-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel1
-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński7
Biblioteczka
2013-05-02
2013-06-09
2013-06-14
2013-05-21
2013-05-25
http://force-books.blogspot.com/2013/05/colleen-houck-klatwa-tygrysa.html
http://force-books.blogspot.com/2013/05/colleen-houck-klatwa-tygrysa.html
Pokaż mimo to2013-05-21
2013-05-11
Smoki. Pomimo tego, że je uwielbiam, to rzadko znajduję książkę z dragońskim motywem, która by mi przypadła do gustu. Jednak lubię ryzykować (prawdziwy ze mnie hardkor, ryzykować przeczytanie książki) i czasami bardzo pozytywnie się zadziwiam. Lecz często zdarza się również tak, że taka powieść okazuje się kompletną klapą. Dla mnie te mityczne stworzenia są naprawdę fascynujące i niezwykłe. Dlatego bardzo dobrze wspominam serię "Eon", gdzie te potwory zostały ukazane w naprawdę dumnym światłem (wiem, że nie można pokazać kogoś w dumnym świetle, ale to dobrze brzmi). Miały tam swoją rolę do odegrania i naprawdę dobrze autorce to wyszło. W tym roku jakoś nie mam szczęścia do powieści z takim motywem, bo jakoś nie mogę znaleźć niczego, co by mnie zainteresowało. Ostatnio postanowiłam, że muszę w końcu przeczytać coś o tych ognistych istotach i mój wybór padł na "Ognistą", która w sumie zapowiadała się nieźle. Dość dobre noty, ciekawy opis i okładka. Why not? Spróbowałam i nie żałuję.
"Ognista" Sophie Jordan opowiada o dragonce Jacindzie, która jest pierwszą ognioziejką od wielu pokoleń. Dlatego stado postanawia ją sparować z Cassianem, czyli przyszłym przywódcą. Dziewczynie niezbyt to na rękę, ale cała sytuacja bardziej nie podoba się jej matce... Pewnego dnia gdy dziewczyna ucieka, aby w świetle dnia zmienić się w smoka, co jest surowo zabronione, prawie zostaje porwana przez myśliwych, jednak jeden z nich lituje się nad nią i puszcza ją wolno. Tego samego wieczoru nastolatka wraz z siostrą i rodzicielką ucieka wbrew własnej woli. Jej matka chce, aby tak samo jak ona kiedyś, zabiła swoją smoczą część. Nasza główna bohaterka nie potrafi wyobrazić sobie życia bez latania, więc ciągle próbuje się przemieniać, pomimo tego, że z dnia na dzień robi się to coraz trudniejsze. Już prawie traci nadzieję, aż podczas pierwszego dnia szkoły trafia na Willa. Okazuje się to być ten sam chłopak, który kiedyś ją uratował. Wtedy była jednak pod swoją ognistą postacią, więc nastolatek oczywiście jej nie rozpoznaje, jednak od razu budzi się w niej smok. Wkrótce zbliżają się do siebie. Oboje skrywają pewien sekret przed drugą osobą, lecz to nie przeszkadza im w zakochaniu się w sobie nawzajem.
Dobra po opisie można stwierdzić, że to trochę banalne i w sumie mogę się z tym nawet zgodzić, ale... poczekajcie jeszcze chwilę. W tej książce fabuła nie jest największym plusem i mimo, że pod tym względem książka nie zachwyca, to uwierzcie mi posiada plusy, które mogą was przekonać do sięgnięcia po nią.. Nie wiem jeszcze jak je przedstawię, ale to się wymyśli. W każdym razie chodzi mi o to, że "Ognista" to świetny przykład powieści, w której nie pomysł, a wykonanie stanowi największy atut. Jacinda to jedna z tych dziewczyn, o których naprawdę przyjemnie się czyta. Ma wady, lecz nie potrafi ich niekiedy zaakceptować. Na swój sposób jest arogancka i to mi się w niej podoba. Owszem zakochuje się w chłopaku, ale cały czas patrzy na bezpieczeństwo swojego stada zdając sobie doskonale sprawę z tego, że jedno słowo za dużo i wszystko może się posypać. Dlatego kłamie. Kłamie dużo i nie czuje się z tym specjalnie źle - kolejny objaw człowieczeństwa. To naprawdę... fajne. Nie lubię tego słowa, ale wydaje mi się, że najlepiej oddaje sytuację, która właśnie taka jest. Fajna.
Strasznie spodobał mi się pomysł z ludźmi, którzy przemieniają się w smoki. Dzięki temu te stworzenia stały się bardziej ludzkiej i zdobyły trochę naszych cech. Sophie Jordan wszystko dobrze zaplanowała, dzięki czemu nie mamy białych plam podczas lektury. Wszystko zostało nam wyjaśnione, znamy hierarchię w stadzie, historię smoków. Jednak nie zostało to opowiedziane w biegu, tylko przy pewnych wydarzeniach, dzięki czemu pisarka nie stworzyła sztucznej aury. Może nie miała jakieś super-oryginalnego pomysłu, ale według mnie potrafiła to sprzedać. Zaprezentowała ten prosty motyw w dobrym świetle i może nie wyszło z tego nic wybitnego, ale strawne to było z pewnością. Przez to wszystko "Ognista" pozostawiła po sobie bardzo pozytywne uczucia. To taka trochę nieśmiała powiastka niewyróżniająca się niczym. Ja lubię takie historie, niepozorne, ale zapadające w pamięć.
Już wiecie, że darzę sympatią Jacindę, ale nie tylko ją. Do gustu, o dziwo, przypadła mi również postać Cassiana. Może to niezbyt dobrze o mnie świadczy, ale trochę mnie przypomina. Zawsze musi postawić na swoim, jest pewny siebie i trochę, a nawet bardzo zarozumiały. Kłamie, by zyskać przewagę nad przeciwnikiem itd. Nie jest idealny, ale, no właśnie, dzięki temu bije z niego prawdziwość. Dobra, chcecie mi zarzucić, że zmienianie się w smoka do zbyt prawdziwych nie należy, ale ostatnio próbowałam przekonać moją historyczkę, że skora nie ma dowodów na to, że centaury nie wyginęły (na ich istnienie też nie ma, ale to temat na osobną dyskusję), to znaczy, ze mogą istnieć. Ale dobra znowu schodzę z tematu (czy kiedykolwiek tego nie robię?). Chodzi mi o to, że pisarka opisała to na tyle sugestywnie, by obudziły się we mnie moje ukryte i skazane na dożywocie myślenie pseudo-filozoficzne, a to się rzadko zdarza. Chwytacie?
Jak już wspomniałam, fabuła nie należy do oryginalnych. Jest trochę mdła, nieraz nudna i po prostu nie najlepsza. Jednak to da się czytać. To nie będzie kolejna książka, jaką będziecie mieli ochotę rzucić o ścianę. "Ognista" należy do historii, które nie są od końca dobre, ale są trafione. Ostatnio naprawdę brakuje mi młodzieżówek pokazujących coś lepszego niż powieloną historię miłosną. Powieść Sophie Jordan, o dziwo, nie skupia się tylko na wątku miłosnym, ale bardziej na różnych aspektach kłamstwa i prawdy. Pokazuje w pewien sposób, jak inni mają podejście do naszych niedopowiedzeń, i jak my sami się do nich odnosimy. Dzięki temu wszystkiemu autorka naprawdę przypadła mi do gustu i w sumie jedyne czego żałuję, to fakt, że w tym tomie nie skupiła się za bardzo na samych smokach. Jednak z relacji znajomych blogerów, wiem, że w kolejnym tomie dowiemy się więcej o dragonach, więc z pewnością zapoznam się z drugą częścią, czyli "Niewidzialną".
"Ognista" przypadła mi do gustu. Nie jest to może bardzo ambitna lektura, która stawia naprawdę wysoką poprzeczkę. Nie. Ta książka... uznam ją za normalną. Sophie Jordan po prostu ją napisała. Bez żadnych udziwnień, komplikacji. To prosta historia, przedstawiona w równie prosty sposób. Na swój sposób wydaje mi się być dobra. Sądzę, że wśród kolejnych (a pffee) genialnych młodzieżówek, ta wyróżnia się swoim mało skomplikowanym charakterem i zapadającymi w pamięć bohaterami. Posiada również błędy i to dość sporo, lecz jestem święcie przekonana, że większość z was ich nie zauważy. Najwyżej po zakończeniu lektury. Do tego czasu będziecie trwać w błogiej nieświadomości, dzięki czemu przy pierwszym tomie nieźle zapowiadającej się trylogii spędzicie miło kilka godzin.
Smoki. Pomimo tego, że je uwielbiam, to rzadko znajduję książkę z dragońskim motywem, która by mi przypadła do gustu. Jednak lubię ryzykować (prawdziwy ze mnie hardkor, ryzykować przeczytanie książki) i czasami bardzo pozytywnie się zadziwiam. Lecz często zdarza się również tak, że taka powieść okazuje się kompletną klapą. Dla mnie te mityczne stworzenia są naprawdę...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-20
Trylogie mają to do siebie, że zwykle podoba mi się najbardziej drugi tom. W nim jest wszystko jasne i coś zaczyna się dziać. Pierwsza część to wstęp, a ostatnia to rozwiązanie akcji. Przynajmniej według mnie. Dlatego często zwlekam z czytaniem trzeciej książki z serii, bo zwykle po prostu mi się nie chce. Jednak w przypadku „Mrocznej toni” Tricii Rayburn dość szybko (jak na mnie) wzięłam się za nią, bo jej dwie poprzednie książki („Syrena” i „Głębia”) były naprawdę ciekawe. Dlatego z wielkim żalem muszę przyznać, że autorka tą powieścią zepsuła cały udany cykl. Można by pomyśleć, że zapomniała wszystkiego o stworzonych przez siebie bohaterach, bo Vanessa tym razem, nie jest Vanessą, a raczej vanessą.
Simon i Vanessa nie są już razem. Po burzliwym drugim semestrze oddali się od siebie. Dziewczyna cały czas go kocha, jednak on nie jest pewny, czy jego uczucia są związane z jej syrenią mocą, czy rzeczywiście zależy mu na niej. Nastolatka jednak nie odpuszcza i wkrótce coś znowu zaczyna się między nimi dziać. Tymczasem niektórzy mieszkańcy miasteczka Winter Harbor zaczynają łączyć dziwne wydarzenia z poprzedniego lata z mitycznymi stworzeniami. Czy odkryją prawdę?
Ta seria ma w sobie naprawdę mało z paranormalu, a w tej części ogranicza się to praktycznie do picia hektolitrów słonej wody przez Vanessę. Tak naprawdę trzy czwarte książki, to wzdychanie dziewczyny do Simona i jej kolejne rozmyślania nad tym, czy on ją kocha, czy nie. Nie tego się spodziewałam, po tej części. Myślałam, że ten tom będzie dopełnieniem i dopowiedzeniem wszystkiego, co było niejasne w poprzednich tomach. Po skończeniu powieści pozostało mi mnóstwo pytań, na które nie zostały udzielone odpowiedzi. Tricia Rayburn bardziej skupiła się na dodawaniu nowych wątków, które są zwykłymi zapychaczami. Szczerze mówiąc lepiej by byłoby, gdyby zostawiła tą serię, jako dylogię, bo dzięki temu te niewyjaśnione rzeczy by nas frasowały, a nie denerwowały. Pisarka straciła jakikolwiek polot i stworzyła naprawdę idiotyczną historię.
Fabuła leży i kwiczy. Odnoszę wrażenie, że autorka sama do końca nie wiedziała, co ma napisać, ani nie miała kompletnie żadnego pomysłu na zakończenie tej trylogii. Napisała coś banalnego i nie jestem pewna, czy na pewno chciało jej się pisać. Podejrzewam, że był to nacisk wydawnictwa, bo nie wierzę, że po dwóch tak dobrych książkach, zrobiła coś tak spektakularnie dziwnego. I to nie w pozytywnym sensie. Pierwszy raz w życiu spotkałam się z powieścią, która sama w sobie jest zapychaczem. Rozumiem jeszcze pojedyncze rozdziały, ale żeby tak wszystkie? Dla mnie pozostaje to niezrozumiałe i sądzę, że chyba nie warto wdawać się w tym przypadku w jakąkolwiek dyskusje na ten temat.
Bohaterom też nie udało się utrzymać swoich charakterów. Z Vanessy zrobiła się nudna nastolatka, a z Simona ciepła klucha. Jedyną ostoją „normalności” pozostała Paige, która zachowała swój cięty język i chumor ratujący niekiedy tragiczne momenty w książce. Niestety, jedna postać nie podźwignie całej książki i w tym przypadku dziewczyna stała się tylko miłym upominkiem po nieudanej randce z „Mroczną tonią” i nikt już na to nic nie poradzi. Chciałabym powiedzieć, że jest coś, co ratuję tą beznadziejną sytuacją, ale nic takiego nie potrafię znaleźć.
Okazało się, że naprawdę dobrze zapowiadającą się pisarka potrafi jedną książką zniechęcić mnie do siebie na zawsze. Nawet, jeśli jakieś wydawnictwo podejmie się jeszcze wydanie jej jakiejkolwiek powieści, to i tak będę omijała ją szerokim łukiem i wam też to radzę. Ja wolałabym wrócić do momentu, w którym skończyłam „Głębię”, czyli drugi tom. Wiem, że prawdopodobnie jesteście ciekawi, jak to się wszystko skończy itd., ale uwierzcie mi, że przebrnięcie przez „Mroczną toń” jest naprawdę trudne i chwilami wręcz niemożliwe. Jednak jeśli uważacie się za „hardkorów” i potraficie znieść fatalną korektę, monotonny język i dziecinne zachowani głównej bohaterki, to cóż.. droga wolna.
Trylogie mają to do siebie, że zwykle podoba mi się najbardziej drugi tom. W nim jest wszystko jasne i coś zaczyna się dziać. Pierwsza część to wstęp, a ostatnia to rozwiązanie akcji. Przynajmniej według mnie. Dlatego często zwlekam z czytaniem trzeciej książki z serii, bo zwykle po prostu mi się nie chce. Jednak w przypadku „Mrocznej toni” Tricii Rayburn dość szybko (jak...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-01-29
Paranormal romance ma to do siebie, że kolejne powieści z tego gatunki nie mają już, czego nowego pokazać, wiec powtarzają znane nam schematy. Trudno zaskoczyć czytelnika taką książką. Wystarczy, że przeczyta się kilka podobnych i już można się uznać za znawcę temu. Jednak mimo tego wszystkiego jest wielu czytelników, którzy gustują w paranormalach. Wśród nich znajdziecie również mnie. Są to zazwyczaj bardzo lekkie i przyjemne historie, które nie posiadają miliona zawiłych i skomplikowanych wątków. Ja cenię je głównie za to oraz za bardzo płynną narrację. Wczoraj przeczytałam Ever, czyli pierwszą część cyklu Nieśmiertelni autorstwa Alyson Noël. Jako, że pozycja liczy sobie jakieś 300 stron, uwinęłam się z nią w jeden wieczór. O dziwo bardzo przyjemny wieczór.
Ever Bloom do tej pory pamięta najgorszy dzień swojego życia. – Chwilę, kiedy straciła rodziców i siostrę w wypadku samochodowym. Ona jakimś cudem zawróciła z tamtej strony i powróciła na nasz świat. Od tamtego czasu posiada paranormalne moce – jest medium potrafiącym odczytywać cudze myśli i aury. Ona uważa to za przekleństwo, dlatego stara się jak najszczelniej odgrodzić od ludzi. Ma tylko dwójkę przyjaciół, wiecznie chodzi w bluzach z kapturem i ze słuchawkami w uszach. W ten sposób stara się blokować swój dar, jednak na niewiele to się zdaje. Pewnego dnia do jej klasy wchodzi Damen Auguste, który, jak myślą wszyscy w sali, jest boski. Chłopak siada obok niej, lecz ta stara się go ignorować, jednak na niedużo to się zdaje. Wkrótce zaczyna rozumieć, że zakochała się w nim. Męczą ją miliony pytań, na które on nie chce odpowiedzieć, powoli zdaje sobie sprawę, że tak jak ona, jej nowy kolega skrywa jakąś tajemnicę.
Już sama fabuła brzmi dość oklepanie. Dziewczyna, która jest fajtłapowata i uznawana za dziwaczkę zwraca uwagę najprzystojniejszego chłopaka w szkole. Oczywiście musi on być w niej nowy, żeby budził ogólne zainteresowanie. Kolejnym aspektem jest jej i jego sekret, o którym niby oboje wiedzą, ale nie do końca. Tak można opisać wiele książek z gatunku paranormal romance. To jeden z najpopularniejszych schematów, który można zaobserwować. Dość łatwo domyślić się, czemu tak szybko zdobywa on czytelników. Otóż te historie mimo, że na pierwszy rzut oka są strasznie do siebie podobne, to zawsze znajdziemy kilka aspektów, dzięki którym różnią się od swoich poprzedniczek. Ja tak przynajmniej uważam. Dlatego każdorazowo mnie dziwi, że podczas lektury takiej Ever nie zgrzytam zębami i nie śmieje się z banalności fabuły. Choć powinnam.
Nie robię tego chyba dlatego, że udaje mi się trafiać na te lepsze pozycje. Nie zmienia to faktu, że dla mnie taka Alyson Noël jest kolejną Meyer, Cast, De La Cruz. Ich powieści mimo, że nie wyróżniają się niczym szczególnym zdobywają popularność. Mogłabym teraz zacząć wywód, jaki to ludzie mają okropny gust, że czytają takie książki, ale po co? Ja sama należę do nich i nie widzę w tym nic złego. Może nie czytam ich notorycznie, choć zdarza mi się sięgnąć po kilka pod rząd, ale bardzo lubię złapać jakąś lekką, niezobowiązującą lekturę, po jakimś ciężkim i opasłym tomiszczu science – fiction. Czytam paranormalne by się zrelaksować i (taka prawda) trochę odmóżdżyć nie szukam wtedy jakiejś ambitnej lektury, tylko czegoś, co da mi wieczór (lub dwa) wytchnienia. Tę rolę Ever spełnia doskonale i wątpię, by mogła zostać odebrana przez kogokolwiek inaczej.
W Ever spodobało mi się to, że wszystko wygląda na proste, a po kilkunastu stronach staje się bardzo skomplikowane. Taki pocałunek na 84 stronie zwykle zwiastuje wielkie love story do końca książki, jednak w tym przypadku tak nie jest. Autorka stawia przed naszą bohaterką kolejne wyzwania i przeszkody, które musi pokonać. Często nachodzą ją chwile zwątpienia i wtedy odtrąca od siebie wszystkich. Co do Damena to pomimo faktu, że żyje na tym świecie już dość długo, to zachowuje się jak nastolatek. Często nie myśli racjonalnie i to jakoś niezbyt mi pasuje do kogoś z dłuższym stażem na tym świecie. Mimo tych kilku wpadek nie da się go nie lubić. Owszem został strasznie wyidealizowany i pozbawiony praktycznie wszelkich wad, ale muszę przyznać, że miło się czytało rozdziały, w których on się pojawiał.
Sądzę, że Ever jest świetną pozycją dla fanów Upadłych, Szeptem, Zmierzchu, czyli w tym również dla mnie. Okazało się, że mimo swojej banalności książka może zaintrygować, dlatego ja sięgnę na pewno chociażby po drugim tom, bo interesuje mnie to, jak dalej rozwinie się historia tych dwojga. Oczywiście mam swoje przypuszczenia, ale chciałabym je zderzyć z rzeczywistą wersją. Wiem jednak, że wielu osobom ta seria przypadła do gustu, więc chcę się przekonać, co będzie dalej. Krążą po sieci różne opinie tej powieści, u mnie plasuje się ona gdzieś po środku skali. Nie uznam jej za wybitną, ale za całkowity gniot też nie.
Paranormal romance ma to do siebie, że kolejne powieści z tego gatunki nie mają już, czego nowego pokazać, wiec powtarzają znane nam schematy. Trudno zaskoczyć czytelnika taką książką. Wystarczy, że przeczyta się kilka podobnych i już można się uznać za znawcę temu. Jednak mimo tego wszystkiego jest wielu czytelników, którzy gustują w paranormalach. Wśród nich znajdziecie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-16
Miłość czasami ciężko odróżnić od zwykłej obsesji. A co jeśli ktoś kocha cię tak bardzo, że nie pozwala ci odejść, nawet po sześciuset latach twojego istnienia? Alchemia to bardzo stara sztuka wywodząca się jeszcze ze średniowiecza, według nas żadnemu człowiekowi nie udało się odkryć kamienia filozoficznego, ani mikstury na nieśmiertelność. Ale czy na pewno? Jeżeli wam powiem, że pewnemu Cyrusowi się udało i przemienił w ten sposób siebie i swoją ukochaną Seraphinę w coś, co nigdy nie powinno istnieć, uwierzycie mi? Teraz muszą odbierać ciała innym ludziom, by sami dalej żyli, lecz czy tak da się żyć wiecznie? Po kilku wiekach razem dziewczyna postanawia uciec. Wie, że niedługo umrze, jeśli nie wybierze sobie nowej osoby do zasiedlenia, lecz ona jest gotowa na to, co ją czeka po drugiej stronie. Niespodziewanie próbując pomóc nastolatce, która prawdopodobnie już nie żyje „wchodzi” w jej powłokę i tak staje się Kailyą…
Paranormal to dość specyficzny gatunek. Było w nim już praktycznie wszystko, więc po kolejnych takich książkach nie warto się spodziewać wiele. Takie powieści lepiej traktować jako „odmóżdżacze” lub „czytadła”. Owszem są pozycje, które wybijają się nad inne i prezentują sobą całkiem znośny poziom, ale mogę was zapewnić, że „Miłość alchemika” autorstwa Avery Williams, a właściwie Jessea Perry, bo tak brzmi jej prawdziwe nazwisko, do nich nie należy. Historia, którą nam zaprezentowała to zbitek takich pozycji jak: „Wieczni”, czy „Ever”, może „Intruza”. Widać, że pisarka lubi „inspirować” się innymi dziełami, co niezbyt jej wyszło. Próbowała stworzyć… tak właściwie trudno uogólnić, co, bo jej debiut jest trochę nieprzejrzysty i bardzo nieudany.
Sama historia początkowo może wydać się dość ciekawa, jednak to złudzenie dość szybko się rozwieje. Książka liczy sobie na biedę dwieście stron, które autorka z ledwością zapełniła, bo w gruncie rzeczy w „Miłości alchemika”, jak na tak krótką opowieść, znajduje się wiele zapychaczy próbujących nas omamić, ale raczej z marnym skutkiem. Tak naprawdę cała powieść jest… marna. Nie ma w niej miejsca na jakieś głębsze uczucia i czytelnik ma wrażenie, że dotyka wody, ale nie może do niej wejść, bo nie ma na to czasu. Wszystko zostało stworzone na szybko i przez to widać niedociągnięcia nie tylko ze strony autorki, ale również wydawnictwa. Przegapiło ono wiele literówek wybijających nas dodatkowo z, i tak nierównego, rytmu. W dodatku dialogi są prowadzone dwojako i raz nasza główna bohaterka mówi jak współczesna nastolatka, a za drugim razem niczym piętnastowieczna czternastolatka. Gdzie tu jest sens?
Skoro mowa już o głównej bohaterce, to warto się w ten temat wgłębić. Otóż większość osób zapewne oczekuję, że ktoś, kto chodzi po tym świecie sześćset lat będzie się zachowywał dojrzalej niż zwykła nastolatka. Seraphina niestety chyba przez te wieki spała i wszystko ją ominęło, bo zachowuje się naprawdę dziecinnie i odbija jej, gdy tylko widzi obiekt swoich uczuć. W dodatku przez ten cały czas nie zdążyła wystarczająco poznać Cyrusa, by wiedzieć, jaki on jest. Ogólnie zachowuje się nieadekwatnie do swojego wieku, przez co chwilami możemy zapomnieć, że czytamy o kimś naprawdę bardzo starym, a nie o rozwydrzonej szesnastolatce. Nie tylko jej postać była dziwna. Wszystkie persony występujące w „Miłości alchemika” są niemal przeźroczyste, mdłe i nudne. Nie pchają akcji naprzód, tylko wleką się mozolnie za nią.
Cała powieść jest dość nudna. Autorka powieliła tylko dobrze nam znane historie i nie zaskoczyła nas niczym nowym. Każdy temat poruszany w jej książce, przewinął się przez paranormalne już miliony razy. Avery Williams nie posiada też ani lekkiego pióra, ani talentu do snucia opowieści, które może by nieco urozmaiciły nam lekturę „Miłości alchemika”, jednak nie posiada nawet tego. Podobno jest to trylogia, ale na razie w Ameryce zostały wydane dwa tomy i o trzecim nic nie wiadomo. Ja w każdym razie nie kwapię się zbytnio do przeczytania kolejnych pasjonujących przygód Seraphiny i wątpię, by seria zdobyła u nas jakąkolwiek publikę. Może spodoba się osobom czytającym każdą powieść z tego gatunku, ale to też jest mało prawdopodobne. Podsumowując nie polecam jej nikomu, a jeżeli ktoś naprawdę chce się z nią zapoznać, to tylko na własną odpowiedzialność. Żeby nie było….
Miłość czasami ciężko odróżnić od zwykłej obsesji. A co jeśli ktoś kocha cię tak bardzo, że nie pozwala ci odejść, nawet po sześciuset latach twojego istnienia? Alchemia to bardzo stara sztuka wywodząca się jeszcze ze średniowiecza, według nas żadnemu człowiekowi nie udało się odkryć kamienia filozoficznego, ani mikstury na nieśmiertelność. Ale czy na pewno? Jeżeli wam...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-07
Paranormal-romance to... specyficzny gatunek. Ma wielu wrogów, ale jego sprzymierzeńców też nie brakuje. Głównie wśród nastolatek i ja również do nich należę, i podobnie jak one lubię od czasu do czasu sięgnąć po jakąś niezobowiązującą lekturę z tego gatunku. Ostatnio mój wybór trafił na "Osaczenie" - Kelley Armstrong. Autorka jest dość znana w Polsce. Zasłynęła trylogią "Najmroczniejsze moce", która do tej pory zbiera niezłe noty na portalach i blogach. Ja nie miałam okazji na zapoznanie się z jej poprzednimi książkami i pomimo tego, że jej najnowsza powieść niezbyt przypadła mi do gustu, to chyba jednak przeczytam jej inne dzieła, bo może to tylko taki jednorazowy niewypał. Ale o tym za chwilę...
Maya od zawsze różniła się od swoich rówieśników. Zamiast imprez i picia alkoholu wolała pobiegać po lasie i poobserwować kuguary. Od zawsze kochała zwierzęta i to między drzewami czuła się naprawdę wolna. Jest Indianką, niestety nie wie z jakiego plemienia, bo jej matka porzuciła ją po porodzie i teraz mieszka z przybranymi rodzicami w miasteczku, którego z powodu swojej małej wielkości nie ma na większości map - Salmon Creek. Mieszka tam zaledwie 200 mieszkańców i dlatego miejscowi nie ufają przejezdnym lub nowym. Nasza główna bohaterka również stara się odsunąć od obcych. Dlatego kiedy w jej miejscowości pojawia się Rafa z początku go ignoruje. Później stwierdza, że dobrze zrobiła, bo chłopak okazuje się typem podrywacza. Jednak kilka dni przed jej szesnastymi urodzinami znowu zaczyna się nią interesować. O dziwo nastolatka nie odrzuca go po raz kolejny i wkrótce coś zaczyna się pomiędzy nimi dziać. Szybko zdaje sobie sprawę, że jej talent do pomocy zwierzętom i znamię w kształcie odciśniętej łapy to tylko wierzchołek góry tajemnic, które dziewczyna odkryje...
"Osaczenie" już od pierwszych stron wyglądało na banalną historyjkę, w której główna bohaterka to tylko imię. Tak naprawdę po przeczytaniu pierwszego rozdziału można już był odgadnąć jak to się wszystko potoczy. Kiedy Maya wyznała nam, że kocha las i czuje się w nim jak w domu, dowiedziałam się już praktycznie wszystkiego. Reszta nie była wielką tajemnicą i szybko wywnioskowałam o czym będzie ta książka. Dużo się nie pomyliłam. Dziewczyna okazała się... tępa. Nie zauważała najprostszych zależności, chociaż miała je pod nosem. Pani Kelley Armstrong wykreowała ją na głupią brunetkę, która pomimo swojej więzi z lasem i podkreślanej od pierwszej strony "wyjątkowości" zachowuje się, jak przeciętna nastolatka, która bardziej przejmuje się chłopakiem niż faktem, że dotykając rany kuny widzi, jak została ona zadana i jakoś specjalnie jej to nie rusza. To tylko jeden z przykładów jej bezsensownego zachowania. Takie "akcje" powtarzają się w każdym rozdziale i po skończeniu tej powieści przydałaby mi się wizyta u dentysty, bo dawno tak często nie zgrzytałam zębami.
Okazało się, że ta podobno dość dobra autorka nie ma za grosz talentu! Raz pisze jak uzależniona od żelek trzynastolatka, a następnym razem jak dziewiętnastowieczna panna! W dodatku redaktorzy niezbyt się postarali i w książce pojawia się wiele powtórzeń i błędów, a czasami zdaniom brakuje polskich znaków. Widać, że wydawnictwo niezbyt wierzyło w "Osaczenie" i nie wydali na nie zbyt wielkiej sumy. Podobnie sprawa się ma z okładką, która nie ma dużo wspólnego z treścią, a ten kot na policzku dziewczyny na pewno nie przypomina kuguara. Według mnie lepszym pomysłem byłoby po prostu kupienie oryginalnej okładki, która przyciąga uwagę. Może też niezbyt nawiązuje do treści powieści, ale na pewno została utrzymana w podobnym klimacie. Polska wersja wygląda jak... nie wiem nawet co. Po prostu nie udała się i tyle.
Żaden bohater nie grzeszy oryginalnością (Daniel - przyjaciel zachowujący się, jak starszy brat; Rafa - niegrzeczny chłopiec z tajemnicą; Maya - wyjątkowa dziewczyna). Autorka stawiła na znane i utarte schematy i pomimo tego, że tyle osób ich używa - nie są dobre. Choć raz chciałabym przeczytać książkę, w której główna bohaterka nie była nikim wyjątkowym, tylko zwykłym śmiertelnikiem niezwracającym uwagi każdego osobnika płci przeciwnej. To naprawdę głupie, ale tak wygląda fabuła praktycznie każdej powieści paranormalnej. Pisarki (bo zwykle to one tworzą w tym gatunku) zapominają, że odpowiednio stworzone postacie to już połowa sukcesu, kiedy one zwykle stawiają na szybką akcje i miliony miłostek. Pani Kelley Armstrong miała dobry pomysł, który przed zaczęciem tej pozycji naprawdę mi się podobał. (Jeśli jeszcze to czytasz napisz w komentarzu: łapa.) Niestety w "Osaczeniu" wszystko potoczyło się nie tak, jak powinno i tutaj wina spada całkowicie na twórczynię.
Książka okazała się kompletnym niewypałem. Pisarka zepsuła wszystko co się da zepsuć. Bez litości pozbawiła swoją opowieść jakiejkolwiek spójności, oryginalności, czy chociażby płynności. Czytając "Osaczenie" miałam wrażenie, że mam do czynienia z początkującą autorką, a nie z kimś, kto trochę już w życiu napisał. Powieść posiada błędy, które mnie odstraszają przed sięgnięciem po kolejne tomy tej trylogii, choć może przeczytam drugą część, aby sprawdzić, czy będzie równie beznadziejna jak ta. Zobaczymy...
Paranormal-romance to... specyficzny gatunek. Ma wielu wrogów, ale jego sprzymierzeńców też nie brakuje. Głównie wśród nastolatek i ja również do nich należę, i podobnie jak one lubię od czasu do czasu sięgnąć po jakąś niezobowiązującą lekturę z tego gatunku. Ostatnio mój wybór trafił na "Osaczenie" - Kelley Armstrong. Autorka jest dość znana w Polsce. Zasłynęła trylogią...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-22
Było już wiele książek o nekromantach, czyli ludziach komunikujących się z duchami lub po prostu widzącymi zmarłych. Jednak do tej pory nie spotkałam się z żadną powieścią, w której taka osoba zostaje uznana za schizofreniczkę i trafia do domu dla młodzieży z problemami psychicznymi i bogatymi rodzicami. – W takiej właśnie sytuacji znajduje się Chloe Saunders – nasza główna bohaterka. Jej życie obraca się do góry nogami w jeden dzień. Czuje się, jak w marnym filmie klasy B. Niestety nikt jej nie chce uwierzyć, że naprawdę widzi osoby nieżyjące od dawna. Kiedy trafia do Lyle House na początku nie może się tam odnaleźć. Wkrótce znajduje zrozumienie u Simona i jego przyrodniego brata Dereka – oni również ukrywają pewien sekret. Czy uda im się odkryć, co kryje się za przykrywką zwykłego psychiatryka?
Ostatnio miałam okazję czytać inną książkę Kelley Armstrong. Okazała się ona kompletną porażką, więc pewnie się dziwicie, czemu drugi raz biorę się za lekturę autorstwa tej pisarki. Otóż tę trylogię zamówiłam przed zapoznaniem się z absurdalnym „Osaczeniem” i w sumie po skończeniu „Wezwania” nie żałuję tego, bo okazała się ona o niebo lepsza od poprzedniej. Co więcej powieść, którą dzisiaj recenzuje autorka napisała wcześniej, więc sądziłam, że będzie jeszcze gorzej, a tu takie zaskoczenie. Ale o tym za chwilę…
Chloe Saunders nie jest typową nastolatką. Ma piętnaście lat, jednak nie wygląda na tyle. Kocha filmy, a w szczególności horrory. Jak widać to nie kolejna piękność, na którą leci każdy chłopak w szkole. To z pewnością jakiś plus, bo pewnie wiele z was (bo jest to książka skierowana raczej do dziewczyn) ma dość tych wszystkich wyidealizowanych bohaterek. No i dochodzi do tego fakt, że rzadko spotyka się książkę, w której postacie są zamknięte w psychiatryku. Dziewczyna niezbyt dobrze sobie z tym radzi, bo nie czuję się chora. Może to, dlatego chwilami pojawiał mi się na ustach uśmiech, ponieważ jej rozumowanie i pojmowanie niektórych spraw na pewno nie było normalne. Inne postacie też nie są najgorsze. Na pewno na głównym planie będzie Derek. – To nie kolejny super przystojny i mega seksowny chłopak – te cechy posiada jego brat, Simon, ale on nie jest aż tak ważny, jak nam się na początku wydaje. – Derek to osoba, która nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły i krzywdy, jaką może innym wyrządzić, tak przynajmniej twierdzą jego akta i tym razem one nie kłamią. Jednak to zaledwie kawałek jego osobowości. Ma bardzo złożony charakter i wątpię by było to spowodowane chorobą umysłową. – Tego pewnie dowiem się w kolejnym tomie.
Jak widać bohaterowie nie są szablonowi. Można uznać ich za nad wyraz oryginalnych. W dodatku większość z nich rzeczywiście posiada cechy, które w normalnym społeczeństwie mogą być uznane za szalone, więc trudno się dziwić, że postanowiono ich zamknąć. Kelley Armstrong wszystko dokładnie opracowała, dzięki czemu czytanie „Wezwania” była bardzo przyjemne. Jedynym mankamentem może się okazać początkowa zawiłość akcji, kiedy nie do końca wiemy, o co chodzi. Trudno określić, czy autorka specjalnie wprowadziła ten mętlik, czy sama nie potrafiła tego logicznie uporządkować. W każdym razie jest to drobny mankament, który początkowo kłuje w oczy. Na szczęście jedynie w pierwszych rozdziałach, po później wszystko staje się bardziej uporządkowane.
Niby nie mam żadnych „ale” do tej książki, jednak zabrakło mi w niej jakieś głębszej akcji. Tak naprawdę zaczęło coś się dziać dopiero pod sam koniec. Przez większość powieści fabuła skupiała się na kilku głównych wątkach, które nie obfitowały w zaskakujące momenty. Lecz „Wezwanie” nie należy do monotonnych lub przewidywalnych powieści. Po prostu przez to tak naprawdę wstęp do drugiego tomu. – On podobno obfituje w ciekawe momenty i mam nadzieję, że już wkrótce sama się o tym przekonam. Ta część ma dość spokojny przebieg, co może niektórych odrzucić. Mnie zbytnio nie przeszkadzało, ale pewnie wielu czytelników woli jednak, by w historii coś się działo.
Przy „Wezwaniu” spędziłam naprawdę miło czas. Nie jest to typowy paranormal, który skupia się tylko na wątki miłosnym. Tutaj ta część schodzi na drugi plan. Autorka skupiła się na detalach i widać, że książka ma naprawdę dopracowane szczegóły uprzyjemniające nam lekturę. Może nie należy ona do wybitnych, ale sądzę, że wielu z was będzie pozytywnie zaskoczonych tym, jak bardzo różni się ona od przeciętnych powieści dla nastolatek. Polecam.
Było już wiele książek o nekromantach, czyli ludziach komunikujących się z duchami lub po prostu widzącymi zmarłych. Jednak do tej pory nie spotkałam się z żadną powieścią, w której taka osoba zostaje uznana za schizofreniczkę i trafia do domu dla młodzieży z problemami psychicznymi i bogatymi rodzicami. – W takiej właśnie sytuacji znajduje się Chloe Saunders – nasza główna...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-01
Ucieczka z Lyle House to dopiero początek. – Szkoda, że bohaterowie „Przebudzenia” dowiedzieli się o tym dopiero po fakcie. Może wtedy nigdy nie spróbowaliby uciekać, tylko… no właśnie. Dali na sobie eksperymentować i wmawiać, że są chorzy? Teraz znają prawdę. Są paranormalnymi, stworzonymi przez Grupę Edisona. Oni wszyscy posiadają moc, która jednak może wymknąć się spod kontroli. Nie zważając na to Chloe i Tori dołączają do Simona i Dereka. Razem postanawiają schować się przed naukowcami. Jak się okazuje nie będzie to takie łatwe. W dodatku Victoria nie przepada za resztą, więc ciągle pojawiają się między nimi spory. Czy uda się im odnaleźć tatę czarodzieja i powstrzymać swoich prześladowców?
Poprzedni tom naprawdę dobrze się czytało. Może nie był pełen akcji, ale przyjemny wydźwięk i lekki ton zdecydowanie przemawiał na jego korzyść. Kelley Armstrong nie należy do moich ulubionych pisarek. Już raz mnie zawiodła, a później „Wezwaniem” prawie udało jej się mnie omotać. Myślałam, że „Przebudzenie” również będzie tak ciekawie skonstruowane, jak poprzedni tom. Szkoda, że niestety się pomyliłam. Bowiem ta część okazała się nudna, mdła i całkowicie bez sensu. W sumie przez całą książkę nic się nie działo. Akcja wlokła się niemiłosiernie, przez co czytanie tych prawie 400 stron zajęło mi tydzień. Monotonność tej historii naprawdę dobija i aż się dziwię, że zyskuje ona tak dobre noty.
Chloe jako nekromantka sprawdza się kiepsko. Krzyczy na widok wskrzeszonych, boi się trupów i innych rzeczy, do których powinna być przyzwyczajona. W dodatku podobno należy do fanów horrorów, a boi się ciemności. Czy te rzeczy nie powinny się wykluczać? A to wszystko tylko wierzchołek jej irracjonalnych zachowań. Może autorka chciała stworzyć pewien kontrast i wprowadzić rodzaj czarnego humory, ale niezbyt jej się to udało. Banalność głównej bohaterki jest naprawdę porażająca i nie rozumiem, jaki był cel pisarki w zmienianiu dość ciekawej dziewczyny w ciepłą kluchę niepotrafiącą się przed nikim obronić. Myślę, że to wynik błędu i niesumienności Kelley Armstrong. Podejrzewam, że o takiej personie pisze się o wiele prościej niż o nastolatce potrafiącej postawić na swoje. Wolałabym jednak żeby zostały postacie znane mi z poprzedniego tomu, a nie tylko ich imiona. Szkoda, że nie można mieć wszystkiego.
Fabuła przez całą książkę skupia się na ucieczce. Niby Simon przebąkuje coś o odnalezieniu jego ojca. Chloe powtarza swoją gadkę o uratowaniu swojej cioci i Rachel, ale na słowach się kończy. „Przebudzenie” to ciągłą gonitwa, która już w połowie powieści zaczyna nudzić. Jeszcze w międzyczasie dowiadują się czegoś o projekcie Genesis, w którym uczestniczą, czyli o modyfikowaniu genetycznym ich DNA, lecz to również przechodzi bez większego echa. Kelley Armstrong tym razem postawiła na akcję – jak na złość w tej części lepiej by było gdyby wątki rozwijały się wolniej, ale z sensem. Wszystko jest zrobione na opak i niestety nie zawsze możemy zrozumieć, co autorka w danej chwili miała na myśli. W dodatku te denerwujące porównania obecnej sytuacji do filmów klasy B. – Na początku był to dość ciekawy zabieg, ale po pewnym czasie stał się zwykłym zapychaczem.
„Przebudzenie” zostało przegadane. Książkę zapychają dialogi, które nie zawsze były logiczne i niekiedy wyglądają, jakby pisała je dziesięciolatka. Opisów jest tu bardzo mało, przez co nieraz możemy odczuć pewne zagubienie. Powoduje to również niejasność niektórych zdarzeń: To ona żyje, czy nie żyje? Ona zdradziła? – Autorka próbowała jakoś zaognić akcję, jednak przez to zapomniała się trochę i wyszedł wielki bałagan. Nie czytało się tego przyjemnie, nawet znośnie. To była mordęga, która wlokła się niemiłosiernie. Kelley Armstrong stworzyła coś na wskroś banalnego i bezsensownego. Nie widzę sensu w dalszym rozpisywaniu się o tej „książce”. O ile pierwszy tom uznałam za dość dobry początek, to druga część okazała się nudnym rozwinięciem. Mam jednak cichą nadzieję, że koniec tej trylogii będzie jednak ciekawszy.
Ucieczka z Lyle House to dopiero początek. – Szkoda, że bohaterowie „Przebudzenia” dowiedzieli się o tym dopiero po fakcie. Może wtedy nigdy nie spróbowaliby uciekać, tylko… no właśnie. Dali na sobie eksperymentować i wmawiać, że są chorzy? Teraz znają prawdę. Są paranormalnymi, stworzonymi przez Grupę Edisona. Oni wszyscy posiadają moc, która jednak może wymknąć się spod...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-02
Trylogie mają to do siebie, że zwykle ostatni tom jest najlepszy. Ta reguła działa również w przypadku „Najmroczniejszych mocy” Kelley Armstrong, gdzie „Odwet”, czyli trzecia część okazała się najlepsza, ale w dalszym ciągu nie dość dobra, by uznać ją za arcydzieło. W każdym razie na pewno jest o wiele ciekawsza od poprzednich książek tej autorki i to się niewątpliwie chwali. Jednak pomimo tego cieszę się, że to już koniec tej serii i że nareszcie będę mogła odetchnąć i mieć nadzieję, że nie zeświruję, jak Chloe.
Nasi paranormalni w końcu znaleźli bezpieczną przystań, przynajmniej tak im się wydaje. Chwilowo mieszkają w starym domu Grupy Edisona. Czują się tam bezpiecznie, bo nad nimi czuwa Andrew – mężczyzna, który ponoć odwrócił się od owego zespołu i teraz działa przeciwko nim. Nastolatki czują się tam dobrze i mają nadzieję, że nareszcie ktoś im pomoże. Tymczasem nasza główna bohaterka zaczyna rozumieć, że to nie Simon jest obiektem jej uczuć, czy to możliwe… by zakochała się w Dereku?
Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo się cieszę, że ta seria dobiegła końca. „Odwet” to moje czwarte spotkanie z twórczością Kelley Armstrong i do tej pory nie mam o niej najlepszego zdania. W sumie uważam ją za raczej marną pisarkę, która niezbyt dobrze wypełnia swój zawód i chyba nie za bardzo go lubi. Trudno powiedzieć, co niektórym się podoba w jej książkach. Może to, że Chloe nie jest aż tak banalna, jak bohaterki innych paranormalni, a może po prostu autorce zwyczajnie się poszczęściło? Ja niestety stawiam na to drugie, bo w jej trylogii nie ma niczego specjalnego. Dobra, może sam motyw z genetycznym modyfikowaniem paranormalnych należy do tych ciekawszych, ale – co już powtarzałam w poprzednich recenzjach – samo wykonaniu jest nieudane.
Autorka przez całą książkę chce pokazać, jak dobrze zna młodzież używając takich zwrotów, jak: „cool”, „czil”. Może przez pewien czas było to zabawne, jednak gdy zaczęło się pojawiać na każdej stronie, to niestety przestało śmieszyć i stało się denerwujące i nudne. Ogólnie styl pisania Kelley Armstrong jest dość bezsensowny. Często zapomina o ważnych informacjach, przykład: Derek, Chloe i Andrew rozmawiają w kuchni. Chłopak wychodzi i nagle dziewczyna zostaje sama, a gdzie ten ostatni, z którym też prowadzili konwersację? Są to niby szczegóły, ale one dość mocno rzucają się w oczy. Przez to nieraz czułam się zagubiona czytając opisy w „Odwecie”. Lecz najbardziej nie wychodzą jej walki. Są tak słabo wymyślone, że wyglądają niczym z taniego filmu typu „Godzilla”. Taka nekromantka podczas gdy atakuje ją wilkołak zdąży przemyśleć dwie strony i on zaatakuję ją dopiero wtedy, kiedy będzie na to gotowa. Oczywiście wcześniej uprzedzając się rykiem, pomimo tego, że chwilę temu był prawie niesłyszalny. – Także logiki w tej powieści brakuje. Pojawia się wiele bezsensownych momentów, które gdyby napisał je ktoś inny może zostałyby uznane przeze mnie za dobre.
Książka nie jest wystarczająco dobra, bym z czystym sumieniem mogła wam ją polecić. Zdaję sobie sprawę, że ta trylogia niektórym naprawdę przypadła do gustu, ale wydaje mi się, że jeśli ktoś miała zamiar przeczytać „Najmroczniejsze moce”, to już to zrobił. Osoby, które już tak długo się nad tym zastanawiają niech lepiej dadzą sobie z tym spokój. Kelley Armstrong może zdobyła pewną popularność, ale na pewno nie ze względu na swój wątpliwy talent pisarki. „Odwet” niby wyjaśnia nam wszystkie wątki i pytania powstałe w poprzednich tomach, ale nie satysfakcjonuje. Przynajmniej mnie. Odnoszę wrażenie, że autorka niezbyt miała pomysł na to, jak zakończyć tę serię i wyszło właśnie tak nijako. Jak już pisałam, cieszę się, że to koniec i ostatnią część polecam jedynie osobom czekającym na dalsze przygody Chloe. Całego cyklu nie radzę nikomu czytać, bo naprawdę znajdziecie wiele lepiej napisanych powieści.
Trylogie mają to do siebie, że zwykle ostatni tom jest najlepszy. Ta reguła działa również w przypadku „Najmroczniejszych mocy” Kelley Armstrong, gdzie „Odwet”, czyli trzecia część okazała się najlepsza, ale w dalszym ciągu nie dość dobra, by uznać ją za arcydzieło. W każdym razie na pewno jest o wiele ciekawsza od poprzednich książek tej autorki i to się niewątpliwie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-13
Anioły… ostatnio trochę o nich ucichło, ale kiedyś była na nie moda. Do tej pory nie wszyscy otrząsnęli się po „Upadłych”, czy „Szeptem”. Jasne dalej pojawiają się jakieś serie, w których te piękne uskrzydlone postacie odgrywają główną rolę, ale nie zdobywają one już takiej popularności. Teraz jest „faza” na postapokaliptyczne historie, w których zło się szerzy. Pewna autorka, mianowicie Susan Ee, postanowiła wyjść naprzeciw temu tematowi i połączyć dobrze znane nam paranormal romance, z czymś nie do końca przyjemnym i miłym. Oto stworzyła świat, w którym nasi latający stróże okazują się wrogami. Podbijają całą planetę, a ludzkość musi się chronić. W dwa miesiące po ataku poznajemy Penryn. W dzień jej ucieczki niespodziewanie One porywają siostrę naszej głównej bohaterki. Zdesperowana nastolatka przemierza Kalifornię, by ją uratować. Pomaga jej w tym.. Raffe, czyli jeden z „tych złych” tylko z obciętymi skrzydłami. Czy to coś zmienia?
Już sam opis trochę mnie odstraszał, jednak pomyślałam sobie, tyle osób zachwala – zobaczę, o co chodzi. Lecz już na samym początku w mojej głowie rozbrzmiał mi alarm. Anioły, apokalipsa, rozłąka z siostrą, pomoc wrogowi. Tego jest według mnie trochę za dużo. Autorka chciała połączyć ze sobą wiele różnych motywów i w sumie dość zgrabnie to zrobiła, ale mi się to nie podobało. Ta wizja świata w ogóle do mnie nie przemówiła i uważam ją za lekko kiczowatą. Rozumiem nieprzygotowanie ludzi do ataku, przełknę myśl zdziczenia naszej rasy w dwa miesiące i dostosowania się do sytuacji, ale reszta to już kompletna bzdura. Od momentu heroicznego uratowanie Penryn przez Raffego wszystko zaczęło toczyć się bez sensu, czyli nienajgorsze post-apo zmieniło się horrorowy (słownik się buntuje, ale ja uznaję ten przymiotnik) paranormal romance. Wtedy już miałam dość, a z rytmu ciągle wybijała mnie narracja prowadzona w czasie teraźniejszym. Może miała dodać ekspresji, może w języku angielskim wypadła nie najgorzej (czytałam kilkadziesiąt stron „Angelfall” w oryginale), ale u nas nie powinna mieć racji bytu.
Opisy są tutaj dość rzetelne. O dziwo. Bo choć rzeczywiście czas teraźniejszy ogólnie mnie denerwuje, to autorka niezwykle klarownie i sugestywnie opowiada nam to wszystko. Przyjemnie czytało się o kolejnych przygodach Penryn i Raffego. Ta pierwsza, jako narratorka sprawdzała się dość dobrze, choć jej rozumowanie niekiedy było dość pokrętne, ale w pewien sposób zabawne i naprawdę ciekawie wyszło. Tak mniej więcej w połowie przebolałam formę narracji i stwierdziłam, że pani Susan Ee pisze nienajgorzej. A nawet przyzwoicie. Według relacji jednej blogerki na moim fanpejdżu (ale musicie brak pod uwagę, że ona horrorów nigdy nie czyta/nie ogląda) stwierdzam, że dla normalnych nastolatek końcowe sceny okazały się dość mocne, dla mnie nie, ale ja normalna nie jestem. Z dalszych relacji wiem, że ta książka przypomina inną o dość podobnym tytule. Ma z nią wiele wspólnego, jednak nie mogę powiedzieć dokładnie co i ile, bo tej drugiej nie czytałam, o to musicie się pytać Abigail. – To na tyle, jeśli chodzi o blogerskie plotki.
Kolejnym minusem było zachowanie głównych bohaterów. Już po pierwszych stronach można było się domyślić, jak to się dalej potoczy. Niby oboje mówią nie, ale po ich „nieświadomych” zachowaniach typu osłonięcie drugiego przed odłamkami szkła, przytulenie w nocy itp., widać jak na dłoni, że coś między nimi jest. Pozostawało kwestią czasu aż w końcu, któreś z nich zrobi krok do przodu. Niby ten wątek został zepchnięty na drugi plan, ale po części widać, że jednak autorka poświęca mu trochę miejsca. Ogólnie cała książka była trochę… za szybka. Wszystko gnało naprzód, a ja nie miałam nawet chwili na zastanowienie się nad tym, co się dzieje. W jednej chwili uciekają z miasta, w następnej są już w obozie rebeliantów, a już za kilka rozdziałów w San Francisco. Już rozumiecie, do czego zmierzam? Wszystko szło im za łatwo, a Penryn nawet nie przyszło do głowy, że bez żadnych problemów przedarli się przez lasy (mały napad dziwnych stworów się nie liczy – za łatwo sobie poradzili) i że to poszło tak bezproblemowo w tym postapokaliptycznym świecie. Dla mnie to trochę sztuczne i dziwne. Wiele razy zwracałam na to uwagę i zauważyłam, że tak naprawdę dopiero pod koniec coś zaczęło się dziać, ale dalej mieli z górki. Musicie wiedzieć, że ja nie lubię, gdy persony w książce mają za dobrze, a tej dwójce wyjątkowo się upiekło.
„Angelfall” mnie nie wciągnęło. Nie zżyłam się z Penryn, nie pokochałam Raffego (Sophie on może iść do twojego haremu), ani nie opłakiwałam porwania jej siostry (widzicie, już nawet udaję, że zapomniałam jej imienia, na serio, jak ona się zwała?). To wszystko nie zainteresowało mojej zacnej persony i jakoś nie rozpaczałam nad tym, że to już koniec. Może sam pomysł był ciekawy, całość nienajgorzej opisana, ale nie potrafiłam się wczuć w tę historię. Jakoś nic nie trzymało tego wszystkiego razem, przez co całość nie okazała się niczym innym, jak kolejną młodzieżową powiastką. Może gdyby Susan Ee wrzuciła przystojne zombie (kiedyś udowodnię, że takie istnieją) zamiast aniołów, to pewnie bym ją pokochała. Takie Zombiefall fajne by było. Ale znów gadam bez sensu. W każdym razie mimo, że książka nie powala, to podobało mi się. Nie tak, że będę o niej teraz gadała nocami i dniami, ale zostawiła po sobie pozytywny oddźwięk. Dlatego wydaje mi się, że wielu osobom, które nie mają nic do Angelów powinny być zadowolone tą powieścią. Ja pewnie i tak przeczytam kolejny tom, bo tak naprawdę ta część to dopiero początek czegoś innego i mam nadzieję, że „dwójka” będzie jeszcze lepsza.
Anioły… ostatnio trochę o nich ucichło, ale kiedyś była na nie moda. Do tej pory nie wszyscy otrząsnęli się po „Upadłych”, czy „Szeptem”. Jasne dalej pojawiają się jakieś serie, w których te piękne uskrzydlone postacie odgrywają główną rolę, ale nie zdobywają one już takiej popularności. Teraz jest „faza” na postapokaliptyczne historie, w których zło się szerzy. Pewna...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-19
Znów anioły, miałoby się ochotę rzec. Ostatnio coraz częściej pojawiają się na mojej półce (nie wiem, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy bać). W każdym razie jestem pewna, że po tej książce mam już ich serdecznie dość. „Blask” oślepił mnie i jeszcze długi czas nie będę w stanie przeczytać żadnej powieści, w której te skrzydlate stworzenia odgrywają jakąś rolę. Może to wina przejedzenia tym tematem, a może to, że spodziewałam się czegoś lepszego. Niestety, fakt faktem „dzieło” Alexandry Adornetto jest ciężkostrawne…
Bethany wraz z Gabrielem i Ivy zstępuję na ziemię. Przybywa (przylatuje?) tu w celu niesienia dobra i walki ze złem. Oczywiste, czyż nie? Jak się dowiemy, nie tylko ich przeciwnicy okażą się problemem. Najmłodsza anielica czuje się człowiekiem w większym stopniu niż jej siostra i brat. Dlatego bardziej skupia się na chodzeniu do szkoły, poznawaniu nowych miejsc i ludzi. No właśnie… jednym z nich okazuje się być Xavier. W jakiś niewyjaśniony sposób chłopak przyciąga ją do siebie, a ona nie potrafi się temu oprzeć. Szybko zdają sobie sprawę, że zaszli za daleko, a nasza główna bohaterka będzie musiała wybrać pomiędzy miłością, a dobrem świata…
Jak widać sama fabuła jest dość oklepana. Już po opisie można odgadnąć, jak to wszystko się potoczy. Moja zacna persona również nie miała z tym problemu, a na dodatek często powtarzała sama do siebie: „a nie mówiłam?”. Pomińmy już opisywanie mojego intelektu oraz bystrości i skupmy się na książce. No tak, bo to o nią się rozchodzi. W Polsce została wydana w 2011 roku, czyli w okresie, gdy na topie byli „Upadli”, czy „Szeptem”. Dlatego ta seria została zepchnięta raczej na drugie tory. Jednak wydaje mi się, że nawet, gdyby jej premiera miała miejsce przed lub po wielkim bum na anioły i tak nie zdobyłaby wielkiej popularności. Dlaczego? Już śpieszę wyjaśniać.
Otóż książka najzwyczajniej w świecie jest niedopracowana, choć autorka próbowała nam wmówić za wszelką cenę, że to kłamstwo. Dlatego zarzucała nas zbędnymi informacjami o tym, jak wygląda niebo w jej przekonaniu i jak to wszystko tam funkcjonuje. Oczywiście nie wymyśliła niczego nowego w stylu tańczenia Gangnam Style do upadłego, tylko stawiła na oklepany schemat o szczeblach, serafinach itp. A szkoda. Wydaje mi się, że na pewno wyszłoby ciekawiej, gdyby to wszystko nie było idealne. Wiecie już, do czego zmierzam? Czytelnicy nie lubią, gdy w powieść wydaje się zbyt różowa. A ta taka niestety się stała. Anioły nie mają problemów, są przepiękne, świecą w ciemności i jakoś specjalnie się z tego powodu nie wywyższają. Na każde pytanie mają gotową odpowiedź, nie muszą się martwić o oceny, bo i tak są najlepsze itd. Powiem szczerze, że po kilkudziesięciu stronach miałam ich już dość i zapewne nie tylko ja.
Jest to książka stricte młodzieżowa, więc wydaje mi się, że autorka trochę przesadziła ze swoimi ideologiami i opisami boga. Bądźmy szczerzy. Nie tego oczekujemy po paranormalu. Ja czytam takie powieści, by się odprężyć (czytaj: odmóżdżyć), a nie by poznać znaczenie aniołów w naszym życiu. Na początku pisarka cały czas do tego wracała, jednak na szczęcie, lub nieszczęście, gdy pojawił się Xavier tylko on zaprzątał głowę naszej kochanej Beth. Tak po połowie stron nie wiedziałam już, co gorsze: pseudofilozoficzne wywody Alexandry Adornetto, czy ciągłe fantazjowanie o chłopaku. Niby mam te naście lat, a „Blask” został napisany dla osób mniej więcej w moim wieku, ale czytając tę powieść czułam się, jakbym miała przed sobą historię dla dzieci. Dopiero pod koniec zaczęło coś się dziać, bo tak naprawdę większa część została tak przejaskrawiona, że nie dało się tego strawić.
Bohaterowie też szału nie robią. O Ivy i Gabrielu nawet się nie rozpisuję, bo naprawdę nie warto. Powiem tylko tyle, że jak reszta aniołów są idealni w każdym calu. Więcej informacji nie potrzebujecie. Skupię się, więc na Beth i Xavieru. I o ile ta pierwsza również posiada pewną część cech skrzydlatych, to jednak jest za młoda, by „wybielić” się całkowicie. Jednak pod pewnymi względami okazuje się równie irytująca, co jej rodzeństwo. Lecz uznam za plus, że stara się zrozumieć ludzi i naprawdę ich lubi. Naprawdę miło było odkrywać z nią kolejne rzeczy, dzięki temu mogliśmy popatrzeć na to wszystko z innej perspektywy. Niestety anielica jest trochę naiwna, co wprowadza pewien duży niesmak. Za to jej „ukochany”(choć ona do końca nie rozumie co to miłość) to temat rzeka. Na początku nie wiedzieliśmy o nim nic. I wtedy mnie interesował. Niestety dość szybko ten skryty osobnik otworzył się przed naszą główną bohaterkę, przez co cały jego czar prysł. Nie ukrywam, że polubiłam go, ale to chyba z racji tego, że jako jedyny w tej książce posiadał ślady człowieczeństwa. Oczywiście miał super-wygląd i niezwykłą wrażliwość, ale to chyba norma, co nie?
Jak widać książka nie zachwyca. Nie została napisana lekkim językiem, a całą historię da się streścić w kilku zdaniach. Jest ona kolejną z wielu i nie wyróżnia się niczym szczególnym, chyba że okładką, bo ta jest naprawdę niezła. „Blask” nie oślepił mnie swoimi zaletami, tylko wadami. Te drugie niestety przeważają i tego nie można pominąć. Ogólnie wydaje mi się, że wszyscy, którzy chcieli przeczytać tę powieść już mają ją za sobą, a ci zastanawiający się tyle czasu powinni sobie odpuścić i zająć się czymś ciekawszym.
Znów anioły, miałoby się ochotę rzec. Ostatnio coraz częściej pojawiają się na mojej półce (nie wiem, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy bać). W każdym razie jestem pewna, że po tej książce mam już ich serdecznie dość. „Blask” oślepił mnie i jeszcze długi czas nie będę w stanie przeczytać żadnej powieści, w której te skrzydlate stworzenia odgrywają jakąś rolę. Może to...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-30
Czytając około 15 książek miesięcznie szybko można wpaść w tak zwane „mechaniczne czytanie”. Po prostu kończąc kolejne powieści po pewnym czasie nie możemy sobie przypomnieć, o czym była dana pozycja, ani (bagatela!) jak miał na imię główny bohater. Przyznaję, że mi też czasami się zdarza mieć takie chwile. Głównie w marcu. Każdy trzeci miesiąc roku jest dla mnie z góry skazany na porażkę. Nic nie potrafię wtedy zrobić, ani na niczym konkretnym się skupić. Walczę z tym od kilku dobrych lat, jednak na razie bez skutku. Lecz dzisiaj chyba nie o tym chciałam napisać. Już wiem! Miałam zamiar dziś pisać o lekturze, która mimo swojej powierzchownej banalności może okazać się strzałem w dziesiątkę. W sumie dziwnie mi się ją recenzuje, bo czytałam ją jeszcze w listopadzie. Wtedy jednak w oryginale, a ostatnio w końcu dostałam okazję sprawdzenia, jak poradzili sobie polscy tłumacze. Wiecie już, o jakiej książce mówię? Oczywiście o „Dziewięciu życiach Chloe King”, która właśnie dziś ma swoją premierę!
Przechadzając się nocą ulicami San Francisco można spotkać wielu dziwaków. Pijanych ludzi zaczepiających cię, co chwilę, handlarzy narkotykami. Nigdy nie myślisz o tym, że możesz stać się jednym z nich, a nawet kimś jeszcze gorszym. Jeśli to oczywiście możliwe. Jeden z bezdomnych zaczepia cię, łapie za ramię. Boisz się… i wyciągasz pazury. Teraz to ty jesteś łowcą, a on ofiarą. Chloe King – zwyczajna dziewczyna w przeddzień swoich urodzin spada z 700-metrowej wieży. – Przeżywa. Wkrótce odkrywa, że to nie jedyna dziwna rzecz w jej życiu. O czym świadczą ostre paznokcie, prawdopodobieństwo posiadania dziewięciu żyć, kociej zręczności? Na pewno nie o tym, że staje się super-bohaterem. Choć podobnie jak oni ma wrogów, którzy chcą ją zabić, bo… nie jest człowiekiem. Jeśli nie należy do rasy ludzkiej, to kim, lub czym się stała?
O tej książce było głośno jeszcze przed premierą. Na moim blogu mogliście już czytać wywiad z autorką,czyli Liz Braswell. Jest to naprawdę przesympatyczna kobieta w kwiecie wieku z dwójką przeuroczych dzieci. Na co dzień zajmuje się domem, jednak jak sama mówi: Pisze od zawsze i na zawsze. „Dziewięć żyć Chloe King” to jej debiut i tę powieść zawsze chciała ukończyć. Koty, bogini Bastet, mroczne zakamarki wielkiego miasta. Muszę przyznać, że pisarka stworzyła coś naprawdę ciekawego, ale nawet sama przyznaje, że książka posiada błędy. Według niej mogłaby być o wiele lepsza i najchętniej napisałaby tę historię od nowa, jednak nie zmienia to faktu, że bardzo polubiła tę serię. Przyznam, że miałam podobne uczucia przy czytaniu tej pozycji. To tak naprawdę dopiero wstęp do trylogii. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, to prawdziwa akcja zaczyna się dopiero w drugim tomie. Pierwszą część można uznać za wstęp, który mimo swoich błędów przyciąga uwagę.
W książce na pewno zwraca uwagę główna bohaterka. Nie jest ona tak typowa, jak większość postaci z gatunku paranormal. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak działa na chłopaków i od niedawna zaczęła z tego korzystać. Jednak nie zaczepia każdego napotkanego osobnika płci męskiej. Można powiedzieć, że swoje zainteresowanie ma rozdzielone pomiędzy przystojnego Rosjanina – Aleka (który jednak lepszy był w serialu) i słodkiego Briana, który jednak dystansuje się od niej. Na pewno dużym plusem będzie to, że żadnemu nie powiedziała, że go kocha. Na pewno to znacie. Zagubiona nastolatka „kocha” dwóch facetów i nie potrafi się zdecydować, bo, no właśnie, bez obu nie potrafi żyć. Melodramat, jak ze „Zmierzchu” czyż nie? Chloe potrafi nad sobą zapanować i tak naprawdę bardziej niż kolejne podboje miłosne interesują ją jej pazury i skakanie po dachach. Autorka tutaj się postarała i świetnie oddała uczucia lekkości i euforii podczas przemierzania miasta przez King. Właśnie w takich momentach było widać pasję Liz Braswell i to było świetne.
Wspomniałam na początku o błędach a do tej pory o żadnym nie wspomniałam. To teraz przyszedł na to czas. Trochę denerwowało mnie, że to było trochę banalne. Przez dużą część książki nie wywiązała się żadna akcja. A może inaczej. Uznaję, że spadek z wieży to dość ciekawe wydarzenie, śmierć chłopaka, z którym Chloe się całowała również, ale to wszystko zeszło na drugi plan. Obeszło ją to, ale nie miała z kim o tym pogadać, więc jakoś to się ukryło. Oglądając dziesięć nakręconych odcinków serialu na podstawie „Dziewięciu żyć Chloe King” miałam wrażenie, że on jest lepszy od powieści! W nim coś się dzieje, bohaterowie są bardziej żywi (w końcu ktoś ich gra) i ciekawsi. Wprawdzie nie została zachowana żadna spójność z historią opisaną przez Liz, ale szczerze mówiąc to mnie bardziej ciekawiło. Telewizyjne przygody nastolatki były ciekawsze, bo coś się działo, w książce na razie nie możemy mówić o wielu ekscytujących momentach, bo autorka rozkręciła się tak naprawdę dopiero pod koniec.
Mimo pewnej monotonności książka niezwykle wciąga. Ma niecałe 300 stron, ale każdy dobrze wie, że da się te paręset stron czytać tydzień. „Dziewięć żyć Chloe King” skończyłam chyba w dwie godziny, bo tak dobrze się to czyta. Liz Braswell pisze naprawdę ciekawie i lekko. Nie brak jej poczucia humoru ani talentu pisarskiego. Wie, w czym jest dobra i tego się trzyma i to chyba dobry sposób, bo w końcu jej trylogia odniosła naprawdę duży sukces. Pisze dla nastolatek, ale traktuje je poważnie. Nie daje im jakiegoś gniota, tylko naprawdę dopracowaną i w gruncie rzeczy niezłą historię. Czego chcieć więcej?
Pierwszy tom „Dziewięciu żyć Chloe King” jest udany. Może autorka nie popełniła arcydzieła, ale z pewnością stworzyła coś, co przyciąga uwagę na dłuższą chwilę. Jestem przekonana, że fankom paranormali, którym znudziły się wampiry i nieśmiałe dziewczynki ta książka się spodoba. Jeśli chcecie poznać historię nie do końca grzecznej dziewczyny niebojącej się pokazać pazurów, to ta powieść została stworzona byście ją przeczytali!
Czytając około 15 książek miesięcznie szybko można wpaść w tak zwane „mechaniczne czytanie”. Po prostu kończąc kolejne powieści po pewnym czasie nie możemy sobie przypomnieć, o czym była dana pozycja, ani (bagatela!) jak miał na imię główny bohater. Przyznaję, że mi też czasami się zdarza mieć takie chwile. Głównie w marcu. Każdy trzeci miesiąc roku jest dla mnie z góry...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-23
Czytając książki z gatunku paranormal–romance możemy zauważyć pewną analogię. W wielu tego typu historiach w drugim tomie główna para się rozpada. Przykłady? „Księżyc w nowiu” – Edward odchodzi; „Crescendo” – Patch również; „Udręka” – Daniel mówi papa. Kolejnym przykładem na liści jest właśnie „Błękitna godzina”, gdzie Damien, czyli chłopak Ever w ciągu kilku dni zmienia się nie do poznania i szybko przestaje się interesować swoją dziewczyną i, co więcej, zapomina o wszystkim, co jej mówił. Zamienia się w… normalnego nastolatka. Traci swoje moce i powoli przestaje być nieśmiertelny. Nasza główna bohaterka nie może zrozumieć, co się z nim stało i nie potrafi się pogodzić z tym faktem. Wie, że za tym wszystkim kryje się coś innego. Tylko czy gdy to w końcu odkryje, nie będzie za późno by uratować swojego ukochanego? I co z tą sytuacją ma wspólnego nowy uczeń w szkole? Nastolatka szybko odkrywa, że może uratować swoją miłość tylko w „błękitną godzinę”, która zbliża się wielkimi krokami. Jednocześnie dostaje wybór, może cofnąć czas i uratować rodzinę, ale utracić nieśmiertelnego. Co wybierze?
Wiem, że czytając poprzedni akapit możecie powiedzieć: „Wow, to będzie naprawdę dobre!”, ale uwierzcie mi, to tylko pozory. Mi też wydawało się, że ta część może być jeszcze lepsza od poprzedniej, jednak szybko się przekonałam, że tak nie jest. Autorka zmasakrowała tę historię i pozbawiła ją jakiejkolwiek oryginalności. Wydaje mi się, że powyższe przykłady książek, w których w drugim tomie pary się rozstają, są wystarczającym argumentem, byście przyznali mi racje. Bo ile razy można powtarzać ten sam scenariusz pod innym tytułem aż w końcu czytelnicy się zorientują, że to już kiedyś było? Maks trzy, według mnie. Mimo to pisarki paranormal–romance dalej używają tego chwytu w swoich powieściach i to nawet te lepsze. Jedyne, co mogę zrobić to rozłożyć ręce i wzruszyć nimi. Niestety, to nie jedyna wada „Błękitnej godziny” i przygotujcie się na długą litanię przewinień.
Kolejną wadą jest monotonność i tutaj autorka pobiła wszystkich, bo jak jakieś 300 stron może się dłużyć aż tak bardzo? O dziwo, może. Wiem, że to trochę dziwne, ale naprawdę nie da się przebrnąć przez tą książkę bez zgrzytania zębami i zamykaniem jej w środku zdania. Alyson Noel postarała się, byśmy załamali się nerwowo już przy tej części, by nie musieć czytać kolejnych. Przepiękny gest, ale niestety jeszcze żyję, ale mogę już obiecać, że nie mam zamiaru czytać kolejnych tomów, czyli pisarka wykonała swoją misję w 50%. A to już coś. I pomimo tego, że podziwiam osoby dążące obraną ścieżką, to niestety tym razem mam ochotę wykopać tą panią ze swojej dróżki. Hm… muszę to jeszcze przemyśleć.
Strasznie mnie denerwował fakt, że bohaterka była po prostu tępa. O ile w tamtej części wydawała się przenikliwą i bystrą personą, to w „Błękitnej godzinie” zmieniła się w zakochaną nastolatkę, która nie zauważa najbardziej oczywistych faktów i mówi sobie: „Nie, to niemożliwe. To musi być moja wina”. Kiedy w poprzednim tomie potrafiła postawić na swoim i walczyć o marzenia. Teraz zmieniła się w ciepłą kluchę, która ogranicza swoje działania do minimum, przez co akcja w książce również drastycznie się zmniejszyła. Damien też się zmienił, ale to akurat był celowy zabieg, choć i tak do końca nie rozumiem, jakim cudem dał się tak łatwo załatwić. Niby ma ten sześćset lat, ale ciągle pokazuje swoją naiwność i bezradność. Te dwie rzeczy według mnie do siebie kompletnie nie pasują i w sumie wykluczają się. Dlatego w tej powieści postacie wydawały mi się nudne, mdłe i po prostu bezsensowne. A może się mylę?
Zwykle staram się doszukać najmniejszego plusa w książce i tym razem też spróbuję coś wynaleźć. W sumie jedyne, co mi przychodzi mi do głowy, to wykorzystanie motywu niebieskiego księżyca, którego tłumacze z jakiegoś powodu przeinaczyli na błękitny księżyc. Nie wiem dlaczego i nie wnikam w to. W każdym razie znam to zjawisko. Z tego, co pamiętam ostatnie takie wydarzenie wystąpiło ostatnio w sierpniu i w sumie ja nie czułam się jakoś inaczej, ale według dawnych wierzeń, jeżeli w jednym zodiaku wystąpią dwie pełnie, to wtedy nasza moc zostaje zwielokrotniona i mamy łatwiejszy dostęp do innych światów. Niestety to dość znany motyw i autorka w sumie nie popisała się tutaj oryginalnością, choć w sumie lepsze to niż kolejny nów, czy pełnia. Niech jej już będzie.
Książka jest nijaka. Nie ma w sobie niczego, co przykuwa uwagę. Obfituję w monotonnie, nudę i banalność. Nie posiada żadnej pozytywnej cechy, a historia przedstawiona w niej nie zaskakuje niczym nowym. Fabuła została słabo nakreślona, a bohaterowie zmienili się w przeźroczyste imiona. Czy potrzeba wam więcej argumentów, by nie sięgać po „Błękitną godzinę”? Bo ja nie mam zamiaru sięgać po kolejne tomy tej serii. Chyba mogę ją uznać już za jeden z najgorszych cykli paranormalnych, jakie przeczytałam. Koniec tematu.
Czytając książki z gatunku paranormal–romance możemy zauważyć pewną analogię. W wielu tego typu historiach w drugim tomie główna para się rozpada. Przykłady? „Księżyc w nowiu” – Edward odchodzi; „Crescendo” – Patch również; „Udręka” – Daniel mówi papa. Kolejnym przykładem na liści jest właśnie „Błękitna godzina”, gdzie Damien, czyli chłopak Ever w ciągu kilku dni zmienia...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-21
Zastanawialiście się kiedyś jak to jest być… martwym? Nic nie czuć? Wiedzieć, że się czegoś dotyka, lecz nie mogąc tego naprawdę dotknąć? Pamiętać swoje imię, ale nie znać nazwiska? W dodatku nie idziesz ani do nieba, ani do piekła. Tułasz się po ziemi, nikt cię nie widzi, nikt cię nie słyszy. Czy tak da się żyć, albo raczej być martwym? Na to pytanie, niewątpliwie, nikt z nas nie chce znać odpowiedzi, niestety Amelia mogłaby nam na nie odpowiedzieć. Umarła wiele lat temu, tak przynajmniej się jej wydaje, bo nie potrafi policzyć ile wschodów słońca trwa w tej formie. Jednak pewnego dnia coś się zmienia… Przechadzając się pod mostem High Bridge dostrzega w wodzie tonącego chłopaka. Nie zastanawiając długo wskakuje do rzeki i odkrywa coś dziwnego. W chwili, gdy jego serce znowu zaczyna bić Joshua patrzy na nią tak… jakby ją widział. Nikt nigdy jej nie dostrzegł, aż do tej pory. W dziewczynie zaczyna rodzić się nadzieja, że coś się w końcu zmieni. Przypomina sobie coraz więcej szczegółów ze swojego życia, wychodzi z mgły, w której trwała przez wiele lat. I to wszystko za sprawą jego. Niestety wkrótce się dowie, że jej przeznaczeniem nie będzie trwać przy boku swojej nowej miłości…
Lubię paranormale. Nawet bardzo. Przeczytałam w życiu ich wiele i znam już dość dobrze ten gatunek. Wiem, jakie tematy się w nich często powtarzają, a jakie należą do rzadkości. Dlatego do kolejnych powieści z tego gatunku podchodzę z dużym sceptycyzmem, ale dalej przepadam za takimi historiami. Mają to do siebie, że są niezwykle lekkie i strasznie szybko się je czyta. W przerwach między kolejnymi tomami ciężkiej fantastyki są według mnie niezastąpione. I pomimo tego, że często się na takich pozycjach zawiodłam, to i tak dalej zagłębiam się w nie, bo wiem, że czasem można trafić na naprawdę dobre twory. Tylko trzeba trochę poszukać. Zawsze znajdę kilka takich dzieł, które po prostu muszę przeczytać i nigdy nie wyczerpię zapasów, bo ostatnio tomy o nadprzyrodzonych mocach itp. pojawiają się, jak grzyby po deszczu.
Jedną z takich książek jest właśnie „Pomiędzy” – autorstwa Tary Hudson. Ta powieść chodzi za mną już od dnia jej premiery, jednak do tej pory nie miałam okazji na zapoznanie się z nią, a zresztą później mój entuzjazm, co do niej nieco osłabł. Lecz ostatnio postanowiłam dać jej szansę i chyba pierwszy raz tak bardzo się cieszę, że nie spisałam jej na straty przed przeczytaniem, bo jak się okazało, mimo swojego utartego schematu potrafi niejednokrotnie zachwycić i tak naprawdę dalej jestem pełna podziwu dla talentu pisarskiego autorki, bo pomimo tego, że zabrała się za literaturę raczej z niższej półki, to jej historia porusza dogłębnie. Ciągle nie mogę się nadziwić, że jakiś paranormal tak bardzo mi się spodobał, ponieważ rzadko zachwalam pozycje z tego gatunku. Owszem, lubię je czytać, ale nigdy nie powiedziałabym o nich, że są zachwycające, a w tym przypadku mogę to powiedzieć z pełną świadomością znaczenia tego słowa (serio, sprawdziłam w słowniku).
Można się przeczepić, że „Pomiędzy” jest schematyczne i mało oryginalne i do pewnego stopnia mogę się z tym zgodzić. Bo owszem motyw z dwójką osób z całkowicie różnych światów powiela się dość często, ale bardzo rzadko na zasadzie on żywy, ona martwa, więc nie można mówić o czymś szablonowym, bo autorzy zwykle omijają takie połączenie, bo w pewnych momentach może być dość… kłopotliwe, ponieważ w kluczowych chwilach przychodzą takie problemy, jak: w jaki sposób oni mają się pocałować itp., dlatego w paranormalach (w których w końcu o miłość chodzi) trudno natrafić na taką parkę. Dzięki temu Amelia i Joshua nie są tak sztampowi, jak inni, ale w sumie na kolana też nie powalają. Trochę mnie denerwowało to, że chłopak tak szybko zaakceptował to, kim jest jego wybawczyni, ale z drugiej strony to wszystko było tak strasznie romantyczne, że w sumie ignorowałam wszystkie ich wady i skupiałam się na zaletach sposobu, w jaki zostali wykreowani, bo z tej strony nie mam żadnych uwag do autorki.
Jednak najlepszy w całej książce był klimat. Należy ona do tych historii, które niesamowicie wciągają czytelnika i zachwycają go swoją aurą. Tutaj wszystko jest okryte tajemnicą i tak naprawdę niczego nie możemy być do końca pewni, bo nie wiemy, czy to nie kolejne kłamstwo. Dzięki temu na każdej kolejnej stronie dowiadujemy się nowych informacji. Z biegiem czasu możemy już powiedzieć mniej więcej w przybliżeniu, jak zginęła Amelia i dlaczego, choć to drugie nie zostało nam do końca wytłumaczone. Dlatego właśnie ta pozycja strasznie fascynuje i zachęca do poznania kolejnych części, które (mam nadzieję) zostaną w Polsce wydane. Jest to świetny przykład znakomicie zbudowanego napięcia. Owszem, „Pomiędzy” posiada pewne zasadnicze wady przeszkadzające niekiedy w odbiorze, ale jednak warto się z nią zapoznać. Przynajmniej według mnie.
„Pomiędzy” to naprawdę magiczna historia o miłości, odwadze i śmierci. Dla mnie ta książka jest niemal idealna. Posiada w sobie wszystkie cechy, które najbardziej sobie cenię w tego typu powieść. To nie tylko naprawdę dobrze napisana pozycja, ale również świetnie oddająca wszystkie zawarte w sobie uczucia. Pokazuje ona, jak bardzo można kochać drugą osobę i że jeśli nie można oddać za nią życia, zawsze zostaje wolna wola towarzysząca nam nawet po utraceniu ciała. Trudno dobrać mi słowa, aby oddać to jak się czuję, po przeczytaniu dzieła Tary Hudson. Wiem, że na długo zostanie ona w mojej pamięci i że nie zapomnę o Amelii i Joshu tak szybko. Liczę, że wydawnictwo Jaguar zdecyduje się jednak na wydanie drugiego tomu, bo to naprawdę poruszająca i fascynująca opowieść, która zdobyła nie tylko moje serce.
„Pomiędzy” jest idealną pozycją dla nastolatek, którym spodobały się takie pozycje, jak „Syrena”, czy „Nevemore” (nie wierzę, że to napisałam). Wszystkie trzy posiadają dość podobny mroczny klimat przykuwający uwagę. Ta posiada kilka defektów, ale wierzę, że nie będziecie na nie patrzeć, bo nawet z nimi ta powieść należy do najlepszych z tego gatunku. Może nie powala oryginalnością, ale uczucia w niej zawarte są wystarczająco prawdziwe, by oczarować jeszcze wiele osób.
Zastanawialiście się kiedyś jak to jest być… martwym? Nic nie czuć? Wiedzieć, że się czegoś dotyka, lecz nie mogąc tego naprawdę dotknąć? Pamiętać swoje imię, ale nie znać nazwiska? W dodatku nie idziesz ani do nieba, ani do piekła. Tułasz się po ziemi, nikt cię nie widzi, nikt cię nie słyszy. Czy tak da się żyć, albo raczej być martwym? Na to pytanie, niewątpliwie, nikt z...
więcej mniej Pokaż mimo to
http://force-books.blogspot.com/2013/05/kiersten-white-normalne-marzenia.html
http://force-books.blogspot.com/2013/05/kiersten-white-normalne-marzenia.html
Pokaż mimo to