Męska sprawa Marek Kędzierski 7,6
ocenił(a) na 42 lata temu Niezwykle wartka narracja połączona z intrygującą fabułą. Książka skłoniła mnie do założenia tutaj konta. Skończyłem wyliczać zalety.
Dobrze, przejdźmy do wad: niesamowita projekcja kompleksów i wyobrażeń autora. Który, warto odnotować, odpowiada za 10 innych publikacji. Zakładam więc następujące dwa wyjaśnienia: grafomania bądź wyrachowanie.
Grafomanię wybaczam jak najbardziej. Każdemu wolno swoje hobby rozwijać, niezależnie od efektów. Jednak wyrachowania nie znoszę i z tego powodu czuję się w obowiązku ostrzec.
Szczególnie że wizja autora, mimo iż naiwna i sensacyjna, jest również bardzo, ale to bardzo rasistowska i seksistowska - na ten nieuświadomiony, XIX wieczny sposób. Ale o tym później.
Utwór nijak nie jest zwierciadłem rzeczywistości. Raczej cyrkowym lustrem, odbijającym ku odbiorcy kineskopowy ekran starego telewizora. Z całym inwentarzem: od głosu lektora poczynając, na smużeniu i mrowieniu obrazu kończąc.
Osadzeni w powieści bohaterowie, płascy i służalczy względem opowieści, nie są Psami Wojny Forsytha ani Kondotierami Gan-Ganowicza, a jakimś ich kartonowym odzwierciedleniem. Kiedy trzeba, Kędzierski osadza ich w zachowaniach straszliwych, opisując zbrodnie wojenne największego kalibru. Później robi z nich wiernych kompanów, zgraną wesołą kompanię znaną z Expendables. Brak umiaru jest wszakże motywem przewodnim tej powieści.
Jeżeli bohaterowie mordują, to robią to z rozmachem masowych grobów i grzebania żywcem niedobitków. Jeżeli walczą, to wcielają się nawet nie w Johna Rambo, a w ósmego pasażera Nostromo, byt niezabijalny.
Zaś główny protagonista serii to chodzące fatum. Krzywa fabuły prowadzi nas przez jego wzloty i upadki w sposób nader niefortunny. Człowiek ten, w jednym urywku historii prezentowany jako charakternik, w następnym sprzymierza się z wrogiem w imię „braci żołnierskiej”, po to, by w następnym dokonywać wspomnianych przestępstw przeciwko ludzkości – bo wojna to piekło - a później niezmordowanie wykańczać mafioźników, których los szczodrze stawia na jego drodze. Próżno szukać tu logiki. Okładka reklamuje, że prowadzi go zemsta, moim zdaniem raczej inercja oraz uboga filmografia autora.
Bo jeżeli w tej opowieści cokolwiek jest pewne, to to, że bohater regularnie będzie udowadniał swoją prawość poprzez pobicia bezwzględnych dresiarzy i skinheadów, dogodnie dostępnych w oczekiwanej chwili. Zresztą kiedy protagonista popełnia zbrodnie, całkiem zresztą intencjonalnie i bez protestów, kształtuje to tylko jego charakter i podkreśla Walenrodyzm sytuacji. Natomiast wrogowie sięgający po takie same środki to jednoznaczne dzikusy i czytelnik nie możne wtedy nie krzyknąć „zgroza” trzykrotnie.
Całościowo powieść wydaje się projekcją bezsilności, jaką w człowieku wzbudza wysłuchiwanie doniesień medialnych o kolejnych zuchwałych przestępstwach. Projekcją naiwną (bądź wyrachowaną),bo dostarczoną w komiksowo – sensacyjnej narracji, dla której fabuła stanowi jedynie pretekst. Pretekst do ukazywania silnie nacechowanych emocjonalnie scen, nie istotne, czy pozytywnych, czy negatywnych. Byle było ich wiele. I to, w jaki sposób one się łączą – również nie ma znaczenia. Musi być o odbijaniu dziewic z rąk somalijskich piratów. Musi być o bezkarnych drabach. Musi być o szkoleniu elitarnych Polskich żołnierzy z Gromu. Musi być dobry żołnierz, który strzela sobie w głowę. Musi być policjant, który poznaje się na protagoniście. Musi być o 9/11. Przyjaźnie na całe życie zadzierzgiwane są w kilka błahych spotkań (kameradschaft, ot co),na potrzeby ekspozycji konkretnych przymiotów bohatera. Bez żadnej gwarancji, że dany wątek doczeka się kontynuacji, bądź będzie istotny.
Autor definitywnie nie posiada szerokiego warsztatu w zakresie głównej działalności swojego bohatera. Ni prochu, ni maty nie wąchał, na to stawiam. Dlatego w powieści próżno szukać szczegółowych opisów starć. Wszystko „zadziewa się”. Bohater eliminuje wrogów, zagłębiając w nich ostrza bądź miażdżąc ich głowy kopniakami. Nie wiadomo jednak w jakich okolicznościach. Zamiast opisów mamy listę denatów i zgrubny opis przyczyny śmierci.
Nie wiemy nawet, jakiej broni używa bohater. Pojawiają się czasem wspomnienia o nożach komandosów, jakie zasadniczo każdy nań wyciąga, ale sam arsenał jest dla protagonisty drugorzędny. Przecież powszechnie jest wiadomym, że fachowcy swoje narzędzia traktują… przedmiotowo. Ba, wręcz nie zważają na ich jakość. Albo może ujmijmy to inaczej. Autor ni cholery nie zna się na tych wszystkich… rewolwerach… i karabinach maszynowych… i armatach… więc postanawia nie zamęczać czytelnika zbędnymi szczegółami. Zresztą, tak samo postępuje na każdym etapie swej powieści: opisując armię radziecką ignoruje ich najsilniejsze tradycje ubiorowe – nawet nie umie nazwać majek – słynnych podkoszulków wojsk powietrzno-desantowych. Opisując szkolenie spadochroniarzy nie wspomina o… skokach. I dobrze, to wyspecjalizowany temat, łatwo się poślizgnąć. Jego bohaterowie się nie uczą – oni nabywają umiejętności na tzw. zapleczu, całkowicie ignorując czas na to potrzebny. Strzał snajperski z 2km? Jasne, bez problemu. A czas potrzebny, by pocisk przeleciał 2km? Nieistotne!
Ustalmy jedno. Autor nie ma pojęcia o żadnej z rzeczy, o których pisze. Nigdy nie strzelał z broni, nigdy nie był w Nowym Jorku, nie skakał ze spadochronem. Teraz to już nawet powątpiewam, czy wódkę pijał… Dlatego w sposób warsztatowo poprawny zręcznie pomija te niewygodne momenty, do opisania których potrzebny jest research głębszy niż filmografia Sywestara Stallone’a.
To zaś, co autor posiada w nadmiarze, to uprzedzenia. Względem patologii społecznej dają się zrozumieć, chociaż ta patologia opisywana jest również płasko (w relacji boss i jego chmara nienazwanych pomagierów, którzy owszem, pogromili maluczkich, ale bledną w starciu z herosem – protagonistą). Natomiast straszne jest ujęcie świata w oczach autora. Stany Zjednoczone, ziemia obiecana pokoleń Polaków, to jedyny zakątek świata wart opisania. Niestety obraz tych stanów lekko mówiąc mija się z rzeczywistością - na czym turysta z łatwością autora przyłapie. Ale już ustaliliśmy – ten chłopak nie robi researchu i kropka. On nie opisuje świata a swoje jego wyobrażenie. Ale im dalej w gnój tym więcej much. Otóż pisałem już wcześniej, że zbrodnie wojenne posiadają zmienny ciężar gatunkowy w ocenie autora? No to wystarczy jeszcze uświadomić sobie, że to nie jest tak, że autor z biegiem powieści zmienia na ich temat zdanie. Przesyłka tego samego typu, tylko… adresat się zmienia. Autor definitywnie nie uważa za ludzi nie tylko patologii społecznej, ale również… ludności krajów trzeciego świata. Godnych politowania murzynków bądź okropnych muzułman, na których protagonista może sobie używać. Przecież to nie problem.
Co znakomicie się łączy z elementami religijności katolickiej pojawiającymi się tu i ówdzie. Chociaż bądźmy uczciwi, autor nie zajmuje pozycji względem tegoż kościoła. Gdzieś mimo woli zaznacza jedynie, że protagonista zaliczył kilkuletni etap klasztorny, a ponieważ ta postać robi tylko to, na co ma ochotę – to chyba uznać należy że i on się nawrócił.
Dorzućmy jeszcze obraz kobiet, jednoznacznie damess w opałach, które bywają czasem ratowane, częściej ich ciała eksponowane a niewinność – siłą odbierana. Bez obaw, opisów również brak, jak widać także ten obszar fizyczności jest autorowi znany jedynie pobieżnie, -stety bądź niestety – zważając na projekcję płci tak bardzo w jego prozie słabej.
Jaka jest więc powieść Męska sprawa? Płaska. Fantastyczna (tzn. nijak mająca się do rzeczywistości). Ale łatwa i wciągająca. Żywa, jak nastoletnia ejakulacja. Trzeba się po niej wykąpać, ale otwarcie mówiąc – jestem zaciekawiony: cóż ten grafoman wymyśli w następnej części. Sięgnę jak najbardziej, ale nie kupię. Mimo wszystko nie taką prozę powinno się wydawać a ja nie zagłosuję na nią portfelem.
Nie ma tu gracji Wędrowycza, świadectw plugawości twórczości Piekary czy nawet romantyzmu wampirków Madzi Kozakowej. Jest jaskinia platońska z projekcjami ze starych VHSów, rasizm, seksizm i kompleksy.