uwierzyć, że jeszcze nie została wydana kolejna część. „Fałszywy książę” to naprawdę świetna pozycja skierowana nie tylko do fanów fantasy. Sądzę, że jest świetną zachętą do zainteresowania się tym gatunkiem. Boję się jedynie, że teraz, kiedy wszystko już wiemy kolejne tomy „Trylogii władzy” nie będą już takie same. Jednak nie warto się martwić na zapas i na razie polecam wam tę powieść z całego serca.

Fantasy powstało jako jeden z pierwszych odłamów fantastyki i teraz powoli zaczyna się wypalać. Albo raczej autorzy, piszący takie książki. Dlatego nieraz patrząc na opisy kolejnych powieści młodzieżowych z takim motywem odnoszę wrażenie, że to już kiedyś czytałam. Niestety dość często to się powtarza i przez to powoli odchodzę od tego gatunku. Jednak osoby, który mają do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Philippa Gregory jest uznawana za jedną z lepszych pisarek literatury historycznej połączonej z romansem. Ja nie jestem fanką takich książek i muszę przyznać, że do "Odmieńca" tej autorki również podchodziłam z pewnym sceptycyzmem, bo po prostu nie przepadam za takimi historiami. Spodziewałam się, że powieść mnie nie zachwyci i w sumie się nie pomyliłam.

Książka opowiada o losach Luca Vero - przystojnego i inteligentnego młodzieńca, jak dowiadujemy się już na pierwszych stronach. Zostaje on przeszkolony na inkwizytora, który ma poznać lęki katolików i je pokonać. Prowadzić śledztwa i wskazywać winnego. Kościół jest przekonany, że świat zmierza ku końcowi i że Zbawiciel niedługo ponownie zejdzie na ziemię. Tym razem by wymierzyć Sąd Ostateczny. W połowie XV wieku żyje również Izolda, która po śmierci ojca zostaje wydziedziczona i ma wybór: albo wyjdzie za tłustego rycerza, albo złoży śluby czystości i wstąpi do klasztoru. Oboje spotykają się właśnie w miejscu jej "kary". Zostaje ksienią, a jej podwładne nagle zaczynają lunatykować, mieć wizje, a nawet stygmaty. Właśnie po to przybywa tam nasz główny bohater. Musi dociec kto lub co, stoi za tymi niepokojącymi wydarzeniami i zrobić coś, by je powstrzymać. W tym zadaniu ma mu pomóc jego sługa - Freize oraz skryba Piotr. Nie zdają sobie sprawy, że rozwiązanie tej zagadki mają tuż pod nosem.

Nie czytałam żadnej książki Philippy Gregory, ale wiem, że jednak zwykle są bardziej "odważne" i jednak bardziej skupiają się na miłości i uczuciach niż na przedstawieniu faktów i dowodów. Pod tym względem "Odmieniec" jest wyjątkowy, niestety pod innymi już nie tak bardzo. Zacznijmy ogólnie od tego, że powieść okazuje się strasznie przewidywalna. Już na samym początku można odgadnąć kto będzie "tym złym", a kto po prostu będzie udawał. Niby ta pozycja została skierowana do młodzieży, czyli do mnie również, jednak odnoszę wrażenie, że pisarka jednak ciut za bardzo sobie pofolgowała i zapomniała, że my też posiadamy mózg i umiemy dodać dwa do dwóch, a nawet odjąć tę dwójkę od czwórki. Dlatego nie raz myślałam sobie: a nie mówiłam, gdy moje kolejne teorie się sprawdzały. Nie uznaję się za Sherlocka i w sumie zwykle nie potrafię nawet odgadnąć, kto w moim domu zjadł ostatnią babeczkę, więc stwierdzam, że ta historia musiała być na wskroś przewidywalna.

Jest rok 1453, Rzym. Są to czasy kiedy Inkwizycja pracowała pełną parą przygotowując się do końca świata na przełomie wieku XV i XVI. Czytałam już kilka książek o podobnej tematyce i chcąc nie chcąc porównywałam je do siebie. To nie było jednak łatwe, więc po pewnym czasie przestałam. Jednak na pewno przydała się wiedza tego, jak wszystko wyglądało w tamtych czasach, bo niestety autorka dawała nam bardzo mało informacji. Dobra, wiadomo, jak działa wtedy Kościół itd., jednak pewnie nie każdy wiedział, czym się różni taki zakon dominikański od augustyńskiego, a o tym wspominano tak naprawdę mimochodem. Ogólnie pisarka szczędziła nam opisów i przez to książka została w całości przegadana. W tym miejscu znów chcę podkreślić pewną ignorancję Philippy Gregory, która żyje w przekonaniu, że nastolatki lubią takie powieści i że nie potrafimy odróżnić gniota od bestsellera.

Bohaterów mamy tu tylko garstkę. Mimo, że wszystko dzieje się w klasztorze, to jednak większość sióstr pozostaje nam obca przez śluby milczenia. Dość sprytny zabieg, który jednak stwarza nam okazję do lepszego poznania takich postaci, jak siostra Urszula, która okaże się bardzo ważną personą w całej historii, czy służka Isadory - Iszrak. Autorka całkiem zgrabnie nakreśliła nam charaktery z "Odmieńca" już na samym początku, więc czytając tę książkę wiedzieliśmy czego mamy się spodziewać, co niestety uznaję za pewien minus i kolejny punkt do udowodnienia przewidywalności w tej powieści. Jednak na pewno trzeba przyznać pisarce, że umie tworzyć osoby, jakby byłe żywe. Przynajmniej te główne, bo te występujące gdzieś przelotnie niestety trochę pachną kiczem. Jak na przykład strażnik w pierwszym rozdziale, który na samym początku stwierdza, że nasz Luca to bardzo przystojny i atrakcyjny młodzieniec. Dobra, rozumiem, że to były trochę inne czasy, ale to trochę nienaturalne, by najpierw na kogoś wrzeszczeć, a później zapewniać go o jego atrakcyjności. Aż ciśnie mi się na usta bardzo niegrzeczny angielski skrót na "W".

O ile pierwszą część książki związaną z misją w klasztorze jeszcze dało się czytać, to po wydostaniu się z niego było coraz gorzej. Dziwna gadanina, jakieś "wilkołaki". Uważam, że lepiej dla tej historii by było gdyby zakończyła się właśnie na tym. To jak z "Księgą Dżungli", wszystkim podoba się historia Mowgliego, a nikt nie pamięta o tych końcowych opowiadaniach zajmujących kilka stron. Tak samo jest tutaj. Bo o ile wątek zakonu zaciekawił mnie w jakimś tam stopniu, to dalsze brnięcie w to wszystko nie mało dla mnie sensu.

Wszystko wszystkim, ale trzeba przyznać, że książkę czyta się szybko. Może nie wciąga, ale nic nie staje nam na przeszkodzie, by doczytać jeszcze jeden rozdział. Czasami mam tak, że wydarzenia w powieści przez swoją głupotę zmuszają mnie do zaprzestania lektury, lecz tym razem mimo oczywistej banalności przedstawionej historii nie miałam takich odruchów. Nie znaczy to jednak, że powieść mnie nie nużyła, bo nużyła i to okropnie. Jednak na takim poziomie, że jeszcze nie musiałam podpierać sobie powiek zapałkami, więc jest ... nieźle.

"Odmieniec" niezbyt mi się spodobał, jeśli mam być szczera. Nie posiadał w sobie niczego, co mogłoby mnie zachwycić, ani nie znalazłam w nim żadnej rzeczy, która przekonałaby mnie do sięgnięcia po kolejne tomy "Zakonu Ciemności". Nie czuję potrzeby, by poznać dalsze przygody Luca i Isadory, ani by dowiedzieć, jak rozwinie się jeden niedokończony wątek. Philippa Gregory nie zachwyciła mnie swoim piórem, ani nie uwiodła swoimi bohaterami. W tej książce ciągle coś zgrzyta, a ja wolę i polecam wam powieści, w których raczej nie trzeba niczego oliwić.

Philippa Gregory jest uznawana za jedną z lepszych pisarek literatury historycznej połączonej z romansem. Ja nie jestem fanką takich książek i muszę przyznać, że do "Odmieńca" tej autorki również podchodziłam z pewnym sceptycyzmem, bo po prostu nie przepadam za takimi historiami. Spodziewałam się, że powieść mnie nie zachwyci i w sumie się nie pomyliłam.

Książka opowiada o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

June uratowała Daya. Teraz oboje uciekają do Las Vegas, by dołączyć do patriotów. W ten sposób chcą odzyskać brata chłopaka - Edena. Niespodziewania Elektor Prima umiera i teraz rządzi Anden - jego syn. Jednak nowi szefowie naszej dwójki postanawiają go zabić. Do tego zadania wyznaczają cudowne dziecko Republiki (June). Z początku traktuje to, jak kolejną misję, jednak wkrótce zaczyna się orientować, że nie wie wszystkiego i że jej przełożeni też nie są idealni. Musi podjąć decyzję, która zaciąży nad nią. Po pewnym czasie zacznie się zastanawiać, czy na pewno stoi po dobrej stronie. Nieświadomy niczego Day przygotowuje się do swojego celu zadania. W końcu oboje już nie zdają sobie sprawy, kto ich okłamuje, a kto mówi prawdę.

Marie Lu już raz zadziwiła mnie. Kiedy czytałam "Rebelianta", to pomimo tego że posiadał błędy, podobał mi się. Owszem dostrzegałam je i kuły mnie w oczy, ale nie raziły aż tak bardzo, jak w tym przypadku. Każdy wie, że drugi tom z a w s z e jest gorszy od pierwszej części. Jeśli jest to trylogia, to "dwójka" zwykle po prostu jest pewnym łącznikiem między początkiem, gdzie wszystkie wątki się zaczynały i końcem, kiedy już czekamy na ich zakończenie. Oczywiście to zależy od autora. Niektórzy potrafią świetnie rozwinąć fabułę i wtedy ten środek nie należy do najgorszych, ale ta pisarka niestety nie posiada takiego talentu (zaczynam się zastanawiać, czy posiada jakikolwiek).


Tamtym razem miejscem akcji było L.A. i nie mieliśmy okazji poznać dalszych zakątków Republiki. Tym razem nasi bohaterowie trochę podróżują dzięki czemu możemy zobaczyć, jak wygląda to państwa. w pewnym momencie możemy dostrzec również Kolonie, które okazują się ciekawsze i mam nadzieję, że w kolejnym tomie dowiemy się jeszcze więcej. Dalej denerwuje mnie mały dopływ informacji. Myślałam, że przez fakt, że Eden zostaje przetrzymywany na linii frontu zdobędziemy więcej opisów o polityce obu krajów i ich wzajemnych stosunków. A tu lipa. Marie Lu tym sposobem próbowała nadać temu wszystkiemu aury tajemniczości, ale niestety słabo jej to wyszło i bardziej przypomina mi to pseudo-straszną wizję świata. Przez całą książkę liczyłam również na to, że w końcu autorka ujawni nam o co chodzi z tą całą epidemią. Jaki jest jej przebieg itd. itd. Tu też zawiodła. Odnoszę wrażenie, że całe to uniwersum stworzyła: "bo tak". Bez konkretnego celu i sensu.Od tak.

Jednak niewątpliwym plusem jest to, że bohaterowie rozwinęli się. June zaczyna myśleć samodzielnie, a Day zaczyna dostrzegać, że Republika, to jednak nie tylko samo zło. Poznajemy też lepiej postać Andena, który również pokazuje nam swoją historię i własne zdanie o swoim kraju, które o dziwo nie będzie strasznie pozytywne. To chyba okazało się być najlepsze w całej książce. Persony pokazujące swoje bardzo stanowcze postawy w poprzedniej części teraz idą po rozum do głowy i zaczynają widzieć nie tylko czerń i biel, ale również wiele odcieniu szarości między nimi. Może dalej nie są idealni i trochę im do perfekcji brakuje, lecz autorka idzie w dobrym kierunku i mam nadzieję, że ostatni tom usatysfakcjonuje mnie.

W tę historię nie da się wczuć. Dobrze się ją czyta, ale nie przeżywamy tego wszystkiego razem z bohaterami i nigdy nie będziemy rozpaczać nad ich losem. Owszem, śledzimy ich przygody z pewnym zaciekawieniem, ale to nie jest pełne. Nie możemy zanurzyć się w tej historii i ciągle brodzimy w niej, przez co nigdy nie pokocham tej trylogii. Marie Lu nas nie porusza. Nie wywołuje sprzecznych emocji. Nikogo nie nienawidzimy, nikogo nie uwielbiamy. Może nie przepadamy, ale lubimy pewne osoby, ale nie są to jakieś pełne uczucia, tylko takie puste coś. "Wybraniec" nie porywa. Czyta się go przyjemnie, bez wyrywania sobie włosów i zgrzytania zębami, lecz nie nazwałam go nigdy poruszającą powieścią. Może opowiada o przeciwnościach i o okrutnym państwie, ale pisarka nie potrafiła nam tego sprzedać. Niestety.

To wszystko jest takie słabe. Ta książka przyciąga uwagę, ale dla prawdziwych fanów fantastyki, to nie będzie nic dobrego. Owszem można przy tym spędzić miło czas, ale nie można od "Wybrańca" oczekiwać wielkich emocji, porywających opisów, ani zapadającej w pamięci historii. Nie jest to typowy "zapychacz", bo gdyby cała seria została lepiej napisana i opisy były bardziej wzbogacone, to przyznam, że mogłaby wyjść nie najgorsza powieść. Niestety nie warto gdybać, bo tak nie będzie i nie zmienię tego.

Czy polecam "Wybrańca"? Raczej nie? Owszem, może zaciekawić fanów poprzedniego tomu, ale wydaje mi się, że będą ciut bardzo zawiedzeni. To nie jest godna kontynuacja. Wszystko okazało się za proste i za oczywiste. Lektura mało satysfakcjonująca.

June uratowała Daya. Teraz oboje uciekają do Las Vegas, by dołączyć do patriotów. W ten sposób chcą odzyskać brata chłopaka - Edena. Niespodziewania Elektor Prima umiera i teraz rządzi Anden - jego syn. Jednak nowi szefowie naszej dwójki postanawiają go zabić. Do tego zadania wyznaczają cudowne dziecko Republiki (June). Z początku traktuje to, jak kolejną misję, jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Najpopularniejsza seria fantasy ostatnich lat. Zaliczana do jednych z najbardziej kultowych cyklów. Genialna ekranizacja. Chyba nie ma osoby, która nie znałaby choćby ze słyszenia „Gry o tron” – książki otwierającej epicką „Pieśń Lodu i Ognia”. Pokochałam serial, który przełamał moją niechęć do tego typu produkcji, więc pewne było, że jest kwestią czasu aż sięgnę po tę powieść. Długo nie czekałam i tak właśnie zaczęła się moja przygoda z Georgem R. R. Martinem – moim osobistym bogiem.

Smoczy Król zginął. Jego brat i siostra uciekają i po cichu planują odwet na obecnym władcy Żelaznego Tronu – Robercie. Zima nadchodzi – hasło Starków za niedługo się spełni. Po dziesięcioletnim lecie wkrótce nadejdą dawno niewidziane okrutne mrozy. Eddard jednak ma poważniejsze kłopoty. Zostaje siłą wyrwany ze swojego ukochanego Winterfell, aby zostać Królewskim Namiestnikiem. Dumne zadanie nieprawdaż? Niestety naszego bohatera niezbyt to cieszy. Wkrótce za sprawą jego stanowiska cała rodzina zostanie wciągnięta w spór z Lannisterami. A to dopiero początek. Na zamku intrygi, knucia i kłamstwa są na porządku dziennym i chcąc nie chcąc ich ród wplątuje się w odwieczną grę o tron.

Zwykle naprawdę żałuję, że najpierw oglądam serial, a dopiero później czytam książkę, jednak tym razem tak się nie stało. Znałam mniej więcej fabułę dzięki ekranizacji i rzeczywiście wiedziałam, co może się wydarzyć, ale nie wiedziałam jak. To właśnie jest genialne w tej książce. Nawet jeśli jesteście na bieżąco z nowymi odcinkami, to nie zdołacie odgadnąć, jak Martin to wszystko zaplanuje. Cały czas zastanawiałam się nad tym, jak dojdzie do pewnych wydarzeń i czy na pewno do nich dojdzie i to okazało się strasznie ekscytujące. Ciągle nie mogę wyjść z podziwu dla geniuszu tego pisarza. Wszystko prowadził tak naprawdę okrężną drogą utrudniając swoim bohaterom praktycznie wszystko. I o ile zwykle strasznie mnie to denerwuje, tak tutaj okazało się to jedną z największych zalet.

Nasi bohaterowie dużo podróżują, dzięki czemu możemy poznać całe Siedem Królestw oraz inne miejsca niewchodzące w ich skład. Przy Jonie Snow poznajemy Mur, Starkach zamki i dwory, a u boku Daenerys niezmierzone stepy khala Drogo. Scenerię mamy naprawdę wyśmienitą i nie raz zachwyca nas swoimi widokami. Stwierdzam, że w serialu świetnie oddano to przepiękne tło, które w książce okazało się niezwykle dopracowane i naprawdę zapierające dech w piersi. Martin znakomicie wprowadził nas do tego świata dzięki swoim barwnym i rozbudowanym opisom. Ale nie bójcie się! Mimo, że są długie to pochłania się je strasznie szybko. Ogólnie pomimo tego, że książka liczy sobie ponad 800 stron to czyta się ją w zastraszającym tempie i kiedy doszłam już do końca, nie mogłam w to uwierzyć. Pocieszam się myślą, że mam już drugi tom w pogotowiu.

Bohaterów jest tu mnóstwo, Eddard, Arya, Dany, Jon, Robert, Tyrion… Można by tak jeszcze długo wymieniać. To, co mnie zachwyciło to ich różnorodność. Każdy z nich miał jasno wytyczony charakter, który na skutek pewnych zdarzeń czasami się zmieniał. Nie dało się znaleźć dwóch jednakowych osób. Wszyscy mieli własne życie, rozterki, osobne historie do opowiedzenia. Z początku bałam się, że jednak pogubię się w tym wachlarzu osobowości, lecz okazało się, że Martin nie zawiódł nas również pod tym względem. Świetnie wyselekcjonował postacie i udało mu się ich przedstawić w sposób naturalny i płynny. W dodatku wiele z nich posiada charakterystyczny dla siebie sposób mówienia. Dlatego już mniej więcej w połowie, wiedziałam, co kto mówi bez patrzenia na dopiski pisarza. I tak zapamiętałam, że Krasnal jest niezwykle sarkastyczny, król gada tylko o jednym itd. To z pewnością świadczy o wspaniałym kunszcie literackim autora.

Dlaczego ta seria stała się tak popularna? – Zastanawiałam się jeszcze jakieś 2 miesiące temu. Teraz oglądając na bieżąco serial i skończywszy pierwszy tom chyba to rozumiem. W tej książce każdy znajdzie coś dla siebie, jakiegoś bohatera, na którego będzie czekał. Jest to tak rozbudowana i wielowątkowa powieść, że gdyby napisał ją ktoś mniej doświadczony niż George R. R. Martin prawdopodobnie nic by z tego nie wyszło. „Gra o tron” przenosi nas w całkiem inny świat, gdzie rządzą ci niekoniecznie dobrzy i zło nieraz triumfuje. Nie jest to przyjemna powiastka na jeden wieczór. Mi przeczytanie jej zajęło tydzień, ale muszę przyznać, że to był świetnie spędzony czas. „Pieśń Lodu i Ognia” to jak do tej pory najlepsza seria fantasy, z jaką miałam do czynienia. Na wskroś genialna i niesamowita. Zdecydowanie polecam.

Najpopularniejsza seria fantasy ostatnich lat. Zaliczana do jednych z najbardziej kultowych cyklów. Genialna ekranizacja. Chyba nie ma osoby, która nie znałaby choćby ze słyszenia „Gry o tron” – książki otwierającej epicką „Pieśń Lodu i Ognia”. Pokochałam serial, który przełamał moją niechęć do tego typu produkcji, więc pewne było, że jest kwestią czasu aż sięgnę po tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Znów anioły, miałoby się ochotę rzec. Ostatnio coraz częściej pojawiają się na mojej półce (nie wiem, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy bać). W każdym razie jestem pewna, że po tej książce mam już ich serdecznie dość. „Blask” oślepił mnie i jeszcze długi czas nie będę w stanie przeczytać żadnej powieści, w której te skrzydlate stworzenia odgrywają jakąś rolę. Może to wina przejedzenia tym tematem, a może to, że spodziewałam się czegoś lepszego. Niestety, fakt faktem „dzieło” Alexandry Adornetto jest ciężkostrawne…

Bethany wraz z Gabrielem i Ivy zstępuję na ziemię. Przybywa (przylatuje?) tu w celu niesienia dobra i walki ze złem. Oczywiste, czyż nie? Jak się dowiemy, nie tylko ich przeciwnicy okażą się problemem. Najmłodsza anielica czuje się człowiekiem w większym stopniu niż jej siostra i brat. Dlatego bardziej skupia się na chodzeniu do szkoły, poznawaniu nowych miejsc i ludzi. No właśnie… jednym z nich okazuje się być Xavier. W jakiś niewyjaśniony sposób chłopak przyciąga ją do siebie, a ona nie potrafi się temu oprzeć. Szybko zdają sobie sprawę, że zaszli za daleko, a nasza główna bohaterka będzie musiała wybrać pomiędzy miłością, a dobrem świata…

Jak widać sama fabuła jest dość oklepana. Już po opisie można odgadnąć, jak to wszystko się potoczy. Moja zacna persona również nie miała z tym problemu, a na dodatek często powtarzała sama do siebie: „a nie mówiłam?”. Pomińmy już opisywanie mojego intelektu oraz bystrości i skupmy się na książce. No tak, bo to o nią się rozchodzi. W Polsce została wydana w 2011 roku, czyli w okresie, gdy na topie byli „Upadli”, czy „Szeptem”. Dlatego ta seria została zepchnięta raczej na drugie tory. Jednak wydaje mi się, że nawet, gdyby jej premiera miała miejsce przed lub po wielkim bum na anioły i tak nie zdobyłaby wielkiej popularności. Dlaczego? Już śpieszę wyjaśniać.

Otóż książka najzwyczajniej w świecie jest niedopracowana, choć autorka próbowała nam wmówić za wszelką cenę, że to kłamstwo. Dlatego zarzucała nas zbędnymi informacjami o tym, jak wygląda niebo w jej przekonaniu i jak to wszystko tam funkcjonuje. Oczywiście nie wymyśliła niczego nowego w stylu tańczenia Gangnam Style do upadłego, tylko stawiła na oklepany schemat o szczeblach, serafinach itp. A szkoda. Wydaje mi się, że na pewno wyszłoby ciekawiej, gdyby to wszystko nie było idealne. Wiecie już, do czego zmierzam? Czytelnicy nie lubią, gdy w powieść wydaje się zbyt różowa. A ta taka niestety się stała. Anioły nie mają problemów, są przepiękne, świecą w ciemności i jakoś specjalnie się z tego powodu nie wywyższają. Na każde pytanie mają gotową odpowiedź, nie muszą się martwić o oceny, bo i tak są najlepsze itd. Powiem szczerze, że po kilkudziesięciu stronach miałam ich już dość i zapewne nie tylko ja.

Jest to książka stricte młodzieżowa, więc wydaje mi się, że autorka trochę przesadziła ze swoimi ideologiami i opisami boga. Bądźmy szczerzy. Nie tego oczekujemy po paranormalu. Ja czytam takie powieści, by się odprężyć (czytaj: odmóżdżyć), a nie by poznać znaczenie aniołów w naszym życiu. Na początku pisarka cały czas do tego wracała, jednak na szczęcie, lub nieszczęście, gdy pojawił się Xavier tylko on zaprzątał głowę naszej kochanej Beth. Tak po połowie stron nie wiedziałam już, co gorsze: pseudofilozoficzne wywody Alexandry Adornetto, czy ciągłe fantazjowanie o chłopaku. Niby mam te naście lat, a „Blask” został napisany dla osób mniej więcej w moim wieku, ale czytając tę powieść czułam się, jakbym miała przed sobą historię dla dzieci. Dopiero pod koniec zaczęło coś się dziać, bo tak naprawdę większa część została tak przejaskrawiona, że nie dało się tego strawić.

Bohaterowie też szału nie robią. O Ivy i Gabrielu nawet się nie rozpisuję, bo naprawdę nie warto. Powiem tylko tyle, że jak reszta aniołów są idealni w każdym calu. Więcej informacji nie potrzebujecie. Skupię się, więc na Beth i Xavieru. I o ile ta pierwsza również posiada pewną część cech skrzydlatych, to jednak jest za młoda, by „wybielić” się całkowicie. Jednak pod pewnymi względami okazuje się równie irytująca, co jej rodzeństwo. Lecz uznam za plus, że stara się zrozumieć ludzi i naprawdę ich lubi. Naprawdę miło było odkrywać z nią kolejne rzeczy, dzięki temu mogliśmy popatrzeć na to wszystko z innej perspektywy. Niestety anielica jest trochę naiwna, co wprowadza pewien duży niesmak. Za to jej „ukochany”(choć ona do końca nie rozumie co to miłość) to temat rzeka. Na początku nie wiedzieliśmy o nim nic. I wtedy mnie interesował. Niestety dość szybko ten skryty osobnik otworzył się przed naszą główną bohaterkę, przez co cały jego czar prysł. Nie ukrywam, że polubiłam go, ale to chyba z racji tego, że jako jedyny w tej książce posiadał ślady człowieczeństwa. Oczywiście miał super-wygląd i niezwykłą wrażliwość, ale to chyba norma, co nie?

Jak widać książka nie zachwyca. Nie została napisana lekkim językiem, a całą historię da się streścić w kilku zdaniach. Jest ona kolejną z wielu i nie wyróżnia się niczym szczególnym, chyba że okładką, bo ta jest naprawdę niezła. „Blask” nie oślepił mnie swoimi zaletami, tylko wadami. Te drugie niestety przeważają i tego nie można pominąć. Ogólnie wydaje mi się, że wszyscy, którzy chcieli przeczytać tę powieść już mają ją za sobą, a ci zastanawiający się tyle czasu powinni sobie odpuścić i zająć się czymś ciekawszym.

Znów anioły, miałoby się ochotę rzec. Ostatnio coraz częściej pojawiają się na mojej półce (nie wiem, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy bać). W każdym razie jestem pewna, że po tej książce mam już ich serdecznie dość. „Blask” oślepił mnie i jeszcze długi czas nie będę w stanie przeczytać żadnej powieści, w której te skrzydlate stworzenia odgrywają jakąś rolę. Może to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Antyutopie są ostatnio na topie. W sumie po sukcesie „Igrzysk Śmierci” nie ma, co się dziwić. Nie będę, więc roztrząsać tego, czemu ostatnio cała rzesza pisarzy przeniosła swoje zapędy literackie na ten podgatunek fantastyki. Jakiś czas temu, bo w październiku, zapanował szał na „Rebelianta” Marie Lu. Z przymrużeniem oka patrzyłam na kolejne dość pozytywne recenzje tej książki i teraz spoglądając na pierwszy z brzegu portal (lubimyczytac.pl) widzę, że jej średnia ocen dalej oscyluje około ósemki, co daje bardzo dobry wynik. Jako, że moja ciekawość nie zna granic, to i ja musiałam w końcu sprawdzić, co w tej książce okazało się tak fascynującego. Czytałam, przerwałam, zaczęłam od nowa… i nagle świat Daya i June wciągnął mnie w swoje sidła!

June to „cudowne dziecko” podczas Próby zyskała maksymalną ilość punktów, jako jedyna w całej Republice. Od razu trafia na najlepszą uczelnię w kraju, wszyscy ją podziwiają, a ona sama łamie zasady starając się dorównać najbardziej nieuchwytnemu przestępcy Dayowi. On za to kradnie, utrudnia przewóz broni i próbuje po prostu pomóc swojej rodzinie. Jest niezwykle sprytny i inteligentny. Nikomu jeszcze nie udało się go złapać. Życie tych dwojga zmienia się w jedną noc. Chłopaka – gdy zabija komandora, dziewczyny – kiedy okazuje się, że to jej brat. Ich ścieżki wkrótce się skrzyżują i wtedy dowiemy się, co tak naprawdę oboje potrafią i jakie wartości wyznają. A może któreś z nich odkryje coś jeszcze? Coś, co zaważy nad stabilnością całego państwa?

Do tej książki podchodziłam z dużym sceptycyzmem. Kilka osób podszepnęło mi, że mogę się na niej zawieść. Dlatego chyba trochę odczekałam aż się za nią wzięłam. Teraz w sumie żałuję, że tak późno zapoznałam się z tą naprawdę ciekawą historią. To nie znaczy jednak, że nie widziałam w tej książce błędów, bo niestety one są trochę zauważalne, więc może to od nich zacznę. Pierwszą i chyba największą wadą okazał się brak informacji. Tak naprawdę przez większość powieści nie dowiedzieliśmy się nic o tym, co kryje się pod chorobą zwaną po prostu epidemią, albo jak wygląda konflikt między Republiką i Koloniami. Przez to nieraz mogliśmy błądzić i ja czasami odnosiłam wrażenie, że bohaterowie wiedzą więcej ode mnie, ale z jakiegoś powodu nie chcą się podzielić swoją wiedzą. Wolę, gdy takie rzeczy autor załatwia na początku. Gdyby jeszcze Marie Lu jakoś dawkowała nam te wiadomości, jednak ona stawiła po prostu na przebąkiwanie o tym wszystkim, a szkoda. Wydaje mi się, że o wiele łatwiej byłoby się wczuć w tę opowieść, jeśli pisarka wytłumaczyła nam, o co w tym wszystkim chodzi. Miejmy nadzieję, że w drugim tomie poznamy te „sekrety”, może wtedy nie będę czuła się tak wyobcowana i lepiej zrozumiem postępowanie naszych bohaterów.

Day i June to też temat rzeka. Pod względem umiejętności są dość podobni: zwinni, inteligentni, mający umysł szachisty, ale lepszy od niego refleks. Jednak dziewczynę cechuje też rozwaga i poczucie obowiązku, czego nie można powiedzieć o chłopaku. To mnie najbardziej zabolało. Najsprytniejszy przestępca Republiki daje się podejść, jak… no jak przeciętny nastolatek. A już na samym początku można zauważyć, że taki zwyczajny to nie jest. Te dwie rzeczy strasznie się ze sobą przez całą książkę kłóciły. To tak jakbyśmy czytali o dwóch innych bohaterach, z których jeden to ten mądry, a drugi to… to po prostu piętnastolatek. Często to rzucało się w oczy, przez co całość niezbyt dobrze się ze sobą komponowała. To było niespójne i, przynajmniej mi, odbierało chęć do poznania dalszych przygód naszych bohaterów.

Ale pomimo wyżej wymienionych wad książkę czyta się nad wyraz szybko i przyjemnie. Nie jest to ciężka lektura, która zabiera nam wiele tygodni. Nie. Zaczęłam ją rano, skończyłam wieczór. Naprawdę miło i przyjemnie spędziłam czas z naszymi bohaterami. Żyją w naprawdę fascynującym, lecz przerażającym świecie. Sam fakt, że poznajemy go od strony kogoś poza prawem i osoby strzegącej tego prawa stanowi duży plis. Dzięki temu widzimy i jasne, i ciemne strony Republiki. Sam pomysł może nie należy do wybitnych, jeśli jednak weźmie się pod uwagę napływ takich dzieł, to w sumie można to zrozumieć. Żałuję jeszcze tylko wprowadzeniu wątku miłosnego, banalnego na wskroś i dość przewidywalnego. Z drugiej strony, gdyby nie on, to seria skończyłaby się na jednym tomie.

„Legenda. Rebeliant” to mocna i zapadająca w pamięć historia niepozbawiona wad. Opowiada straszliwą wizję naszego świata i pokazuje jak wrogowie zmieniają się w przyjaciół oraz ci zaufani w przeciwników. Mogę ją z czystym sumieniem polecić fanom antyutopii, „Igrzysk Śmierci” oraz lekkich, ale ciekawych powieści. Mi pozostał pewien niesmak po niej, lecz nie zmienia to faktu, że z niecierpliwością wyczekuję chwili aż będę mogła zapoznać się z dalszymi losami June i Daya.

Antyutopie są ostatnio na topie. W sumie po sukcesie „Igrzysk Śmierci” nie ma, co się dziwić. Nie będę, więc roztrząsać tego, czemu ostatnio cała rzesza pisarzy przeniosła swoje zapędy literackie na ten podgatunek fantastyki. Jakiś czas temu, bo w październiku, zapanował szał na „Rebelianta” Marie Lu. Z przymrużeniem oka patrzyłam na kolejne dość pozytywne recenzje tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Anioły… ostatnio trochę o nich ucichło, ale kiedyś była na nie moda. Do tej pory nie wszyscy otrząsnęli się po „Upadłych”, czy „Szeptem”. Jasne dalej pojawiają się jakieś serie, w których te piękne uskrzydlone postacie odgrywają główną rolę, ale nie zdobywają one już takiej popularności. Teraz jest „faza” na postapokaliptyczne historie, w których zło się szerzy. Pewna autorka, mianowicie Susan Ee, postanowiła wyjść naprzeciw temu tematowi i połączyć dobrze znane nam paranormal romance, z czymś nie do końca przyjemnym i miłym. Oto stworzyła świat, w którym nasi latający stróże okazują się wrogami. Podbijają całą planetę, a ludzkość musi się chronić. W dwa miesiące po ataku poznajemy Penryn. W dzień jej ucieczki niespodziewanie One porywają siostrę naszej głównej bohaterki. Zdesperowana nastolatka przemierza Kalifornię, by ją uratować. Pomaga jej w tym.. Raffe, czyli jeden z „tych złych” tylko z obciętymi skrzydłami. Czy to coś zmienia?

Już sam opis trochę mnie odstraszał, jednak pomyślałam sobie, tyle osób zachwala – zobaczę, o co chodzi. Lecz już na samym początku w mojej głowie rozbrzmiał mi alarm. Anioły, apokalipsa, rozłąka z siostrą, pomoc wrogowi. Tego jest według mnie trochę za dużo. Autorka chciała połączyć ze sobą wiele różnych motywów i w sumie dość zgrabnie to zrobiła, ale mi się to nie podobało. Ta wizja świata w ogóle do mnie nie przemówiła i uważam ją za lekko kiczowatą. Rozumiem nieprzygotowanie ludzi do ataku, przełknę myśl zdziczenia naszej rasy w dwa miesiące i dostosowania się do sytuacji, ale reszta to już kompletna bzdura. Od momentu heroicznego uratowanie Penryn przez Raffego wszystko zaczęło toczyć się bez sensu, czyli nienajgorsze post-apo zmieniło się horrorowy (słownik się buntuje, ale ja uznaję ten przymiotnik) paranormal romance. Wtedy już miałam dość, a z rytmu ciągle wybijała mnie narracja prowadzona w czasie teraźniejszym. Może miała dodać ekspresji, może w języku angielskim wypadła nie najgorzej (czytałam kilkadziesiąt stron „Angelfall” w oryginale), ale u nas nie powinna mieć racji bytu.

Opisy są tutaj dość rzetelne. O dziwo. Bo choć rzeczywiście czas teraźniejszy ogólnie mnie denerwuje, to autorka niezwykle klarownie i sugestywnie opowiada nam to wszystko. Przyjemnie czytało się o kolejnych przygodach Penryn i Raffego. Ta pierwsza, jako narratorka sprawdzała się dość dobrze, choć jej rozumowanie niekiedy było dość pokrętne, ale w pewien sposób zabawne i naprawdę ciekawie wyszło. Tak mniej więcej w połowie przebolałam formę narracji i stwierdziłam, że pani Susan Ee pisze nienajgorzej. A nawet przyzwoicie. Według relacji jednej blogerki na moim fanpejdżu (ale musicie brak pod uwagę, że ona horrorów nigdy nie czyta/nie ogląda) stwierdzam, że dla normalnych nastolatek końcowe sceny okazały się dość mocne, dla mnie nie, ale ja normalna nie jestem. Z dalszych relacji wiem, że ta książka przypomina inną o dość podobnym tytule. Ma z nią wiele wspólnego, jednak nie mogę powiedzieć dokładnie co i ile, bo tej drugiej nie czytałam, o to musicie się pytać Abigail. – To na tyle, jeśli chodzi o blogerskie plotki.


Kolejnym minusem było zachowanie głównych bohaterów. Już po pierwszych stronach można było się domyślić, jak to się dalej potoczy. Niby oboje mówią nie, ale po ich „nieświadomych” zachowaniach typu osłonięcie drugiego przed odłamkami szkła, przytulenie w nocy itp., widać jak na dłoni, że coś między nimi jest. Pozostawało kwestią czasu aż w końcu, któreś z nich zrobi krok do przodu. Niby ten wątek został zepchnięty na drugi plan, ale po części widać, że jednak autorka poświęca mu trochę miejsca. Ogólnie cała książka była trochę… za szybka. Wszystko gnało naprzód, a ja nie miałam nawet chwili na zastanowienie się nad tym, co się dzieje. W jednej chwili uciekają z miasta, w następnej są już w obozie rebeliantów, a już za kilka rozdziałów w San Francisco. Już rozumiecie, do czego zmierzam? Wszystko szło im za łatwo, a Penryn nawet nie przyszło do głowy, że bez żadnych problemów przedarli się przez lasy (mały napad dziwnych stworów się nie liczy – za łatwo sobie poradzili) i że to poszło tak bezproblemowo w tym postapokaliptycznym świecie. Dla mnie to trochę sztuczne i dziwne. Wiele razy zwracałam na to uwagę i zauważyłam, że tak naprawdę dopiero pod koniec coś zaczęło się dziać, ale dalej mieli z górki. Musicie wiedzieć, że ja nie lubię, gdy persony w książce mają za dobrze, a tej dwójce wyjątkowo się upiekło.

„Angelfall” mnie nie wciągnęło. Nie zżyłam się z Penryn, nie pokochałam Raffego (Sophie on może iść do twojego haremu), ani nie opłakiwałam porwania jej siostry (widzicie, już nawet udaję, że zapomniałam jej imienia, na serio, jak ona się zwała?). To wszystko nie zainteresowało mojej zacnej persony i jakoś nie rozpaczałam nad tym, że to już koniec. Może sam pomysł był ciekawy, całość nienajgorzej opisana, ale nie potrafiłam się wczuć w tę historię. Jakoś nic nie trzymało tego wszystkiego razem, przez co całość nie okazała się niczym innym, jak kolejną młodzieżową powiastką. Może gdyby Susan Ee wrzuciła przystojne zombie (kiedyś udowodnię, że takie istnieją) zamiast aniołów, to pewnie bym ją pokochała. Takie Zombiefall fajne by było. Ale znów gadam bez sensu. W każdym razie mimo, że książka nie powala, to podobało mi się. Nie tak, że będę o niej teraz gadała nocami i dniami, ale zostawiła po sobie pozytywny oddźwięk. Dlatego wydaje mi się, że wielu osobom, które nie mają nic do Angelów powinny być zadowolone tą powieścią. Ja pewnie i tak przeczytam kolejny tom, bo tak naprawdę ta część to dopiero początek czegoś innego i mam nadzieję, że „dwójka” będzie jeszcze lepsza.

Anioły… ostatnio trochę o nich ucichło, ale kiedyś była na nie moda. Do tej pory nie wszyscy otrząsnęli się po „Upadłych”, czy „Szeptem”. Jasne dalej pojawiają się jakieś serie, w których te piękne uskrzydlone postacie odgrywają główną rolę, ale nie zdobywają one już takiej popularności. Teraz jest „faza” na postapokaliptyczne historie, w których zło się szerzy. Pewna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Lyrian to piękna, ale i niebezpieczna kraina, w której możemy znaleźć wiele tajemniczych ras i stworzeń. Nie sposób nie zauważyć specyficznych rozsadników, ludzi lasu i wielu innych przedziwnych istot. – To tylko kawałek tego rozbudowanego i niezwykłego świata stworzonego przez Brandona Mulla, dzięki któremu już po raz drugi przenieśliśmy się w te odległe strony. My, zwykli Pozaświatowcy, możemy odkrywać kolejne fascynujące miejsca i nieprawdopodobne twory fantazji autora. „Zarzewie Burz” przedstawia nam wiele nowych i jeszcze ciekawszych przygód. Bohaterowie znani nam z poprzedniego tomu znowu wracają. Tym razem, by rozpocząć rebelię przeciwko Mardorowi. Nieświadomi zagrożenia wkraczają na podbite tereny i stawiają czoła potworom z koszmarów…

Brandon Mull przez „Świat bez bohaterów” plasuje się w mojej czołówce ulubionych pisarzy. Nie bez powodu. Jego poczucie humoru, fantazja i pomysłowość wpisują się w me gusta w stu procentach. Bardzo naturalnie prowadzi dialogi, a opisy są treściwe, aczkolwiek rozbudowane. Ogólnie uwielbiam jego twórczość i po przeczytaniu „Zarzewia buntu” stwierdzam, że muszę się zapoznać z kolejnymi tomami „Baśnioboru”, bo haniebnie zatrzymałam się na pierwszej części. Ale jak zwykle odchodzę od tematu. Po prostu staram się wam pokazać jak dobry jest w tym, co robi. Druga część Pozaświatowców niestety jest trochę gorsza, ale niewątpliwie przybliża nam Lyrian ze wszystkimi jego mrocznymi tajemnicami, co stanowi główny plus tej historii.

Jason Walker powrócił do świata Poza, jednak udało mu się znaleźć drogę powrotną do Lyrianu. Ponownie skorzystał z hipopotama, a dokładnej z jego gardła. O dziwo, przejście się nie zamknęło i chłopak nie wylądował w żołądku zwierzęcia tylko w owej krainie. Od razu rusza na poszukiwanie Rachel, czyli dziewczyny, która została tam bez niego. Jednak to ona odnajduje jego i wkrótce razem z Galloranem, Tarkiem, Nedwinem i innymi, którzy również są przeciwko władzy Maldora ruszają w podróż, bo, aby wszcząć bunt potrzebują wsparcia wielu ras. Dlatego muszą je przekonać do tego dość szalonego planu, w tym celu udają się do wyroczni. By jednak tam dotrzeć muszą przejść przez wiele niebezpiecznych terenów i stawić czoło wrogowi, czy sobie poradzą?

Poprzedni tom skończył się naprawdę zaskakująco. Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się takiego rozwoju spraw. Bo, jak Słowo mogło nie zadziałać? Dlatego byłam bardzo ciekawa tego, co pisarz wymyśli w kolejnym tomie. Niestety początek „Zarzewia buntu” trochę się ciągnął, jednak jest na to jedno sensowne wytłumaczenie: nasz ukochany duet został rozdzielony, lecz nawet gdy byli już razem dalej coś nie grało. Ta część sprawiała wrażenie trochę poważniejszej od „Świata bez bohaterów”, lecz nie uznaję tego za minus, ponieważ Brandon Mull tym razem skupił się na ważniejszych rzeczach. Pokazał nam jak rozbudowany i złożony jest Lyrian. To nie tak, że całkowicie zrezygnował z poczucia humoru. Dalej pojawiają się żarty i dowcipy urozmaicające żmudną podróż przez doliny, góry i rzeki, ale teraz są jedynie dodatkiem świetnie wkomponowującym się w otoczenie.

Relacja między Rachel i Jasonem lekko się zmieniła. Z jednej strony trochę się od siebie oddalili, ale z drugiej w pewien sposób są ze sobą bardziej zżyci niż w poprzednim tomie. Wynika to chyba z faktu, że zauważyli, jak bardzo zależy im na tej cząstce świata Poza, która w nich istnieje. To bardzo naturalne i normalne zachowanie, dzięki czemu do i tak już długiej listy plusów tej książki można dopisać dystans autora do pisanej powieści. Brandon Mull niczego na siłę nie komplikuje. Pokazuje, że nie chce stworzyć miliona niepotrzebnych wątków i problemów. Dobry przykład: Wielu pisarzów strasznie by rozwinęło historię powrotu nastolatka do Lyrianu, a ten autor stawił na bramę, która już była znana. Właśnie bardzo często w książkach denerwuje mnie, że bohaterowie nie próbują czegoś ponownie, choć zapewne by się to udało, tylko wymyślają kolejne sposoby. Na pewno to znacie i może was to nie irytuje aż tak bardzo, ale ja na to często zwracam uwagę.

„Zarzewie numeru” posiada jednak pewne wady i teraz przyszedł czas, na to, bym je wymieniła. Niestety chwilami jest trochę nudno i monotonnie. Głównie podczas podróży. Niby atakują ich zombie, niby prawie giną, ale to wszystko przechodzi bez echa. Uważam, że trylogia uległa pewnemu spłyceniu. To wszystko stało się takie… oczywiste. Wiedzieliśmy, że Jason i Rachel tak, czy siak przeżyją, bo prawie żadnej autor nie ma ochoty uśmiercenia głównego bohatera w połowie książki – zwykle zostawiają to na koniec lub w ogóle tego nie stosują. W każdym razie mi się to nie podobało. Spodziewałam się trochę więcej i gdyby nie cudowne krajobrazy i kolejne świetne pomysły autora pewnie bym się znudziła.

Kolejnym minusem, który pewnie dla niektórych nie będzie minusem, jest Galloran. Może nie sama jego postać, tylko fakt, że wyszedł z cienia. Wolałam, gdy trzymał się na uboczu. Był wtedy tajemniczy i mroczny, dzięki czemu mnie fascynował. W tym tomie autor pozbawił go już tej aury i pokazał nam prawdziwe oblicze Ślepego Króla. Okazuje się, że nie tylko zdobył Słowo (czego dowiedzieliśmy się już w poprzedniej części), ale również pokonał torivora, co świadczy o prawdziwej odwadze i sile. Jednak uważam, że to nie było potrzebne. Przez to wszystko przestał ciekawić i stał się trochę mdły. Jemu zresztą też przychodziło wszystko z łatwością. W „Świecie bez bohaterów” nasze postacie naprawdę nieraz miały twardy orzech do zgryzienia, by znaleźć sposób na ucieczkę z rąk wrogów. W tym tomie wszyscy im pomagają, a przeciwnicy są trochę głupi – przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie.

„Zarzewie buntu” mimo wymienionych wad dalej ogromnie mi się podobało. Warto w tym miejscu wspomnieć o kilku dodatkowych kartkach, które odnoszą się do wydarzeń przyszłych, czyli zapewne tych z trzeciego i ostatniego już tomu trylogii „Pozaświatowcy”. Druga część tej serii okazała się satysfakcjonująca. Może nieco gorsza od swojej poprzedniczki, ale dalej trzymająca poziom i zachowująca przegenialne pióro Brandona Mulla. Naprawdę miło mi się to czytało i z wielką ochotą poznam dalsze losy naszych bohaterów. Na pewno ta książka okaże się pozycją obowiązkową dla fanów autora oraz dla osób zauroczonych „Światem bez bohaterów”. Ja z wytęsknieniem czekam na „Chasing the Prophecy” i już snuję fantazję o tym, jak to wszystko się zakończy.

Lyrian to piękna, ale i niebezpieczna kraina, w której możemy znaleźć wiele tajemniczych ras i stworzeń. Nie sposób nie zauważyć specyficznych rozsadników, ludzi lasu i wielu innych przedziwnych istot. – To tylko kawałek tego rozbudowanego i niezwykłego świata stworzonego przez Brandona Mulla, dzięki któremu już po raz drugi przenieśliśmy się w te odległe strony. My, zwykli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Trylogie mają to do siebie, że zwykle ostatni tom jest najlepszy. Ta reguła działa również w przypadku „Najmroczniejszych mocy” Kelley Armstrong, gdzie „Odwet”, czyli trzecia część okazała się najlepsza, ale w dalszym ciągu nie dość dobra, by uznać ją za arcydzieło. W każdym razie na pewno jest o wiele ciekawsza od poprzednich książek tej autorki i to się niewątpliwie chwali. Jednak pomimo tego cieszę się, że to już koniec tej serii i że nareszcie będę mogła odetchnąć i mieć nadzieję, że nie zeświruję, jak Chloe.

Nasi paranormalni w końcu znaleźli bezpieczną przystań, przynajmniej tak im się wydaje. Chwilowo mieszkają w starym domu Grupy Edisona. Czują się tam bezpiecznie, bo nad nimi czuwa Andrew – mężczyzna, który ponoć odwrócił się od owego zespołu i teraz działa przeciwko nim. Nastolatki czują się tam dobrze i mają nadzieję, że nareszcie ktoś im pomoże. Tymczasem nasza główna bohaterka zaczyna rozumieć, że to nie Simon jest obiektem jej uczuć, czy to możliwe… by zakochała się w Dereku?

Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo się cieszę, że ta seria dobiegła końca. „Odwet” to moje czwarte spotkanie z twórczością Kelley Armstrong i do tej pory nie mam o niej najlepszego zdania. W sumie uważam ją za raczej marną pisarkę, która niezbyt dobrze wypełnia swój zawód i chyba nie za bardzo go lubi. Trudno powiedzieć, co niektórym się podoba w jej książkach. Może to, że Chloe nie jest aż tak banalna, jak bohaterki innych paranormalni, a może po prostu autorce zwyczajnie się poszczęściło? Ja niestety stawiam na to drugie, bo w jej trylogii nie ma niczego specjalnego. Dobra, może sam motyw z genetycznym modyfikowaniem paranormalnych należy do tych ciekawszych, ale – co już powtarzałam w poprzednich recenzjach – samo wykonaniu jest nieudane.

Autorka przez całą książkę chce pokazać, jak dobrze zna młodzież używając takich zwrotów, jak: „cool”, „czil”. Może przez pewien czas było to zabawne, jednak gdy zaczęło się pojawiać na każdej stronie, to niestety przestało śmieszyć i stało się denerwujące i nudne. Ogólnie styl pisania Kelley Armstrong jest dość bezsensowny. Często zapomina o ważnych informacjach, przykład: Derek, Chloe i Andrew rozmawiają w kuchni. Chłopak wychodzi i nagle dziewczyna zostaje sama, a gdzie ten ostatni, z którym też prowadzili konwersację? Są to niby szczegóły, ale one dość mocno rzucają się w oczy. Przez to nieraz czułam się zagubiona czytając opisy w „Odwecie”. Lecz najbardziej nie wychodzą jej walki. Są tak słabo wymyślone, że wyglądają niczym z taniego filmu typu „Godzilla”. Taka nekromantka podczas gdy atakuje ją wilkołak zdąży przemyśleć dwie strony i on zaatakuję ją dopiero wtedy, kiedy będzie na to gotowa. Oczywiście wcześniej uprzedzając się rykiem, pomimo tego, że chwilę temu był prawie niesłyszalny. – Także logiki w tej powieści brakuje. Pojawia się wiele bezsensownych momentów, które gdyby napisał je ktoś inny może zostałyby uznane przeze mnie za dobre.

Książka nie jest wystarczająco dobra, bym z czystym sumieniem mogła wam ją polecić. Zdaję sobie sprawę, że ta trylogia niektórym naprawdę przypadła do gustu, ale wydaje mi się, że jeśli ktoś miała zamiar przeczytać „Najmroczniejsze moce”, to już to zrobił. Osoby, które już tak długo się nad tym zastanawiają niech lepiej dadzą sobie z tym spokój. Kelley Armstrong może zdobyła pewną popularność, ale na pewno nie ze względu na swój wątpliwy talent pisarki. „Odwet” niby wyjaśnia nam wszystkie wątki i pytania powstałe w poprzednich tomach, ale nie satysfakcjonuje. Przynajmniej mnie. Odnoszę wrażenie, że autorka niezbyt miała pomysł na to, jak zakończyć tę serię i wyszło właśnie tak nijako. Jak już pisałam, cieszę się, że to koniec i ostatnią część polecam jedynie osobom czekającym na dalsze przygody Chloe. Całego cyklu nie radzę nikomu czytać, bo naprawdę znajdziecie wiele lepiej napisanych powieści.

Trylogie mają to do siebie, że zwykle ostatni tom jest najlepszy. Ta reguła działa również w przypadku „Najmroczniejszych mocy” Kelley Armstrong, gdzie „Odwet”, czyli trzecia część okazała się najlepsza, ale w dalszym ciągu nie dość dobra, by uznać ją za arcydzieło. W każdym razie na pewno jest o wiele ciekawsza od poprzednich książek tej autorki i to się niewątpliwie...

więcej Pokaż mimo to