-
ArtykułyZbliżają się Międzynarodowe Targi Książki w Warszawie! Oto najważniejsze informacjeLubimyCzytać2
-
ArtykułyUrban fantasy „Antykwariat pod Salamandrą”, czyli nowy cykl Adama PrzechrztyMarcin Waincetel1
-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński7
Biblioteczka
2013-06-09
2013-06-05
2013-06-07
2013-06-08
2013-06-14
2013-05-17
2013-05-11
Smoki. Pomimo tego, że je uwielbiam, to rzadko znajduję książkę z dragońskim motywem, która by mi przypadła do gustu. Jednak lubię ryzykować (prawdziwy ze mnie hardkor, ryzykować przeczytanie książki) i czasami bardzo pozytywnie się zadziwiam. Lecz często zdarza się również tak, że taka powieść okazuje się kompletną klapą. Dla mnie te mityczne stworzenia są naprawdę fascynujące i niezwykłe. Dlatego bardzo dobrze wspominam serię "Eon", gdzie te potwory zostały ukazane w naprawdę dumnym światłem (wiem, że nie można pokazać kogoś w dumnym świetle, ale to dobrze brzmi). Miały tam swoją rolę do odegrania i naprawdę dobrze autorce to wyszło. W tym roku jakoś nie mam szczęścia do powieści z takim motywem, bo jakoś nie mogę znaleźć niczego, co by mnie zainteresowało. Ostatnio postanowiłam, że muszę w końcu przeczytać coś o tych ognistych istotach i mój wybór padł na "Ognistą", która w sumie zapowiadała się nieźle. Dość dobre noty, ciekawy opis i okładka. Why not? Spróbowałam i nie żałuję.
"Ognista" Sophie Jordan opowiada o dragonce Jacindzie, która jest pierwszą ognioziejką od wielu pokoleń. Dlatego stado postanawia ją sparować z Cassianem, czyli przyszłym przywódcą. Dziewczynie niezbyt to na rękę, ale cała sytuacja bardziej nie podoba się jej matce... Pewnego dnia gdy dziewczyna ucieka, aby w świetle dnia zmienić się w smoka, co jest surowo zabronione, prawie zostaje porwana przez myśliwych, jednak jeden z nich lituje się nad nią i puszcza ją wolno. Tego samego wieczoru nastolatka wraz z siostrą i rodzicielką ucieka wbrew własnej woli. Jej matka chce, aby tak samo jak ona kiedyś, zabiła swoją smoczą część. Nasza główna bohaterka nie potrafi wyobrazić sobie życia bez latania, więc ciągle próbuje się przemieniać, pomimo tego, że z dnia na dzień robi się to coraz trudniejsze. Już prawie traci nadzieję, aż podczas pierwszego dnia szkoły trafia na Willa. Okazuje się to być ten sam chłopak, który kiedyś ją uratował. Wtedy była jednak pod swoją ognistą postacią, więc nastolatek oczywiście jej nie rozpoznaje, jednak od razu budzi się w niej smok. Wkrótce zbliżają się do siebie. Oboje skrywają pewien sekret przed drugą osobą, lecz to nie przeszkadza im w zakochaniu się w sobie nawzajem.
Dobra po opisie można stwierdzić, że to trochę banalne i w sumie mogę się z tym nawet zgodzić, ale... poczekajcie jeszcze chwilę. W tej książce fabuła nie jest największym plusem i mimo, że pod tym względem książka nie zachwyca, to uwierzcie mi posiada plusy, które mogą was przekonać do sięgnięcia po nią.. Nie wiem jeszcze jak je przedstawię, ale to się wymyśli. W każdym razie chodzi mi o to, że "Ognista" to świetny przykład powieści, w której nie pomysł, a wykonanie stanowi największy atut. Jacinda to jedna z tych dziewczyn, o których naprawdę przyjemnie się czyta. Ma wady, lecz nie potrafi ich niekiedy zaakceptować. Na swój sposób jest arogancka i to mi się w niej podoba. Owszem zakochuje się w chłopaku, ale cały czas patrzy na bezpieczeństwo swojego stada zdając sobie doskonale sprawę z tego, że jedno słowo za dużo i wszystko może się posypać. Dlatego kłamie. Kłamie dużo i nie czuje się z tym specjalnie źle - kolejny objaw człowieczeństwa. To naprawdę... fajne. Nie lubię tego słowa, ale wydaje mi się, że najlepiej oddaje sytuację, która właśnie taka jest. Fajna.
Strasznie spodobał mi się pomysł z ludźmi, którzy przemieniają się w smoki. Dzięki temu te stworzenia stały się bardziej ludzkiej i zdobyły trochę naszych cech. Sophie Jordan wszystko dobrze zaplanowała, dzięki czemu nie mamy białych plam podczas lektury. Wszystko zostało nam wyjaśnione, znamy hierarchię w stadzie, historię smoków. Jednak nie zostało to opowiedziane w biegu, tylko przy pewnych wydarzeniach, dzięki czemu pisarka nie stworzyła sztucznej aury. Może nie miała jakieś super-oryginalnego pomysłu, ale według mnie potrafiła to sprzedać. Zaprezentowała ten prosty motyw w dobrym świetle i może nie wyszło z tego nic wybitnego, ale strawne to było z pewnością. Przez to wszystko "Ognista" pozostawiła po sobie bardzo pozytywne uczucia. To taka trochę nieśmiała powiastka niewyróżniająca się niczym. Ja lubię takie historie, niepozorne, ale zapadające w pamięć.
Już wiecie, że darzę sympatią Jacindę, ale nie tylko ją. Do gustu, o dziwo, przypadła mi również postać Cassiana. Może to niezbyt dobrze o mnie świadczy, ale trochę mnie przypomina. Zawsze musi postawić na swoim, jest pewny siebie i trochę, a nawet bardzo zarozumiały. Kłamie, by zyskać przewagę nad przeciwnikiem itd. Nie jest idealny, ale, no właśnie, dzięki temu bije z niego prawdziwość. Dobra, chcecie mi zarzucić, że zmienianie się w smoka do zbyt prawdziwych nie należy, ale ostatnio próbowałam przekonać moją historyczkę, że skora nie ma dowodów na to, że centaury nie wyginęły (na ich istnienie też nie ma, ale to temat na osobną dyskusję), to znaczy, ze mogą istnieć. Ale dobra znowu schodzę z tematu (czy kiedykolwiek tego nie robię?). Chodzi mi o to, że pisarka opisała to na tyle sugestywnie, by obudziły się we mnie moje ukryte i skazane na dożywocie myślenie pseudo-filozoficzne, a to się rzadko zdarza. Chwytacie?
Jak już wspomniałam, fabuła nie należy do oryginalnych. Jest trochę mdła, nieraz nudna i po prostu nie najlepsza. Jednak to da się czytać. To nie będzie kolejna książka, jaką będziecie mieli ochotę rzucić o ścianę. "Ognista" należy do historii, które nie są od końca dobre, ale są trafione. Ostatnio naprawdę brakuje mi młodzieżówek pokazujących coś lepszego niż powieloną historię miłosną. Powieść Sophie Jordan, o dziwo, nie skupia się tylko na wątku miłosnym, ale bardziej na różnych aspektach kłamstwa i prawdy. Pokazuje w pewien sposób, jak inni mają podejście do naszych niedopowiedzeń, i jak my sami się do nich odnosimy. Dzięki temu wszystkiemu autorka naprawdę przypadła mi do gustu i w sumie jedyne czego żałuję, to fakt, że w tym tomie nie skupiła się za bardzo na samych smokach. Jednak z relacji znajomych blogerów, wiem, że w kolejnym tomie dowiemy się więcej o dragonach, więc z pewnością zapoznam się z drugą częścią, czyli "Niewidzialną".
"Ognista" przypadła mi do gustu. Nie jest to może bardzo ambitna lektura, która stawia naprawdę wysoką poprzeczkę. Nie. Ta książka... uznam ją za normalną. Sophie Jordan po prostu ją napisała. Bez żadnych udziwnień, komplikacji. To prosta historia, przedstawiona w równie prosty sposób. Na swój sposób wydaje mi się być dobra. Sądzę, że wśród kolejnych (a pffee) genialnych młodzieżówek, ta wyróżnia się swoim mało skomplikowanym charakterem i zapadającymi w pamięć bohaterami. Posiada również błędy i to dość sporo, lecz jestem święcie przekonana, że większość z was ich nie zauważy. Najwyżej po zakończeniu lektury. Do tego czasu będziecie trwać w błogiej nieświadomości, dzięki czemu przy pierwszym tomie nieźle zapowiadającej się trylogii spędzicie miło kilka godzin.
Smoki. Pomimo tego, że je uwielbiam, to rzadko znajduję książkę z dragońskim motywem, która by mi przypadła do gustu. Jednak lubię ryzykować (prawdziwy ze mnie hardkor, ryzykować przeczytanie książki) i czasami bardzo pozytywnie się zadziwiam. Lecz często zdarza się również tak, że taka powieść okazuje się kompletną klapą. Dla mnie te mityczne stworzenia są naprawdę...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-10
Dwójka dzieci z sąsiedztwa. Quentin i Margo. Znają się, lubią się ze sobą bawić. Jednak, kiedy zaczynają dorastać i ich więź zanika. Mijając się na korytarzu szkolnym nawet nie kiwają sobie głową na powitanie. Tak jakby nigdy się nie poznali. Lecz pewnej nocy buntownicza nastolatka pojawia się w oknie chłopaka. Ten z pozoru monotonny dzień, Q będzie pamiętał do końca życia. Razem ze swoją dawną koleżanką ruszają na wyprawę w ramach odwetu na byłych przyjaciołach dziewczyny. Te godziny spędzone z osobą, którą nasz główny bohater skrycie kocha okazują się też ostatnimi. Następnego dnia nastolatek dowiaduje się, że Margo znów uciekła, na kolejną pasjonującą podróż. Tym razem jednak jest inaczej. Quentin ma zamiar ją odszukać, choćby miał poruszyć niebo i ziemię. W trakcie odkrywania kolejnych poszlak okazuje się, że nikt tak naprawdę nie wie nic o tej nastolatce i że zakochał się w dziewczynie kompletnie innej niż mu się wydawało.
John Green to autor nietuzinkowy i z wszech miar oryginalny. Jego powieść „Gwiazd naszych wina” spotkała się z naprawdę pozytywnym odzewem. Nawet ja, jako osoba bezgranicznie zakochana w fantastyce nie oparłam się pokusie, aby przeczytać powyższą książkę. Dlatego, kiedy zaproponowano mi zostanie ambasadorką kolejnej pozycji tego autora, czyli „Papierowych miast” długo się nad tym nie zastanawiałam i szybko przyjęłam propozycję. W dzień, w który ją dostałam mogła zatrzymać się ziemia, a i tak bym tego nie zauważyła, bo całą swoją uwagę skupiłam na lekturze kolejnej książki tego genialnego pisarza.
Czytając "Papierowe miasta" ciągle miałam w pamięci niesamowite "Gwiazd naszych wina", które utkwiły mi w głowie, jak żadna inna powieść. Dlatego podczas lektury kolejnej powieści Johna Greena ciągle porównywałam te dwie książki do siebie. Jednak to mało dawało. Są to całkiem inne historie przedstawione z całkiem innego punktu widzenia. Jedyne co mają wspólne, to przegenialne pióra pisarza i jego nazwisko na okładce. Tylko tyle jeśli chodzi o podobieństwa. Nie da się przyrównać do siebie tak różnych tytułów. Każdy porusza inny temat, każdy na swój sposób będzie uniwersalny i to w tym wszystkim okazuje się najlepsze.
Autor nie zrobił z tej książki drugich "Gwiazd naszych win" (albo na odwrót, bo "Papierowe miasta" za granicą zostały wydane wcześniej). Stworzył osobną historię o całkiem innym wydźwięku. Jej nie da się przeczytać w taki sam sposób, jak poprzedniczki (przyjmijmy polską chronologię wydań). Jest to powieść, która śmieszy przez większość czasu, a jednocześnie porusza bardzo ważne tematy, jak np. próba zwrócenia na siebie uwagi, "papierowość" naszych charakterów. Mimo, że są to z pozoru błahe motywy, to w tej powieści przeradzają w się naprawdę głębokie przeżycia. Nie trzeba jednak się bać pseudo-filozoficznych wywodów, jakimi darzą nas nieraz pisarze. John Green, owszem, wplata swoje przemyślenia w dialogi, ale jednocześnie sukcesywnie posuwa fabułę naprzód. Czytając tę pozycję nie mamy wrażenia, że coś przegapiamy, bo wszystko zostaje nam jasno i klarownie przedstawione. Jednak znalazło się miejsce na chwilę zastanowienia się i pewną pauzę. Mieliśmy wtedy możliwość pomyślenia nad tym, dokąd ta opowieść zmierza. W sumie spodziewałam się wszystkiego, lecz i tak nie udało mi się odgadnąć zakończenia, które okazuje się najlepszych fragmentem.
Warto też zastanowić się nie tylko nad wydźwiękiem książki, ale również nad samym tytułem, który również dużo mówi. Papierowe miasta to miasto, które nie istnieje naprawdę. Często stosowane wśród architektów, którzy nie chcą by ich projekt został splagiatowany. Po pewnym czasie niektóre takie miejsca stają się prawdą i kłamstwo zamienia się w prawdę. Przynajmniej ja tak odbieram ten tytuł. Bohaterowie stworzeni przez Johna Greena też są na swój sposób takimi papierowymi miastami. Na początku stanowią dla nas jedynie imiona z wymyślonymi życiorysami. Później, gdy zaczynamy wgłębiać się w ich historię zaczynamy w nich wierzyć. Tak bardzo, że gdyby ktoś by nam powiedział, że oni istnieją naprawdę, zapewne byśmy w to uwierzyli. Na swój sposób, jest to genialne lub dziwne.
Nie zmienia to jednak faktu, że Q i Margo, to postacie z niezwykłymi osobowościami. I o ile charakter tego pierwszego w ciągu powieści się zmienia, to w przypadku Margo on po prostu wychodzi na wierzch. Autor pokazuje nam jak każdy w inny sposób postrzega jedną osobę. Później okazuje się, że nikt i tak jej nie zna i że tworzy ona tylko złudzenie i naprawdę okazuje się być kimś całkiem odmiennym. John Green świetnie to oddał, dzięki czemu łatwiej nam zrozumieć zakończenie, które jest świetną lekcją życia. Jednak nie będę wam zdradzała dlaczego, bo za dużo byście już wiedzieli.
"Papierowe miasta" nie poruszyły mnie może tak bardzo, jak "Gwiazd naszych wina", lecz nie zmienia to faktu, że dalej jestem zachwycona twórczością Johna Greena. Może ta książka nie okazała się tak dobra, jak jej poprzedniczka, ale dalej ma w sobie coś hipnotyzującego. Coś co sprawia, że nie można o tej powieści powiedzieć złego słowa. Wydaje mi się, że to fakt tego, że w tej historii każdy znajdzie siebie samego, sprawia, że nie da się zapomnieć o tej historii, która dla fanów gatunku i nie tylko powinna być pozycją obowiązkową.
Dwójka dzieci z sąsiedztwa. Quentin i Margo. Znają się, lubią się ze sobą bawić. Jednak, kiedy zaczynają dorastać i ich więź zanika. Mijając się na korytarzu szkolnym nawet nie kiwają sobie głową na powitanie. Tak jakby nigdy się nie poznali. Lecz pewnej nocy buntownicza nastolatka pojawia się w oknie chłopaka. Ten z pozoru monotonny dzień, Q będzie pamiętał do końca życia....
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-04
Wyobraźcie sobie wasze normalne życie, które w jeden moment się kończy. Wybuch i planeta, na której istnieją wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek poznaliście, przestaje być bezpiecznym miejscem. Ty też już nigdy nie będziesz taki sam. Każdy w tym samym momencie staje się zmutowaną istotą. Już sam nie wiesz, czy masz szczęście, że jeszcze trwasz, czy może jest to kara za twoje czyny. Całe miasta legły w gruzach. Gatunki mieszają się ze sobą. Nikt nie będzie już normalny. Prawie nikt. Grupa osób skonstruowała Kopułę, aby ubezpieczyć się przed podobnymi zdarzeniami. Zdążyli uciec. Mieli się tam pomieścić również inni, jednak tylko garstka społeczeństwa dostąpiła tego zaszczytu. Teraz są Czystymi. Nieskażonymi mutacją, ani zarazkami żyją w odosobnieniu. Nigdy nie wychodzą poza swoje schronienie. Tylko jeden z nich Patridge postanawia zaryzykować, aby odszukać swoją mamę. Wierzy, że gdzieś tam, pomiędzy walącymi się budynkami ją znajdzie. Wkrótce spotyka Pressię – dziewczyna właśnie skończyła szesnaście lat i ucieka przed OPR (Organizacją Przenajświętszej Rewolucji). Jest to organizacja mająca na celu werbowanie nowych żołnierzy lub ich ofiary. Jeśli kogoś złapią, to ta osoba nigdy już nie wraca. Ta dwójka z pozoru różnych nastolatków niedługo zmieni bieg historii Nowej Ziemi...
Postapokalipsa to jeden z gatunków, które dopiero ostatnio zyskały popularność i tak naprawdę pisarze jeszcze nabierają rozpędu. Już można trafić na naprawdę ciekawe i jednocześnie przerażające powieści, które z biegu zdobywają grono fanów. Niewątpliwie do takich książek można zaliczyć „Nową Ziemię” Julianny Baggott, która owładnęła rynek wydawniczy prawie rok temu. Wkrótce ma wyjść jej kontynuacja, więc postanowiłam w końcu zobaczyć, co tak niezwykłego jest w tej historii, że zdobywa tak pozytywne noty. Teraz po jej lekturze już wiem.
Autorka stworzyła odrealnioną i jednocześnie niezwykle prawdziwą wizję naszej planet w przyszłości. Przez wybuch na słońcu ludzie stopili się z innymi osobami, przedmiotami, zwierzętami. Powstały w ten sposób przerażające mutacje, które autorka bardzo sugestywnie nam opisała. Jestem osobą o mocnych nerwach, więc nie zrobiło to na mnie większego wrażenie, ale zapewne niektórych to poraziło. Julianna Baggott przez pierwszą połowę książki tak naprawdę przedstawia nam swój złożony i skomplikowany świat. Udało jej się nas zaciekawić i przez to, pomimo faktu, że długo fabuła praktycznie stoi w miejscu, przez resztę powieści mogła skupić się na ważniejszych aspektach. W bardzo zgrabny sposób przedstawiła nam wielką przepaść pomiędzy mieszkańcami Kopuły, a resztą. Mogło to wyjść szablonowo i sztampowo, jednak pisarka zaplanowała wszystko naprawdę dokładnie, dzięki czemu czytanie „Nowej Ziemi” sprawiło mi naprawdę dużo przyjemności.
Bohaterowie również są niczego sobie. Pomimo tego, że kontrast pomiędzy nimi ze strony na stronę się wyostrza, to powoli zaczynamy również dostrzegać pewne podobieństwa między Pressią, a Patridgem (czy tylko ja myślałam, że jest to damskie imię?). Oboje wychowali się w całkiem różnych środowiskach. Każdy patrzy na niektóre sprawy z innej perspektywy, przez co nieraz dochodzi między nimi do kłótni. Chłopak nie potrafi sobie poradzić na ulicach pełnych niebezpieczeństw, jednak czuje się tam dobrze. Za to dziewczyna marzy tylko o tym, by wejść do Kopuły. Ich sprzeczne idee świetnie obrazują, jak bardzo wpływa na nas otoczenie, w jakim przychodzi nam żyć.
Jednak fabuła nie skupia się jedynie na wyżej wymienionych bohaterach. Oni są pewnymi wyjątkami od reguł, ale żeby to dobrze pokazać pisarka opisuje też życie ludzi, którzy ze swoimi środowiskami są związani o wiele bardziej niż Pressia i Patridge. Ciekawą odskocznię stanowią historie El Capitana, czy Lydy. Obrazują nam kolejne punkty widzenia i przez to z pewnością zaczynamy patrzeć na wszystko inaczej niż dotychczas. Julianna Baggott płynnie wplotła we wszystkie wątki historie poszczególnych person, dzięki czemu z rozdziału na rozdział poznajemy ich coraz lepiej. Autorka zgrabnie wyodrębniła nam również ważniejsze osoby od tych raczej drugoplanowych, dzięki czemu nie mamy problemu z odróżnieniem ich od siebie, przez co książka staje się jeszcze bardziej przejrzysta.
„Nowa Ziemia” mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się tak dopracowanej i realistycznej powieści, która na pewno na długo zapadnie mi w pamięć. Julianna Baggott posiada naprawdę ogromny talent do pisania poruszających historii i cieszę się, że sięgnęłam po tę książkę. Już nie mogę się doczekać kolejnego tomu, choć trochę się boję, że się na nim zawiodę. Trylogia „Świat po wybuchu” rozpoczęła się bardzo obiecująco i mam nadzieję, że druga część będzie przynajmniej równie dobra, jak jej poprzedniczka. Książkę polecam fanom powieści z przesłaniem i takich, które zmieniają nasz sposób patrzenia na świat. Zdecydowanie fenomenalna historia.
Wyobraźcie sobie wasze normalne życie, które w jeden moment się kończy. Wybuch i planeta, na której istnieją wszyscy ludzie, jakich kiedykolwiek poznaliście, przestaje być bezpiecznym miejscem. Ty też już nigdy nie będziesz taki sam. Każdy w tym samym momencie staje się zmutowaną istotą. Już sam nie wiesz, czy masz szczęście, że jeszcze trwasz, czy może jest to kara za...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-05-03
Fantasy powstało jako jeden z pierwszych odłamów fantastyki i teraz powoli zaczyna się wypalać. Albo raczej autorzy, piszący takie książki. Dlatego nieraz patrząc na opisy kolejnych powieści młodzieżowych z takim motywem odnoszę wrażenie, że to już kiedyś czytałam. Niestety dość często to się powtarza i przez to powoli odchodzę od tego gatunku. Jednak osoby, który mają do tego tematu podobne podejście i nastawienie jak ja, mogą się pozytywnie zdziwić czytając „Fałszywego księcia”. Otóż pisarka – niejaka Jennifer A. Nielsen postanowiła znaną nam koncepcję z zaginionym następcą tronu przekształcić w jeden z największych przekrętów w dziejach Carthyi. Oto arystokrata Conner zabiera z różnych sierocińców chłopców w mniej więcej podobnym wieku i o podobnym wyglądzie. Jak się później dowiadują jeden z nich będzie udawał Jarona – księcia, który cztery lata temu przepadł na morzu. Teraz między Tobiasem, Rodenem i naszym głównym bohaterem – Sagem rozpoczyna się rywalizacja. Nagrodą nie będzie tylko korona, ale również ich życie. Tymczasem okazuje się, że prawda i kłamstwo zaczynają się ze sobą mieszać i wkrótce na wierzch wychodzą tajemnice, które mogą pokrzyżować szyki naszemu lordowi.
Książka na początku wydaje się prosta i przejrzysta. Tak naprawdę już po opisie można odgadnąć jak to się skończy. W każdym razie ja zgadłam. Jednak to nie jest najważniejsze. Łatwo domyślić się zakończenia, ale trudniej tego, dlaczego to się stanie. Nie sposób wydedukować rozwinięcia poszczególnych wątków. Kiedy już myślimy, że w końcu przechytrzyliśmy pisarkę okazuje się, że to ona wystrychnęła nas na dudka. Muszę przyznać, że to w pewien sposób było genialne i naprawdę zaczęłam podziwiać logiczne myślenie pisarki. Jej powieść została napisana w taki sposób, by czytelnik był przekonany, że wie wszystko. Dopiero później okazuje się, że nawet główny bohater, który pełni tutaj rolę narratora nas okłamuje.
Kłamstwa. – W tej książce są one na porządku dziennym. Po kilku rozdziałach sami już nie wiem, co będzie prawdą, a co nie. W pewnym momencie złapałam naszego głównego bohatera na tym, że mówi jedno, a robi drugie. Na początku myślałam, że to po prostu błąd autorki i dopiero pod koniec zrozumiałam, że to wszystko zostało z góry zaplanowane. Jestem oddaną czytelniczką fantasy, jednak nigdy jeszcze nie spotkałam się z tak wielkim oszukiwaniem w powieści. Rozumiem jeszcze momenty, gdy bałamuci nas jakaś drugoplanowa postać, jednak praktycznie zawsze narrator (w tym wypadku Sage) mówi nam tylko to, co jest pewnikiem. Jednak nie w tym przypadku i chyba za to naprawdę podziwiam panią Nielsen.
Nasz główny bohater – Sage jest nie tylko cwany i przebiegły, ale bardzo inteligentny. Nie pozwala rządzić sobą Connerowi, przez co nieraz mu się oberwało. Zdaje sobie sprawę, że ten chwilowo ma go w szachu, jednak robi wszystko, by mu się przeciwstawić. Nieraz zastanawiałam się, czy świadczy to o jego głupocie, czy odwadze. Teraz stwierdzam, że po części i o jednym, i o drugim. Ten czternastolatek to dość wyjątkowa postać, która potrafi trafić do lochów za to, że ukradła zwykły kamień. O dziwo, te jego wybryki nie są denerwujące, tylko śmieszne, a niekiedy nawet śmiertelnie poważne. Jennifer A. Nielsen naprawdę świetnie go stworzyła, dzięki czemu mamy wrażenie, że on istnieje. Jednak nie tylko on został tak realistycznie „napisany”. Pozostałe persony również są niczego sobie. Każdy z nich odznacza się swoim własnym, indywidualnym charakterem oraz prawdziwą historią. Tobias, Roden, Imogena i wielu innych – wszyscy mają swoje własne miejsce w książce. Nie są jedynie imionami i pustymi literami. Wypełnia ich autentyczność, dzięki czemu „Fałszywy książę” okazuje się niezwykle prawdziwy.
Fantasy ma to do siebie, że pomimo tego, że jest pewnym odłamem fantastyki, to często magia nie ma w nim racji bytu. Owszem wszystko dzieje się w wymyślonej krainie, ale często na tym fikcja się kończy. W tym przypadku mogłoby być podobnie, gdyby nie fakt, że historia sama w sobie okazała się niezwykle czarująca. We „Fałszywym księciu” znajdziemy wiele zaskakujących elementów, które pomimo tego, że są realne, to nie możemy w nie do końce uwierzyć. Jest to naprawdę ciekawy zabieg dowodzący tylko geniuszu Jennifer A. Nielsen. W tym miejscu składam jej pokłon.
Całą książkę czyta się niezwykle szybko. Przeczytałam ją w kilka godzin i kiedy się skończyła nie mogłam uwierzyć, że jeszcze nie została wydana kolejna część. „Fałszywy książę” to naprawdę świetna pozycja skierowana nie tylko do fanów fantasy. Sądzę, że jest świetną zachętą do zainteresowania się tym gatunkiem. Boję się jedynie, że teraz, kiedy wszystko już wiemy kolejne tomy „Trylogii władzy” nie będą już takie same. Jednak nie warto się martwić na zapas i na razie polecam wam tę powieść z całego serca.
Fantasy powstało jako jeden z pierwszych odłamów fantastyki i teraz powoli zaczyna się wypalać. Albo raczej autorzy, piszący takie książki. Dlatego nieraz patrząc na opisy kolejnych powieści młodzieżowych z takim motywem odnoszę wrażenie, że to już kiedyś czytałam. Niestety dość często to się powtarza i przez to powoli odchodzę od tego gatunku. Jednak osoby, który mają do...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-26
Najpopularniejsza seria fantasy ostatnich lat. Zaliczana do jednych z najbardziej kultowych cyklów. Genialna ekranizacja. Chyba nie ma osoby, która nie znałaby choćby ze słyszenia „Gry o tron” – książki otwierającej epicką „Pieśń Lodu i Ognia”. Pokochałam serial, który przełamał moją niechęć do tego typu produkcji, więc pewne było, że jest kwestią czasu aż sięgnę po tę powieść. Długo nie czekałam i tak właśnie zaczęła się moja przygoda z Georgem R. R. Martinem – moim osobistym bogiem.
Smoczy Król zginął. Jego brat i siostra uciekają i po cichu planują odwet na obecnym władcy Żelaznego Tronu – Robercie. Zima nadchodzi – hasło Starków za niedługo się spełni. Po dziesięcioletnim lecie wkrótce nadejdą dawno niewidziane okrutne mrozy. Eddard jednak ma poważniejsze kłopoty. Zostaje siłą wyrwany ze swojego ukochanego Winterfell, aby zostać Królewskim Namiestnikiem. Dumne zadanie nieprawdaż? Niestety naszego bohatera niezbyt to cieszy. Wkrótce za sprawą jego stanowiska cała rodzina zostanie wciągnięta w spór z Lannisterami. A to dopiero początek. Na zamku intrygi, knucia i kłamstwa są na porządku dziennym i chcąc nie chcąc ich ród wplątuje się w odwieczną grę o tron.
Zwykle naprawdę żałuję, że najpierw oglądam serial, a dopiero później czytam książkę, jednak tym razem tak się nie stało. Znałam mniej więcej fabułę dzięki ekranizacji i rzeczywiście wiedziałam, co może się wydarzyć, ale nie wiedziałam jak. To właśnie jest genialne w tej książce. Nawet jeśli jesteście na bieżąco z nowymi odcinkami, to nie zdołacie odgadnąć, jak Martin to wszystko zaplanuje. Cały czas zastanawiałam się nad tym, jak dojdzie do pewnych wydarzeń i czy na pewno do nich dojdzie i to okazało się strasznie ekscytujące. Ciągle nie mogę wyjść z podziwu dla geniuszu tego pisarza. Wszystko prowadził tak naprawdę okrężną drogą utrudniając swoim bohaterom praktycznie wszystko. I o ile zwykle strasznie mnie to denerwuje, tak tutaj okazało się to jedną z największych zalet.
Nasi bohaterowie dużo podróżują, dzięki czemu możemy poznać całe Siedem Królestw oraz inne miejsca niewchodzące w ich skład. Przy Jonie Snow poznajemy Mur, Starkach zamki i dwory, a u boku Daenerys niezmierzone stepy khala Drogo. Scenerię mamy naprawdę wyśmienitą i nie raz zachwyca nas swoimi widokami. Stwierdzam, że w serialu świetnie oddano to przepiękne tło, które w książce okazało się niezwykle dopracowane i naprawdę zapierające dech w piersi. Martin znakomicie wprowadził nas do tego świata dzięki swoim barwnym i rozbudowanym opisom. Ale nie bójcie się! Mimo, że są długie to pochłania się je strasznie szybko. Ogólnie pomimo tego, że książka liczy sobie ponad 800 stron to czyta się ją w zastraszającym tempie i kiedy doszłam już do końca, nie mogłam w to uwierzyć. Pocieszam się myślą, że mam już drugi tom w pogotowiu.
Bohaterów jest tu mnóstwo, Eddard, Arya, Dany, Jon, Robert, Tyrion… Można by tak jeszcze długo wymieniać. To, co mnie zachwyciło to ich różnorodność. Każdy z nich miał jasno wytyczony charakter, który na skutek pewnych zdarzeń czasami się zmieniał. Nie dało się znaleźć dwóch jednakowych osób. Wszyscy mieli własne życie, rozterki, osobne historie do opowiedzenia. Z początku bałam się, że jednak pogubię się w tym wachlarzu osobowości, lecz okazało się, że Martin nie zawiódł nas również pod tym względem. Świetnie wyselekcjonował postacie i udało mu się ich przedstawić w sposób naturalny i płynny. W dodatku wiele z nich posiada charakterystyczny dla siebie sposób mówienia. Dlatego już mniej więcej w połowie, wiedziałam, co kto mówi bez patrzenia na dopiski pisarza. I tak zapamiętałam, że Krasnal jest niezwykle sarkastyczny, król gada tylko o jednym itd. To z pewnością świadczy o wspaniałym kunszcie literackim autora.
Dlaczego ta seria stała się tak popularna? – Zastanawiałam się jeszcze jakieś 2 miesiące temu. Teraz oglądając na bieżąco serial i skończywszy pierwszy tom chyba to rozumiem. W tej książce każdy znajdzie coś dla siebie, jakiegoś bohatera, na którego będzie czekał. Jest to tak rozbudowana i wielowątkowa powieść, że gdyby napisał ją ktoś mniej doświadczony niż George R. R. Martin prawdopodobnie nic by z tego nie wyszło. „Gra o tron” przenosi nas w całkiem inny świat, gdzie rządzą ci niekoniecznie dobrzy i zło nieraz triumfuje. Nie jest to przyjemna powiastka na jeden wieczór. Mi przeczytanie jej zajęło tydzień, ale muszę przyznać, że to był świetnie spędzony czas. „Pieśń Lodu i Ognia” to jak do tej pory najlepsza seria fantasy, z jaką miałam do czynienia. Na wskroś genialna i niesamowita. Zdecydowanie polecam.
Najpopularniejsza seria fantasy ostatnich lat. Zaliczana do jednych z najbardziej kultowych cyklów. Genialna ekranizacja. Chyba nie ma osoby, która nie znałaby choćby ze słyszenia „Gry o tron” – książki otwierającej epicką „Pieśń Lodu i Ognia”. Pokochałam serial, który przełamał moją niechęć do tego typu produkcji, więc pewne było, że jest kwestią czasu aż sięgnę po tę...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-06-18
Ostatnio trudno znaleźć w księgarniach dobrą, polską fantastykę dla młodzieży. Udało mi się jednak wyszperać książkę pani Agnieszki Wojdowicz, pt.: „Strażnicy Nirgali. Serce Suriela”. Kiedy dostałam ją w swoje ręce, przyznaję, że trochę zwlekałam z sięgnięciem po nią. Jak się okazało, moje zachowanie było całkowicie bezpodstawne, ponieważ powieść zaciekawiła mnie i powaliła na kolana.
„Strażnicy Nirgali. Serce Suriela” opowiada historię Bree Whelan, która mieszka w Gaderze. Po drugiej stronie rzeki, mieści się miasta aniołów Nirgalia. Jak się okazuje to tam jest dom dziewczyny, ponieważ dowiaduje się, że również jest aniołem. Na swojej drodze spotyka Mikaila – ansgara. Razem starają się nie dopuścić do tego, aby zakon Hauruki nie przejął władzy nad Nirgalią.
Trudno łatwiej wytłumaczyć o co w tej książce chodzi, z początku cała historia jest strasznie zagmatwana i chaotyczna. Dopiero po pewnym czasie można się zorientować o co w niej naprawdę chodzi. Kiedy w końcu zrozumiałam co się dzieję, to ta powieść stała się naprawdę dobra pozycją.
Fabuła skupia się w głównej mierze na tym, co dzieje się w mieście aniołów oraz na Bree. Jednak dzięki zastosowaniu narracji trzecio osobowej, autorka „skacze” z jednego bohatera na drugiego, dzięki cała akcja nie jest tak monotonna.
Oprócz głównego wątku, występuję – oczywiście – poboczne, do których należy romans miedzy Bree, a Mikailem. Nie jest on jednak taki idealny, ponieważ na przeszkodzie staje Erik – chłopak, który pomógł dziewczynie. Tak bardzo spodobała mi się ta miłosna historia, że żałowałam, że autorka nie rozwinęła jej w tym tomie jeszcze bardziej.
Kolejną rzeczą, którą muszę pochwalić, jest styl pisania autorki tej książki. Jest on prosty i subtelny, dzięki czemu tą powieść czyta się z łatwością i sprawia ona przyjemność. Pani Wojdowicz używa prostego słownictwa, które jest zrozumiałe dla wszystkich. Nie jest ono jednak przesadnie banalnie i pasuje do całej historii.
Na początku nie mogłam się zorientować w tym, kiedy cała akcja ma miejsce. Nie lubię takich sytuacji, ponieważ nie wiem wtedy czego mogę oczekiwać po bohaterach. Dopiero kiedy główna bohaterka (notabene – ubrana w jeansy) starała się zadzwonić do swojej mamy, ale nie miała zasięgu, zorientowałam się, że są to czasy współczesne. Mylące w tej kwestii okazały się pokazy kuglarskie, wróżki, połykacze ognia, którzy zazwyczaj są przypisywani do średniowiecza. Ogólnie rzecz biorąc autorka połączyła trochę średniowiecze i współczesność, ponieważ klany aniołów i zakony umieściła we współczesnym świecie, który trochę przeinaczyła na swoje potrzeby.
Wypadałaby również wspomnieć o bohaterach, którzy mimo że są sympatyczni, to nie grzeszą oryginalnością. Bree jest miłą dziewczyną, która potrafi dostać to co chce i potrafi być złośliwa, w dodatku lubi czytać książki. Mikail to typowy niepokorny chłopiec, który potrafi otworzyć każde drzwi, gdy uczył się w akademii, to chodził na wagary, bił się kiedyś o dziewczynę ze swoim przyjacielem. W sumie są ciekawi, jednak nie ma w nich nic co przykułoby mój wzrok. Są jacy są i po prostu przewijają się przez tą historię.
Dość dużym minusem jest to, że głównej bohaterce wszystko przychodzi strasznie łatwo. Nawet gdy jest zamknięta w zakonie wystarczy, że zatrzepoczę rzęsami i chwile poczeka i voila! Już jest na wolności.
Cała historia jest trochę buntownicza. Większość dorosłych aniołów zostało zamkniętych albo po prostu nie chcę się mieszać w nie swoje sprawy. Dlatego to młodzież organizuje wszystkie akcje, które mają za zadanie powstrzymać Harumi przed tyranią.
Trudno określić co w tej książce jest dobre, a co przydałoby się zmienić. Można stwierdzić, że jej niedoskonałości są również jakimś plusem. Nie są one frustrujące i nie denerwują po prostu są.
Powiem szczerze, że od dawna czekałam na taką książkę. Szukałam czegoś innego, jednak w moim guście. Nie wiem jakim cudem, ale pani Wodjowicz trafiła w moje czułe punkty i oczarowała mnie swoją książkę. Jest w niej coś co po prostu przemawia do mnie i dlatego podpisuję się pod nią rękami i nogami.
Gdybym miała oceniać tę książkę tylko pod względem mojego specyficznego gustu, niewątpliwie otrzymałaby 10/10. Jednak ma ona kilka niedociągnięć i błędów , i muszę zwrócić na nie uwagę. Mimo to nie mogę powiedzieć, że ta książka jest pełna dziwnych sytuacji, które nie powinny mieć racji bytu itd. Jest to naprawdę wartościowa książka, którą warto przeczytać choćby dlatego, by zapoznać się z twórczością polskiej autorki.
Moim zdaniem ta książka jest naprawdę bardzo dobra. Może nie jest idealna, ale jej historia, akcja, bohaterowie… – to wszystko składa się na powieść, która podbiła moje serca. „Serce Suriela” różni się od innych powieści tego typu. Jest nie tylko ciekawa, ale również zupełnie zaskakująca. Nie spodziewałam się, że będzie taka dobra i że aż tak mi się spodoba.
Książkę polecam i będę zachęcała wszystkich, aby ją przeczytali. Ma w sobie coś, co niewątpliwie zasługuję na uznanie. Widać, że autorka przelała na papier swoje uczucia, emocje. Naprawdę trudno mi się przyczepić do czegokolwiek i jestem naprawdę szczęśliwa, że przeczytałam tę powieść. Nie pozostaje mi nic innego, jak czekać na jej kontynuację, którą już chciałabym mieć w rękach.
Ostatnio trudno znaleźć w księgarniach dobrą, polską fantastykę dla młodzieży. Udało mi się jednak wyszperać książkę pani Agnieszki Wojdowicz, pt.: „Strażnicy Nirgali. Serce Suriela”. Kiedy dostałam ją w swoje ręce, przyznaję, że trochę zwlekałam z sięgnięciem po nią. Jak się okazało, moje zachowanie było całkowicie bezpodstawne, ponieważ powieść zaciekawiła mnie i...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-22
Było już wiele książek o nekromantach, czyli ludziach komunikujących się z duchami lub po prostu widzącymi zmarłych. Jednak do tej pory nie spotkałam się z żadną powieścią, w której taka osoba zostaje uznana za schizofreniczkę i trafia do domu dla młodzieży z problemami psychicznymi i bogatymi rodzicami. – W takiej właśnie sytuacji znajduje się Chloe Saunders – nasza główna bohaterka. Jej życie obraca się do góry nogami w jeden dzień. Czuje się, jak w marnym filmie klasy B. Niestety nikt jej nie chce uwierzyć, że naprawdę widzi osoby nieżyjące od dawna. Kiedy trafia do Lyle House na początku nie może się tam odnaleźć. Wkrótce znajduje zrozumienie u Simona i jego przyrodniego brata Dereka – oni również ukrywają pewien sekret. Czy uda im się odkryć, co kryje się za przykrywką zwykłego psychiatryka?
Ostatnio miałam okazję czytać inną książkę Kelley Armstrong. Okazała się ona kompletną porażką, więc pewnie się dziwicie, czemu drugi raz biorę się za lekturę autorstwa tej pisarki. Otóż tę trylogię zamówiłam przed zapoznaniem się z absurdalnym „Osaczeniem” i w sumie po skończeniu „Wezwania” nie żałuję tego, bo okazała się ona o niebo lepsza od poprzedniej. Co więcej powieść, którą dzisiaj recenzuje autorka napisała wcześniej, więc sądziłam, że będzie jeszcze gorzej, a tu takie zaskoczenie. Ale o tym za chwilę…
Chloe Saunders nie jest typową nastolatką. Ma piętnaście lat, jednak nie wygląda na tyle. Kocha filmy, a w szczególności horrory. Jak widać to nie kolejna piękność, na którą leci każdy chłopak w szkole. To z pewnością jakiś plus, bo pewnie wiele z was (bo jest to książka skierowana raczej do dziewczyn) ma dość tych wszystkich wyidealizowanych bohaterek. No i dochodzi do tego fakt, że rzadko spotyka się książkę, w której postacie są zamknięte w psychiatryku. Dziewczyna niezbyt dobrze sobie z tym radzi, bo nie czuję się chora. Może to, dlatego chwilami pojawiał mi się na ustach uśmiech, ponieważ jej rozumowanie i pojmowanie niektórych spraw na pewno nie było normalne. Inne postacie też nie są najgorsze. Na pewno na głównym planie będzie Derek. – To nie kolejny super przystojny i mega seksowny chłopak – te cechy posiada jego brat, Simon, ale on nie jest aż tak ważny, jak nam się na początku wydaje. – Derek to osoba, która nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły i krzywdy, jaką może innym wyrządzić, tak przynajmniej twierdzą jego akta i tym razem one nie kłamią. Jednak to zaledwie kawałek jego osobowości. Ma bardzo złożony charakter i wątpię by było to spowodowane chorobą umysłową. – Tego pewnie dowiem się w kolejnym tomie.
Jak widać bohaterowie nie są szablonowi. Można uznać ich za nad wyraz oryginalnych. W dodatku większość z nich rzeczywiście posiada cechy, które w normalnym społeczeństwie mogą być uznane za szalone, więc trudno się dziwić, że postanowiono ich zamknąć. Kelley Armstrong wszystko dokładnie opracowała, dzięki czemu czytanie „Wezwania” była bardzo przyjemne. Jedynym mankamentem może się okazać początkowa zawiłość akcji, kiedy nie do końca wiemy, o co chodzi. Trudno określić, czy autorka specjalnie wprowadziła ten mętlik, czy sama nie potrafiła tego logicznie uporządkować. W każdym razie jest to drobny mankament, który początkowo kłuje w oczy. Na szczęście jedynie w pierwszych rozdziałach, po później wszystko staje się bardziej uporządkowane.
Niby nie mam żadnych „ale” do tej książki, jednak zabrakło mi w niej jakieś głębszej akcji. Tak naprawdę zaczęło coś się dziać dopiero pod sam koniec. Przez większość powieści fabuła skupiała się na kilku głównych wątkach, które nie obfitowały w zaskakujące momenty. Lecz „Wezwanie” nie należy do monotonnych lub przewidywalnych powieści. Po prostu przez to tak naprawdę wstęp do drugiego tomu. – On podobno obfituje w ciekawe momenty i mam nadzieję, że już wkrótce sama się o tym przekonam. Ta część ma dość spokojny przebieg, co może niektórych odrzucić. Mnie zbytnio nie przeszkadzało, ale pewnie wielu czytelników woli jednak, by w historii coś się działo.
Przy „Wezwaniu” spędziłam naprawdę miło czas. Nie jest to typowy paranormal, który skupia się tylko na wątki miłosnym. Tutaj ta część schodzi na drugi plan. Autorka skupiła się na detalach i widać, że książka ma naprawdę dopracowane szczegóły uprzyjemniające nam lekturę. Może nie należy ona do wybitnych, ale sądzę, że wielu z was będzie pozytywnie zaskoczonych tym, jak bardzo różni się ona od przeciętnych powieści dla nastolatek. Polecam.
Było już wiele książek o nekromantach, czyli ludziach komunikujących się z duchami lub po prostu widzącymi zmarłych. Jednak do tej pory nie spotkałam się z żadną powieścią, w której taka osoba zostaje uznana za schizofreniczkę i trafia do domu dla młodzieży z problemami psychicznymi i bogatymi rodzicami. – W takiej właśnie sytuacji znajduje się Chloe Saunders – nasza główna...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-04-07
Lyrian to piękna, ale i niebezpieczna kraina, w której możemy znaleźć wiele tajemniczych ras i stworzeń. Nie sposób nie zauważyć specyficznych rozsadników, ludzi lasu i wielu innych przedziwnych istot. – To tylko kawałek tego rozbudowanego i niezwykłego świata stworzonego przez Brandona Mulla, dzięki któremu już po raz drugi przenieśliśmy się w te odległe strony. My, zwykli Pozaświatowcy, możemy odkrywać kolejne fascynujące miejsca i nieprawdopodobne twory fantazji autora. „Zarzewie Burz” przedstawia nam wiele nowych i jeszcze ciekawszych przygód. Bohaterowie znani nam z poprzedniego tomu znowu wracają. Tym razem, by rozpocząć rebelię przeciwko Mardorowi. Nieświadomi zagrożenia wkraczają na podbite tereny i stawiają czoła potworom z koszmarów…
Brandon Mull przez „Świat bez bohaterów” plasuje się w mojej czołówce ulubionych pisarzy. Nie bez powodu. Jego poczucie humoru, fantazja i pomysłowość wpisują się w me gusta w stu procentach. Bardzo naturalnie prowadzi dialogi, a opisy są treściwe, aczkolwiek rozbudowane. Ogólnie uwielbiam jego twórczość i po przeczytaniu „Zarzewia buntu” stwierdzam, że muszę się zapoznać z kolejnymi tomami „Baśnioboru”, bo haniebnie zatrzymałam się na pierwszej części. Ale jak zwykle odchodzę od tematu. Po prostu staram się wam pokazać jak dobry jest w tym, co robi. Druga część Pozaświatowców niestety jest trochę gorsza, ale niewątpliwie przybliża nam Lyrian ze wszystkimi jego mrocznymi tajemnicami, co stanowi główny plus tej historii.
Jason Walker powrócił do świata Poza, jednak udało mu się znaleźć drogę powrotną do Lyrianu. Ponownie skorzystał z hipopotama, a dokładnej z jego gardła. O dziwo, przejście się nie zamknęło i chłopak nie wylądował w żołądku zwierzęcia tylko w owej krainie. Od razu rusza na poszukiwanie Rachel, czyli dziewczyny, która została tam bez niego. Jednak to ona odnajduje jego i wkrótce razem z Galloranem, Tarkiem, Nedwinem i innymi, którzy również są przeciwko władzy Maldora ruszają w podróż, bo, aby wszcząć bunt potrzebują wsparcia wielu ras. Dlatego muszą je przekonać do tego dość szalonego planu, w tym celu udają się do wyroczni. By jednak tam dotrzeć muszą przejść przez wiele niebezpiecznych terenów i stawić czoło wrogowi, czy sobie poradzą?
Poprzedni tom skończył się naprawdę zaskakująco. Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się takiego rozwoju spraw. Bo, jak Słowo mogło nie zadziałać? Dlatego byłam bardzo ciekawa tego, co pisarz wymyśli w kolejnym tomie. Niestety początek „Zarzewia buntu” trochę się ciągnął, jednak jest na to jedno sensowne wytłumaczenie: nasz ukochany duet został rozdzielony, lecz nawet gdy byli już razem dalej coś nie grało. Ta część sprawiała wrażenie trochę poważniejszej od „Świata bez bohaterów”, lecz nie uznaję tego za minus, ponieważ Brandon Mull tym razem skupił się na ważniejszych rzeczach. Pokazał nam jak rozbudowany i złożony jest Lyrian. To nie tak, że całkowicie zrezygnował z poczucia humoru. Dalej pojawiają się żarty i dowcipy urozmaicające żmudną podróż przez doliny, góry i rzeki, ale teraz są jedynie dodatkiem świetnie wkomponowującym się w otoczenie.
Relacja między Rachel i Jasonem lekko się zmieniła. Z jednej strony trochę się od siebie oddalili, ale z drugiej w pewien sposób są ze sobą bardziej zżyci niż w poprzednim tomie. Wynika to chyba z faktu, że zauważyli, jak bardzo zależy im na tej cząstce świata Poza, która w nich istnieje. To bardzo naturalne i normalne zachowanie, dzięki czemu do i tak już długiej listy plusów tej książki można dopisać dystans autora do pisanej powieści. Brandon Mull niczego na siłę nie komplikuje. Pokazuje, że nie chce stworzyć miliona niepotrzebnych wątków i problemów. Dobry przykład: Wielu pisarzów strasznie by rozwinęło historię powrotu nastolatka do Lyrianu, a ten autor stawił na bramę, która już była znana. Właśnie bardzo często w książkach denerwuje mnie, że bohaterowie nie próbują czegoś ponownie, choć zapewne by się to udało, tylko wymyślają kolejne sposoby. Na pewno to znacie i może was to nie irytuje aż tak bardzo, ale ja na to często zwracam uwagę.
„Zarzewie numeru” posiada jednak pewne wady i teraz przyszedł czas, na to, bym je wymieniła. Niestety chwilami jest trochę nudno i monotonnie. Głównie podczas podróży. Niby atakują ich zombie, niby prawie giną, ale to wszystko przechodzi bez echa. Uważam, że trylogia uległa pewnemu spłyceniu. To wszystko stało się takie… oczywiste. Wiedzieliśmy, że Jason i Rachel tak, czy siak przeżyją, bo prawie żadnej autor nie ma ochoty uśmiercenia głównego bohatera w połowie książki – zwykle zostawiają to na koniec lub w ogóle tego nie stosują. W każdym razie mi się to nie podobało. Spodziewałam się trochę więcej i gdyby nie cudowne krajobrazy i kolejne świetne pomysły autora pewnie bym się znudziła.
Kolejnym minusem, który pewnie dla niektórych nie będzie minusem, jest Galloran. Może nie sama jego postać, tylko fakt, że wyszedł z cienia. Wolałam, gdy trzymał się na uboczu. Był wtedy tajemniczy i mroczny, dzięki czemu mnie fascynował. W tym tomie autor pozbawił go już tej aury i pokazał nam prawdziwe oblicze Ślepego Króla. Okazuje się, że nie tylko zdobył Słowo (czego dowiedzieliśmy się już w poprzedniej części), ale również pokonał torivora, co świadczy o prawdziwej odwadze i sile. Jednak uważam, że to nie było potrzebne. Przez to wszystko przestał ciekawić i stał się trochę mdły. Jemu zresztą też przychodziło wszystko z łatwością. W „Świecie bez bohaterów” nasze postacie naprawdę nieraz miały twardy orzech do zgryzienia, by znaleźć sposób na ucieczkę z rąk wrogów. W tym tomie wszyscy im pomagają, a przeciwnicy są trochę głupi – przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie.
„Zarzewie buntu” mimo wymienionych wad dalej ogromnie mi się podobało. Warto w tym miejscu wspomnieć o kilku dodatkowych kartkach, które odnoszą się do wydarzeń przyszłych, czyli zapewne tych z trzeciego i ostatniego już tomu trylogii „Pozaświatowcy”. Druga część tej serii okazała się satysfakcjonująca. Może nieco gorsza od swojej poprzedniczki, ale dalej trzymająca poziom i zachowująca przegenialne pióro Brandona Mulla. Naprawdę miło mi się to czytało i z wielką ochotą poznam dalsze losy naszych bohaterów. Na pewno ta książka okaże się pozycją obowiązkową dla fanów autora oraz dla osób zauroczonych „Światem bez bohaterów”. Ja z wytęsknieniem czekam na „Chasing the Prophecy” i już snuję fantazję o tym, jak to wszystko się zakończy.
Lyrian to piękna, ale i niebezpieczna kraina, w której możemy znaleźć wiele tajemniczych ras i stworzeń. Nie sposób nie zauważyć specyficznych rozsadników, ludzi lasu i wielu innych przedziwnych istot. – To tylko kawałek tego rozbudowanego i niezwykłego świata stworzonego przez Brandona Mulla, dzięki któremu już po raz drugi przenieśliśmy się w te odległe strony. My, zwykli...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-30
Czytając około 15 książek miesięcznie szybko można wpaść w tak zwane „mechaniczne czytanie”. Po prostu kończąc kolejne powieści po pewnym czasie nie możemy sobie przypomnieć, o czym była dana pozycja, ani (bagatela!) jak miał na imię główny bohater. Przyznaję, że mi też czasami się zdarza mieć takie chwile. Głównie w marcu. Każdy trzeci miesiąc roku jest dla mnie z góry skazany na porażkę. Nic nie potrafię wtedy zrobić, ani na niczym konkretnym się skupić. Walczę z tym od kilku dobrych lat, jednak na razie bez skutku. Lecz dzisiaj chyba nie o tym chciałam napisać. Już wiem! Miałam zamiar dziś pisać o lekturze, która mimo swojej powierzchownej banalności może okazać się strzałem w dziesiątkę. W sumie dziwnie mi się ją recenzuje, bo czytałam ją jeszcze w listopadzie. Wtedy jednak w oryginale, a ostatnio w końcu dostałam okazję sprawdzenia, jak poradzili sobie polscy tłumacze. Wiecie już, o jakiej książce mówię? Oczywiście o „Dziewięciu życiach Chloe King”, która właśnie dziś ma swoją premierę!
Przechadzając się nocą ulicami San Francisco można spotkać wielu dziwaków. Pijanych ludzi zaczepiających cię, co chwilę, handlarzy narkotykami. Nigdy nie myślisz o tym, że możesz stać się jednym z nich, a nawet kimś jeszcze gorszym. Jeśli to oczywiście możliwe. Jeden z bezdomnych zaczepia cię, łapie za ramię. Boisz się… i wyciągasz pazury. Teraz to ty jesteś łowcą, a on ofiarą. Chloe King – zwyczajna dziewczyna w przeddzień swoich urodzin spada z 700-metrowej wieży. – Przeżywa. Wkrótce odkrywa, że to nie jedyna dziwna rzecz w jej życiu. O czym świadczą ostre paznokcie, prawdopodobieństwo posiadania dziewięciu żyć, kociej zręczności? Na pewno nie o tym, że staje się super-bohaterem. Choć podobnie jak oni ma wrogów, którzy chcą ją zabić, bo… nie jest człowiekiem. Jeśli nie należy do rasy ludzkiej, to kim, lub czym się stała?
O tej książce było głośno jeszcze przed premierą. Na moim blogu mogliście już czytać wywiad z autorką,czyli Liz Braswell. Jest to naprawdę przesympatyczna kobieta w kwiecie wieku z dwójką przeuroczych dzieci. Na co dzień zajmuje się domem, jednak jak sama mówi: Pisze od zawsze i na zawsze. „Dziewięć żyć Chloe King” to jej debiut i tę powieść zawsze chciała ukończyć. Koty, bogini Bastet, mroczne zakamarki wielkiego miasta. Muszę przyznać, że pisarka stworzyła coś naprawdę ciekawego, ale nawet sama przyznaje, że książka posiada błędy. Według niej mogłaby być o wiele lepsza i najchętniej napisałaby tę historię od nowa, jednak nie zmienia to faktu, że bardzo polubiła tę serię. Przyznam, że miałam podobne uczucia przy czytaniu tej pozycji. To tak naprawdę dopiero wstęp do trylogii. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, to prawdziwa akcja zaczyna się dopiero w drugim tomie. Pierwszą część można uznać za wstęp, który mimo swoich błędów przyciąga uwagę.
W książce na pewno zwraca uwagę główna bohaterka. Nie jest ona tak typowa, jak większość postaci z gatunku paranormal. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, jak działa na chłopaków i od niedawna zaczęła z tego korzystać. Jednak nie zaczepia każdego napotkanego osobnika płci męskiej. Można powiedzieć, że swoje zainteresowanie ma rozdzielone pomiędzy przystojnego Rosjanina – Aleka (który jednak lepszy był w serialu) i słodkiego Briana, który jednak dystansuje się od niej. Na pewno dużym plusem będzie to, że żadnemu nie powiedziała, że go kocha. Na pewno to znacie. Zagubiona nastolatka „kocha” dwóch facetów i nie potrafi się zdecydować, bo, no właśnie, bez obu nie potrafi żyć. Melodramat, jak ze „Zmierzchu” czyż nie? Chloe potrafi nad sobą zapanować i tak naprawdę bardziej niż kolejne podboje miłosne interesują ją jej pazury i skakanie po dachach. Autorka tutaj się postarała i świetnie oddała uczucia lekkości i euforii podczas przemierzania miasta przez King. Właśnie w takich momentach było widać pasję Liz Braswell i to było świetne.
Wspomniałam na początku o błędach a do tej pory o żadnym nie wspomniałam. To teraz przyszedł na to czas. Trochę denerwowało mnie, że to było trochę banalne. Przez dużą część książki nie wywiązała się żadna akcja. A może inaczej. Uznaję, że spadek z wieży to dość ciekawe wydarzenie, śmierć chłopaka, z którym Chloe się całowała również, ale to wszystko zeszło na drugi plan. Obeszło ją to, ale nie miała z kim o tym pogadać, więc jakoś to się ukryło. Oglądając dziesięć nakręconych odcinków serialu na podstawie „Dziewięciu żyć Chloe King” miałam wrażenie, że on jest lepszy od powieści! W nim coś się dzieje, bohaterowie są bardziej żywi (w końcu ktoś ich gra) i ciekawsi. Wprawdzie nie została zachowana żadna spójność z historią opisaną przez Liz, ale szczerze mówiąc to mnie bardziej ciekawiło. Telewizyjne przygody nastolatki były ciekawsze, bo coś się działo, w książce na razie nie możemy mówić o wielu ekscytujących momentach, bo autorka rozkręciła się tak naprawdę dopiero pod koniec.
Mimo pewnej monotonności książka niezwykle wciąga. Ma niecałe 300 stron, ale każdy dobrze wie, że da się te paręset stron czytać tydzień. „Dziewięć żyć Chloe King” skończyłam chyba w dwie godziny, bo tak dobrze się to czyta. Liz Braswell pisze naprawdę ciekawie i lekko. Nie brak jej poczucia humoru ani talentu pisarskiego. Wie, w czym jest dobra i tego się trzyma i to chyba dobry sposób, bo w końcu jej trylogia odniosła naprawdę duży sukces. Pisze dla nastolatek, ale traktuje je poważnie. Nie daje im jakiegoś gniota, tylko naprawdę dopracowaną i w gruncie rzeczy niezłą historię. Czego chcieć więcej?
Pierwszy tom „Dziewięciu żyć Chloe King” jest udany. Może autorka nie popełniła arcydzieła, ale z pewnością stworzyła coś, co przyciąga uwagę na dłuższą chwilę. Jestem przekonana, że fankom paranormali, którym znudziły się wampiry i nieśmiałe dziewczynki ta książka się spodoba. Jeśli chcecie poznać historię nie do końca grzecznej dziewczyny niebojącej się pokazać pazurów, to ta powieść została stworzona byście ją przeczytali!
Czytając około 15 książek miesięcznie szybko można wpaść w tak zwane „mechaniczne czytanie”. Po prostu kończąc kolejne powieści po pewnym czasie nie możemy sobie przypomnieć, o czym była dana pozycja, ani (bagatela!) jak miał na imię główny bohater. Przyznaję, że mi też czasami się zdarza mieć takie chwile. Głównie w marcu. Każdy trzeci miesiąc roku jest dla mnie z góry...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-10
Kim jest bohater? Rycerzem na białym koniu, w srebrnej zbroi i z mieczem w ręce? A może to wielki goliat z niezwykłą siłą? Czy można zostać osobą z legend przez przypadek? Na przykład przez wpadnięcie do… gardła hipopotama w miejskim zoo? Ja po przeczytaniu „Świata bez bohaterów” na pewno z większą przychylnością patrzę na tą ostatnią opcję i dzięki Brandonowi Mullowi od tego czasu będę bardziej uważnie śledziła muzykę dobiegającą z bebechów zwierząt wszelakich. Wam też to polecam. Chyba, że chcecie trafić do tajemniczego Lyrianu. - Krainy słynącej… no w sumie w naszym świecie z niczego. Ale ostatnio u nich zasłynęło dwóch naszych. Chodzi mi oczywiście o Rachel i Jasona – pierwszych od dawna pozaświatowców, którzy przez przypadek trafili do ich wymiaru. Niespodziewanie otrzymują misję i muszą zdobyć sylaby Słowa. Potężnego klucza mogącego zabić złego czarnoksiężnika – Maldora. A to już nie lada sztuka. Problem w tym czy im się uda i co się stanie, jeśli im się nie uda.
Rzadko spotyka się takie książki, w których znajduje się tyle szalonych tworów autora. Tutaj Brandon Mull pokonał wszystkich, ale nie przedobrzył i nie wypchał całej powieści niepotrzebnymi stworami. Trzeba jednak przyznać, że wiele jego pomysłów jest prześmiesznych. Z tego, co się orientuję nikt nie wpadł jeszcze na pomysł, by pisać o hipopotamie-portalu. A to tylko jeden z wielu jeszcze lepszych przykładów! Dzięki takim niepozornym drobnostkom tę powieść pod tym względem mogę uznać za lepszą od niejednego „porządnego” fantasy. Może pisarz nie popisał się jakimś niezwykle pasjonującym piórem i talentem do pisania wzruszających historii, ale na pewno udowodnił, że jego wyobraźnia przewyższa wszystkich pod każdym możliwym aspektem. To nie tak, że widzę go w samych superlatywach, ale za magię jego umysłu zaprzedałabym duszę. Patrząc na to z tej perspektywy swoimi umiejętnościami twórczymi dorównuje według mnie takim autorom, jak J.K. Rowling, czy Rick Riordan. A uwierzcie mi ich trudno przebić.
Niestety książka posiadała błędy. Największym z nich jest niewątpliwie korekta. A raczej jej brak. Niektóre rozdziały wyglądały tak, jakby przed wydrukowaniem nikt ich nie przeczytał! I nie, nie przesadzam. Odniosłam wrażenie, że w „Świecie bez bohaterów” ktoś posprawdzał tylko na Wordzie, czy przecinki są w dobrych miejscach, a resztę kompletnie olał. Nie wiem, czy to dlatego, że wydawnictwo nie wierzyło w tę powieść i w jej sukces, czy po prostu zatrudnili do tej pracy kompletnego partacza, ale mam pewność, że masa powtórzeń i literówek przykuła nie tylko moją uwagę. Z kolei posiadam nadzieję, że drugi tom będzie wydany lepiej, bo naprawdę to zakrawa o nieprzyzwoitość, by tak dobra seria została zepsuta przez błędy wydawców. Pozaświatowcy zaczęli się naprawdę dobrze. Z tego, co wyczytałam na stronie autora będzie to trylogia [?], więc marzę o tym, by przy kolejnych dwóch tomach było lepiej pod względem treści niż w pierwszym.
Na co liczyłam czytając „Świat bez bohaterów”? Na niezobowiązującą lekturę książki autora, którego naprawdę bardzo polubiłam przy okazji „Baśnioboru”. Brandon Mull do tej pory nie zraził mnie do siebie, dlatego na pewno zapoznam się z jego innymi powieściami. Pierwszy tom „Pozaświatowców” to dopiero moje drugie spotkanie z twórczością owego pisarza i jestem przekonana, że nie ostatnie. Przy czytaniu tej pozycji byłam tak samo zrelaksowana i szczęśliwa, jak przy poznawaniu losów Kendry i Setha. I co więcej Jason i Rachel o wiele bardziej przypadli mi do gustu. Bałam się, że będą kopią swoich niejako poprzedników, ale okazali się całkiem różni i to się chwali. Nie byli rodzeństwem, ale niekiedy tak się zachowywali. Rywalizowali między sobą i pokazywali, na co ich stać. Jednak nad przepychanki stawiali dobro Lyrianu. – Ta odpowiedzialność ciążyła nad nimi praktycznie od samego początku i podziwiam twórcę za tak rzetelne oddanie relacji pomiędzy tą dwójką. Oczywiście było trochę innych bohaterów, ale zostali on tak „rozłożeni”, że nie mylili się nam i stanowili tylko tło, które jednak od czasu do czasu odgrywało bardzo ważną rolę.
Perypetie Rachel i Jasona były naprawdę dobre. Z zaciekawieniem śledziłam ich kolejne przygody podczas zdobywania poszczególnych slab Słowa. Na ich drodze pojawiali się zarówno przyjaciele, jak i wrogowie. Często trudno było odróżnić tych pierwszych od drugich. I to jeden z największych plusów tej książki. Nigdy tak do końca nie mogłam odgadnąć, co się stanie na kolejnej stronie. Teraz po skończeniu „Świata bez bohaterów” mam jakieś mgliste wyobrażenie o tym, co będzie w „Zarzewiu burz (drugi tom), jednak tylko tyle ile wynika z moich własnych obserwacji i opisu wydawcy. Brandon Mull posiada niezwykły talent do zaskakiwania. Niekiedy pozytywnie, niekiedy negatywnie, ale fakt faktem, że nie sposób go rozgryźć. Sposób, w jaki kreuje poszczególne postacie świadczy o dużym doświadczeniu i wielkiej świadomości pisarskiej. Wszystko ma zaplanowane od początku do końca i tylko niekiedy udaje się mu nas zwieść, że on sam nie wiem, co będzie dalej. Lubi trzymać swoich czytelników w niepewności i nie dostarcza nam zapychaczy, co również się chwali. Pisarz na pozór idealny. Na pozór, bo niekiedy powieść może trochę, odrobinkę, ciut znużyć. Ale to naprawdę tylko kilkuzdaniowe momenty, których nie ma na szczęście w książce zbyt dużo.
Autor powoli wysuwa się w moim osobistym rankingu na coraz wyższe miejsce. Zmusza mnie do ciągłego zastanawiania się nad tym, co on robi, by tworzyć coś tak dobrego. To nie jest tak, że ja nie widzę błędów w tej książce. Ona są, ale mnie nie obchodzą! Przy tak wybitnej historii wszystkie potknięcia nic nie znaczą. J.K. Rowling pisała o wężu, który mruga, choć nie ma powiek, to Brandon Mull też może się pomylić! Jej tego nikt nie wytykał, to jemu tym bardziej nie należy tego robić. Może traktuję go trochę sentymentalnie, ale według mnie to w niektórych przypadkach powinno być wskazane. Na pewno jego twórczość przypadnie do gustu fanom Ricka Riordana, czy właśnie twórczyni „Harrego Pottera”. Jeśli ktoś chce poznać się ich następcę, to „Świat bez bohaterów” może okazać się strzałem w dziesiątkę!
Kim jest bohater? Rycerzem na białym koniu, w srebrnej zbroi i z mieczem w ręce? A może to wielki goliat z niezwykłą siłą? Czy można zostać osobą z legend przez przypadek? Na przykład przez wpadnięcie do… gardła hipopotama w miejskim zoo? Ja po przeczytaniu „Świata bez bohaterów” na pewno z większą przychylnością patrzę na tą ostatnią opcję i dzięki Brandonowi Mullowi od...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-03
Choroby już dawno przestały być uważane za klątwy lub karę. Teraz wszystko ma swoje wytłumaczenie, przynajmniej przyczyna danego wirusa, bo rzadko można odgadnąć dlaczego to przytrafiło się właśnie nam, a nie komuś innemu. Rak jest nazywany chorobą dwudziestego pierwszego wieku. Wynika on z mutacji genetycznej komórek w naszym ciele. I mimo, że wiemy o nim praktycznie wszystko, nie znamy tego najważniejszego, czyli jak go leczyć. Owszem można z nim żyć, ale prawie nigdy nie da się go usunąć na zawsze i do końca naszego życia będzie ciążyło nad nami jego jarzmo. Jak żyć z poczucie, że możemy umrzeć w przeciągu kilku najbliższych lat, będąc nastolatkiem? To pytanie niewątpliwie zadają sobie bohaterowie książki Johna Greena „Gwiazd naszych wina”. Autor pokazał nam wstrząsająca historią Hazel i Augustusa. Ta powieść udowadnia nam, że nawet z wyrokiem śmierci nad sobą możemy spełniać swoje marzenia oraz zakochać się bez strachu przed tym, co będzie jutro. To nie tylko opowieść o miłości, ale przede wszystkim o cierpieniu i okrutności naszego losu…
Nie jestem znawcą książek opowiadających o chorobach i prawdziwym życiu. Takie historie mnie przytłaczają i zwykle nie potrafię przez nie przebrnąć. Zawsze mam wrażenie, że nie nadaję się do literatury współczesnej i obyczajowej, bo po prostu nie potrafię zrozumieć jej przesłania oraz filozofii. Dlaczego więc zrobiłam wyjątek dla „Gwiazd naszych wina”? Sama nie wiem. Coś mnie chyba tknęło i zrozumiałam, że to może być powieść dla mnie. Nie byłam pewna jak ją odbiorę i w sumie nie jest prawdą, że zachęciły mnie pozytywne recenzje. Zachęciło mnie własne serce, które chyba w ostatnim czasie lepiej rozumie takie opowieści, bo ja sama przez ostatnie cztery miesiące bywam bardzo często w szpitalu i przez ten czas widziałam dużo. I w sumie najbardziej nie mogłam znieść widoku osób chorych na raka, które tak jak ja mają te naście lat i wyrok śmierci. Widziałam w ich oczach rezygnację, smutek oraz całkowity brak chęci do życia. W podobnej chwili poznajemy naszą narratorkę, czyli Hazel. Nie wychodzi ona z domu, ciągle czyta jedną i tą samą pozycję, nie chce mieć nic wspólnego ze swoimi dotychczasowymi przyjaciółmi. Jej jedyną aktywnością jest uczestniczenie w spotkaniach grupy wsparcia osób chorych na raka. Tam właśnie poznaje osobę zmieniającą cały jej światopogląd. Mianowicie Augustusa. Chłopak pokazuje, że można cieszyć się młodością nawet, jeśli jest się śmiertelnie chorym. Autor opisuje ich znajomość, która z dnia na dzień robi się coraz bardziej zażyła…
Rak jest efektem ubocznym umierania i Hazel dobrze o tym wie, ale z chwilą, gdy poznaje Gusa zaczyna się zmieniać. Nie w chwilę, nie w dzień. Trwa to długo i prawdopodobnie trwa jeszcze po zakończeniu historii przedstawionej w książce. Autor w znakomity sposób udowodnił, że ludzie tak naprawdę nigdy się nie zmieniają tylko otwierają przed światem. Tak samo jest z naszą główną bohaterką, której ktoś pokazał, że da się żyć z rakiem. Nie da się o nim zapomnieć, jednak nie trzeba przejmować się jedynie nim. Razem spełniają marzenie dziewczyny i jadą do Holandii na spotkanie z autorem „Ciosu udręki” – ich ulubionej powieści. Dobra, to wszystko może wydać się sztampowe, ale zapewniam was, że to kłamstwo. Dzięki niebanalnej narracji, niebywałemu talentowi pisarskiemu i milionom innych zalet „Gwiazd naszych wina” stała się oryginalną i niepowtarzalną opowieścią, która zapiera dech w piersi i zachwyca już od pierwszych stron.
Co znaczą zazwyczaj nagrody i wyróżnienia zdobyte przez daną pozycję? Zwykle to, że książka jest zbudowana w niebanalny sposób, że wszystko jest spójne itepe. Ale nie oszukujmy się. Przeciętnemu czytelnikowi nie zależy na technicznych stronach powieści, tylko na tym, czy niesie coś ze sobą i czy jest najzwyczajniej w świecie ciekawa. To są główne czynniki wpływające na jego wybór. „Gwiazd naszych wina” to jedna z niewielu historii, które zadawalają i profesjonalne jury i prozaicznych ludzi. John Green stworzył coś pod każdym względem doskonałego i udowodnił, że nie potrzeba różdżek i czarodziei, by opowieść była magiczna. Od pierwszej strony pisarzowi udało się wciągnąć nas do swojego świata: przerażająco prawdziwego i niezwykle sugestywnego. Pod pewnymi względami jest to jedna z najstraszniejszych pozycji danych mi czytać. Czy może być coś bardziej okropnego niż ludzka rzeczywistość? Owszem, autor przyznał, że wydarzenia z jego dzieła są fikcyjne, ale muszę przyznać, że nigdy nie czytałam tak realnej fikcji…
Zwykle potrafię znaleźć jakąkolwiek wadę w książce. Zawsze coś takiego jest. Tym razem mogę jedynie załamać ręce, bo „Gwiazd naszych wina” to pozycja na wskroś idealna i wątpię, by ktoś potrafił się w niej doszukać jakiejś rysy. Może po prostu podeszłam do niej zbyt emocjonalnie i pewnie dalej kierują mną uczucia, ale gdy one przejmują kontrolę, to znaczy, że powieść wywarła na mnie piorunujące wrażenie i tak jest również tym razem. (Jeśli to czytasz napisz w komentarzu - czekolada.) Nie będę się kłóciła z ludźmi, którzy dostrzegli wady tej lektury, tylko będę ich podziwiała, że potrafili się skupić na takich bzdetach w obliczu tak fantastycznej historii. Może dla autora to fikcja literacka, jednak dla tysięcy czytelników opowieść o Hazel i Augustusie z pewnością wyda się realniejsza od niejednej historii przeczytanej w gazecie, czy usłyszanej w radiu…
Choroby już dawno przestały być uważane za klątwy lub karę. Teraz wszystko ma swoje wytłumaczenie, przynajmniej przyczyna danego wirusa, bo rzadko można odgadnąć dlaczego to przytrafiło się właśnie nam, a nie komuś innemu. Rak jest nazywany chorobą dwudziestego pierwszego wieku. Wynika on z mutacji genetycznej komórek w naszym ciele. I mimo, że wiemy o nim praktycznie...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03-03
Niekiedy książka staje się popularna jeszcze przed swoją premierą, jednak są to zwykle pojedyncze pozycje. Lecz ostatnio znowu na polski rynek wyszła taka powieść. Znaczy się: wyjdzie. Bo swoją premierę będzie miała dopiero za 3 dni (6 marca), ale pomimo tego faktu w sieci krąży już masa pozytywnych recenzji. Oczywiście mowa tu o debiucie literackim C.J. Daugherty, czyli „Wybranych”, którzy otwierają trylogię Akademia Cimmeria (wersja oryginalna Night School). I choć myślałam, że elitarne szkoły wyszły już z mody w literaturze Young Adult, to najwyraźniej to zasada nie dotyczy tej serii. Dlaczego? Za chwilę się przekonacie.
Allie nie jest grzeczną dziewczynką. Już trzy razy została aresztowana i teraz stało się to po raz ostatni. Jej rodzice podjęli decyzje o wysłaniu jej do Akademii Cimmeria – elitarnej szkoły, o której nastolatka słyszy pierwszy raz w życiu. Panują tam surowe zasady, jednak (o dziwo) nasza bohaterka szybko się tam aklimatyzuje. Łatwo poznaje nowych przyjaciół, a wśród nich Sylvaina i Cartera. I o ile ten pierwszy wydaje się na pozór idealny, to drugi wygląda jak jego całkowite przeciwieństwo. Nowa uczennica wkrótce poznaje mroczniejsze oblicze swojej nowej placówki i zaczyna się zastanawiać, kim tak naprawdę są osoby należące do Nocnej Szkoły. Dowiaduje się również, że grozi jej niebezpieczeństwo…
Brzmi ciekawie? I tak jest. Na początku myślałam, że będzie to jakiś paranormal lub coś w ten deseń. Młodzieżowego thrillera się nie spodziewałam, ale było to bardzo pozytywne zaskoczenie, bo w sumie wszystko się w końcu przeje. Dlatego warto czasem sięgnąć po coś, co nie zalicza się bezpośrednio do fantastyki, bo autorka stworzyła wszystko tak, że jakieś nadnaturalne moce by tutaj pasowały, ale jeszcze ich nie ma. Ta część zdradziła nam dopiero mały ułamek tajemnic skrywanych przez Cimmerię, przez co na kolejną część wiele osób będzie czekało z wypiekami na twarzy. Wydaje mi się, że nikt nie spodziewał się po tej książce takich emocji i tak niezwykłej akcji, która mnie pochłonęła praktycznie od pierwszej strony. C.J. Daugherty stawiła sobie naprawdę wysoką poprzeczkę i niejeden autor z dużym doświadczeniem nie potrafiłby sobie z nią poradzić, jednak jej w jakiś dziwny sposób ta sztuka się udała, no prawie.
Strasznie denerwował mnie trójkąt miłosny między Allie Carterem i Sylvainem. Był on do bólu banalny i jak nie trudno się domyślić nasza główna bohaterka skakała od jednego do drugiego nie mogąc się zdecydować. Jest to już tak sztampowe, że zakrawa o nieprzyzwoitość i zaczynam się zastanawiać, czy naprawdę tak trudno wymyślić coś ciekawszego niż kolejny wątek polegający na tym, że oni kochają ją, ona kocha ich obu. To według mnie zniszczyło tę świetną historię i wydaje mi się, że bez tej części fabuły „Wybrani” byliby o wiele lepsi. Strasznie kłuło mnie to w oczy przez całą książkę, bo autorka zamiast skupić się na ciekawszych aspektach swojej powieści co jakiś czas zapychała ją właśnie kolejnymi kłótniami między chłopakami. Jeśli to jeszcze czytasz napisz w komentarzu kakao. Ile można?
Czego spodziewałam się po tej książce? Czegoś dobrego. I owszem, dostałam to. „Wybrani” są całkiem „inni”. Ta powieść właśnie taka jest i nie da się jej inaczej określić. Coś, co wszyscy początkowo brali za paranormal, okazało się znakomitym thrillerem z politycznym tłem, które prawdopodobnie rozwinie się w następnej części. Akcja się zagęszcza i dlatego odnoszę wrażenie, że ten tom to tylko rozgrzewka przed wstrząsającą kontynuacją i mam nadzieję, że niedługo będę mogła skonfrontować swoje przypuszczenia z rzeczywistością. Oby wydawnictwo nie kazało nam czekać długo na kolejną pozycję od C.J. Daugherty.
Nie wiem, komu polecić tą książkę, bo jest ona dość specyficzna. Mimo, że nie należy ona do fantastyki, to powinna się ona spodobać fanom tego gatunku, ponieważ posiada niezwykły klimat, który ma w sobie coś z dziewiętnastowiecznych historii i na pewno wiele osób zauważy lekko gotycki nastrój „Wybranych”. Przygody Allie, Cartera i Sylvaina są interesujące i niebanalne. Może niektóre motywy wykorzystane w tej powieści są oklepany i sztampowe, ale warto to przeżyć, bo poznać niezwykłą opowieść o Akademii Cimmeria.
Niekiedy książka staje się popularna jeszcze przed swoją premierą, jednak są to zwykle pojedyncze pozycje. Lecz ostatnio znowu na polski rynek wyszła taka powieść. Znaczy się: wyjdzie. Bo swoją premierę będzie miała dopiero za 3 dni (6 marca), ale pomimo tego faktu w sieci krąży już masa pozytywnych recenzji. Oczywiście mowa tu o debiucie literackim C.J. Daugherty, czyli...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-21
Zastanawialiście się kiedyś jak to jest być… martwym? Nic nie czuć? Wiedzieć, że się czegoś dotyka, lecz nie mogąc tego naprawdę dotknąć? Pamiętać swoje imię, ale nie znać nazwiska? W dodatku nie idziesz ani do nieba, ani do piekła. Tułasz się po ziemi, nikt cię nie widzi, nikt cię nie słyszy. Czy tak da się żyć, albo raczej być martwym? Na to pytanie, niewątpliwie, nikt z nas nie chce znać odpowiedzi, niestety Amelia mogłaby nam na nie odpowiedzieć. Umarła wiele lat temu, tak przynajmniej się jej wydaje, bo nie potrafi policzyć ile wschodów słońca trwa w tej formie. Jednak pewnego dnia coś się zmienia… Przechadzając się pod mostem High Bridge dostrzega w wodzie tonącego chłopaka. Nie zastanawiając długo wskakuje do rzeki i odkrywa coś dziwnego. W chwili, gdy jego serce znowu zaczyna bić Joshua patrzy na nią tak… jakby ją widział. Nikt nigdy jej nie dostrzegł, aż do tej pory. W dziewczynie zaczyna rodzić się nadzieja, że coś się w końcu zmieni. Przypomina sobie coraz więcej szczegółów ze swojego życia, wychodzi z mgły, w której trwała przez wiele lat. I to wszystko za sprawą jego. Niestety wkrótce się dowie, że jej przeznaczeniem nie będzie trwać przy boku swojej nowej miłości…
Lubię paranormale. Nawet bardzo. Przeczytałam w życiu ich wiele i znam już dość dobrze ten gatunek. Wiem, jakie tematy się w nich często powtarzają, a jakie należą do rzadkości. Dlatego do kolejnych powieści z tego gatunku podchodzę z dużym sceptycyzmem, ale dalej przepadam za takimi historiami. Mają to do siebie, że są niezwykle lekkie i strasznie szybko się je czyta. W przerwach między kolejnymi tomami ciężkiej fantastyki są według mnie niezastąpione. I pomimo tego, że często się na takich pozycjach zawiodłam, to i tak dalej zagłębiam się w nie, bo wiem, że czasem można trafić na naprawdę dobre twory. Tylko trzeba trochę poszukać. Zawsze znajdę kilka takich dzieł, które po prostu muszę przeczytać i nigdy nie wyczerpię zapasów, bo ostatnio tomy o nadprzyrodzonych mocach itp. pojawiają się, jak grzyby po deszczu.
Jedną z takich książek jest właśnie „Pomiędzy” – autorstwa Tary Hudson. Ta powieść chodzi za mną już od dnia jej premiery, jednak do tej pory nie miałam okazji na zapoznanie się z nią, a zresztą później mój entuzjazm, co do niej nieco osłabł. Lecz ostatnio postanowiłam dać jej szansę i chyba pierwszy raz tak bardzo się cieszę, że nie spisałam jej na straty przed przeczytaniem, bo jak się okazało, mimo swojego utartego schematu potrafi niejednokrotnie zachwycić i tak naprawdę dalej jestem pełna podziwu dla talentu pisarskiego autorki, bo pomimo tego, że zabrała się za literaturę raczej z niższej półki, to jej historia porusza dogłębnie. Ciągle nie mogę się nadziwić, że jakiś paranormal tak bardzo mi się spodobał, ponieważ rzadko zachwalam pozycje z tego gatunku. Owszem, lubię je czytać, ale nigdy nie powiedziałabym o nich, że są zachwycające, a w tym przypadku mogę to powiedzieć z pełną świadomością znaczenia tego słowa (serio, sprawdziłam w słowniku).
Można się przeczepić, że „Pomiędzy” jest schematyczne i mało oryginalne i do pewnego stopnia mogę się z tym zgodzić. Bo owszem motyw z dwójką osób z całkowicie różnych światów powiela się dość często, ale bardzo rzadko na zasadzie on żywy, ona martwa, więc nie można mówić o czymś szablonowym, bo autorzy zwykle omijają takie połączenie, bo w pewnych momentach może być dość… kłopotliwe, ponieważ w kluczowych chwilach przychodzą takie problemy, jak: w jaki sposób oni mają się pocałować itp., dlatego w paranormalach (w których w końcu o miłość chodzi) trudno natrafić na taką parkę. Dzięki temu Amelia i Joshua nie są tak sztampowi, jak inni, ale w sumie na kolana też nie powalają. Trochę mnie denerwowało to, że chłopak tak szybko zaakceptował to, kim jest jego wybawczyni, ale z drugiej strony to wszystko było tak strasznie romantyczne, że w sumie ignorowałam wszystkie ich wady i skupiałam się na zaletach sposobu, w jaki zostali wykreowani, bo z tej strony nie mam żadnych uwag do autorki.
Jednak najlepszy w całej książce był klimat. Należy ona do tych historii, które niesamowicie wciągają czytelnika i zachwycają go swoją aurą. Tutaj wszystko jest okryte tajemnicą i tak naprawdę niczego nie możemy być do końca pewni, bo nie wiemy, czy to nie kolejne kłamstwo. Dzięki temu na każdej kolejnej stronie dowiadujemy się nowych informacji. Z biegiem czasu możemy już powiedzieć mniej więcej w przybliżeniu, jak zginęła Amelia i dlaczego, choć to drugie nie zostało nam do końca wytłumaczone. Dlatego właśnie ta pozycja strasznie fascynuje i zachęca do poznania kolejnych części, które (mam nadzieję) zostaną w Polsce wydane. Jest to świetny przykład znakomicie zbudowanego napięcia. Owszem, „Pomiędzy” posiada pewne zasadnicze wady przeszkadzające niekiedy w odbiorze, ale jednak warto się z nią zapoznać. Przynajmniej według mnie.
„Pomiędzy” to naprawdę magiczna historia o miłości, odwadze i śmierci. Dla mnie ta książka jest niemal idealna. Posiada w sobie wszystkie cechy, które najbardziej sobie cenię w tego typu powieść. To nie tylko naprawdę dobrze napisana pozycja, ale również świetnie oddająca wszystkie zawarte w sobie uczucia. Pokazuje ona, jak bardzo można kochać drugą osobę i że jeśli nie można oddać za nią życia, zawsze zostaje wolna wola towarzysząca nam nawet po utraceniu ciała. Trudno dobrać mi słowa, aby oddać to jak się czuję, po przeczytaniu dzieła Tary Hudson. Wiem, że na długo zostanie ona w mojej pamięci i że nie zapomnę o Amelii i Joshu tak szybko. Liczę, że wydawnictwo Jaguar zdecyduje się jednak na wydanie drugiego tomu, bo to naprawdę poruszająca i fascynująca opowieść, która zdobyła nie tylko moje serce.
„Pomiędzy” jest idealną pozycją dla nastolatek, którym spodobały się takie pozycje, jak „Syrena”, czy „Nevemore” (nie wierzę, że to napisałam). Wszystkie trzy posiadają dość podobny mroczny klimat przykuwający uwagę. Ta posiada kilka defektów, ale wierzę, że nie będziecie na nie patrzeć, bo nawet z nimi ta powieść należy do najlepszych z tego gatunku. Może nie powala oryginalnością, ale uczucia w niej zawarte są wystarczająco prawdziwe, by oczarować jeszcze wiele osób.
Zastanawialiście się kiedyś jak to jest być… martwym? Nic nie czuć? Wiedzieć, że się czegoś dotyka, lecz nie mogąc tego naprawdę dotknąć? Pamiętać swoje imię, ale nie znać nazwiska? W dodatku nie idziesz ani do nieba, ani do piekła. Tułasz się po ziemi, nikt cię nie widzi, nikt cię nie słyszy. Czy tak da się żyć, albo raczej być martwym? Na to pytanie, niewątpliwie, nikt z...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-02-12
Podróżując przez trylogię Scotta Westerfelda doczekałam się jej końca. Nie mogę uwierzyć, że „Goliat” jest ostatnim tomem „Lewiatana”. Z jednej strony się cieszę, bo będę mogła zacząć kolejne ciekawe serie, ale z drugiej strony nie potrafię się pożegnać z Alekiem i Deryn, którzy chyba już na stałe pozostali w mojej wyobraźni. Zaczynając pierwszą część myślałam, że będzie to steampunkowe romansidło. Później okazało się, że tak naprawdę miłości nie ma tu prawie wcale, ale za to znajdziemy tu inne, bardzo realne, uczucia: przyjaźń, oddanie, zaufanie i kłamstwo. No właśnie… ile jeden człowiek może wytrzymać okłamując swoich współpracowników, „przyjaciół”? Kiedy trzeba powiedzieć stop i wyznać prawdę?
Dylan i Alek podróżują na Lewiatanie przez Azję. Trafiają na Syberię, gdzie mają pomóc pewnemu profesorowi w wydostaniu się z tej głuszy. Okazuje się, że jest to pan Nikola T e s l a. Ten, którego działo dwukrotnie prawie zniszczyło statek. Teraz staje się ich sprzymierzeńcem. Czy aby na pewno? W tym samym czasie książę poznaje tajemnice swojego nowego przyjaciela, a raczej przyjaciółki, bo jak się dowiaduje prawdziwe imię kadeta Sharpa brzmi Deryn. Aleksander nie chce słuchać tłumaczeń dziewczyny, czuje się skrzywdzony, bo ona zna jego wszystkie sekrety, podczas gdy on nie wiedział o niej tej najważniejszej rzeczy. Do tego wszystkiego dziedzic tronu Austro–Węgier musi przekonać naukowca, by nie kierował swojej nowej maszyny na jego kraj. Czym tak naprawdę jest g o l i a t?
Nienawidzę pożegnań. Zawsze z trudem przychodzi mi sięgnięcie po ostatnim tom jakiejś serii. W przypadku „Lewiatana” można powiedzieć, że stałam między goliatem, a behemotem. Z jednej strony nie chciałam kończyć swojej przygody z trylogią Scotta Westerfelda, a z drugiej byłam strasznie ciekawa, jak zakończy się ta historia. W końcu moja wścibskość zwyciężyła i takim właśnie sposobem piszę tę recenzję. Nie pamiętam już, czego się spodziewałam po „Goliacie”. Wiedziałam, że będzie to dobra książka, bo cały cykl okazał się fenomenalny. Ostatni tom był wielce satysfakcjonujący i do tej pory pozostaje pod jego urokiem. Jedyne, co mi nie pasuje to zakończenie. Owszem, nie spodziewałam się takiego zwrotu akcji, ale nie było przy tym fajerwerków, tylko lekki szum i później wszystko ucichło. Niektórzy lubią takie momenty, ja nie. Nie zmienia to faktu, że po przeczytaniu ostatniej strony przez pewien czas siedziałam i chyba myślałam, że jakimś magicznym sposobem nagle pojawią się kolejne rozdziały. Szkoda, że tak się nie stało.
Wielkim plusem tej serii jest jej oryginalność. Ile to już było książek gdzie główna bohaterka przebrana za chłopaka zdobywa serce księcia? Stanowczo za dużo. W „Goliacie” ta historia potoczyła się całkiem inaczej. Spowodował to fakt, że praktycznie do końca tej trylogii Alek nie wiedział, że Deryn to dziewczyna. Dlatego bardzo miło czytało się o ich relacjach między sobą, które nagle drastycznie się zmieniają. Nie było to banalne, ani schematyczne. Pokazało nam to, jak dobrze autor wykreował swoje postacie. Nie są one przeźroczystymi marionetkami, tylko osobami z krwi i kości. Potrafią udowodnić swoje racje i walczyć o honor swojego przyjaciela, niejednokrotnie zdradzając własne tajemnice. Pisarz zbudował to w bardzo satysfakcjonujący sposób i nie mogę się nawet zająknąć o tym, że stworzył szablonowane i nudne charaktery, bo to by było kłamstwo.
Dużą rolę w tej książce odgrywa k ł a m s t w o. Gdyby nie początkowa tajemnica Deryn, ona i Alek nigdy by się nie poznali. Udowadnia to, jak wielką uwagę Scott Westerfeld przyłożył do fabuły, która została misternie utkana od pierwszego do końca trzeciego tomu. Wszystko było zaplanowane w najdrobniejszym szczególe i nic w tej powieści nie jest dziełem przypadku. Autor nie bał się stworzyć wielu skomplikowanych wątków w dwóch poprzednich częściach i w „Goliacie” świetnie i zaskakująco je zakończył. Nie spodziewałam się, że niektóre potoczą się taką drogą. Zadziwiło mnie wiele faktów, a jeszcze więcej zafascynowało. Chciałabym przeczytać jeszcze kilka serii opartych na tym uniwersum.
Cała trylogia zachwyciła mnie swoją niebanalnością. Wszystko w niej było niezwykle złożone, ale na swój sposób proste. Nie było tak jak w przypadku wielu innych serii, gdzie natłok imion i bohaterów przeszkadza nam w skupieniu się na fabule. Scott Westerfeld poukładał to w bardzo przejrzystą całość. Trzy tomy są w pewien sposób osobnymi historiami, które przez kilka poszczególnych wątków, łączą się w spójną serię zachwycającą w swojej oryginalności. Ten cykl naprawdę mnie poruszył. Nie był dla mnie zwykłym „czytadłem” tylko naprawdę dobrą literaturą stanowiącą przykład znakomitego steampunku.
Zakończenie trylogii Scotta Westerfelda jest dla mnie jak „wysienka na torcie”. Smakuje mi, jednak nie pasuje, bo to już koniec mojej przygody z Alekiem i Deryn. Bardzo polubiłam tych bohaterów i nie potrafię sobie wybaczyć, że nie dawkowałam sobie tej serii, tylko połknęłam ją na raz. „Goliata” polecam wszystkim, którym dwie pierwsze części podobały się, chociaż w połowie tak jak mi. Tym osobom niemającym jeszcze okazji zapoznania się z „Lewiatanem” odsyłam do pierwszego tomu. Cóż… teraz pozostaje mi wymyślić plan porwania autora i zmuszenia go do napisania kontynuacji tego cyklu, ale o tym, kiedy indziej…
Podróżując przez trylogię Scotta Westerfelda doczekałam się jej końca. Nie mogę uwierzyć, że „Goliat” jest ostatnim tomem „Lewiatana”. Z jednej strony się cieszę, bo będę mogła zacząć kolejne ciekawe serie, ale z drugiej strony nie potrafię się pożegnać z Alekiem i Deryn, którzy chyba już na stałe pozostali w mojej wyobraźni. Zaczynając pierwszą część myślałam, że będzie to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Lubię książki z ciężkim i niepowtarzalnym klimatem, który tworzy wokół nich niesamowitą aurę. Lubię historie o miejscach na pozór normalnych, w których grupka osób skrywa pewną tajemnicę. Lubię fantastykę. Dlatego strasznie spodobała mi się seria „Kroniki Obardzonych” Kami Garci i Margaret Stohl, która podbiła moje serce. Jednak na naszym rynku trudno o podobne powieści, jednak czasami da się odnaleźć takie perełki. Ja od dziś za taką będę uważała „Krąg” autorstwa szwedzkiego duetu Matsa Strandberga i Sary Bergmark Elfgren. Nic nie wskazywało na to, że ta historia mnie uwiedzie, ale również nie było powodu by myśleć, że 6 całkiem różnych dziewczyn połączy śmierć jednego chłopaka – a dokładniej jego samobójstwo. To wydarzenie początkuje serie dziwnych wydarzeń w Engelsfors. Nastolatki odkrywają, że mają do odegrania bardzo ważną rolę i jeżeli zawiodą mogą się pożegnać ze znanym sobie światem, lecz by tego dokonać nie mogą ufać nikomu z zewnątrz. Szkoda tylko, że nie wierzą sobie samym. Wszystko jeszcze bardziej komplikuje sprawa, że zaczynają odkrywać moce i magię wewnątrz siebie. Wszystkie z wyjątkiem Minoo.
Dobra, po opisie możecie pomyśleć, że to trochę banalne. Wiecie ratowanie świata, stara przepowiednia. Gdzieś to kiedyś było, co nie? I to chyba nie raz. Ani nie dwa. Ani nie dziesięć. Kumacie? Ale to nie jest ważne. Jest wiele świetnych książek, które pomimo faktu mało oryginalnej fabuły wyróżniają się na tle innych. „Krąg” bezsprzecznie należy do takich powieści i to właśnie sprawia, że nie przyciągnął do siebie od razu czytelników, tylko dopiero później młodzież (bo to jest pozycja skierowana stricte do nich) zaczęła się do niej przekonywać. Ja też trochę czekałam, bo ten tytuł został wydany w połowie października, czyli praktycznie pół roku temu. Z jednej strony żałuję, że dopiero niedawno ją odkryłam, ale z drugiej teraz będę czekała krócej na kolejny tom. Jednak już dość rozwodzenia się nad tym, że ta historia jest genialna. Teraz się dowiecie, dlaczego taka jest.
Pierwsza sprawa – język. Książka jest skierowana, jak już wspomniałam, do młodzieży i spodziewałam się, że słownictwo w „Kręgu” będzie raczej ubogie. Tutaj zdziwiłam się pozytywnie. Pod tym względem powieść stała na naprawdę wysokim poziomie. Dodatkowe uznanie należy się tłumaczce, która niczego nie uprościła i nie spłyciła. Dzięki temu wszystkiemu tę pozycję czyta się niezwykle przyjemnie. Opisy są naprawdę bardzo plastyczne, przez co nie mamy żadnych problemów z wyobrażeniem sobie Engelsfors. Co więcej, wszystko zostało opisane tak sugestywnie, że możemy odnieść wrażenie, że to się dzieje naprawdę. Ta powieść wciąga. I to bardzo mocno. Trudno się od niej oderwać i nie mamy ochoty jej kończyć, ale z drugiej strony cały czas myślimy o tym co się stanie na następnej stronie.
Zwykle nie lubię książek, w których jest kilku głównych bohaterów, bo to mnie rozprasza, jednak tutaj to zaakceptowałam. Może dlatego, że każda z dziewczyn jest inna. Każda ma inne cele, perspektywy. Są nietuzinkowe, ale również uniwersalne. Dzięki temu, można spróbować odnaleźć siebie w tej historii, bo został nam tu przedstawiony cały wachlarz osobowości: imprezowiczkę, kujonkę, punkową dziewczynę, wyrzutka itd. Przez to powieść stała się bardziej złożona. Bo pomimo faktu, że wszystkie bohaterki łączy wspólny główny wątek, to każda z nich ma do powiedzenia własną opowieść o swoich problemach. Mogło wyjść banalnie i sztampowo, ale na szczęście bardziej skłaniałabym się do takich określeń jak oryginalnie i pomysłowo.
Wiecie, co jest świetne w tej książce? Że główne bohaterki pomimo faktu, że są czarownicami nie posiadają jakiś super mocy. Muszą trenować, szlifować je, bo inaczej prawdopodobnie nic by im nie wyszło. Dlatego „Krąg” mimo magiczności występującej na każdym kroku był normalny (jak bardzo fantastyka może być normalna). W dodatku wszystko mamy klarownie wyjaśnione i powstają białe plamy podczas czytanie, a kiedy już są, to celowo, aby zaostrzyć nasz apetyt, który rośnie w miarę jedzenia.
„Krąg” mnie oczarował. Dalej jestem pod jego urokiem i naprawdę, naprawdę, bardzo, ogromnie, przeogromnie żałuję, że kolejny tom jeszcze nie został wydany. Z utęsknieniem będę czekała na „Ogień”, aby powrócić do tej świetnej historii, która zachwyciła nie tylko mnie. Uważam tę książkę, za jedną z najlepszych powieści młodzieżowych ostatniego roku. Pokazuje, że można napisać coś sensownego dla nastolatków. Zdecydowanie polecam.
Lubię książki z ciężkim i niepowtarzalnym klimatem, który tworzy wokół nich niesamowitą aurę. Lubię historie o miejscach na pozór normalnych, w których grupka osób skrywa pewną tajemnicę. Lubię fantastykę. Dlatego strasznie spodobała mi się seria „Kroniki Obardzonych” Kami Garci i Margaret Stohl, która podbiła moje serce. Jednak na naszym rynku trudno o podobne powieści,...
więcej Pokaż mimo to