-
ArtykułyHłasko, powrót Malcolma, produkcja dla miłośników „Bridgertonów” i nie tylkoAnna Sierant1
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Cud w Dolinie Poskoków“ Ante TomiciaLubimyCzytać1
-
Artykuły„Paradoks łosia”: Steve Carell i matematyczny chaos Anttiego TuomainenaSonia Miniewicz2
-
ArtykułyBrak kolorowych autorów na liście. Prestiżowy festiwal w ogniu krytykiKonrad Wrzesiński13
Biblioteczka
2016-01-27
2016-01-19
2016-01-05
Medialna burza mocy zaczęła się mniej więcej na dwa miesiące przed kinową premierą VII epizodu Gwiezdnych Wojen i nie zawahała się przebudzić u każdego prawdziwego fana tegoż uniwersum. Oprócz masy gadżetów i specjalnych wydań Blu-ray poprzednich trylogii w październiku wyszły również dwie najnowsze pozycje książkowe dumnie i licznie zalegające na większości księgarskich półek. Jedną z nich są właśnie "Lordowie Sithów".
Wraz z przejęciem marki "Star Wars" przez Disneya, zmienił się również wydawca tytułów spod jej szyldu. Odświeżając gwiezdną literaturę zrezygnowano bowiem ze wszystkich tytułów świata rozszerzonego, traktując je jako opowieści niekanoniczne. "Lordowie Sithów" i "Tarkin", którego również zrecenzuję w późniejszym czasie to pierwsze (wydane w październiku 2015 roku) tytuły w pełni zaliczające się do kanonu i uzupełniające wydarzenia z filmowej trylogii.
Przyznam, że chociaż jestem zagorzałym fanem serii i filmowe zmagania Jedi z Sithami oglądałem z zapartym tchem nawet po kilka razy, to nigdy nie czytałem nic ze świata Star Wars, więc akurat taki obrót spraw w pełni odpowiadał mojej aktualnej równowadze mocy i portfelowi - mogłem zakupić dwie książki na raz, nie zastanawiając się ilu innych mi brakuje.
Fabularnie "Lordowie Sithów" umiejscowieni są między trzecim ("Zemsta Sithów"), a czwartym ("Nowa nadzieja") epizodem filmowej sagi i w założeniu opowiadają o relacji Dartha Vadera z jego mistrzem - Lordem Sidiousem. Piszę - w założeniu, gdyż w rzeczywistości jak na niemal czterystu stronicowe tomiszcze temat ten został potraktowany przez autora naprawdę marginalnie.
Sama akcja toczy się właściwie dwutorowo łącząc obydwa wątki dopiero w finale. Z jednej strony mamy więc ukazaną dość niespodziewaną acz pouczającą przygodę związaną z wyżej wymienionymi postaciami, z drugiej zaś rebeliancką grupę bojowników o wolność nie mogących spokojnie przystać na wszechobecną władzę Imperium. Kiedy Ci drudzy dowiadują się, że Sidious i jego uczeń planują prewencyjną wyprawę na ich ojczystą planetę uznają to uśmiech losu i niepowtarzalną okazję na zadanie międzygalaktycznym okupantom śmiertelnego ciosu...
Chociaż nie brzmi to zbyt skomplikowanie, powieść jest jak sam Darth Vader - mentalną siłą trzyma czytelnika za gardło do samego końca. Jest dynamiczna, awanturnicza i pełna barwnych postaci, z których naprawdę ciężko wybrać swojego ulubieńca. I chociaż wiemy z późniejszych filmów, że zarówno imperator, jak i były już Anakin Skywalker przeżyją wydarzenia opisane w książce, to jednak śledzić ich poczynania we wspólnej walce przesiąkniętej gniewem i oślepiającą nienawiścią dla każdego fana gwiezdnej sagi jest czymś niezapomnianym.
Autor pisze ciekawie, dialogi chociaż nie wybitne przyciągają swoją naturalnością a sceny walki to najmocniejszy punkt opowieści. Nie mogę się również przyczepić do opisów otoczenia, które po prostu nie nudzą ale też nie wieją dłużyzną. Są idealnie wyważone. Spora w tym oczywiście zasługa polskiego tłumacza.
A jeśli już o naszym przekładzie mowa, to wydawnictwo Uroboros naprawdę wykonało solidną pracę. Okładka z błyszczącą wypukłą czcionką i "skrzydełkami" nie pozwalającymi na szybkie rozszczepienie się brzegów woluminu to naprawdę widoczna dbałość o czytelnika i zwiastun lepszych czasów dla papierowych wydań Star Wars. Do tego może najwyżej z dwie literówki, czytelny układ rozdziałów i wysokiej jakości druk.
Cena nie odbiega od standardów książkowych w Polsce i nawet mimo wielkiego szumu promocyjnego związanego z nową częścią sagi na szczęście nawet w księgarniach stacjonarnych nie przekracza 36 złotych, co nie raz miało miejsce przy zagranicznych premierach znanych światowych tytułów. Oby tak dalej.
Podsumowując nie ma co ukrywać, że "Lordowie Sithów" są książką dedykowaną głównie dla fanów gwiezdnej sagi. Reszta czytelników po prostu nie odnajdzie się w temacie, ponieważ w powieści nic nie zostaje wyjaśnione od początku. Kosmiczne rasy, zasady mocy, typowe nazewnictwo statków, czy tytułów wojskowych to tylko kilka z przykładów. Aby czerpać minimalną przyjemność z lektury polecam obejrzeć przynajmniej "Zemstę Sithów". Chociaż książka Paula Kempa nie jest tytułem wybitnym, to spędzony przy niej czas był dla mnie czystą rozrywką na dobrym poziomie i co ważne z wyczuwalnym klimatem Gwiezdnych Wojen. A oto przecież najbardziej chodzi.
Medialna burza mocy zaczęła się mniej więcej na dwa miesiące przed kinową premierą VII epizodu Gwiezdnych Wojen i nie zawahała się przebudzić u każdego prawdziwego fana tegoż uniwersum. Oprócz masy gadżetów i specjalnych wydań Blu-ray poprzednich trylogii w październiku wyszły również dwie najnowsze pozycje książkowe dumnie i licznie zalegające na większości księgarskich...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-12-12
Reputacja to kolejny udany zbiór opowiadań Pilipiuka, w którym historia miesza się z nutą fantastyki, jednak zdecydowanie z naciskiem na to pierwsze.
Tym razem zadowoleni powinni być zwłaszcza fani Roberta Storma, który na pięć opowiadań otrzymał dla siebie aż cztery z nich. Młody poszukiwacz tajemnic debiutujący z zbiorze "Aparatus", dzięki "Reputacji" niemal dorównuje popularnością i ilością własnych historii doktorowi Skórzewskiemu, który znów będzie miał ciekawy przypadek do zbadania (co prawda tylko w jednej historii ale zawsze).
Przyznam, że pierwszy raz czytając Wielkiego Grafomana (jak sam określa siebie autor) miałem wrażenie niedosytu. Wynika to pewnie z ilości stron, a nie czytając jeszcze równie krótkich dwóch wcześniejszych zbiorów, czyli "Szewca z Lichtenrade" i "Carskiej Manierki" brak tych pięćdziesięciu, czy stu stron znanych chociażby z "Rzeźnika Drzew" był dla mnie odczuwalny. Na szczęście rekompensuje to treść, a więc po kolei:
1) Reputacja (71 stron) - tytułowe opowiadanie z doktorem Pawłem Skórzewskim, przenosi nas do Bergen w Norwegii roku 1909. Ci, którzy mieli przyjemność czytać "2586 kroków" zapewne będą pamiętać, że podróżnik był już w tym miasteczku ponad 30 lat wcześniej. Stary znajomy, duchy przeszłości i całkiem nowe zagrożenie. Bardzo przyjemna kontynuacja. (7/10)
2) Szachownica (37 stron) - młody Robert Storm, za czasów studenckich. Dzięki tej opowieści dowiadujemy się trochę więcej o życiu naszego ulubionego handlarza starzyzną, a oprócz tego poznajemy tajemnicę pewnej drewnianej szachownicy. Ciekawa zagadka i zaskakujące zakończenie. (7,5/10)
3) Hitler w szklanej kuli (51 stron) - Robert Storm znów otrzymuje interesujące zlecenie, jednak nadzwyczaj niebezpieczne i fascynujące. Otóż w pewnym starym szklanym artefakcie zostaje uwięziony... hitlerowiec wraz z całym przedwojennym domem. Jak tam trafił i o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi? Polecam przeczytać. Świetny pomysł i naprawdę spora doza fantastyki. (8/10)
4) Naszyjnik (75 stron) - Przypadkowe znalezienie starej religijnej ikony, doprowadza do tajemnicy, która może odkryć położenie chrześcijańskiej relikwii. W rozwiązaniu zagadki, pomaga Stormowi nastoletnia sąsiadka, znana gościnnie z poprzednich przygód. Intrygujący duet, mistyczny klimat i trochę zawirowań w życiu uczuciowym Roberta. Moim zdaniem najciekawsze z opowiadań. (9/10)
5) Wielbłądzie masło (130 stron) - Najdłuższe z całego zbioru. Robert Storm w poszukiwaniu cygańskiego kociołka z czasów II wojny światowej. W opowiadaniu przeplatają się dwa okresy czasowe. Pierwszy z nich - współczesny ukazuje ponad miesięczne poszukiwania żeliwnego kotła przez naszego detektywa amatora. Drugi ukazuje czasy okupacyjne i losy pewnej trupy cyrkowej powiązanej z ów garnuszkiem. Smutna historia z odrobiną nadziei i szczęśliwym zakończeniem, dobrze oddająca ducha wojny, a zwłaszcza okupacji niemieckiej. (8,5/10)
Na końcu zbioru autor umieścił jeszcze miłą niespodziankę - jednostronicowe biografie dwóch nieodłącznych postaci ze "Światów Pilipiuka", czyli doktora Pawła Skórzewskiego i Roberta Storma. Obaj panowie dostali również swoje własne portrety Pawła Zaręby, który zilustrował też resztę zbioru. Bardzo fajny dodatek.
"Reputację" polecam wszystkim, którzy lubią dawne tajemnice z małą nutą fantastyki, masę ciekawostek historycznych w przystępnej formie i po prostu - stare przedmioty, które przyszłe pokolenia będą znały już tylko z opowieści. Myślę, że ten zbiór Andrzeja Pilipiuka zachęci do przeczytania poprzednich, a dzięki nieco zaburzonej chronologii, można je czytać w dowolnej kolejności nadal czerpiąc z magii przeszłości masę przyjemności.
Reputacja to kolejny udany zbiór opowiadań Pilipiuka, w którym historia miesza się z nutą fantastyki, jednak zdecydowanie z naciskiem na to pierwsze.
Tym razem zadowoleni powinni być zwłaszcza fani Roberta Storma, który na pięć opowiadań otrzymał dla siebie aż cztery z nich. Młody poszukiwacz tajemnic debiutujący z zbiorze "Aparatus", dzięki "Reputacji" niemal dorównuje...
2015-12-26
"Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka" to drugi tom przygód angielskich awanturników i łowców przygód - Burtona i Swinburne'a. Tym razem nasi bohaterowie mierzą się z zagadką skradzionych diamentów, nie do końca jasną sprawą pewnego spadkobiercy, oraz... duchami.
Moim zdaniem powieść jest nieco słabsza fabularnie od swojej poprzedniczki ale nadal trzyma wysoki poziom. Eugeniczne eksperymenty i masa technicznych wynalazków to wciąż filary serii, tak samo zresztą jak wyraziste postaci, obok których po prostu nie da się przejść obojętnie. Mark Hodder w swojej książce łączy legendy i stereotypy brytyjskie odtwarzając je w całkiem nowej fantastyczno-naukowej odsłonie i co by nie mówić świetnie oddaje brytyjski klimat opowieści.
Intryga chociaż nie tak bardzo skomplikowana, wciąga czytelnika stanowiąc idealne połączenie kryminału i książki przygodowej napakowanej akcją i czasem wręcz makabrycznymi opisami.
Graficznie tom prezentuje się bez zarzutu. Jak zawsze Fabryka Słów stanęła na wysokości zadania idealnie odwzorowując pierwowzór. Półtwarda okładka zintegrowana ze złotym stylowym liternictwem, szyta sznurowana zakładka w tym samym kolorze i fantastyczna grafika Jona Sullivana sprawiają, że "Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka" jest obok dwóch pozostałych książek trylogii na mojej półce, jednym z najbardziej ekskluzywnych tytułów.
Niewątpliwą zasługą przyjemnego odbioru lektury stanowi też praca polskiego tłumacza - Krzysztofa Sokołowskiego, zajmującego się również przekładem pierwszego tomu.
Książkę mogę polecić fanom steam-punku i wszystkim osobom kochającym mocne powieści awanturniczo-przygodowe. Momentami dość krwawe i obrzydliwe opisy sprawiają jednak, że jest to fantastyka raczej dla dojrzałego odbiorcy. No i na koniec - warto jednak sięgnąć do "Dziwnej sprawy Skaczącego Jacka", aby mieć z lektury całkowitą przyjemność.
"Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka" to drugi tom przygód angielskich awanturników i łowców przygód - Burtona i Swinburne'a. Tym razem nasi bohaterowie mierzą się z zagadką skradzionych diamentów, nie do końca jasną sprawą pewnego spadkobiercy, oraz... duchami.
Moim zdaniem powieść jest nieco słabsza fabularnie od swojej poprzedniczki ale nadal trzyma wysoki poziom....
2015-08-02
Pewnym można być tylko śmierci, podatków i tego, że każda książka Miroslava Žambocha zawsze będzie stała na wysokim poziomie. Nie inaczej jest z jego najnowszą powieścią wydaną w Polsce. Ja zabrałem się za nią dość późno ale tylko dlatego, że wcześniej miałem parę innych dobrych tytułów, a poza tym skorzystałem akurat z lipcowego rabatu w Empiku i udało mi się zdobyć ten tytuł za 31 złotych (zamiast ceny standardowej 45 zł).
Po całym cyklu o Koniaszu (6 książek), "Bez Litości" i "Percepcji" wiedziałem mniej więcej czego można się spodziewać. Po lekturze nie byłem zbytnio zaskoczony, jednak "W służbie klanu" zbudowana jest nieco inaczej niż reszta wyżej wymienionych tytułów. Trochę zabrakło mi książce efektownych walk, które były do tej pory wizytówką autora ale ostatecznie rekompensuje to dynamika, fabuła i magia kamieni silnie tętniąca z książki.
Jak to zwykle bywa u Žambocha, oprócz twardego bohatera o dobrym sercu, otrzymujemy kilka fajnych postaci wspierających i piękną kobietę, przy której niejednemu normalnemu mężczyźnie serce zabiłoby mocniej. "W służbie klanu" bowiem oprócz aspektu przygodowego z dozą fantasy jest również dramatem, opowieścią o zemście i rozliczaniu się z trudną przeszłością. Powieść absolutnie nie jest jakoś specjalnie głęboka (co jest dość zabawne z racji tego, że większość jej części dzieje się pod ziemią), ale nigdy tego od autora nie oczekiwałem. Czech pisze przede wszystkim dobre akcyjniaki bez silenia się na zbędne poczucie humoru. Jego historie raczej kierowane są pod męską część odbiorców i w tym akurat aspekcie sprawdza się idealnie.
Warto wspomnieć, że tym razem głównym bohaterem jest... górnik. Herbert Ducatti wydobywa drogie magiczne kamienie dla swojego klanu czarodziejów, mające ogromne wartości rynkowe. Oczywiście jest tylko niewolnikiem, małym trybem, którego służba trwać ma 20 lat. Oprócz niebezpieczeństwa związanego z bezpośrednią obecnością nieopodal aktywnych kamieni (ludziom bez talentu i ochrony, tego typu przedmioty po prostu wypalają mózgi), do innych zagrożeń należy między innymi możliwość zawalenia się szybu, czy nagłe ataki na kopalnie, przez inne klany. Życie zakontraktowanego górnika nie jest łatwe, a Žamboch w książce przedstawia nam aż cztery okresy życia Herberta. Pomysł genialny w swojej prostocie zyskuje zwłaszcza po przejściu do ostatniej - czwartej części, w której razem z Ducattim, wspominamy jego bolesną przeszłość i przypominamy sobie jakim był człowiekiem jeszcze na początku.
Magia wszechobecna w książce to zdecydowany atut autora. Jest ona niebezpieczna, nieprzewidywalna i zabójcza. Pierwszy raz po przeczytaniu jakiejś powieści nabrałem do niej zachowawczego stosunku. Opisy śmierci z rąk czarodziejów bojowych wędrujących po kopalniach w poszukiwaniu zbiegów mocno zapadają w pamięć. Linie mocy, diagramy, wplatanie zaklęć do rubinów, ametystów i innych drogich kamieni, czy korzystanie z zasobów pancerzy ochronnych - to wszystko sprawia, że książkę czyta się naprawdę dobrze, a genialne pomysły i opisy Czecha tylko napędzają to wrażenie.
Wolumin wydany jest bardzo starannie, a zintegrowana okładka z grafiką Dominika Brońka mówi wiele o charakterze lektury. Długość również zadowala (475 stron bez zbędnych ilustracji). Jedyny mały zarzut mam do polskiego tłumacza, który czasami chyba nie do końca rozumiał zasady działania czarów i wyjaśnia opisy zbyt chaotycznie. Na szczęście tych momentów nie było zbyt wiele.
"W służbie klanu" polecam głównie osobnikom płci męskiej z racji wartkiej, dość brutalnej akcji i nieco zmilitaryzowanego systemu klanowej hierarchii. Panie którym to nie przeszkadza również będą bawić się doskonale, a ja pełen poczucia dobrze wydanych pieniędzy, za jakiś czas po raz kolejny sięgnę po którąś z książek czeskiego autora.
Pewnym można być tylko śmierci, podatków i tego, że każda książka Miroslava Žambocha zawsze będzie stała na wysokim poziomie. Nie inaczej jest z jego najnowszą powieścią wydaną w Polsce. Ja zabrałem się za nią dość późno ale tylko dlatego, że wcześniej miałem parę innych dobrych tytułów, a poza tym skorzystałem akurat z lipcowego rabatu w Empiku i udało mi się zdobyć ten...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-12-08
Parę tygodni temu wreszcie uzupełniłem swoją półkę o pozostałe dwie książki trylogii Marka Hoddera, więc po niemal trzech latach od zakupu części pierwszej, wypadało mi odświeżyć ją sobie raz jeszcze. Nie zmieniło się nic - nadal "W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" pozostaje w moim odczuciu świetnie napisaną historią, przy której po prostu nie można się nudzić.
Pomysł angielskiego autora na steampunkową powieść od początku był strzałem w dziesiątkę. Zebrawszy kilka historycznych postaci żyjących w XIX wiecznej Anglii, uczynił ich bohaterami fabularnej fikcji, składając jednocześnie hołd ich prawdziwym dokonaniom. W wyniku niespodziewanego splotu wydarzeń, nam jako czytelnikom zostaje zaserwowana dawka historii jakże odmiennej od tego co znamy z podręczników czy encyklopedii.
Londyn Marka Hoddera w roku 1861 wypełniony jest po brzegi eugeniką i technologią parową. Rotofotele, welocypedy, mechaniczne kraby-sprzątacze, czy ogromne łabędzie ciągnące pasażerskie latawce to tylko kilka z gamy wynalazków "wieku pary" zaserwowanych nam przez Anglika. Jeżeli dodamy do tego wilkołaki grasujące w najpaskudniejszej dzielnicy Londynu, których efektem ubocznym jest samozapłon i tajemnicze eksperymenty wykraczające poza etykę ludzi tamtego okresu otrzymujemy fantastykę na miarę współczesnych wymagań.
Tym jednak co najbardziej wyróżnia debiutancką powieść Hoddera i jak widać urzekło również krytyków (autor zdobył bowiem za opisywaną część trylogii nagrodę literacką Philipa K. Dicka) jest motyw skoków w czasie, oraz związanych z tym ingerencji w wydarzenia z przeszłości. Podczas lektury byłem zaskakiwany kilkakrotnie płynnością i logiką z jaką Anglik uświadamia bohaterowi odpowiedzialnemu za całe zamieszanie meandrów współdziałania czasu z przestrzenią. Dokładając do tego wszystkiego niesamowity wręcz klimat XIX wiecznego, zamglonego Londynu, dostajemy książkę mogącą śmiało konkurować z telewizyjnym Doktorem Who.
Na koniec kilka słów o polskim wydaniu. Jak zawsze Fabryka Słów stanęła na wysokości zadania idealnie odwzorowując pierwowzór. Półtwarda okładka zintegrowana ze złotym stylowym liternictwem, szyta sznurowana zakładka w tym samym kolorze i fantastyczna grafika Jona Sullivana sprawiają, że "W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" jest obok dwóch pozostałych książek trylogii na mojej półce, jednym z najbardziej ekskluzywnych tytułów.
Niewątpliwą zasługą przyjemnego odbioru lektury stanowi też praca polskiego tłumacza - Krzysztofa Sokołowskiego. Literówek jest niewiele.
"W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" jest niewątpliwie jedną z ciekawszych pozycji wśród fantastyki steampunkowej, ale przypadnie również do gustu wszystkim czytelnikom lubującym się w klimatach Sherlocka Holmesa, czy nieco mrocznej fantastyki brytyjskiej. Napisana z rozmachem i niesamowitą dozą wyobraźni sprawia, że na długo zapada w pamięć."
Parę tygodni temu wreszcie uzupełniłem swoją półkę o pozostałe dwie książki trylogii Marka Hoddera, więc po niemal trzech latach od zakupu części pierwszej, wypadało mi odświeżyć ją sobie raz jeszcze. Nie zmieniło się nic - nadal "W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" pozostaje w moim odczuciu świetnie napisaną historią, przy której po prostu nie można się nudzić.
Pomysł...
2014-04-25
Co jakiś czas lubię poczuć w powietrzu morską sól i wtedy z wielką przyjemnością zabieram się za pozycje marynistyczne. Co prawda wolę, jeżeli mają w sobie wątki nadnaturalne, jednak "Listy lorda Bathursta" nie potrzebują takiej oprawy. I bez tego książka jest po prostu genialna.
To drugie moje spotkanie z Marcinem Mortką w przeciągu tego miesiąca i po całkiem dobrym "Miasteczku Nonstead" byłem ciekaw jak autor poradzi sobie w takim klimacie. Przyznam, że uprzednio nie uraczył mnie ani dialogami zbytnio inteligentnymi, ani humorystycznymi. Może "Miasteczko" takie miało po prostu być, gdyż w jego nowszej książce cynicznego, świetnego humoru absolutnie nie brakuje.
Ta niemal 400 stronicowa powieść zawiera wszystko, za co można pokochać zapach prochu, skrzypiący pokład i niezdobyte morza i oceany. Postacie mają charakter, handlowo-korsarska intryga nie jest przekombinowana, a psychologiczne gierki między głównym bohaterem, a nieufną, przekupioną załogą to prawdziwy majstersztyk. Fabuła jest spójna, a poszczególne elementy (z pozoru nieistotne), wchodzą w siebie jak koła zębate wprawiając akcję w ruch, aż do punktu kulminacyjnego. Świetnym zamysłem na który również warto zwrócić uwagę, jest rozpoczynanie i kończenie poszczególnych rozdziałów książki naprzemiennie listami lorda i Petera, co odzwierciedlało iście "pisarsko-psychologiczny" pojedynek obu panów i dawało przedsmak dalszej rywalizacji.
Oprawa wizualna jest prosta, acz klasyczna. Biała okładka z nadrukiem morza i okrętów, słusznie kojarzy się z przestrzenią, niebem i wolnością jaka przeważa w większości książki. Sama grafika Piotra Cieślińskiego tak mocno wryła mi się w pamięć, że przez całą lekturę miałem przed oczami właśnie takiego Doggsa, jaki widnieje na okładce.
Polecam "Listy" wszystkim, którzy cenią sobie dobrą morską przygodę, bez syren, duchów ani krakenów wbijających się na pokład. Powieść nie jest ani krwawa, ani przesadnie... określiłbym to "wulgarna", przez co idealnie nadaje się na prezent zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn w każdym wieku.
Co jakiś czas lubię poczuć w powietrzu morską sól i wtedy z wielką przyjemnością zabieram się za pozycje marynistyczne. Co prawda wolę, jeżeli mają w sobie wątki nadnaturalne, jednak "Listy lorda Bathursta" nie potrzebują takiej oprawy. I bez tego książka jest po prostu genialna.
To drugie moje spotkanie z Marcinem Mortką w przeciągu tego miesiąca i po całkiem dobrym...
2014-04-05
Ktoś kto spodziewa się po książce Marcina Mortki prawdziwego dreszczowca rodem z Silent Hill, może czuć się po przeczytaniu mocno zawiedziony. Chociaż cała historia dzieje się w Stanach Zjednoczonych, a w tytułowym miasteczku dzieją się naprawdę niepokojące rzeczy, tutaj wszelkie podobieństwa się kończą. W moich opiniach zwykle staram się nie pisać o fabule przeczytanych książek (od tego są recenzje na innych portalach), więc i tym razem nie zamierzam łamać tej reguły.
"Miasteczko Nonstead" jest książką interesującą z kilku powodów. Po pierwsze autor dobrze oddał klimat małej amerykańskiej mieściny, co naprawdę świetnie wpływa na odbiór lektury jako całości. Nazwiska, typowe pojazdy, czy charakterystyczne miejsca - to wszystko nadaje książce mocnego charakteru. Po drugie, chociaż horroru nie uświadczymy tu zbyt wiele (jest to raczej thriller z elementami nadprzyrodzonymi), to bywają z dwa, trzy momenty, które mnie osobiście wprowadziły w stan niepokoju. Rzadko mi się to zdarza czytając książki, więc za to ogromny plus. Na koniec fabuła. Widać, że autor nie pisał "Miasteczka" pomiędzy przerwami na kawę. Historia jest spójna, ma spory potencjał i chociaż zakończenie nie przypadło mi do gustu, to widywałem już dużo gorsze rozwiązania fabularne.
Postacie jakiś charakter mają. Oczywiście na tyle, na ile da się je dobrze przedstawić na 300 stronach książki. Niestety nie zapadają jakoś szczególnie w pamięć. Wiadomo, że dylogie, trylogie, czy sagi zawsze mają pod tym względem więcej do powiedzenia, jednak autor zbytnio się tutaj nie natrudził.
Najbardziej jednak drażniące w całej książce były momenty w których główny bohater pędził swoim (bądź nie swoim) autem, aby tylko dotrzeć we wskazane miejsce. Opisy zakrętów, hamowania i trzęsących się foteli towarzyszą nam niemal przez całą lekturę (!), a Nathaniel traktowany jest przez autora jak mistrz Formuły 1, który zawsze dociera z punktu A do punktu B błyskawicznie i bez najmniejszego uszczerbku, chociaż z opisu trasy wynikałoby, że powinien się rozbić raczej na najbliższym drzewie.
Na koniec kilka słów o samym wydaniu. "Miasteczko Nonstead" zostało wydane tylko i wyłącznie w twardej połyskującej oprawie, a kolorystyka i grafika na okładce świetnie się ze sobą komponują. Nie ma co prawda tego magnesu, który tak czasem przyciąga nasz wzrok w księgarniach, jednak po dłuższej chwili można ją docenić. Zaskakuje też... waga. Wolumin jest na tyle lekki, dobrze zszyty i oprawiony, że spokojnie można go zabrać na dłuższą podróż pociągiem bez obawy, że będzie nam zbytnio przeszkadzał.
Podsumowując "Miasteczko Nonstead" to ciekawa historia mystery z nadnaturalnymi i niepokojącymi wątkami, którą można spokojnie przeczytać w kilka godzin dłużącej się podróży. Na pewno warto.
Ktoś kto spodziewa się po książce Marcina Mortki prawdziwego dreszczowca rodem z Silent Hill, może czuć się po przeczytaniu mocno zawiedziony. Chociaż cała historia dzieje się w Stanach Zjednoczonych, a w tytułowym miasteczku dzieją się naprawdę niepokojące rzeczy, tutaj wszelkie podobieństwa się kończą. W moich opiniach zwykle staram się nie pisać o fabule przeczytanych...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-09-26
Zwykle nie sięgam po literaturę erotyczną, gdyż ponad opisy łóżkowe zdecydowanie przedkładam krwawe sceny tętniące magią i żelazem ale ponieważ kupiłem "Dziesięć tysięcy uciech cesarza" jako prezent urodzinowy dla znajomej gustującej w pikantnych azjatyckich klimatach, korzystając z okazji popełniłem z książką Fréchesa swój orientalny "pierwszy raz" (głównie żeby sprawdzić, czy nie przesadziłem ze śmiałością prezentu).
Na początku ciężko było mi dostosować się do tempa i typu narracji, ale na szczęście nie zniechęciłem się zbyt szybko, znając nieco kulturę i realia dawnej Azji. Dalej było już tylko lepiej. Autor w bardzo przyjemny i humorystyczny sposób dzieli się z nami historią XVII wiecznego Pekinu, opisując "dogłębnie" arkana sztuki miłosnej jej mieszkańców.
Chociaż książka aż kipi erotyzmem, a z kolejnych stron niczym gejzery pożądania tryskają na nas obfite i coraz śmielsze sceny łóżkowe, ta pikantność nie przytłacza nadmiarem goryczy i sprawia, że książka Fréchesa stanowi bardzo smaczne danie, które można pochłonąć w dwa wieczory.
Wbrew opisom z tyłu okładki opowieść, którą dostajemy nie jest ekscytującą historią sensacyjną, a fabuła jest tak prosta, jak posmarowanie bułki masłem. Na szczęście nie ma to znaczenia. Francuski autor podał nam interesującą lekką opowiastkę, pełną aluzji, metafor i ciekawostek kulturowych obtoczonych w słodko-pikantnym sosie łóżkowych zmagań. Losy bohaterów przeplatają się ze sobą, a ich erotyczne rozterki wzbudzają sympatię i uśmiech czytelnika, który może się poczuć tak, jakby siedział i oglądał klasyczną chińską sztukę teatralną. Za ten realizm pan Fréches otrzymuje ode mnie duży plus.
Na koniec nie byłbym sobą, gdybym nie opisał walorów estetycznych woluminu. Prosta czerwona obwoluta okładki skrywa pod sobą małą niespodziankę, mówiącą sporo o charakterze książki... Wydanie jest niewielkie, czcionka przyjemna i co ważne pozbawiona literówek. Na końcu opowieści mamy dodatkowo dwa aneksy opisujące ponad 25 klasycznych chińskich pozycji łóżkowych, które warto wypróbować ze swoją partnerką czy partnerem w domowym zaciszu.
Podsumowując, "Dziesięć tysięcy uciech cesarza" jest wyważonym erotykiem, którego siła tkwi w kwiecistych opisach autora, jednoznacznym poczuciu humoru oraz przystępnym przedstawieniu historycznych ciekawostek kraju orientu. Książkę mogę polecić zdecydowanie wszystkim fanom azjatyckich obyczajów niezależnie od płci, reszta może się przy tej pozycji nieco nudzić.
Zwykle nie sięgam po literaturę erotyczną, gdyż ponad opisy łóżkowe zdecydowanie przedkładam krwawe sceny tętniące magią i żelazem ale ponieważ kupiłem "Dziesięć tysięcy uciech cesarza" jako prezent urodzinowy dla znajomej gustującej w pikantnych azjatyckich klimatach, korzystając z okazji popełniłem z książką Fréchesa swój orientalny "pierwszy raz" (głównie żeby sprawdzić,...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-06-05
„Szczury Wrocławia” wypełzały ze swoich nor jeszcze przed premierą, zalewając potencjalnych czytelników falą szeroko zakrojonej kampanii reklamowej. I właściwie ciężko powiedzieć czy na popularność książki wśród znawców rodzimej fantastyki wpłynął fakt, że w końcu obiecano nam porządne zombie uniwersum dziejące się w Polsce, czy to że na kartach powieści giną rozgorączkowani zarazą facebookowi internauci, którzy w masowej ilości dobrowolnie zgłosili się do uśmiercenia. Jedno nie wyklucza drugiego, a cała promocja mogłaby się okazać największym medialnym fiaskiem, gdyby nie najważniejsza dla nas czytelników sprawa – „Chaos” jako pierwsza część opowieści o wrocławskich żywych trupach to najlepsze, co mogło spotkać naszą prozę fantastyczną od dobrych kilku miesięcy.
Robert J. Szmidt stworzył doskonałe gatunkowo historical fiction nasycone wyrazistymi opisami w stylu gore i ofiarami liczonymi w setkach. Wielokrotnym zarzutem z jakim spotykałem się w innych recenzjach, było zbytnie spłaszczenie warstwy fabularnej na rzecz spektakularnych zgonów, które wręcz wylewają się z książki. Ja tego nie zauważyłem. Owszem zombie rozczłonkowują mieszkańców Wrocławia w oszałamiającym tempie, jednak główna oś fabularna została poprowadzona właściwie. Obserwując dwanaście godzin walki komunistów ze szwendaczami, nie mamy wrażenia nudy. Wszystko ukazane zostało z różnych perspektyw (zomowców, władzy partyjnej, zwykłych obywateli) i chociaż z setek postaci do końca części pierwszej „Szczurów Wrocławia” przeżyje ledwie garstka, autor doskonale zarysował w książce początek całkiem interesującego uniwersum.
Przy okazji nie można nie wspomnieć o niemal najważniejszym elemencie plagi. Szmidt obiecał w spocie promującym, że jego żywe trupy pójdą w całkiem inną stronę, niż to co znamy przykładowo z filmów Romero. Chociaż przez całą powieść czytelnik otrzymuje tylko niewielką garść informacji o charakterystyce zarażonych (padających z ust specjalisty), to są one na tyle intrygujące że po początkowym rozczarowaniu mogę stwierdzić, iż faktycznie – ten typ zombie jest naprawdę innowacyjny i na dłuższą metę piekielnie problematyczny. A przynajmniej ja nie spotkałem się dotąd z kierunkiem, w który poszedł autor. Za to ogromny plus.
Warto powiedzieć jeszcze kilka słów o samym wydaniu, bo tutaj Insignis postawiło poprzeczkę naprawdę wysoko. Oprócz standardowego, ogólnodostępnego woluminu w miękkiej oprawie, krakowskie wydawnictwo wypuściło dwukrotnie droższą edycję kolekcjonerską, w skład której oprócz fantastycznego limitowanego wydania książki w twardej oprawie z autografem Roberta Szmidta, wchodzi jeszcze kupon na darmowy e-book, T-shirt z okładkową grafiką i ogromny dwustronny plakat zawierający oryginalny plan Wrocławia z roku 1963. Nawiasem mówiąc, jego zmniejszona, również kolorowa wersja znajduje się też w samej książce znacznie ułatwiając poruszanie się czytelnikowi po miejscach opisanych w „Szczurach”. Naprawdę fajna opcja. Zestaw zapakowany jest w duże kartonowe pudło, przywodzące na myśl grę planszową. Jako szczęśliwy posiadacz edycji limitowanej wygranej w konkursie wcale się nie dziwię, że niektórzy chcieliby zapłacić za tego typu paczuszkę 80 złotych.
A na deser po 530 stronach solidnej lektury bonus w postaci kilkunasto stronicowego opowiadania pod tytułem „Horda” początkującego autora, oczywiście o wiadomej tematyce. Nie jest ono może porywające ale to zawsze ciekawy dodatek promujący młodych twórców.
Ja przeżywając wraz z bohaterami „Szczurów Wrocławia” dwanaście nocnych godzin epidemii, bawiłem się doskonale. Nuta PRL-u, układy i wszechobecna groza sprawiają, że na taki Chaos czekałem bardzo długo i mam nadzieję, że kolejna część również nie zawiedzie moich oczekiwań.
„Szczury Wrocławia” wypełzały ze swoich nor jeszcze przed premierą, zalewając potencjalnych czytelników falą szeroko zakrojonej kampanii reklamowej. I właściwie ciężko powiedzieć czy na popularność książki wśród znawców rodzimej fantastyki wpłynął fakt, że w końcu obiecano nam porządne zombie uniwersum dziejące się w Polsce, czy to że na kartach powieści giną...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-05-28
Właściwie nie wiem za bardzo co napisać o tej książce (a rzadko mi się to zdarza), gdyż po jej przeczytaniu miałem naprawdę mieszane uczucia, ale po kolei.
Najmocniejszym aspektem "Po drugiej stronie cienia" są zdecydowanie opisy mrocznych miejsc i dziwacznych stworzeń, ponieważ wymyślone one zostały przez młodego autora z dużą nutą wyobraźni pozwalającej w przyszłości stworzyć całkiem niezłe uniwersum. Niestety zbyt wiele rzeczy zostało niedopowiedzianych (może Sender zostawił to sobie na kolejną część), co skutkuje lekkim "Aha, ale... tak coś więcej... nie? Ok, lećmy dalej z historią". Również surrealizm sytuacyjny w połączeniu z atmosferą grozy podany został z odpowiednią dozą subtelności, powodując u mnie pozytywne wrażenie (fantastyczna scena z lustrem i gospodynią domową).
No i niestety tyle dobrego. Zbyt słabo sprawdza się niestety to co najważniejsze - sama fabuła i postaci, które pomimo różnorodności oraz ciekawych stylów walki po prostu nie posiadają interesującego charakteru i na dłuższą metę nie potrafiły mnie do siebie przekonać. Kilka razy złapałem się nawet tym, że szukałem końca rozdziału, zamiast skupić się na samych dialogach, co nie wróżyło dobrze dalszej lekturze.
Do samego wydania nie mam absolutnie żadnych zarzutów. Wydawnictwo "Uroboros" stanęło na wysokości zadania. Wolumin oprawiony jest stonowaną okładką z posrebrzaną wypukłą czcionką i grafiką, mogącą spokojnie wisieć gdzieś w ciemnym muzeum jako niepokojące malowidło obok "Krzyku" Muncha. Literówek nie znajdziemy.
Myślę, że gdybym był początkującym fanem fantastyki, książka dostałaby ode mnie zdecydowanie wyższą ocenę, jednak po ponad 15 latach obcowania z mrocznymi demonami, tego typu historie nie wywierają już na mnie wielkiego wrażenia. Niewymagającym poszukiwaczom wędrówek po rodzimych mrocznych miastach zdecydowanie polecam, bo mimo wszystko na naszym rynku niewiele mamy tego typu opowieści, a ja jeśli wyjdzie kontynuacja, na pewno dam jej szansę.
Właściwie nie wiem za bardzo co napisać o tej książce (a rzadko mi się to zdarza), gdyż po jej przeczytaniu miałem naprawdę mieszane uczucia, ale po kolei.
Najmocniejszym aspektem "Po drugiej stronie cienia" są zdecydowanie opisy mrocznych miejsc i dziwacznych stworzeń, ponieważ wymyślone one zostały przez młodego autora z dużą nutą wyobraźni pozwalającej w przyszłości...
2015-03-02
Marcin Mortka ma talent to żonglowania gatunkami, a połączenie fantasy i marynistyki nie mogło skończyć się lepiej dla naszej rodzimej literatury.
W "Morzach Wszetecznych" mamy do czynienia z piracką załogą dowodzoną przez kapitana Rolanda zwanego Wywijasem, na którą składa się pełna mieszanka "frutti di mare". Pierwszy mat z metalową płytką na głowie żujący korzenie mandragory, drugi mat zwany Julią z racji swojego zamiłowania do przebierania się w damskie fatałaszki, satyr rzucający słowa (w tym masę przekleństw) z prędkością karabinu maszynowego, czy Baobab - obłąkany czarnoskóry szaman miotający czarną przeklętą magią to tylko kilka z ciekawszych osobistości.
Do tego dochodzi najbardziej fascynujący, magiczny statek o jakim miałem okazję czytać. Żeby nie zdradzać za dużo, powiem tylko że ponad połowa historii dzieje się właśnie na jego pokładzie, co pozwala autorowi dogłębnie przedstawić nam załogę, ich charaktery i możliwości. Ten pływający sitcom idealnie rozluźnia akcję pomiędzy kolejnymi iście przygodowymi wątkami fabularnymi, których główną osią jest jak to zwykle bywa - walka dobra ze złem, mogąca zniszczyć cały morski świat.
Do niewątpliwych plusów lektury należą zdecydowanie niespodziewane ale i zabawne zwroty akcji, nietuzinkowe dialogi sprzyjające "cieszeniu się do książki", jak również stopniowe odkrywanie ogromnych zdolności nowego okrętu Rolanda. "Błędny rycerz" naprawdę ma wiele sekretów, które "odblokowywane" co jakiś czas niemal do końca książki mogą budzić u czytelnika różnego rodzaju konsternacje. Mi bardzo przypominało to rozwój umiejętności w typowym RPG (autor zresztą jest wielkim fanem tego typu rozrywki).
Mortka w bardzo przystępny i nieskomplikowany sposób przedstawia nam również cztery najważniejsze frakcje walczące o swoje wpływy na Morzach Wszetecznych. Każdej poświęcona jest góra jedna strona, w zupełności wystarczająca do zrozumienia jej własnego stylu i motywów. Reszta informacji uzupełniana jest w trakcie. Kiedy dodamy do tego anioły i demony, które dodatkowo przedostały się do naszego świata, otrzymujemy naprawdę niezłe zamieszanie pełne sojuszy, zdrad i propozycji "nie do odrzucenia". Jak na jedną książkę autor wrzucił tego naprawdę sporo, co tylko wzmacnia świetne końcowe wrażenia fabularne jakie pozostawia po sobie powieść. Jeżeli jeszcze dorzucić do tego naprawdę udane zakończenie, nie mam się absolutnie do czego przyczepić.
Co do samego wydania, połyskująca okładka z wypukłym tytułem i klimatyczną grafiką naprawdę sprawiają, że z dumą można prezentować "Morza Wszeteczne" na półce. Brak literówek, wygodny układ rozdziałów i ich podziały na mniejsze części nie męczą wzroku. Dodatkowo książka uzupełniona jest paroma całkiem ładnymi ilustracjami autora grafiki na okładce - Bartłomieja Drejewicza.
Wydawnictwu "Uroboros" należą się za to wydanie spore ukłony.
Podsumowując, książka przypadnie do gustu wszystkim lubiącym pirackie klimaty, fantastykę ale też osobom kochającym przygodę z ogromną dawką dobrego, szalonego humoru. Ponad 400 stron lektury wchodzi naprawdę szybko, a ja z niecierpliwością czekam na nowe przygody Rolanda w powieści "Wyspy Plugawe".
Marcin Mortka ma talent to żonglowania gatunkami, a połączenie fantasy i marynistyki nie mogło skończyć się lepiej dla naszej rodzimej literatury.
W "Morzach Wszetecznych" mamy do czynienia z piracką załogą dowodzoną przez kapitana Rolanda zwanego Wywijasem, na którą składa się pełna mieszanka "frutti di mare". Pierwszy mat z metalową płytką na głowie żujący korzenie...
2015-02-11
Przyznam szczerze, że znajdując "Silentium Universi" w koszu jednego z marketów nie spodziewałem się rewelacji. Książkę kupiłem głównie ze względów ekonomicznych, ale również i dlatego, że z literaturą science fiction w czystej postaci nie obcowałem zbyt często. Co może wszak oferować tytuł nieznanego autora, walający się w kupie innych książek z czerwoną naklejką: "5 złotych"? Okazuje się, że całkiem sporo.
Książka Domagalskiego dzieje się w roku 2055 i opisuje wyprawę badawczą gwiazdolotu, którego zadaniem jest sprawdzenie, czy oddalona od Ziemi o kilka lat świetlnych planeta, może być w przyszłości nowym miejscem kolonizacji ludzkości.
Autor serwuje nam szeroką mieszankę gatunkową. W opowiadaniu dostajemy multum informacji z różnych dziedzin naukowych - od biologii po matematykę, która choć interesująca, podana jest jednak w dość suchy sposób. Jakby Domagalski przepisywał jedynie cytaty z encyklopedii, samemu nie mając o tych sprawach zielonego pojęcia. Zdecydowanie lepiej wypada sama historia.
Pierwsza część dziejąca się jeszcze na Ziemi, stanowi jedną trzecią książki i zawiązuje nam nieskomplikowaną intrygę pomiędzy dobrymi a złymi siłami kościoła, które wbrew pozorom mają w tej kosmicznej układance ogromne znaczenie.
Część druga to już sam etap trzyletniej podróży załogi gwiazdolotu "Marek Aureliusz". Jest to zdecydowanie najbardziej dopracowany i zarazem najdłuższy wątek lektury. Ośmioosobowa ekipa, świetnie nakreślone charaktery, motywacje i słabości poszczególnych członków. To wszystko zamknięte w stalowej puszce wypchniętej w mroczną otchłań galaktyki. Początkowa radość z podróży ze strony na stronę maleje, a kolejne wydarzenia popychają fabułę w mroczny klimat metalowego horroru, gdzie stany lękowe i psychiczne będą zdecydowanie najmniejszym z problemów całej załogi.
Chociaż część trzecia, czyli właściwe zakończenie jest nieco słabsze, to jednak pozytywnie zaskakuje. Wszystkie wątki i tajemnice zostają wyjaśnione w taki sposób, że czytelnik nie musi się martwić o jakiekolwiek niedopowiedzenia czy furtki na przyszłość, zostawiane przez niektórych autorów książek na wszelki wypadek gdyby pieniążki się skończyły i trzeba będzie napisać kontynuację. Dariusz Domagalski daje nam od początku do końca gotowy projekt, który chociaż nie jest rewelacyjną innowacją, to jednak trzyma w ryzach i nie pozwala odrzucić książki w kąt przed przeczytaniem.
Od strony wizualnej nie mam się do czego przyczepić. Wolumin posiada interesującą okładkę pasującą do klimatu treści, wypukłą czcionkę tytułową, a także wygodny układ rozdziałów, które dzięki temu, że są dość krótkie, idealnie nadają się na podróż tramwajem.
Podsumowując moje pierwsze spotkanie z literaturą międzygwiezdnych wojaży, książkę oceniam naprawdę dobrze. Pozostaje się tylko cieszyć, że Polscy pisarze potrafią podejść do tematyki science-fiction z niebanalną historią. Jeśli gdzieś uda Wam się natknąć na "Silentium Universi" polecam przeczytać. Opisana historia przypadnie do gustu większości czytelników. Lektura nie jest długa, a ja zostaję po niej z poczuciem, że wydana w ten sposób pięciozłotówka była najlepszym zakupem w tym miesiącu.
Przyznam szczerze, że znajdując "Silentium Universi" w koszu jednego z marketów nie spodziewałem się rewelacji. Książkę kupiłem głównie ze względów ekonomicznych, ale również i dlatego, że z literaturą science fiction w czystej postaci nie obcowałem zbyt często. Co może wszak oferować tytuł nieznanego autora, walający się w kupie innych książek z czerwoną naklejką: "5...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-04
Książka Marka Kędzierskiego nie wyróżnia się na rynku polskim niczym szczególnym i chociaż nie znam wcześniejszych pozycji tego autora, "Oto Krew moja" jest dla mnie lekkim rozczarowaniem.
Dawno przestałem się już sugerować opisami na tyłach okładki sugerującymi "wielką intrygę". Wolę konkrety, a tych niestety mamy niewiele. W założeniu książka ta uchodzić ma za typowo męskiego "akcyjniaka", jednak scen z tego gatunku nie znajdziemy w niej zbyt wiele.
Ogólnie po lekturze, odniosłem wrażenie, że powieść pisana była szybko i chaotycznie, przez co nie dość że nie jest zbyt długa jak przystało na tytuły z mocnym zapleczem fabularnym, to stanowi zlepek wątków które niby łączą się w jedną historię ale patrząc całościowo skończyły się zanim na dobre się zaczęły.
Kolejnym minusem jest przewidywalność i niespotykana wręcz ilość "boskich cudów" wylewających się z lektury. Wiem, że wątek sakralny stanowi jeden z głównych elementów opowieści, jednak jego nachalność mocno męczy. Postacie są płaskie i nie posiadają interesującej podstawy charakterologicznej, w związku z tym ich dialogi są jakie są, na co dodatkowo wpływa wspomniana przeze mnie nieszczęsna długość książki.
Jeżeli spodziewacie się jakiegokolwiek wyjaśnienia działania tajemniczego artefaktu, czy motywów "tych złych", to kolejny raz pudło - nie ta lektura. Kędzierski zostawia nas z morałem "zło w końcu zostanie ukarane, a dobro zwycięży pomimo wielu poświęceń".
Skoro już o poświęceniu mowa, zakończenie było zaskakujące, choć moim zdaniem wstawione na siłę, żeby wynagrodzić czytelnikowi brak emocji przez większość stron. Żeby nie wylewać też na książkę jeszcze więcej pomyj, z pozytywów muszę wskazać płynność narracji i ciekawie rozpisane sceny akcji, które faktycznie stanowiły najmocniejszy punkt opowieści. Może gdyby całość była dłuższa i lepiej skonstruowana doceniłbym pracę autora. A tak, nie ma o czym dyskutować.
Na ostatni plus zasługuje wydanie. Okładka nie przekombinowana, stanowi idealne tło dla powieści sensacyjnej. Literówek nie uświadczyłem, a budowa poszczególnych rozdziałów sprawia, że książkę można przeczytać w dwa wolne wieczory. Polecam tylko fanom gatunku, osobom nie wymagającym od słowa pisanego minimum myślenia i... to chyba tyle.
Książka Marka Kędzierskiego nie wyróżnia się na rynku polskim niczym szczególnym i chociaż nie znam wcześniejszych pozycji tego autora, "Oto Krew moja" jest dla mnie lekkim rozczarowaniem.
Dawno przestałem się już sugerować opisami na tyłach okładki sugerującymi "wielką intrygę". Wolę konkrety, a tych niestety mamy niewiele. W założeniu książka ta uchodzić ma za typowo...
2015-01-30
Druga część serii "Gears of War" jest stosunkowo lepsza od poprzedniej. Możliwe, że wynika to z faktu ponownego spotkania "starych znajomych", do których przyzwyczaiłem się czytając wcześniejsze przygody ich wojskowego oddziału.
Akcja nadal toczy się na dwóch płaszczyznach, dzięki czemu jednocześnie poznajemy dalsze losy naszych bohaterów dzielnie odpierających ataki Szarańczy, jak również okoliczności użycia wspomnianej niejednokrotnie w części pierwszej broni masowej zagłady - "Młota Świtu".
Książka jest nieco dłuższa od swojej poprzedniczki (o niemal 140 stron), jednak wiele rzeczy nie uległo znaczącej zmianie. Polski tłumacz, styl okładki oraz czcionka pozostały bez zmian, zresztą obydwa tytuły wydane zostały u nas w tym samym roku nakładem Fabryki Słów.
Fabularnie całość pozostaje bez zmian, choć historia opisana w "Ostatnich z Jacinto" wydaje mi się ciekawsza. Wyjaśniło się wiele wątków pobocznych rozpoczętych w części poprzedniej, jednak po przeczytaniu obydwu tomów jestem usatysfakcjonowany i wcale nie wymagałbym kontynuacji historii. Nie oznacza to oczywiście, że na tym seria się kończy. Bynajmniej. Nowe komplikacje i okoliczności sprawiają, że można spokojnie ciągnąć całą historię dalej (zresztą oficjalnie na cykl składa się pięć tomów), jednak z mojego punktu widzenia nie ma aż tak naglącej potrzeby sięgnięcia po część trzecią.
"Gears of War" to kawałek dobrej, niewymagającej literatury przygodowej na jeden raz. Nawet jeśli nigdy nie graliście w grę (jak ja), to wystarczy że potraktujecie książki Karen Traviss jako dylogię - a i tak będziecie się dobrze bawić.
Druga część serii "Gears of War" jest stosunkowo lepsza od poprzedniej. Możliwe, że wynika to z faktu ponownego spotkania "starych znajomych", do których przyzwyczaiłem się czytając wcześniejsze przygody ich wojskowego oddziału.
Akcja nadal toczy się na dwóch płaszczyznach, dzięki czemu jednocześnie poznajemy dalsze losy naszych bohaterów dzielnie odpierających ataki...
2015-01-20
Często czytelnikom nasuwa się pytanie, czy jeśli nie grało się w jakąś grę to można czerpać pełną radość z książki jej poświęconej. W przypadku Gears of War, na szczęście znajomość komputerowej przygody nie jest wymagana i mówię to jako doświadczony czytelnik ze sporą dozą wyobraźni. A w grę nie grałem.
Książka Karen Traviss jest pierwszą częścią z całego cyklu, na który składa się pięć tomów (w Polsce wydano na dzień dzisiejszy jedynie trzy). Jeżeli miałbym być szczery, to o ile gra komputerowa nie jest wymagana do zaznajomienia się ze światem Gearów, o tyle pierwsza część zostawia mnóstwo niedopowiedzeń i skłamałbym pisząc, że spokojnie możemy zaliczyć "Pola Ashpo" do jednostrzałówek.
"Pola Aspho" to książka przygodowa osadzona w klimacie wojennym, jednak chociaż walka jest tu na pierwszym miejscu, autorka równie dużo miejsca poświęca relacjom międzyludzkim. "Dla wojskowych liczą się przede wszystkim inni ludzie". To zdanie chyba najbardziej oddaje przesłanie całej lektury.
Co znajdziemy w środku? Mnóstwo dialogów. Tom jest nimi przesycony do granic możliwości, co tylko zwiększa dynamikę całości. Na pewno nie będziecie się nudzić i chociaż sporo czasu stronicowego wypełniają ludzkie dramaty i wątpliwości, są one przedstawione logicznie i co ważne z pieczołowitością budującą wyjątkową bazę charakterologiczną poszczególnych postaci. Ta strona autorce wyszła fenomenalnie i stanowi główny magnes nie pozwalający szybko odrzucić książki w kąt.
Oprawa wizualna naprawdę cieszy oko. Poza dopieszczoną okładką, rozdziały są przejrzyste i podzielone w sposób który nie męczy, pomimo częstych zmian czasu akcji. Literówek też jest niewiele.
Chociaż książka nie jest szczególnie odkrywcza, przedstawia meandry wojny z obcą rasą w sposób przystępny i intrygujący na tyle, że z przyjemnością sięgnę po drugą część. Polecam ją głównie fanom gier (z wiadomych względów), ale i każdemu kto zamierza sięgnąć po niewymagającą lekturę na nudne wieczory z zastrzeżeniem, że musi się uzbroić od razu w drugi tom. Czy trzeci będzie niezbędny? Ocenię to z własnej perspektywy już wkrótce w kolejnej opinii...
Często czytelnikom nasuwa się pytanie, czy jeśli nie grało się w jakąś grę to można czerpać pełną radość z książki jej poświęconej. W przypadku Gears of War, na szczęście znajomość komputerowej przygody nie jest wymagana i mówię to jako doświadczony czytelnik ze sporą dozą wyobraźni. A w grę nie grałem.
Książka Karen Traviss jest pierwszą częścią z całego cyklu, na który...
2015-01-06
Po "Draculi" Brama Stokera w zasadzie nie miałem do czynienia z klasyczną literaturą grozy napisaną najdalej w pierwszej połowie XX wieku. Najprawdopodobniej podyktowane było to przewidywalnością, oraz fatalnym tłumaczeniem na nasz rodzimy język tego typu dzieł.
Po Lovecrafta sięgnąłem z dwojakich pobudek. Przede wszystkim po wielu książkach Kinga, ale również horrorach z naszego podwórka postanowiłem sięgnąć po coś odświeżającego i paradoksalnie utwory napisane niemal sto lat temu idealnie się do tego nadają. Po drugie - i to przeważyło - wkrótce zamierzam poprowadzić znajomym kilka sesji fabularnych "Zewu Cthulhu" (do którego podręcznik zakupiłem już ponad rok temu), więc potrzebowałem odpowiedniej bazy startowej.
Chociaż "Zgroza w Dunwich..." jest najdroższą książką na mojej półce absolutnie nie żałuję wydanych na nią pieniędzy. Niemal 800 stron zapisanych drobnych drukiem, fantastyczny przekład Macieja Płazy, brak literówek, oraz przejrzysta treść sprawiają, że odświeżone wydanie opowiadań Lovecrafta czyta się po prostu wyśmienicie.
Na uwagę zasługuje zwłaszcza kilkumiesięczna praca tłumacza, który zawierając masę archaizmów, oraz styl pisarzy Młodej Polski stworzył dzieło na miarę literatury pięknej w dosłownym tego sformułowania znaczeniu, oddając przy okazji ducha czasów w których wychowywał się i pisał Lovecraft.
Co do samych opowiadań, większość z nich prezentuje podobną linię fabularną i niemal identyczny schemat, dlatego aby za szybko się nie zrazić i w pełni posmakować bogactwa grozy budowanej latami przez autora, należy je sobie odpowiednio dawkować. Ja robiłem to z kilkudniowymi, czasem tygodniowymi odstępami więc przeczytanie całości zajęło mi dwa miesiące (czytałem tylko wieczorami, czasami jedynie fragmenty zamiast całego opowiadania z powodu ich długości).
Niezaprzeczalnie "Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści" to książka, która nie wypada z pamięci. Fantastyczny świat i mitologia Przedwiecznych, którzy penetrują kosmiczne przestrzenie (a dla których Ziemia jest tylko jednym z przystanków siania grozy) są na tyle wyjątkowe, że do dziś stanowią punkt wyjścia do gier i opowiadań innych autorów na całym świecie. Ja wyniosłem z nich przede wszystkim niesamowity klimat i oryginalną czytelniczą przygodę, którą z chęcią przeniosę do wieczornych spotkań RPG, aby przedstawić moim znajomym świat odkrywania przerażających tajemnic z całkiem nowej perspektywy...
Po "Draculi" Brama Stokera w zasadzie nie miałem do czynienia z klasyczną literaturą grozy napisaną najdalej w pierwszej połowie XX wieku. Najprawdopodobniej podyktowane było to przewidywalnością, oraz fatalnym tłumaczeniem na nasz rodzimy język tego typu dzieł.
Po Lovecrafta sięgnąłem z dwojakich pobudek. Przede wszystkim po wielu książkach Kinga, ale również horrorach z...
Anakin Skywalker przeszedł na ciemną stronę mocy. Obi-wan Kenobi udał się na wygnanie. Na pustynnej planecie Tatooine gdzie wszystko się zaczęło, zadaniem mistrza Jedi będzie chronić małego Luke'a przed oczami Imperium, aż do czasu kiedy nadzieja znowu zaiskrzy w galaktyce...
Ostatnia scena z Zemsty Sithów, jest zarazem prologiem niezwykle udanej powieści Johna Jacksona Millera, w której ukazane zostają pierwsze miesiące pobytu Obi-wana na Tatooine. Autor jak sam zresztą zaznacza w posłowiu, popłynął z tematem Gwiezdnych Wojen dość nietypowo - mianowicie stworzył klimat klasycznego westernu. Akcja toczy się więc powoli i spokojnie, a kolejne wydarzenia choć niezwykle intrygujące poprzedzane są mnóstwem dialogów i scen cechujących się pozornie małą dynamiką.
Miller poświęcił mnóstwo czasu na prezentację i skrupulatne prowadzenie swoich postaci. Głównych bohaterów jest więc kilku, a każdy z nich ma swoje motywacje, marzenia i obawy. W tej realności, autor nie zapomina o wzajemnych relacjach i uczuciach, co sprowadza powieść na grunt solidnej historii obyczajowej z elementami dramatu i komedii. Całość opowieści i tak kradnie dla siebie trójka bohaterów - Obi-wan Kenobi, urocza właścicielka sklepu Annileen Calwell oraz charyzmatyczny farmer wilgoci Orrin Gault.
Chociaż Obi-wan musi się ukrywać i przyjmuje imię Ben, nie będzie dane mu odpocząć i skupić się jedynie na pilnowaniu małego Luke'a. Mistrz Jedi w stanie spoczynku wplątany zostaje w konflikt między farmerami i ludźmi pustyni, co spowoduje że prędzej czy później znowu będzie musiał opowiedzieć się po czyjejś ze stron. Przyznaję, że Obi-wan to moja ulubiona postać z całego uniwersum, dlatego z przyjemnością obserwowałem jego poczynania i próby dostosowania się do społeczności Tatooine. Będący zwykle w ogniu walki Kenobi, ukazany jest tu z całkiem innej perspektywy, a jego dość skomplikowana uczuciowo relacja z Annileen była jednym z najciekawszych wątków całej powieści.
Bardzo interesującym zabiegiem są również momenty medytacji, w której Kenobi próbuje rozmawiać ze swoim zmarłym mistrzem Qui-Gon Jinnem. Mówiąc mu o swoich wątpliwościach i bólu związanych z utratą Anakina, czytelnik może w pełni zrozumieć jakie emocje targały Obi-wanem, kiedy musiał podjąć dramatyczną decyzję o walce ze swoim upadłym Padawanem.
Na ponad 360 stronach pisanych małym drukiem mamy więc elementy romansu, świetnie rozpisane sceny akcji, pościgi i gorzką komedię obyczajową. A wszystko to w otoczce niemalże teatralnej. Oszczędne pustynne tło, kilkoro bohaterów i mnóstwo smaczków dla fanów serii. Gdyby zekranizowano "Kenobiego" film mógłby okazać się nawet lepszy niż pierwsza część trylogii.
Książkę polecam wszystkim, którzy zapoznali się z pierwszymi trzema filmowymi częściami Gwiezdnych Wojen i polubili jednego z największych rycerzy Jedi w galaktyce. Kenobi był nim niezaprzeczalnie, a powieść tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. A już poza tym wszystkim fajnie popatrzeć na Obi-wana "od kuchni", który radzi sobie co prawda w niszczeniu dziesiątek droidów, ale kiedy przychodzi do rozmowy z płcią przeciwną... no właśnie.
Anakin Skywalker przeszedł na ciemną stronę mocy. Obi-wan Kenobi udał się na wygnanie. Na pustynnej planecie Tatooine gdzie wszystko się zaczęło, zadaniem mistrza Jedi będzie chronić małego Luke'a przed oczami Imperium, aż do czasu kiedy nadzieja znowu zaiskrzy w galaktyce...
więcej Pokaż mimo toOstatnia scena z Zemsty Sithów, jest zarazem prologiem niezwykle udanej powieści Johna Jacksona...