-
ArtykułyZawodne pamięci. „Księga luster” E.O. ChiroviciegoBartek Czartoryski1
-
Artykuły„Cud w dolinie Poskoków”, czyli zabawna opowieść o tym, jak kobiety zmieniają światRemigiusz Koziński4
-
ArtykułyUwaga, konkurs! Do wygrania książki „Times New Romans“ Julii Biel!LubimyCzytać8
-
ArtykułyWygraj egzemplarz „Róż i fiołków” Gry Kappel Jensen. Akcja recenzenckaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2021-05-10
2018-12-23
Ana jest prawniczką, która od pięciu lat nie zajmuje się poważnymi sprawami. Gdy jej uzależniony od hazardu brat zostaje oskarżony o morderstwo szychy z kasyna kobieta postanawia go bronić.
Gdy „Ana” pojawiła się na mojej półce byłam nieźle zdziwiona. Nie sprawdziłam wcześniej długości książki i byłam przekonana, że skoro to thriller to pewnie będzie miał maksymalnie sześćset stron, pewnie mniej. A tu przyszło tomiszcze długie na prawie tysiąc, choć w miękkiej oprawie. Nic dziwnego, że zbierałam się do przeczytania tej książki dosyć długo: obawiałam się, że utknę w środku i po prostu będę męczyła ją przez kilka tygodni.
Na całe szczęście nic takiego nie miało miejsca. Hiszpańska „Ana”, choć jest pierwszą książką Roberta Santiago dla dorosłych czytelników, to typowa współczesna literatura, której najważniejszym zadaniem jest: nie nudzić. Czyta się ją lekko i raczej szybko, nie jest szczególnie opisowa. Mimo objętości nie wydaje się też szczególnie przegadana. Nie dziwię się więc wszystkim tym którzy – zgodnie ze sposobem promowania książki przez wydawcę – zarwali noc z „Aną”.
Mam jednak wrażenie, że ze wszystkich thrillerów, które poznałam ten ma w sobie najmniej „dreszczowego” pierwiastka. Odbieram „Anę” jako sensacyjny kryminał prawniczy, który może wzbudzał pewne napięcie i oczekiwanie na rozwiązanie zagadki, ale na pewno nie sprawił, bym miała dreszcze.
Po tym wszystkim nie trudno się domyśleć, że przeczytanie tej książki sprawiło mi pewną frajdę. I tak, nie przeczę: było przyjemnie. Zagadkę śledziłam z zainteresowaniem. Sama tematyka hazardu w Hiszpanii też była czymś, co mnie zaciekawiło. Nie dość, że poker to dla mnie temat raczej odległy to na dodatek dobrze było pobyć trochę w innym kraju. Poza tym mamy w tej powieści też silny polski pierwiastek, co też można traktować jako zaletę. Mam jednak z tą książką chyba dość poważny problem. Jaki? „Silną” bohaterkę.
„Ana” promowana jest właśnie naszą tytułową postacią. Silną prawniczką, która nigdy się nie poddaje i zawsze dąży do celu. Ale… dla mnie to w żadnym razie nie jest silna osobowość. To uzależniona od leków alkoholiczka, która na dodatek jest niebywale rozwiązła. Wprawdzie pyskuje, kombinuje i kłamie bez mrugnięcia okiem, ale przepraszam: to NIE jest silny charakter. Mam wrażenie, że przedstawianie tego typu postaci i promowanie ich w taki sposób może być krzywdzące dla obydwu płci. Z resztą, to nie pierwsze moje spotkanie z taką postacią i mam wrażenie, że obecnie możemy zaobserwować trend związany z silnymi kobietami-alkoholiczkami.
Przy okazji zastanawia mnie również czemu mężczyzna, który pije zwykle jest przedstawiany jako słaby charakter, a kobieta – wręcz przeciwnie? Czy to robienie „męskich” rzeczy w oczach pisarzy robi z nas silne babki? Myślę, że to całkiem ciekawy temat na dyskusje.
W każdym razie wracając do książki i głównej bohaterki – przyznaję, że nie przepadam za Aną. To nie postać, z którą „prywatnie” chciałabym mieć cokolwiek wspólnego, choć jednocześnie jako protagonistka działa naprawdę dobrze w ramach całej historii i temu zaprzeczyć nie mogę. W końcu postać idealna, bez nałogów i z doskonałym życiem to nigdy nie jest dobry początek historii, chyba że autor ma zamiar postaci ten cały doskonały świat prędko zniszczyć.
Cóż mogę jeszcze dodać? „Ana” to nie jest literatura nadzwyczajna, wyjątkowo piękna, czy odkrywająca coś w swoim gatunku. Wydaje mi się, że może być jednak przyjemną rozrywką, która przy okazji zabierze nad do – nie ukrywajmy – modnej obecnie Hiszpanii. Muszę przyznać, że to pozycja, która obudziła we mnie pewną ciekawość dotyczącą tego kraju, a związanego z hazardem właśnie: gdybym mogła spotkać się z autorem chętnie dowiedziałabym się, skąd wziął pomysły na książkę… i czy hiszpański świat kasyn wygląda właśnie tak, jak w „Anie”.
Ana jest prawniczką, która od pięciu lat nie zajmuje się poważnymi sprawami. Gdy jej uzależniony od hazardu brat zostaje oskarżony o morderstwo szychy z kasyna kobieta postanawia go bronić.
Gdy „Ana” pojawiła się na mojej półce byłam nieźle zdziwiona. Nie sprawdziłam wcześniej długości książki i byłam przekonana, że skoro to thriller to pewnie będzie miał maksymalnie...
2018-08-18
Ella w trakcie podróży pociągiem obserwuje, jak dwóch mężczyzn, którzy dopiero co wyszli z więzienia, dosiada się do nastoletnich dziewczyn. Następnego dnia jedna z nich, Anna, znika. Mija rok. Sprawa zaginięcia nastolatki dalej pozostaje nierozwiązana, a bliscy dziewczyny oraz Ella robią wszystko, aby rozwikłać tajemnicę jej zniknięcia.
Choć wcześniej Teresa Driscoll nie była mi znana to nim zasiadłam do lektury jej bestsellerowego thrillera „Obserwuję Cię” sprawdziłam, z jakim autorem mam do czynienia. Okazało się, że twórczyni tego tytułu dwadzieścia lat swojego życia poświęciła na pracę w telewizji, w tym przez piętnaście lat prowadziła program dla BBC. Nie zdziwiło mnie więc, gdy po rozpoczęciu czytania odkryłam, że Driscoll bardzo dobrze potrafi budować napięcie. W końcu to właśnie między innymi powinien umieć robić dobry dziennikarz.
Zaczynając jednak od początku muszę zwrócić uwagę na fakt, że do mnie idea dreszczowca nie do końca przemawia. Nie odczuwam ciarek w trakcie czytania tego typu książek i raczej to się w moim przypadku nie zmieni – „Obserwuję Cię” też tego nie dokonało. Dla mnie ten tytuł to przede wszystkim trzymający w napięciu kryminał, który przywiązuje dużą wagę do zachowania bliskich osoby zaginionej. Elementy thrilleru występują tylko w bardzo krótkich narracyjnych wstawkach, które jednak moim zdaniem nie są najmocniejszą częścią tej powieści.
Zazwyczaj duża dawka obyczajowości w tego typu książkach jest czymś, co mnie odrzuca. Ale nie w tym przypadku. W „Obserwuję Cię” wątki rodzinne wychodzą jakby naturalnie; w tej książce absolutnie wszystko obraca się wokół dzieci i ich wychowania, co wynika choćby z wieku samej Anny.
Powieść obserwujemy z kilku perspektyw. Główną z nich jest perspektywa Elli, czterdziestolatki prowadzącej sklep florystyczny i przede wszystkim będącej matką nastolatka. Obserwujemy też oczywiście rodziców i siostry Anny z perspektywy jej ojca, przyjaciółkę zaginionej (która boryka się z problemami psychicznymi nie tylko przez utratę koleżanki) oraz prywatnego detektywa, którego żona wkrótce będzie rodzić. Jak na stosunkowo niedługą książkę („Obserwuję Cię” to ok. 360 stron) to naprawdę wiele. Na całe szczęście Driscoll bardzo zgrabnie skacze między wątkami, nie wprowadzając do tekstu ani odrobiny chaosu. Ponadto każda z perspektyw wypada naturalnie. Bohaterowie mają swoje własne motywacje, problemy i tajemnice, a ich mnogość pozwala nam obserwować sytuacje z różnych stron.
Co istotne dla lektury tego typu autorka nie od razu odkrywa przed nami wszystkie swoje karty i dzięki temu stopniowo, ale konsekwentnie buduje napięcie. Jednocześnie należy zaznaczyć, że „Obserwuje Cię” nie jest typowym kryminałem, w którym obserwujemy krok po kroku działania detektywa, który stara się rozwikłać zagadkę. Wprawdzie powieść pozwala nam gdybać nad tym kto zabił, ale nie jest to cel jej istnienia. Jak wspomniałam już wcześniej, autorka największy nacisk położyła na analizę zachowań bliskich po utracie dziecka, siostry, czy koleżanki. Absolutnie nie jest to jednak wada tego tytułu: wyraźnie widać, że nacisk na to jest świadomym wyborem Driscoll, a ponad to jest bardzo dobrą odmianą po „typowych” kryminalnych thrillerach.
Przy tym wszystkim styl autorki jest bardzo klarowny i nieprzegadany. Driscoll dobrze wie, co chce nam przekazać i zdaje się mieć doskonale zaplanowany każdy element tekstu, dzięki czemu czytanie jej jest naprawdę bardzo płynne.
Czy ta książka ma jakieś konkretne wady? Właściwie mogłabym wymienić jedną, na której często potykają się autorzy kryminałów, czy thrillerów: wiele z opisanych sytuacji to zbiegi okoliczności, które są posiane tak gęsto, że niekoniecznie można we wszystkie uwierzyć… ale na szczęście w przypadku „Obserwuje Cię” tylko jeśli zaczniemy każdy z nich z osobna analizować. Brytyjska pisarka ma na tyle dużą swobodę językową, że w trakcie samego czytania nie jest to szczególnie widoczne.
„Obserwuję Cię” to naprawdę ciekawa lektura, która powinna szczególnie trafić do rodzinnych osób: do matek, ojców, osób z ciepłym usposobieniem. Bo właśnie to wokół takiej tematyki obraca się ta powieść. Poza tym myślę, że to po prostu taki tytuł, po który warto sięgnąć, niekoniecznie zastanawiając się nad jego gatunkiem samym w sobie.
Ella w trakcie podróży pociągiem obserwuje, jak dwóch mężczyzn, którzy dopiero co wyszli z więzienia, dosiada się do nastoletnich dziewczyn. Następnego dnia jedna z nich, Anna, znika. Mija rok. Sprawa zaginięcia nastolatki dalej pozostaje nierozwiązana, a bliscy dziewczyny oraz Ella robią wszystko, aby rozwikłać tajemnicę jej zniknięcia.
Choć wcześniej Teresa Driscoll nie...
2018-08-24
Żmijowisko to niewielka wieś na Pomorzu. W znajdującej się w niej agroturystyce grupa dawnych znajomych organizuje zlot. Spotkanie kończy się jednak tragicznie: córka jednej z par, piętnastoletnia Ada, znika. Mimo poszukiwań dziewczyny nie udaje się znaleźć.
Wojciech Chmielarz jest dla mnie autorem w pewnym sensie bliskim: pochodzimy z tej samej okolicy i choć dzielą nas w tym względzie lata, odbywaliśmy w tym samym miejscu praktyki. A ponieważ dodatkowo słyszałam o jego twórczości wiele dobrego, sięgnęłam po „Żmijowisko”. Mimo pewnych wymagań w stosunku do tej powieści nie spodziewałam się jednak, że trafię na tytuł, do którego nie mam żadnych zastrzeżeń, tym samym w końcu „spotykając” polskiego autora kryminałów, który naprawdę mi się spodobał.
Choć „Żmijowisko” to thriller psychologiczny to nie ma się co oszukiwać: ta książka ma wiele wspólnego z kryminałem. Od takowego różni ją jedynie perspektywa: ta nie należy do śledczych, a osób w jakiś sposób związanych ze sprawą, którzy żyją ze świadomością zniknięcia nastoletniej dziewczyny. Mimo tego tak jak w dobrym kryminale czytelnik cały czas śledząc rozwój wypadków może sam próbować się domyślić, jak doszło do zaginięcia Ady i co z nią właściwie się stało.
Konstrukcja tej powieści może początkowo wydać się dość chaotyczna. Nie tylko obserwujemy historię z trzech linii czasowych, ale też z perspektyw kilku różnych bohaterów. Chmielarz jednak dobrze wiedział, co robi, tworząc ten tytuł: wszystko przeplata się bardzo zgrabnie i naprawdę nie da się w tej historii zgubić. Zwłaszcza, że jego styl jest konkretny i w miarę prosty, bez dodatkowych udziwnień, takich jak bardzo poetycki język z dużą ilością porównań, czy nagłych przeskoków. Cały tekst bardzo dobrze zgrywa się w całość: jeśli nasi bohaterowie mówią o czynie z przeszłości to często do niej wracamy, a gdy w końcu znów jesteśmy w „aktualnej” linii czasowej postacie często wspominają o tym, co dopiero widzieliśmy. Dzięki temu powieść jest spójna i doskonale widać, że została przez autora bardzo dobrze skonstruowana.
„Żmijowisko” to historia, która cały czas kręci się wokół zniknięcia Ady, jednak to nie jest jedyny poruszany przez nią temat. Głównych bohaterów powieści, a zwłaszcza ojca dziewczyny, Arka (który gra w niej najważniejsze skrzypce), poznajemy naprawdę dobrze. Chmielarz eksploruje ich przeszłość, aktualne i przeszłe poczynania. Daje nam wgląd w ich historie i zachowania. W wielu takich przypadkach autorzy za bardzo skupiają się na tej obyczajowej części, pisząc zbyt wiele o relacjach bohaterów, czy gotowaniu obiadów, ale na szczęście nie dotyczy to tego twórcy. Choć nie wszystkie tematy są bezpośrednio związane ze zniknięciem Ady to czujemy, że mogą mieć z nią jakiś związek, a nawet jeśli nie to podrzucają nam albo wskazówki, albo rozwijają bohaterów. W tym przypadku nie możemy mówić o „laniu wody” – tu każdy element i każda scena jest przemyślana i ma sens w kontekście całej historii.
Choć w dalszym ciągu nie jest to thriller, który naprawdę sprawiłby, bym miała dreszcze to na pewno „Żmijowisko” utrzymuje czytelnika w napięciu. To książka, którą bardzo dobrze się czyta i która zapewnia bardzo dobrą rozrywkę. Książki Wojciecha Chmielarza pewnie prędzej czy później zagoszczą na mojej półce w większej ilości, a teraz nie pozostaje mi nic, jak tylko polecić ten tytuł każdemu zainteresowanemu.
Żmijowisko to niewielka wieś na Pomorzu. W znajdującej się w niej agroturystyce grupa dawnych znajomych organizuje zlot. Spotkanie kończy się jednak tragicznie: córka jednej z par, piętnastoletnia Ada, znika. Mimo poszukiwań dziewczyny nie udaje się znaleźć.
Wojciech Chmielarz jest dla mnie autorem w pewnym sensie bliskim: pochodzimy z tej samej okolicy i choć dzielą nas w...
2017-12-14
Siedem lat temu Hannibal Lecter uciekł z więzienia i ślad po nim zaginął. Gdy jednak Clarice Starling ma kiepski okres w pracy, dostaje od niego list. Dzięki niemu FBI wpada na trop kanibala, prowadzący prosto do malowniczej Florencji.
Czarne charaktery najlepiej działają, gdy obserwujemy je w tle: niewiele o nich wiemy, są przez to tajemnicze i przyprawiają nas o dreszcze. Próba uczłowieczenia ich i zrobienia z nich głównych postaci często kończy się nie najlepiej. „Hannibal” nie jest w tym wyjątkiem: choć tę powieść czyta się nieźle to jednak do bycia tak dobrą, jak „Milczenie owiec” dużo jej brakuje.
Poprzednie dwie części z serii były tak ciekawe, bo bazowały na psychoanalizie seryjnych morderców, z doktorem Lecterem podanym na dokładkę. W „Hannibalu” tego po prostu nie ma. Wprawdzie autor próbuje nam przedstawić przeszłość doktora oraz charakter Masona, człowieka, który chce się na Hannibalu zemścić, ale mordercy, którego ścigamy tak jak w zwykłym kryminale po prostu nie ma. Fabuła polega na ściganiu Lectera i nie ma w sobie nic a nic ani z tajemniczości, ani z próby rozwiązania zagadki.
O ile w poprzednich tomach potrafiłam zrozumieć, czemu o seriach mówi się „thiller” (mimo że dreszczy u mnie nie wywołały), o tyle „Hannibal” na to miano zdecydowanie nie zasługuje. To co najwyżej sensacja, powieść akcji, z odrobiną kryminału na dokładkę. Niestety...
Samo zakończenie też mnie nie usatysfakcjonowało: wydało mi się nieco puste i wręcz nierealne. Oczywiście, nie będę go tu zdradzać, ale w moim odczuciu Harris powinien skończyć na tomie drugim. Tamten, dość otwarty koniec, pobudzał wyobraźnię i był „w sam raz”. W tej powieści autor zdecydowanie poszedł w złym kierunku.
Chociaż narzekam, nie uważam jednak, że to zła powieść: ona po prostu nie jest wystarczająco dobra, by dorównać poprzednim częściom. Bo czyta się ją całkiem nieźle. Wprawdzie styl Harrisa jest stosunkowo suchy, ale jednocześnie wciągający i raczej prosty. Dopóki oceniamy powieść jako sensacje, fabularnie też nie jest źle. Dzieje się wiele, a krwi i śmierci też nie brakuje. Szczególnie „mocna” może okazać się pod tym względem jedna z ostatnich, całkiem dobrze napisanych scen. Ale niestety, to dalej książka co najwyżej dobra, a patrząc na poprzednie dwa tomy – co najwyżej przeciętna.
Sama nie wiem, czy i komu mogę tę powieść polecić. Bo z jednej strony dobrze jest zapoznać się z kolejnymi „przygodami” tak kultowej postaci jak Lecter. Z drugiej jednak, czy warto psuć sobie jego wyobrażenie, jako mrocznego demona z otchłani i zastąpić je zwykłym człowiekiem z pewnymi problemami? Na to pytanie chyba już każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
Siedem lat temu Hannibal Lecter uciekł z więzienia i ślad po nim zaginął. Gdy jednak Clarice Starling ma kiepski okres w pracy, dostaje od niego list. Dzięki niemu FBI wpada na trop kanibala, prowadzący prosto do malowniczej Florencji.
Czarne charaktery najlepiej działają, gdy obserwujemy je w tle: niewiele o nich wiemy, są przez to tajemnicze i przyprawiają nas o...
2018-05-01
W katedrze zostają odnalezione zwłoki kobiety. Lottie Parker, detektyw inspektor, rozpoczyna poszukiwanie zabójcy, odkrywając tajemnice swojego miasta.
Dreszczowiec, zwłaszcza ten z zacięciem kryminalnym, to gatunek, który jest dla mnie trochę nieodgadniony. Zwykle – tak jak w przypadku książek Thomasa Harrisa – odbieram je po prostu jako kryminały. Nie wywołują u mnie poczucia niepokoju, czy właśnie dreszczy. W moim odbiorze to po prostu kryminał, który czasem na pojedyncze, nieco bardziej makabryczne opisy. „Zaginieni” Patrici Gibney nie okazali się tu wyjątkiem: choć spędziłam z lekturą miłe chwile to strachu w tracie czytania zdecydowanie się nie najadłam.
Zacznijmy jednak może od tego, że ta powieść to debiut i to moim zdaniem jednak trochę w tej książce widać. Nie wiem do końca ile jest w tym pracy tłumacza, a ile autorki, jednak widać, że czasami niektóre słowa, albo zdania są nie do końca tam, gdzie powinny, albo są po prostu zbędne i wypadają wręcz głupio. Niemniej, poza tym pod względem stylu książka nie wypada źle: to po prostu powieść napisana raczej prostym językiem, która w miarę dobrze „wchodzi”. Nie jest przy tym nadmiernie wciągająca: jasne, gdy człowiek się za nią zabierze łatwo i w chwilę przeczytać setkę stron, ale po odłożeniu jej nie miałam poczucia, że muszę do tej opowieści natychmiast wrócić.
Nasza główna bohaterka, Lottie, to postać, z którą będzie się mogła utożsamić spora grupa odbiorców. To samotna matka, która nie do końca radzi sobie z rodziną, a to za sprawą śmierci męża. Przy okazji jednak naprawdę mocno kocha swoje dzieci, ale też na poważnie traktuje swoją prace: jest bardzo zaangażowana w to, co robi. Próbuje pogodzić rzeczywistość wokół siebie co raczej nie jest proste.
Charaktery wokół niej są zarysowane raczej dobrze i wyraziście, lecz nie mistrzowsko: postaci mamy tu naprawdę wiele i osobiście nie czułam się z częścią związana, chociaż jednocześnie raczej większość z nich rozpoznawałam, nie gubiąc się w narracji. W każdym razie, to co dostajemy absolutnie wystarcza, by śledzić przebieg zdarzeń i snuć własne domysły co do podejrzanych o morderstwo.
Narracje Gibney możemy podzielić na jedną główną i dwie poboczne. Ta podstawowa to oczywiście śledzenie Lottie oraz jej poczynań w poszukiwaniu mordercy. To kryminalna część, która zachowuje dobry balans pomiędzy pracą bohaterki, a jej rodzinnym życiem, które dodaje do całości odrobiony oddechu i sprawia, że nasza bohaterka jest bardziej ludzka.
Następnie, jak to często bywa w tego typu książkach, mamy narrację „mężczyzny”, czyli człowieka skrytego w cieniu, który teoretycznie buduje napięcie, ale jak już wspominałam na początku, naprawdę mnie po prostu takie zabiegi w książkach „nie ruszają”. Cóż, być może za dużo w życiu przeczytałam mrocznych rzeczy, by tak było? W każdym razie najciekawiej wypada trzecia narracja. Narracja z przeszłości, która opisuje naprawdę makabryczne sceny i chyba to przy niej moja wyobraźnia pracowała najmocniej.
Jako debiut, historia sama w sobie wypada naprawdę bardzo dobrze: myślę, że to jedna z tych książek, przy których można się doskonale bawić, próbując samemu rozwiązać zagadkę. Mam jednak z nią jeden drobny problem: powiązania i zbiegi okoliczności. Mimo że mamy do czynienia z raczej większym miastem (co sugeruje nam obecność katedry) to jednak wszyscy zdają się tu jakimś cudem znać i być ze sobą powiązani. Chwilami miałam po prostu wrażenie, że tego wszystkiego jest w „Zaginionych” za dużo, niemniej, nie jest to coś, co psuło mi radość z czytania.
Niestety, samo wydanie trochę mnie zawiodło. Ten, kto mnie choć trochę zna, ten wie, że jeśli chodzi o interpunkcje jestem ślepą kurką, która absolutnie niczego nie zauważa. Z jednym wyjątkiem, a nim są… dialogi. Dialogi, które w tym wydaniu wypadają naprawdę niechlujnie. Czasami po myślniku zamykającym wypowiedź nie mamy spacji i bardzo często nim bohater cokolwiek powiedział pojawiała się więcej, niż jedna przerwa, co w chwili, gdy mamy dialogi linijka pod linijką, jest mocno widoczne. Niby to drobna sprawa, ale mocno rzucająca się w oczy i pozwalająca mi sądzić, że z interpunkcją w samych zdaniach też może nie być najlepiej. Niemniej, tego nie jestem w stanie ocenić.
„Zaginieni” to książka, którą chyba mogę spokojnie polecić, jeśli tylko lubicie kryminały z dodatkiem thilleru (bo osobiście tego określić inaczej nie potrafię) i szukacie w literaturze konkretnych postaci kobiecych. Choć nie jest to moja książka idealna to sama całkiem dobrze bawiłam się przy jej lekturze i chętnie zobaczę, jak autorka rozwinęła się na przestrzeni kolejnych tomów, bo z tego co wiem w oryginale zostały wydane już cztery historie z Lottie Parker w roli głównej.
W katedrze zostają odnalezione zwłoki kobiety. Lottie Parker, detektyw inspektor, rozpoczyna poszukiwanie zabójcy, odkrywając tajemnice swojego miasta.
Dreszczowiec, zwłaszcza ten z zacięciem kryminalnym, to gatunek, który jest dla mnie trochę nieodgadniony. Zwykle – tak jak w przypadku książek Thomasa Harrisa – odbieram je po prostu jako kryminały. Nie wywołują u mnie...
2017-09-19
Paul zasłynął z pisania romansów. W swojej poprzedniej książce zabił jednak swoją bohaterkę – Misery – mając zamiar zająć się poważną literaturą. Podczas podróży samochodem ma wypadek i zostaje uratowany przez swoją czytelniczkę, Annie, której zdecydowanie nie podoba się to, co Paul zrobił z jej ukochaną bohaterką. Prędko okazuje się, że kobieta nie jest zupełnie normalna i pisarz musi walczyć o przetrwanie.
Nie lubię horrorów Kinga. Nie straszą mnie i nudzą. Ale „Misery” właściwie horrorem nie jest: nie ma w sobie elementów fantastycznych. To przede wszystkim thiller. I wychodzi na to, że nie mam nic przeciwko Kingowi w takiej odsłonie.
Już drugi raz okazało sie, że ten autor nudzi mnie przede wszystkim w horrorze właśnie. Jego „Oczy smoka” naprawdę lubię. „Misery”, jak się okazuje, także. Nie jest to może powieść, która by mnie przeraziła (bo mnie wyjątkowo trudno przerazić książką), ale wciągnęła i wessała – na pewno.
Tu nie ma czasu na zbędne tło. King od razu wrzuca nas w sam środek wydarzeń: Paul od razu jest po wypadku, z Annie. Tego, w jakich okolicznościach do niej trafił dowiadujemy się w trakcie. Dzięki temu powieść jest bardzo dynamiczna, zwłaszcza na początku, gdy tak naprawdę nie wiemy, czego mamy się spodziewać.
Sytuacja, o której opowiada, jest raczej łatwa do wyobrażenia sobie: fan, który nie chce opuścić swojego idola, który porywa go, byleby tylko mieć go przy sobie to nie jest motyw, którego nie znamy, prawda? Ale jednocześnie King dodaje do tej powieści coś więcej. Po pierwsze, kreuje niezwykłą kobietę-psychopatkę, na którą po prostu cudownie się patrzy. Pomysły Annie, jej zachowanie, jej słowa, umiejętności, nawyki – to coś, co sprawia, że postać jest bardzo namacalna. Po drugie, daje nam pisarza, wykreowanego przez człowieka, który wiele o pisaniu wie. Dzięki temu w „Misery” nie brakuje informacji dotyczących tego, jak wygląda tworzenie powieści od podszewki... co po prostu jest interesujące.
„Misery” wciąga. Wciąga relacja Paula z Annie, wciągają opisy, wciąga cała sytuacja: to książka, którą czyta się błyskawicznie, bo po prostu nie chce się jej odłożyć. Nie jest może najbardziej oryginalna, czy nieprzewidywalna, ale ma w sobie coś, co sprawia, że czytanie jej to po prostu przyjemność.
Gdybym miała cały dzień na czytanie te prawie czterysta stron to byłaby dla mnie lektura na jedna dobę. Naprawdę: wsiąkłam w ten świat, nie chciałam jej odkładać. To dobra, choć niekoniecznie bardzo wymagająca powieść. Niestety... albo mnie po prostu bardzo trudno przestraszyć, albo King tego nie potrafi. Bo nie bałam się w ogóle. Zakończenie w miarę przewidziałam, a makabryczne sceny mnie „nie ruszały” mimo że powieść naprawdę sprawiła mi sporo przyjemności. Och, naprawdę marzy mi się książka, która w końcu wywoła u mnie takie emocje jak strach. Ale chyba niestety się tego nie doczekam....
„Misery” to thiller, a nie horror, z których słynie King. Przy tym jest chyba najlepszą jego książką, jaką od niego przeczytałam (w sumie jest ich obecnie pięć). Naprawdę warto ją sobie sprawdzić: nie uważam wprawdzie, by była to najlepsza powieść, jaką znam, ale na pewno jest satysfakcjonującą lekturą, z bardzo dobra kreacją psychopaty.
Paul zasłynął z pisania romansów. W swojej poprzedniej książce zabił jednak swoją bohaterkę – Misery – mając zamiar zająć się poważną literaturą. Podczas podróży samochodem ma wypadek i zostaje uratowany przez swoją czytelniczkę, Annie, której zdecydowanie nie podoba się to, co Paul zrobił z jej ukochaną bohaterką. Prędko okazuje się, że kobieta nie jest zupełnie normalna i...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-12
Clarice Starling to wzorowa studentka Akademii FBI. Gdy zaczyna staż w sekcji behawioralnej dostaje pozornie proste zadanie: ma spotkać się z genialnym psychiatrą i kannibalem, Hannibalem Lecterem, by wyciągnąć z niego kilka informacji do badań.
W tym samym czasie na terenie USA grasuje seryjny morderca. FBI postanawia wykorzystać relacje łączącą Starling z dr. Lecterem, licząc, że współpraca z nim pozwoli złapać złoczyńcę, nim ten zamorduje kolejną osobę.
Pierwszy tom historii o Lecterze nie dał mi tego, czego oczekiwałam: thilleru w powieści nie dostrzegłam, a słynnego kannibala prawie w książce nie było. Dobrze jednak, że sięgnęłam po kontynuacje serii. Może i w tej części nie ma Grahamam, za którym zdecydowanie przepadam, ale tym razem naprawdę nieźle bawiłam się w trakcie lektury.
Jedno z moich głównych zastrzeżeń do książki niestety zostaje. Choć „Milczenie owiec” czyta się wręcz niewiarygodnie szybko to osobiście thilleru w tej książce po prostu nie widzę. To znaczy, rozumiem, które fragmenty miałyby nim być, ale po mnie po prostu spłynęły. Nie czułam dreszczy w trakcie lektury, mimo, że powinnam, biorąc pod uwagę gatunek tej książki. Być może naprawdę jest to wina tłumaczenia, tak jak podejrzewałam przy „Czerwonym smoku”? Chciałaby, by tak było, naprawdę. Bo poza tym to bardzo dobra książka.
W końcu dostajemy większą porcję dr Lectera i to jest zdecydowanie ogromny atut tej części. Teraz w pełni rozumiem, czemu ta postać jest tak kultowa. To bardzo charyzmatycznych bohater, któremu jednocześnie chce się zaufać i powiedzieć wszystko, a z drugiej strony taki, który budzi lęk przez to, co zrobił i przez to jak inteligentnym jest człowiekiem. Jego elegancja, wiedza i spryt sprawiają, że aż miałabym ochotę z nim porozmawiać, nawet, jeśli miałabym za to przypłacić życiem. Będąc z tym panem z jednym pomieszczeniu nigdy nie wiadomo, czy go nudzimy, czy bawimy i czy przypadkiem nie planuje nas zamordować. Ach, tak, uwielbiam Hannibala Lectera i chyba długo nie przestanę!
Pozostałe postacie też wypadają nieźle. Clarice Starling to inteligentna, młoda kobieta z dobrze zarysowanym charakterem. W tej części dowiadujemy się też więcej o Crawfordzie, który pokazuje bardziej ludzką twarz. Także morderca, którego obserwujemy w tej części podoba mi się bardziej, niż ten z poprzedniej części. Buffalo Bill jest po prostu na swój sposób i śmieszny, i żałosny, ale jednocześnie przerażający.
Wartka akcja „Milczenia owiec” sprawia, że w trakcie lektury naprawdę nie da się nudzić. Tu cały czas coś się dzieje, a jeśli dodamy do tego fakt, że większość miejsc z książki naprawdę istnieje, dostajemy kawałek porządnej, realistycznej literatury. Pod względem stylu, czy języka może nie jest to dzieło sztuki, ale niewątpliwie Harris stworzył naprawdę dobrą książkę.
Nawet, jeśli tak jak ja mieliście pewne zastrzeżenia do „Czerwonego smoka” polecam sięgnąć po kontynuacje. Wypada lepiej od części pierwszej, głównie przez rozwinięcie genialnej postaci, jaką jest dr Lecter. Może nie jest to jedna z książek, które pokochałam i które będę opiewać, ale trudno mi nie docenić tak błyskotliwej powieści jak ta. Polecam, jeśli tylko macie ochotę na porządnie poprowadzoną historię kryminalną.
Katrina
http://drewniany-most.blogspot.com
Clarice Starling to wzorowa studentka Akademii FBI. Gdy zaczyna staż w sekcji behawioralnej dostaje pozornie proste zadanie: ma spotkać się z genialnym psychiatrą i kannibalem, Hannibalem Lecterem, by wyciągnąć z niego kilka informacji do badań.
W tym samym czasie na terenie USA grasuje seryjny morderca. FBI postanawia wykorzystać relacje łączącą Starling z dr. Lecterem,...
2017-04-17
Seryjny morderca zabija dwie rodziny. FBI, nie mając żadnych tropów, prosi o pomoc wybitnego profilera, Willa Grahama. Śledztwo jednak stoi w miejscu, a szaleniec prawdopodobnie wkrótce zaatakuje. Will, chcąc jak najszybciej ująć sprawcę, prosi o pomoc wybitnego psychologa i wielokrotnego mordercę, dr Hannibala Lectera.
Nim sięgnęłam po „Czerwonego smoka” zapoznałam się z serialem „Hannibal”, z 2013 roku. Niestety, okazało się to złym wyborem i sprawiło, że na książce trochę się zawiodłam, mimo że pewnie gdybym poznawała ją na początku takiego odczucia by nie było. Już wyjaśniam dlaczego.
Serial bardzo mocno skupia się na postaci Hannibala Lectera i bazuje przede wszystkim na „Czerwonym smoku”. Niestety, twórcy zabawili się trochę faktami i choć uważam, że wyszło to na korzyść historii (przynajmniej biorąc pod uwagę dwa pierwsze sezony) to sprawiło, że spodziewałam się ogromnych ilości Hannibala na stronach tej powieści. A on jest w tej książce niemalże zbędny. Gdyby Harris postanowił wyciąć go z jej kart naprawdę nie miałby problemu z załataniem fabularnych dziur, które przez to by powstały. A szkoda, bo mimo niewielkiego udziału tejże postaci w tej książce widać w niej pewien potencjał. Jak wielki? Liczę, że kolejne części serii mi o tym powiedzą.
Skoro już wylałam żale może przejdźmy do dalszej części recenzji :D Jako, że ostatnio czytałam przede wszystkim fantastyk dziwnie było mi się odnaleźć w takiej książce. W książce napisanej tak, jakby została stworzona od linijki. Czystej, klarownej, jasnej, płynnej, bez nadmiaru opisów, którą czyta się tak, jak ogląda się „NCIS”, „Kości” i inne produkcje tego typu. Szczerze mówiąc, myślałam, że będzie w tym więcej thrillera, więcej emocji: a tu proszę bardzo, powieść, która sprawiła, że czułam się jak w jednym z popularnych seriali kryminalistycznych. Nie uważam, że jest to złe. „Czerwonego smoka” czyta się przyjemnie i płynnie, być może za sprawą tłumaczenia, które zabrało mu pewnie swojego klimatu. Niemniej, po fantastyce, którą pisze się w inny sposób ta książka była dla mnie niezłym szokiem.
Historia wykreowana jest w ciekawiący czytelnika sposób, choć o ile w latach 80. czy 90. była czymś zupełnie świeżym i nowym, tak teraz nie jest to coś, co by mnie w jakiś sposób zaskoczyło. Mamy FBI, morderstwa i próbę rozwiązania zagadki, tak, by uratować rodzinę. To angażuje, przynajmniej do pewnego stopnia.
Zdecydowaną zaletą „Czerwonego smoka” jest analiza psychologiczna mordercy: dowiadujemy się o nim naprawdę wiele, stopniowo odkrywając jego tajemnice, lęki i marzenia, w pewnym momencie być może nawet mu współczując. Dawno nie czytałam książki z tak dokładnym opisem charakteru i przeżyć bohatera.
Naszym głównym bohaterem jest, rzecz jasna, Will Graham. Człowiek przed czterdziestką, genialny, choć bardzo wrażliwy, próbujący stworzyć szczęśliwą rodzinę w chwili, w której zostaje wezwany do nowej sprawy. Cóż mogę powiedzieć, że tego pana po prostu lubię? Nie uważam, by był wybitny, ale chyba trudno nie czuć do niego nici sympatii. To po prostu dobry człowiek, który mimo pewnych problemów z psychiką robi wszystko, by złapać mordercę.
Chciałabym uwielbiać tą historię – ale nie potrafię. Jest zbyt czyta, zbyt klarowna i jasna. Gdzie w tym thrillrze jest thriller? Bo ja chyba go nie zauważyłam. Niemniej, jako powieść kryminalna, ze szczegółową analizą psychopaty sprawdza się dobrze i myślę, że warto się z nią zapoznać choćby przez postać tak znanego w popkulturze Lectera.
Katrina
drewniany-most.blogspot.com
Seryjny morderca zabija dwie rodziny. FBI, nie mając żadnych tropów, prosi o pomoc wybitnego profilera, Willa Grahama. Śledztwo jednak stoi w miejscu, a szaleniec prawdopodobnie wkrótce zaatakuje. Will, chcąc jak najszybciej ująć sprawcę, prosi o pomoc wybitnego psychologa i wielokrotnego mordercę, dr Hannibala Lectera.
Nim sięgnęłam po „Czerwonego smoka” zapoznałam się z...
Każda środa zmienia się w koszmar. Stalker Alice zdaje się wiedzieć o niej wszystko. Policja i prywatny detektyw są w kropce. Dziennikarka próbuje zachować spokój, ale sytuacja powoli zaczyna ją przerastać.
Moje pierwsze spotkanie z Teresą Driscoll odbyło się w 2018 roku, gdy recenzowałam przedpremierowo jej debiut, czyli „Obserwuje Cię”. Po czasie książka rozmyła się w mojej pamięci dość mocno, ale pamiętałam jedno: czytało się ją naprawdę szybko i lekko. A że lubię mieć na półce niefantastyczną odskocznię postanowiłam, że i kolejną powieść tej pisarki wydaną w Polsce sprawdzę. „Zapłacisz mi za to” łączy z poprzednią pozycją podobne brzmienie tytułu… i właściwie sporo części składowych.
Jeśli dobrze pamiętam debiut Driscoll, pisany był głównie w narracji pierwszoosobowej. Wchodził lekko, fabularnie nie dało mu się właściwie nie zarzucić, a główną bohaterką była kobieta. Tak jest też i w tym przypadku. Widać, że „Zapłacisz mi za to” napisał ktoś „z głową”. Autorka była lub wciąż jest dziennikarką i potrafi konstruować tekst tak, by dobrze się go czytało.
Mój problem z tą książką polega jednak na tym, że poza tym… nie widzę w tej książce nic szczególnego. Nie zachwycił mnie styl, nie porwała fabuła, nie zaczęłam kibicować bohaterom. Jednym z powodów takiego stanu rzeczy może być – paradoksalnie – zbyt duża kontrola Driscoll nad tekstem.
To powieść bardzo konkretnie skonstruowana. Historia skupia się wokół bezustannej eskalacji napięcia, które rośnie, i rośnie, i rośnie… By potem doprowadzić do raczej oczywistego rozwiązania. Autorka oczywiście w odpowiednich miejscach podrzuca inne tropy, ale wydaje mi się, że skoro ja przeczuwałam rozwiązanie to osoba, która tego typu tytuły wciąga na co dzień szybko załapie, o co w tej zagadce chodzi. Jednocześnie sama eskalacja jest poprowadzona w sposób sztampowy, przewidywalny, na dodatek często zapowiadany narracją (w stylu: „Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak źle będzie”).
Tak klarowna i konkretna konstrukcja bez wątpienia będzie odpowiadać wielu czytelnikom. Osoba, która literatury nie analizuje, a jedynie chce po prostu się rozerwać z miłą książką, najpewniej będzie z lektury „Zapłacisz mi za to” zadowolona. W końcu generalnie nie ma się tu do czego przyczepić. Pojawia się wątek psychologiczny, jest trochę o rodzinie. Alice jest postacią, z którą wielu czytelnikom będzie raczej łatwo się utożsamić. Zwroty akcji są tak wycyrklowane, że odbiorca nie zdąży się znudzić. To wręcz przykład książki idealnie przygotowanej pod sprzedaż.
A jednak ja po prostu chciałabym czegoś nieco więcej. Wierze, że Teresa Driscoll włożyła w swoją pracę sporo serca, szanuje ją za warsztat i generalnie: nic przeciwko niej nie mam. Mogę czytać, „nie boli” mnie ten tytuł. Ale jednocześnie przyznaję: trochę jednak zawodzi. Wolałabym, aby w tej powieści było choć trochę bardziej mięsiście. By zainteresowali mnie bohaterowie, bym uwielbiała klimat czy styl. Niestety, w tym przypadku autorce nie udało się na mnie zrobić większego wrażenia.
Każda środa zmienia się w koszmar. Stalker Alice zdaje się wiedzieć o niej wszystko. Policja i prywatny detektyw są w kropce. Dziennikarka próbuje zachować spokój, ale sytuacja powoli zaczyna ją przerastać.
więcej Pokaż mimo toMoje pierwsze spotkanie z Teresą Driscoll odbyło się w 2018 roku, gdy recenzowałam przedpremierowo jej debiut, czyli „Obserwuje Cię”. Po czasie książka rozmyła się w...