Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Anakin Skywalker przeszedł na ciemną stronę mocy. Obi-wan Kenobi udał się na wygnanie. Na pustynnej planecie Tatooine gdzie wszystko się zaczęło, zadaniem mistrza Jedi będzie chronić małego Luke'a przed oczami Imperium, aż do czasu kiedy nadzieja znowu zaiskrzy w galaktyce...

Ostatnia scena z Zemsty Sithów, jest zarazem prologiem niezwykle udanej powieści Johna Jacksona Millera, w której ukazane zostają pierwsze miesiące pobytu Obi-wana na Tatooine. Autor jak sam zresztą zaznacza w posłowiu, popłynął z tematem Gwiezdnych Wojen dość nietypowo - mianowicie stworzył klimat klasycznego westernu. Akcja toczy się więc powoli i spokojnie, a kolejne wydarzenia choć niezwykle intrygujące poprzedzane są mnóstwem dialogów i scen cechujących się pozornie małą dynamiką.

Miller poświęcił mnóstwo czasu na prezentację i skrupulatne prowadzenie swoich postaci. Głównych bohaterów jest więc kilku, a każdy z nich ma swoje motywacje, marzenia i obawy. W tej realności, autor nie zapomina o wzajemnych relacjach i uczuciach, co sprowadza powieść na grunt solidnej historii obyczajowej z elementami dramatu i komedii. Całość opowieści i tak kradnie dla siebie trójka bohaterów - Obi-wan Kenobi, urocza właścicielka sklepu Annileen Calwell oraz charyzmatyczny farmer wilgoci Orrin Gault.

Chociaż Obi-wan musi się ukrywać i przyjmuje imię Ben, nie będzie dane mu odpocząć i skupić się jedynie na pilnowaniu małego Luke'a. Mistrz Jedi w stanie spoczynku wplątany zostaje w konflikt między farmerami i ludźmi pustyni, co spowoduje że prędzej czy później znowu będzie musiał opowiedzieć się po czyjejś ze stron. Przyznaję, że Obi-wan to moja ulubiona postać z całego uniwersum, dlatego z przyjemnością obserwowałem jego poczynania i próby dostosowania się do społeczności Tatooine. Będący zwykle w ogniu walki Kenobi, ukazany jest tu z całkiem innej perspektywy, a jego dość skomplikowana uczuciowo relacja z Annileen była jednym z najciekawszych wątków całej powieści.

Bardzo interesującym zabiegiem są również momenty medytacji, w której Kenobi próbuje rozmawiać ze swoim zmarłym mistrzem Qui-Gon Jinnem. Mówiąc mu o swoich wątpliwościach i bólu związanych z utratą Anakina, czytelnik może w pełni zrozumieć jakie emocje targały Obi-wanem, kiedy musiał podjąć dramatyczną decyzję o walce ze swoim upadłym Padawanem.

Na ponad 360 stronach pisanych małym drukiem mamy więc elementy romansu, świetnie rozpisane sceny akcji, pościgi i gorzką komedię obyczajową. A wszystko to w otoczce niemalże teatralnej. Oszczędne pustynne tło, kilkoro bohaterów i mnóstwo smaczków dla fanów serii. Gdyby zekranizowano "Kenobiego" film mógłby okazać się nawet lepszy niż pierwsza część trylogii.

Książkę polecam wszystkim, którzy zapoznali się z pierwszymi trzema filmowymi częściami Gwiezdnych Wojen i polubili jednego z największych rycerzy Jedi w galaktyce. Kenobi był nim niezaprzeczalnie, a powieść tylko utwierdziła mnie w tym przekonaniu. A już poza tym wszystkim fajnie popatrzeć na Obi-wana "od kuchni", który radzi sobie co prawda w niszczeniu dziesiątek droidów, ale kiedy przychodzi do rozmowy z płcią przeciwną... no właśnie.

Anakin Skywalker przeszedł na ciemną stronę mocy. Obi-wan Kenobi udał się na wygnanie. Na pustynnej planecie Tatooine gdzie wszystko się zaczęło, zadaniem mistrza Jedi będzie chronić małego Luke'a przed oczami Imperium, aż do czasu kiedy nadzieja znowu zaiskrzy w galaktyce...

Ostatnia scena z Zemsty Sithów, jest zarazem prologiem niezwykle udanej powieści Johna Jacksona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Medialna burza mocy zaczęła się mniej więcej na dwa miesiące przed kinową premierą VII epizodu Gwiezdnych Wojen i nie zawahała się przebudzić u każdego prawdziwego fana tegoż uniwersum. Oprócz masy gadżetów i specjalnych wydań Blu-ray poprzednich trylogii w październiku wyszły również dwie najnowsze pozycje książkowe dumnie i licznie zalegające na większości księgarskich półek. Jedną z nich są właśnie "Lordowie Sithów".

Wraz z przejęciem marki "Star Wars" przez Disneya, zmienił się również wydawca tytułów spod jej szyldu. Odświeżając gwiezdną literaturę zrezygnowano bowiem ze wszystkich tytułów świata rozszerzonego, traktując je jako opowieści niekanoniczne. "Lordowie Sithów" i "Tarkin", którego również zrecenzuję w późniejszym czasie to pierwsze (wydane w październiku 2015 roku) tytuły w pełni zaliczające się do kanonu i uzupełniające wydarzenia z filmowej trylogii.
Przyznam, że chociaż jestem zagorzałym fanem serii i filmowe zmagania Jedi z Sithami oglądałem z zapartym tchem nawet po kilka razy, to nigdy nie czytałem nic ze świata Star Wars, więc akurat taki obrót spraw w pełni odpowiadał mojej aktualnej równowadze mocy i portfelowi - mogłem zakupić dwie książki na raz, nie zastanawiając się ilu innych mi brakuje.

Fabularnie "Lordowie Sithów" umiejscowieni są między trzecim ("Zemsta Sithów"), a czwartym ("Nowa nadzieja") epizodem filmowej sagi i w założeniu opowiadają o relacji Dartha Vadera z jego mistrzem - Lordem Sidiousem. Piszę - w założeniu, gdyż w rzeczywistości jak na niemal czterystu stronicowe tomiszcze temat ten został potraktowany przez autora naprawdę marginalnie.
Sama akcja toczy się właściwie dwutorowo łącząc obydwa wątki dopiero w finale. Z jednej strony mamy więc ukazaną dość niespodziewaną acz pouczającą przygodę związaną z wyżej wymienionymi postaciami, z drugiej zaś rebeliancką grupę bojowników o wolność nie mogących spokojnie przystać na wszechobecną władzę Imperium. Kiedy Ci drudzy dowiadują się, że Sidious i jego uczeń planują prewencyjną wyprawę na ich ojczystą planetę uznają to uśmiech losu i niepowtarzalną okazję na zadanie międzygalaktycznym okupantom śmiertelnego ciosu...

Chociaż nie brzmi to zbyt skomplikowanie, powieść jest jak sam Darth Vader - mentalną siłą trzyma czytelnika za gardło do samego końca. Jest dynamiczna, awanturnicza i pełna barwnych postaci, z których naprawdę ciężko wybrać swojego ulubieńca. I chociaż wiemy z późniejszych filmów, że zarówno imperator, jak i były już Anakin Skywalker przeżyją wydarzenia opisane w książce, to jednak śledzić ich poczynania we wspólnej walce przesiąkniętej gniewem i oślepiającą nienawiścią dla każdego fana gwiezdnej sagi jest czymś niezapomnianym.

Autor pisze ciekawie, dialogi chociaż nie wybitne przyciągają swoją naturalnością a sceny walki to najmocniejszy punkt opowieści. Nie mogę się również przyczepić do opisów otoczenia, które po prostu nie nudzą ale też nie wieją dłużyzną. Są idealnie wyważone. Spora w tym oczywiście zasługa polskiego tłumacza.

A jeśli już o naszym przekładzie mowa, to wydawnictwo Uroboros naprawdę wykonało solidną pracę. Okładka z błyszczącą wypukłą czcionką i "skrzydełkami" nie pozwalającymi na szybkie rozszczepienie się brzegów woluminu to naprawdę widoczna dbałość o czytelnika i zwiastun lepszych czasów dla papierowych wydań Star Wars. Do tego może najwyżej z dwie literówki, czytelny układ rozdziałów i wysokiej jakości druk.
Cena nie odbiega od standardów książkowych w Polsce i nawet mimo wielkiego szumu promocyjnego związanego z nową częścią sagi na szczęście nawet w księgarniach stacjonarnych nie przekracza 36 złotych, co nie raz miało miejsce przy zagranicznych premierach znanych światowych tytułów. Oby tak dalej.

Podsumowując nie ma co ukrywać, że "Lordowie Sithów" są książką dedykowaną głównie dla fanów gwiezdnej sagi. Reszta czytelników po prostu nie odnajdzie się w temacie, ponieważ w powieści nic nie zostaje wyjaśnione od początku. Kosmiczne rasy, zasady mocy, typowe nazewnictwo statków, czy tytułów wojskowych to tylko kilka z przykładów. Aby czerpać minimalną przyjemność z lektury polecam obejrzeć przynajmniej "Zemstę Sithów". Chociaż książka Paula Kempa nie jest tytułem wybitnym, to spędzony przy niej czas był dla mnie czystą rozrywką na dobrym poziomie i co ważne z wyczuwalnym klimatem Gwiezdnych Wojen. A oto przecież najbardziej chodzi.

Medialna burza mocy zaczęła się mniej więcej na dwa miesiące przed kinową premierą VII epizodu Gwiezdnych Wojen i nie zawahała się przebudzić u każdego prawdziwego fana tegoż uniwersum. Oprócz masy gadżetów i specjalnych wydań Blu-ray poprzednich trylogii w październiku wyszły również dwie najnowsze pozycje książkowe dumnie i licznie zalegające na większości księgarskich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka" to drugi tom przygód angielskich awanturników i łowców przygód - Burtona i Swinburne'a. Tym razem nasi bohaterowie mierzą się z zagadką skradzionych diamentów, nie do końca jasną sprawą pewnego spadkobiercy, oraz... duchami.

Moim zdaniem powieść jest nieco słabsza fabularnie od swojej poprzedniczki ale nadal trzyma wysoki poziom. Eugeniczne eksperymenty i masa technicznych wynalazków to wciąż filary serii, tak samo zresztą jak wyraziste postaci, obok których po prostu nie da się przejść obojętnie. Mark Hodder w swojej książce łączy legendy i stereotypy brytyjskie odtwarzając je w całkiem nowej fantastyczno-naukowej odsłonie i co by nie mówić świetnie oddaje brytyjski klimat opowieści.

Intryga chociaż nie tak bardzo skomplikowana, wciąga czytelnika stanowiąc idealne połączenie kryminału i książki przygodowej napakowanej akcją i czasem wręcz makabrycznymi opisami.

Graficznie tom prezentuje się bez zarzutu. Jak zawsze Fabryka Słów stanęła na wysokości zadania idealnie odwzorowując pierwowzór. Półtwarda okładka zintegrowana ze złotym stylowym liternictwem, szyta sznurowana zakładka w tym samym kolorze i fantastyczna grafika Jona Sullivana sprawiają, że "Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka" jest obok dwóch pozostałych książek trylogii na mojej półce, jednym z najbardziej ekskluzywnych tytułów.
Niewątpliwą zasługą przyjemnego odbioru lektury stanowi też praca polskiego tłumacza - Krzysztofa Sokołowskiego, zajmującego się również przekładem pierwszego tomu.

Książkę mogę polecić fanom steam-punku i wszystkim osobom kochającym mocne powieści awanturniczo-przygodowe. Momentami dość krwawe i obrzydliwe opisy sprawiają jednak, że jest to fantastyka raczej dla dojrzałego odbiorcy. No i na koniec - warto jednak sięgnąć do "Dziwnej sprawy Skaczącego Jacka", aby mieć z lektury całkowitą przyjemność.

"Zdumiewająca sprawa nakręcanego człowieka" to drugi tom przygód angielskich awanturników i łowców przygód - Burtona i Swinburne'a. Tym razem nasi bohaterowie mierzą się z zagadką skradzionych diamentów, nie do końca jasną sprawą pewnego spadkobiercy, oraz... duchami.

Moim zdaniem powieść jest nieco słabsza fabularnie od swojej poprzedniczki ale nadal trzyma wysoki poziom....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Reputacja to kolejny udany zbiór opowiadań Pilipiuka, w którym historia miesza się z nutą fantastyki, jednak zdecydowanie z naciskiem na to pierwsze.

Tym razem zadowoleni powinni być zwłaszcza fani Roberta Storma, który na pięć opowiadań otrzymał dla siebie aż cztery z nich. Młody poszukiwacz tajemnic debiutujący z zbiorze "Aparatus", dzięki "Reputacji" niemal dorównuje popularnością i ilością własnych historii doktorowi Skórzewskiemu, który znów będzie miał ciekawy przypadek do zbadania (co prawda tylko w jednej historii ale zawsze).

Przyznam, że pierwszy raz czytając Wielkiego Grafomana (jak sam określa siebie autor) miałem wrażenie niedosytu. Wynika to pewnie z ilości stron, a nie czytając jeszcze równie krótkich dwóch wcześniejszych zbiorów, czyli "Szewca z Lichtenrade" i "Carskiej Manierki" brak tych pięćdziesięciu, czy stu stron znanych chociażby z "Rzeźnika Drzew" był dla mnie odczuwalny. Na szczęście rekompensuje to treść, a więc po kolei:

1) Reputacja (71 stron) - tytułowe opowiadanie z doktorem Pawłem Skórzewskim, przenosi nas do Bergen w Norwegii roku 1909. Ci, którzy mieli przyjemność czytać "2586 kroków" zapewne będą pamiętać, że podróżnik był już w tym miasteczku ponad 30 lat wcześniej. Stary znajomy, duchy przeszłości i całkiem nowe zagrożenie. Bardzo przyjemna kontynuacja. (7/10)

2) Szachownica (37 stron) - młody Robert Storm, za czasów studenckich. Dzięki tej opowieści dowiadujemy się trochę więcej o życiu naszego ulubionego handlarza starzyzną, a oprócz tego poznajemy tajemnicę pewnej drewnianej szachownicy. Ciekawa zagadka i zaskakujące zakończenie. (7,5/10)

3) Hitler w szklanej kuli (51 stron) - Robert Storm znów otrzymuje interesujące zlecenie, jednak nadzwyczaj niebezpieczne i fascynujące. Otóż w pewnym starym szklanym artefakcie zostaje uwięziony... hitlerowiec wraz z całym przedwojennym domem. Jak tam trafił i o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi? Polecam przeczytać. Świetny pomysł i naprawdę spora doza fantastyki. (8/10)

4) Naszyjnik (75 stron) - Przypadkowe znalezienie starej religijnej ikony, doprowadza do tajemnicy, która może odkryć położenie chrześcijańskiej relikwii. W rozwiązaniu zagadki, pomaga Stormowi nastoletnia sąsiadka, znana gościnnie z poprzednich przygód. Intrygujący duet, mistyczny klimat i trochę zawirowań w życiu uczuciowym Roberta. Moim zdaniem najciekawsze z opowiadań. (9/10)

5) Wielbłądzie masło (130 stron) - Najdłuższe z całego zbioru. Robert Storm w poszukiwaniu cygańskiego kociołka z czasów II wojny światowej. W opowiadaniu przeplatają się dwa okresy czasowe. Pierwszy z nich - współczesny ukazuje ponad miesięczne poszukiwania żeliwnego kotła przez naszego detektywa amatora. Drugi ukazuje czasy okupacyjne i losy pewnej trupy cyrkowej powiązanej z ów garnuszkiem. Smutna historia z odrobiną nadziei i szczęśliwym zakończeniem, dobrze oddająca ducha wojny, a zwłaszcza okupacji niemieckiej. (8,5/10)

Na końcu zbioru autor umieścił jeszcze miłą niespodziankę - jednostronicowe biografie dwóch nieodłącznych postaci ze "Światów Pilipiuka", czyli doktora Pawła Skórzewskiego i Roberta Storma. Obaj panowie dostali również swoje własne portrety Pawła Zaręby, który zilustrował też resztę zbioru. Bardzo fajny dodatek.

"Reputację" polecam wszystkim, którzy lubią dawne tajemnice z małą nutą fantastyki, masę ciekawostek historycznych w przystępnej formie i po prostu - stare przedmioty, które przyszłe pokolenia będą znały już tylko z opowieści. Myślę, że ten zbiór Andrzeja Pilipiuka zachęci do przeczytania poprzednich, a dzięki nieco zaburzonej chronologii, można je czytać w dowolnej kolejności nadal czerpiąc z magii przeszłości masę przyjemności.

Reputacja to kolejny udany zbiór opowiadań Pilipiuka, w którym historia miesza się z nutą fantastyki, jednak zdecydowanie z naciskiem na to pierwsze.

Tym razem zadowoleni powinni być zwłaszcza fani Roberta Storma, który na pięć opowiadań otrzymał dla siebie aż cztery z nich. Młody poszukiwacz tajemnic debiutujący z zbiorze "Aparatus", dzięki "Reputacji" niemal dorównuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Parę tygodni temu wreszcie uzupełniłem swoją półkę o pozostałe dwie książki trylogii Marka Hoddera, więc po niemal trzech latach od zakupu części pierwszej, wypadało mi odświeżyć ją sobie raz jeszcze. Nie zmieniło się nic - nadal "W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" pozostaje w moim odczuciu świetnie napisaną historią, przy której po prostu nie można się nudzić.

Pomysł angielskiego autora na steampunkową powieść od początku był strzałem w dziesiątkę. Zebrawszy kilka historycznych postaci żyjących w XIX wiecznej Anglii, uczynił ich bohaterami fabularnej fikcji, składając jednocześnie hołd ich prawdziwym dokonaniom. W wyniku niespodziewanego splotu wydarzeń, nam jako czytelnikom zostaje zaserwowana dawka historii jakże odmiennej od tego co znamy z podręczników czy encyklopedii.

Londyn Marka Hoddera w roku 1861 wypełniony jest po brzegi eugeniką i technologią parową. Rotofotele, welocypedy, mechaniczne kraby-sprzątacze, czy ogromne łabędzie ciągnące pasażerskie latawce to tylko kilka z gamy wynalazków "wieku pary" zaserwowanych nam przez Anglika. Jeżeli dodamy do tego wilkołaki grasujące w najpaskudniejszej dzielnicy Londynu, których efektem ubocznym jest samozapłon i tajemnicze eksperymenty wykraczające poza etykę ludzi tamtego okresu otrzymujemy fantastykę na miarę współczesnych wymagań.

Tym jednak co najbardziej wyróżnia debiutancką powieść Hoddera i jak widać urzekło również krytyków (autor zdobył bowiem za opisywaną część trylogii nagrodę literacką Philipa K. Dicka) jest motyw skoków w czasie, oraz związanych z tym ingerencji w wydarzenia z przeszłości. Podczas lektury byłem zaskakiwany kilkakrotnie płynnością i logiką z jaką Anglik uświadamia bohaterowi odpowiedzialnemu za całe zamieszanie meandrów współdziałania czasu z przestrzenią. Dokładając do tego wszystkiego niesamowity wręcz klimat XIX wiecznego, zamglonego Londynu, dostajemy książkę mogącą śmiało konkurować z telewizyjnym Doktorem Who.

Na koniec kilka słów o polskim wydaniu. Jak zawsze Fabryka Słów stanęła na wysokości zadania idealnie odwzorowując pierwowzór. Półtwarda okładka zintegrowana ze złotym stylowym liternictwem, szyta sznurowana zakładka w tym samym kolorze i fantastyczna grafika Jona Sullivana sprawiają, że "W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" jest obok dwóch pozostałych książek trylogii na mojej półce, jednym z najbardziej ekskluzywnych tytułów.
Niewątpliwą zasługą przyjemnego odbioru lektury stanowi też praca polskiego tłumacza - Krzysztofa Sokołowskiego. Literówek jest niewiele.

"W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" jest niewątpliwie jedną z ciekawszych pozycji wśród fantastyki steampunkowej, ale przypadnie również do gustu wszystkim czytelnikom lubującym się w klimatach Sherlocka Holmesa, czy nieco mrocznej fantastyki brytyjskiej. Napisana z rozmachem i niesamowitą dozą wyobraźni sprawia, że na długo zapada w pamięć."

Parę tygodni temu wreszcie uzupełniłem swoją półkę o pozostałe dwie książki trylogii Marka Hoddera, więc po niemal trzech latach od zakupu części pierwszej, wypadało mi odświeżyć ją sobie raz jeszcze. Nie zmieniło się nic - nadal "W dziwnej sprawie Skaczącego Jacka" pozostaje w moim odczuciu świetnie napisaną historią, przy której po prostu nie można się nudzić.

Pomysł...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pewnym można być tylko śmierci, podatków i tego, że każda książka Miroslava Žambocha zawsze będzie stała na wysokim poziomie. Nie inaczej jest z jego najnowszą powieścią wydaną w Polsce. Ja zabrałem się za nią dość późno ale tylko dlatego, że wcześniej miałem parę innych dobrych tytułów, a poza tym skorzystałem akurat z lipcowego rabatu w Empiku i udało mi się zdobyć ten tytuł za 31 złotych (zamiast ceny standardowej 45 zł).

Po całym cyklu o Koniaszu (6 książek), "Bez Litości" i "Percepcji" wiedziałem mniej więcej czego można się spodziewać. Po lekturze nie byłem zbytnio zaskoczony, jednak "W służbie klanu" zbudowana jest nieco inaczej niż reszta wyżej wymienionych tytułów. Trochę zabrakło mi książce efektownych walk, które były do tej pory wizytówką autora ale ostatecznie rekompensuje to dynamika, fabuła i magia kamieni silnie tętniąca z książki.
Jak to zwykle bywa u Žambocha, oprócz twardego bohatera o dobrym sercu, otrzymujemy kilka fajnych postaci wspierających i piękną kobietę, przy której niejednemu normalnemu mężczyźnie serce zabiłoby mocniej. "W służbie klanu" bowiem oprócz aspektu przygodowego z dozą fantasy jest również dramatem, opowieścią o zemście i rozliczaniu się z trudną przeszłością. Powieść absolutnie nie jest jakoś specjalnie głęboka (co jest dość zabawne z racji tego, że większość jej części dzieje się pod ziemią), ale nigdy tego od autora nie oczekiwałem. Czech pisze przede wszystkim dobre akcyjniaki bez silenia się na zbędne poczucie humoru. Jego historie raczej kierowane są pod męską część odbiorców i w tym akurat aspekcie sprawdza się idealnie.

Warto wspomnieć, że tym razem głównym bohaterem jest... górnik. Herbert Ducatti wydobywa drogie magiczne kamienie dla swojego klanu czarodziejów, mające ogromne wartości rynkowe. Oczywiście jest tylko niewolnikiem, małym trybem, którego służba trwać ma 20 lat. Oprócz niebezpieczeństwa związanego z bezpośrednią obecnością nieopodal aktywnych kamieni (ludziom bez talentu i ochrony, tego typu przedmioty po prostu wypalają mózgi), do innych zagrożeń należy między innymi możliwość zawalenia się szybu, czy nagłe ataki na kopalnie, przez inne klany. Życie zakontraktowanego górnika nie jest łatwe, a Žamboch w książce przedstawia nam aż cztery okresy życia Herberta. Pomysł genialny w swojej prostocie zyskuje zwłaszcza po przejściu do ostatniej - czwartej części, w której razem z Ducattim, wspominamy jego bolesną przeszłość i przypominamy sobie jakim był człowiekiem jeszcze na początku.

Magia wszechobecna w książce to zdecydowany atut autora. Jest ona niebezpieczna, nieprzewidywalna i zabójcza. Pierwszy raz po przeczytaniu jakiejś powieści nabrałem do niej zachowawczego stosunku. Opisy śmierci z rąk czarodziejów bojowych wędrujących po kopalniach w poszukiwaniu zbiegów mocno zapadają w pamięć. Linie mocy, diagramy, wplatanie zaklęć do rubinów, ametystów i innych drogich kamieni, czy korzystanie z zasobów pancerzy ochronnych - to wszystko sprawia, że książkę czyta się naprawdę dobrze, a genialne pomysły i opisy Czecha tylko napędzają to wrażenie.

Wolumin wydany jest bardzo starannie, a zintegrowana okładka z grafiką Dominika Brońka mówi wiele o charakterze lektury. Długość również zadowala (475 stron bez zbędnych ilustracji). Jedyny mały zarzut mam do polskiego tłumacza, który czasami chyba nie do końca rozumiał zasady działania czarów i wyjaśnia opisy zbyt chaotycznie. Na szczęście tych momentów nie było zbyt wiele.

"W służbie klanu" polecam głównie osobnikom płci męskiej z racji wartkiej, dość brutalnej akcji i nieco zmilitaryzowanego systemu klanowej hierarchii. Panie którym to nie przeszkadza również będą bawić się doskonale, a ja pełen poczucia dobrze wydanych pieniędzy, za jakiś czas po raz kolejny sięgnę po którąś z książek czeskiego autora.

Pewnym można być tylko śmierci, podatków i tego, że każda książka Miroslava Žambocha zawsze będzie stała na wysokim poziomie. Nie inaczej jest z jego najnowszą powieścią wydaną w Polsce. Ja zabrałem się za nią dość późno ale tylko dlatego, że wcześniej miałem parę innych dobrych tytułów, a poza tym skorzystałem akurat z lipcowego rabatu w Empiku i udało mi się zdobyć ten...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Szczury Wrocławia” wypełzały ze swoich nor jeszcze przed premierą, zalewając potencjalnych czytelników falą szeroko zakrojonej kampanii reklamowej. I właściwie ciężko powiedzieć czy na popularność książki wśród znawców rodzimej fantastyki wpłynął fakt, że w końcu obiecano nam porządne zombie uniwersum dziejące się w Polsce, czy to że na kartach powieści giną rozgorączkowani zarazą facebookowi internauci, którzy w masowej ilości dobrowolnie zgłosili się do uśmiercenia. Jedno nie wyklucza drugiego, a cała promocja mogłaby się okazać największym medialnym fiaskiem, gdyby nie najważniejsza dla nas czytelników sprawa – „Chaos” jako pierwsza część opowieści o wrocławskich żywych trupach to najlepsze, co mogło spotkać naszą prozę fantastyczną od dobrych kilku miesięcy.

Robert J. Szmidt stworzył doskonałe gatunkowo historical fiction nasycone wyrazistymi opisami w stylu gore i ofiarami liczonymi w setkach. Wielokrotnym zarzutem z jakim spotykałem się w innych recenzjach, było zbytnie spłaszczenie warstwy fabularnej na rzecz spektakularnych zgonów, które wręcz wylewają się z książki. Ja tego nie zauważyłem. Owszem zombie rozczłonkowują mieszkańców Wrocławia w oszałamiającym tempie, jednak główna oś fabularna została poprowadzona właściwie. Obserwując dwanaście godzin walki komunistów ze szwendaczami, nie mamy wrażenia nudy. Wszystko ukazane zostało z różnych perspektyw (zomowców, władzy partyjnej, zwykłych obywateli) i chociaż z setek postaci do końca części pierwszej „Szczurów Wrocławia” przeżyje ledwie garstka, autor doskonale zarysował w książce początek całkiem interesującego uniwersum.

Przy okazji nie można nie wspomnieć o niemal najważniejszym elemencie plagi. Szmidt obiecał w spocie promującym, że jego żywe trupy pójdą w całkiem inną stronę, niż to co znamy przykładowo z filmów Romero. Chociaż przez całą powieść czytelnik otrzymuje tylko niewielką garść informacji o charakterystyce zarażonych (padających z ust specjalisty), to są one na tyle intrygujące że po początkowym rozczarowaniu mogę stwierdzić, iż faktycznie – ten typ zombie jest naprawdę innowacyjny i na dłuższą metę piekielnie problematyczny. A przynajmniej ja nie spotkałem się dotąd z kierunkiem, w który poszedł autor. Za to ogromny plus.

Warto powiedzieć jeszcze kilka słów o samym wydaniu, bo tutaj Insignis postawiło poprzeczkę naprawdę wysoko. Oprócz standardowego, ogólnodostępnego woluminu w miękkiej oprawie, krakowskie wydawnictwo wypuściło dwukrotnie droższą edycję kolekcjonerską, w skład której oprócz fantastycznego limitowanego wydania książki w twardej oprawie z autografem Roberta Szmidta, wchodzi jeszcze kupon na darmowy e-book, T-shirt z okładkową grafiką i ogromny dwustronny plakat zawierający oryginalny plan Wrocławia z roku 1963. Nawiasem mówiąc, jego zmniejszona, również kolorowa wersja znajduje się też w samej książce znacznie ułatwiając poruszanie się czytelnikowi po miejscach opisanych w „Szczurach”. Naprawdę fajna opcja. Zestaw zapakowany jest w duże kartonowe pudło, przywodzące na myśl grę planszową. Jako szczęśliwy posiadacz edycji limitowanej wygranej w konkursie wcale się nie dziwię, że niektórzy chcieliby zapłacić za tego typu paczuszkę 80 złotych.

A na deser po 530 stronach solidnej lektury bonus w postaci kilkunasto stronicowego opowiadania pod tytułem „Horda” początkującego autora, oczywiście o wiadomej tematyce. Nie jest ono może porywające ale to zawsze ciekawy dodatek promujący młodych twórców.

Ja przeżywając wraz z bohaterami „Szczurów Wrocławia” dwanaście nocnych godzin epidemii, bawiłem się doskonale. Nuta PRL-u, układy i wszechobecna groza sprawiają, że na taki Chaos czekałem bardzo długo i mam nadzieję, że kolejna część również nie zawiedzie moich oczekiwań.

„Szczury Wrocławia” wypełzały ze swoich nor jeszcze przed premierą, zalewając potencjalnych czytelników falą szeroko zakrojonej kampanii reklamowej. I właściwie ciężko powiedzieć czy na popularność książki wśród znawców rodzimej fantastyki wpłynął fakt, że w końcu obiecano nam porządne zombie uniwersum dziejące się w Polsce, czy to że na kartach powieści giną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Właściwie nie wiem za bardzo co napisać o tej książce (a rzadko mi się to zdarza), gdyż po jej przeczytaniu miałem naprawdę mieszane uczucia, ale po kolei.

Najmocniejszym aspektem "Po drugiej stronie cienia" są zdecydowanie opisy mrocznych miejsc i dziwacznych stworzeń, ponieważ wymyślone one zostały przez młodego autora z dużą nutą wyobraźni pozwalającej w przyszłości stworzyć całkiem niezłe uniwersum. Niestety zbyt wiele rzeczy zostało niedopowiedzianych (może Sender zostawił to sobie na kolejną część), co skutkuje lekkim "Aha, ale... tak coś więcej... nie? Ok, lećmy dalej z historią". Również surrealizm sytuacyjny w połączeniu z atmosferą grozy podany został z odpowiednią dozą subtelności, powodując u mnie pozytywne wrażenie (fantastyczna scena z lustrem i gospodynią domową).

No i niestety tyle dobrego. Zbyt słabo sprawdza się niestety to co najważniejsze - sama fabuła i postaci, które pomimo różnorodności oraz ciekawych stylów walki po prostu nie posiadają interesującego charakteru i na dłuższą metę nie potrafiły mnie do siebie przekonać. Kilka razy złapałem się nawet tym, że szukałem końca rozdziału, zamiast skupić się na samych dialogach, co nie wróżyło dobrze dalszej lekturze.

Do samego wydania nie mam absolutnie żadnych zarzutów. Wydawnictwo "Uroboros" stanęło na wysokości zadania. Wolumin oprawiony jest stonowaną okładką z posrebrzaną wypukłą czcionką i grafiką, mogącą spokojnie wisieć gdzieś w ciemnym muzeum jako niepokojące malowidło obok "Krzyku" Muncha. Literówek nie znajdziemy.

Myślę, że gdybym był początkującym fanem fantastyki, książka dostałaby ode mnie zdecydowanie wyższą ocenę, jednak po ponad 15 latach obcowania z mrocznymi demonami, tego typu historie nie wywierają już na mnie wielkiego wrażenia. Niewymagającym poszukiwaczom wędrówek po rodzimych mrocznych miastach zdecydowanie polecam, bo mimo wszystko na naszym rynku niewiele mamy tego typu opowieści, a ja jeśli wyjdzie kontynuacja, na pewno dam jej szansę.

Właściwie nie wiem za bardzo co napisać o tej książce (a rzadko mi się to zdarza), gdyż po jej przeczytaniu miałem naprawdę mieszane uczucia, ale po kolei.

Najmocniejszym aspektem "Po drugiej stronie cienia" są zdecydowanie opisy mrocznych miejsc i dziwacznych stworzeń, ponieważ wymyślone one zostały przez młodego autora z dużą nutą wyobraźni pozwalającej w przyszłości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Marcin Mortka ma talent to żonglowania gatunkami, a połączenie fantasy i marynistyki nie mogło skończyć się lepiej dla naszej rodzimej literatury.

W "Morzach Wszetecznych" mamy do czynienia z piracką załogą dowodzoną przez kapitana Rolanda zwanego Wywijasem, na którą składa się pełna mieszanka "frutti di mare". Pierwszy mat z metalową płytką na głowie żujący korzenie mandragory, drugi mat zwany Julią z racji swojego zamiłowania do przebierania się w damskie fatałaszki, satyr rzucający słowa (w tym masę przekleństw) z prędkością karabinu maszynowego, czy Baobab - obłąkany czarnoskóry szaman miotający czarną przeklętą magią to tylko kilka z ciekawszych osobistości.
Do tego dochodzi najbardziej fascynujący, magiczny statek o jakim miałem okazję czytać. Żeby nie zdradzać za dużo, powiem tylko że ponad połowa historii dzieje się właśnie na jego pokładzie, co pozwala autorowi dogłębnie przedstawić nam załogę, ich charaktery i możliwości. Ten pływający sitcom idealnie rozluźnia akcję pomiędzy kolejnymi iście przygodowymi wątkami fabularnymi, których główną osią jest jak to zwykle bywa - walka dobra ze złem, mogąca zniszczyć cały morski świat.

Do niewątpliwych plusów lektury należą zdecydowanie niespodziewane ale i zabawne zwroty akcji, nietuzinkowe dialogi sprzyjające "cieszeniu się do książki", jak również stopniowe odkrywanie ogromnych zdolności nowego okrętu Rolanda. "Błędny rycerz" naprawdę ma wiele sekretów, które "odblokowywane" co jakiś czas niemal do końca książki mogą budzić u czytelnika różnego rodzaju konsternacje. Mi bardzo przypominało to rozwój umiejętności w typowym RPG (autor zresztą jest wielkim fanem tego typu rozrywki).

Mortka w bardzo przystępny i nieskomplikowany sposób przedstawia nam również cztery najważniejsze frakcje walczące o swoje wpływy na Morzach Wszetecznych. Każdej poświęcona jest góra jedna strona, w zupełności wystarczająca do zrozumienia jej własnego stylu i motywów. Reszta informacji uzupełniana jest w trakcie. Kiedy dodamy do tego anioły i demony, które dodatkowo przedostały się do naszego świata, otrzymujemy naprawdę niezłe zamieszanie pełne sojuszy, zdrad i propozycji "nie do odrzucenia". Jak na jedną książkę autor wrzucił tego naprawdę sporo, co tylko wzmacnia świetne końcowe wrażenia fabularne jakie pozostawia po sobie powieść. Jeżeli jeszcze dorzucić do tego naprawdę udane zakończenie, nie mam się absolutnie do czego przyczepić.

Co do samego wydania, połyskująca okładka z wypukłym tytułem i klimatyczną grafiką naprawdę sprawiają, że z dumą można prezentować "Morza Wszeteczne" na półce. Brak literówek, wygodny układ rozdziałów i ich podziały na mniejsze części nie męczą wzroku. Dodatkowo książka uzupełniona jest paroma całkiem ładnymi ilustracjami autora grafiki na okładce - Bartłomieja Drejewicza.
Wydawnictwu "Uroboros" należą się za to wydanie spore ukłony.

Podsumowując, książka przypadnie do gustu wszystkim lubiącym pirackie klimaty, fantastykę ale też osobom kochającym przygodę z ogromną dawką dobrego, szalonego humoru. Ponad 400 stron lektury wchodzi naprawdę szybko, a ja z niecierpliwością czekam na nowe przygody Rolanda w powieści "Wyspy Plugawe".

Marcin Mortka ma talent to żonglowania gatunkami, a połączenie fantasy i marynistyki nie mogło skończyć się lepiej dla naszej rodzimej literatury.

W "Morzach Wszetecznych" mamy do czynienia z piracką załogą dowodzoną przez kapitana Rolanda zwanego Wywijasem, na którą składa się pełna mieszanka "frutti di mare". Pierwszy mat z metalową płytką na głowie żujący korzenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przyznam szczerze, że znajdując "Silentium Universi" w koszu jednego z marketów nie spodziewałem się rewelacji. Książkę kupiłem głównie ze względów ekonomicznych, ale również i dlatego, że z literaturą science fiction w czystej postaci nie obcowałem zbyt często. Co może wszak oferować tytuł nieznanego autora, walający się w kupie innych książek z czerwoną naklejką: "5 złotych"? Okazuje się, że całkiem sporo.

Książka Domagalskiego dzieje się w roku 2055 i opisuje wyprawę badawczą gwiazdolotu, którego zadaniem jest sprawdzenie, czy oddalona od Ziemi o kilka lat świetlnych planeta, może być w przyszłości nowym miejscem kolonizacji ludzkości.

Autor serwuje nam szeroką mieszankę gatunkową. W opowiadaniu dostajemy multum informacji z różnych dziedzin naukowych - od biologii po matematykę, która choć interesująca, podana jest jednak w dość suchy sposób. Jakby Domagalski przepisywał jedynie cytaty z encyklopedii, samemu nie mając o tych sprawach zielonego pojęcia. Zdecydowanie lepiej wypada sama historia.
Pierwsza część dziejąca się jeszcze na Ziemi, stanowi jedną trzecią książki i zawiązuje nam nieskomplikowaną intrygę pomiędzy dobrymi a złymi siłami kościoła, które wbrew pozorom mają w tej kosmicznej układance ogromne znaczenie.
Część druga to już sam etap trzyletniej podróży załogi gwiazdolotu "Marek Aureliusz". Jest to zdecydowanie najbardziej dopracowany i zarazem najdłuższy wątek lektury. Ośmioosobowa ekipa, świetnie nakreślone charaktery, motywacje i słabości poszczególnych członków. To wszystko zamknięte w stalowej puszce wypchniętej w mroczną otchłań galaktyki. Początkowa radość z podróży ze strony na stronę maleje, a kolejne wydarzenia popychają fabułę w mroczny klimat metalowego horroru, gdzie stany lękowe i psychiczne będą zdecydowanie najmniejszym z problemów całej załogi.
Chociaż część trzecia, czyli właściwe zakończenie jest nieco słabsze, to jednak pozytywnie zaskakuje. Wszystkie wątki i tajemnice zostają wyjaśnione w taki sposób, że czytelnik nie musi się martwić o jakiekolwiek niedopowiedzenia czy furtki na przyszłość, zostawiane przez niektórych autorów książek na wszelki wypadek gdyby pieniążki się skończyły i trzeba będzie napisać kontynuację. Dariusz Domagalski daje nam od początku do końca gotowy projekt, który chociaż nie jest rewelacyjną innowacją, to jednak trzyma w ryzach i nie pozwala odrzucić książki w kąt przed przeczytaniem.

Od strony wizualnej nie mam się do czego przyczepić. Wolumin posiada interesującą okładkę pasującą do klimatu treści, wypukłą czcionkę tytułową, a także wygodny układ rozdziałów, które dzięki temu, że są dość krótkie, idealnie nadają się na podróż tramwajem.

Podsumowując moje pierwsze spotkanie z literaturą międzygwiezdnych wojaży, książkę oceniam naprawdę dobrze. Pozostaje się tylko cieszyć, że Polscy pisarze potrafią podejść do tematyki science-fiction z niebanalną historią. Jeśli gdzieś uda Wam się natknąć na "Silentium Universi" polecam przeczytać. Opisana historia przypadnie do gustu większości czytelników. Lektura nie jest długa, a ja zostaję po niej z poczuciem, że wydana w ten sposób pięciozłotówka była najlepszym zakupem w tym miesiącu.

Przyznam szczerze, że znajdując "Silentium Universi" w koszu jednego z marketów nie spodziewałem się rewelacji. Książkę kupiłem głównie ze względów ekonomicznych, ale również i dlatego, że z literaturą science fiction w czystej postaci nie obcowałem zbyt często. Co może wszak oferować tytuł nieznanego autora, walający się w kupie innych książek z czerwoną naklejką: "5...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka Marka Kędzierskiego nie wyróżnia się na rynku polskim niczym szczególnym i chociaż nie znam wcześniejszych pozycji tego autora, "Oto Krew moja" jest dla mnie lekkim rozczarowaniem.
Dawno przestałem się już sugerować opisami na tyłach okładki sugerującymi "wielką intrygę". Wolę konkrety, a tych niestety mamy niewiele. W założeniu książka ta uchodzić ma za typowo męskiego "akcyjniaka", jednak scen z tego gatunku nie znajdziemy w niej zbyt wiele.

Ogólnie po lekturze, odniosłem wrażenie, że powieść pisana była szybko i chaotycznie, przez co nie dość że nie jest zbyt długa jak przystało na tytuły z mocnym zapleczem fabularnym, to stanowi zlepek wątków które niby łączą się w jedną historię ale patrząc całościowo skończyły się zanim na dobre się zaczęły.
Kolejnym minusem jest przewidywalność i niespotykana wręcz ilość "boskich cudów" wylewających się z lektury. Wiem, że wątek sakralny stanowi jeden z głównych elementów opowieści, jednak jego nachalność mocno męczy. Postacie są płaskie i nie posiadają interesującej podstawy charakterologicznej, w związku z tym ich dialogi są jakie są, na co dodatkowo wpływa wspomniana przeze mnie nieszczęsna długość książki.

Jeżeli spodziewacie się jakiegokolwiek wyjaśnienia działania tajemniczego artefaktu, czy motywów "tych złych", to kolejny raz pudło - nie ta lektura. Kędzierski zostawia nas z morałem "zło w końcu zostanie ukarane, a dobro zwycięży pomimo wielu poświęceń".
Skoro już o poświęceniu mowa, zakończenie było zaskakujące, choć moim zdaniem wstawione na siłę, żeby wynagrodzić czytelnikowi brak emocji przez większość stron. Żeby nie wylewać też na książkę jeszcze więcej pomyj, z pozytywów muszę wskazać płynność narracji i ciekawie rozpisane sceny akcji, które faktycznie stanowiły najmocniejszy punkt opowieści. Może gdyby całość była dłuższa i lepiej skonstruowana doceniłbym pracę autora. A tak, nie ma o czym dyskutować.

Na ostatni plus zasługuje wydanie. Okładka nie przekombinowana, stanowi idealne tło dla powieści sensacyjnej. Literówek nie uświadczyłem, a budowa poszczególnych rozdziałów sprawia, że książkę można przeczytać w dwa wolne wieczory. Polecam tylko fanom gatunku, osobom nie wymagającym od słowa pisanego minimum myślenia i... to chyba tyle.

Książka Marka Kędzierskiego nie wyróżnia się na rynku polskim niczym szczególnym i chociaż nie znam wcześniejszych pozycji tego autora, "Oto Krew moja" jest dla mnie lekkim rozczarowaniem.
Dawno przestałem się już sugerować opisami na tyłach okładki sugerującymi "wielką intrygę". Wolę konkrety, a tych niestety mamy niewiele. W założeniu książka ta uchodzić ma za typowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Druga część serii "Gears of War" jest stosunkowo lepsza od poprzedniej. Możliwe, że wynika to z faktu ponownego spotkania "starych znajomych", do których przyzwyczaiłem się czytając wcześniejsze przygody ich wojskowego oddziału.

Akcja nadal toczy się na dwóch płaszczyznach, dzięki czemu jednocześnie poznajemy dalsze losy naszych bohaterów dzielnie odpierających ataki Szarańczy, jak również okoliczności użycia wspomnianej niejednokrotnie w części pierwszej broni masowej zagłady - "Młota Świtu".

Książka jest nieco dłuższa od swojej poprzedniczki (o niemal 140 stron), jednak wiele rzeczy nie uległo znaczącej zmianie. Polski tłumacz, styl okładki oraz czcionka pozostały bez zmian, zresztą obydwa tytuły wydane zostały u nas w tym samym roku nakładem Fabryki Słów.

Fabularnie całość pozostaje bez zmian, choć historia opisana w "Ostatnich z Jacinto" wydaje mi się ciekawsza. Wyjaśniło się wiele wątków pobocznych rozpoczętych w części poprzedniej, jednak po przeczytaniu obydwu tomów jestem usatysfakcjonowany i wcale nie wymagałbym kontynuacji historii. Nie oznacza to oczywiście, że na tym seria się kończy. Bynajmniej. Nowe komplikacje i okoliczności sprawiają, że można spokojnie ciągnąć całą historię dalej (zresztą oficjalnie na cykl składa się pięć tomów), jednak z mojego punktu widzenia nie ma aż tak naglącej potrzeby sięgnięcia po część trzecią.

"Gears of War" to kawałek dobrej, niewymagającej literatury przygodowej na jeden raz. Nawet jeśli nigdy nie graliście w grę (jak ja), to wystarczy że potraktujecie książki Karen Traviss jako dylogię - a i tak będziecie się dobrze bawić.

Druga część serii "Gears of War" jest stosunkowo lepsza od poprzedniej. Możliwe, że wynika to z faktu ponownego spotkania "starych znajomych", do których przyzwyczaiłem się czytając wcześniejsze przygody ich wojskowego oddziału.

Akcja nadal toczy się na dwóch płaszczyznach, dzięki czemu jednocześnie poznajemy dalsze losy naszych bohaterów dzielnie odpierających ataki...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Często czytelnikom nasuwa się pytanie, czy jeśli nie grało się w jakąś grę to można czerpać pełną radość z książki jej poświęconej. W przypadku Gears of War, na szczęście znajomość komputerowej przygody nie jest wymagana i mówię to jako doświadczony czytelnik ze sporą dozą wyobraźni. A w grę nie grałem.

Książka Karen Traviss jest pierwszą częścią z całego cyklu, na który składa się pięć tomów (w Polsce wydano na dzień dzisiejszy jedynie trzy). Jeżeli miałbym być szczery, to o ile gra komputerowa nie jest wymagana do zaznajomienia się ze światem Gearów, o tyle pierwsza część zostawia mnóstwo niedopowiedzeń i skłamałbym pisząc, że spokojnie możemy zaliczyć "Pola Ashpo" do jednostrzałówek.

"Pola Aspho" to książka przygodowa osadzona w klimacie wojennym, jednak chociaż walka jest tu na pierwszym miejscu, autorka równie dużo miejsca poświęca relacjom międzyludzkim. "Dla wojskowych liczą się przede wszystkim inni ludzie". To zdanie chyba najbardziej oddaje przesłanie całej lektury.

Co znajdziemy w środku? Mnóstwo dialogów. Tom jest nimi przesycony do granic możliwości, co tylko zwiększa dynamikę całości. Na pewno nie będziecie się nudzić i chociaż sporo czasu stronicowego wypełniają ludzkie dramaty i wątpliwości, są one przedstawione logicznie i co ważne z pieczołowitością budującą wyjątkową bazę charakterologiczną poszczególnych postaci. Ta strona autorce wyszła fenomenalnie i stanowi główny magnes nie pozwalający szybko odrzucić książki w kąt.

Oprawa wizualna naprawdę cieszy oko. Poza dopieszczoną okładką, rozdziały są przejrzyste i podzielone w sposób który nie męczy, pomimo częstych zmian czasu akcji. Literówek też jest niewiele.

Chociaż książka nie jest szczególnie odkrywcza, przedstawia meandry wojny z obcą rasą w sposób przystępny i intrygujący na tyle, że z przyjemnością sięgnę po drugą część. Polecam ją głównie fanom gier (z wiadomych względów), ale i każdemu kto zamierza sięgnąć po niewymagającą lekturę na nudne wieczory z zastrzeżeniem, że musi się uzbroić od razu w drugi tom. Czy trzeci będzie niezbędny? Ocenię to z własnej perspektywy już wkrótce w kolejnej opinii...

Często czytelnikom nasuwa się pytanie, czy jeśli nie grało się w jakąś grę to można czerpać pełną radość z książki jej poświęconej. W przypadku Gears of War, na szczęście znajomość komputerowej przygody nie jest wymagana i mówię to jako doświadczony czytelnik ze sporą dozą wyobraźni. A w grę nie grałem.

Książka Karen Traviss jest pierwszą częścią z całego cyklu, na który...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po "Draculi" Brama Stokera w zasadzie nie miałem do czynienia z klasyczną literaturą grozy napisaną najdalej w pierwszej połowie XX wieku. Najprawdopodobniej podyktowane było to przewidywalnością, oraz fatalnym tłumaczeniem na nasz rodzimy język tego typu dzieł.

Po Lovecrafta sięgnąłem z dwojakich pobudek. Przede wszystkim po wielu książkach Kinga, ale również horrorach z naszego podwórka postanowiłem sięgnąć po coś odświeżającego i paradoksalnie utwory napisane niemal sto lat temu idealnie się do tego nadają. Po drugie - i to przeważyło - wkrótce zamierzam poprowadzić znajomym kilka sesji fabularnych "Zewu Cthulhu" (do którego podręcznik zakupiłem już ponad rok temu), więc potrzebowałem odpowiedniej bazy startowej.

Chociaż "Zgroza w Dunwich..." jest najdroższą książką na mojej półce absolutnie nie żałuję wydanych na nią pieniędzy. Niemal 800 stron zapisanych drobnych drukiem, fantastyczny przekład Macieja Płazy, brak literówek, oraz przejrzysta treść sprawiają, że odświeżone wydanie opowiadań Lovecrafta czyta się po prostu wyśmienicie.
Na uwagę zasługuje zwłaszcza kilkumiesięczna praca tłumacza, który zawierając masę archaizmów, oraz styl pisarzy Młodej Polski stworzył dzieło na miarę literatury pięknej w dosłownym tego sformułowania znaczeniu, oddając przy okazji ducha czasów w których wychowywał się i pisał Lovecraft.

Co do samych opowiadań, większość z nich prezentuje podobną linię fabularną i niemal identyczny schemat, dlatego aby za szybko się nie zrazić i w pełni posmakować bogactwa grozy budowanej latami przez autora, należy je sobie odpowiednio dawkować. Ja robiłem to z kilkudniowymi, czasem tygodniowymi odstępami więc przeczytanie całości zajęło mi dwa miesiące (czytałem tylko wieczorami, czasami jedynie fragmenty zamiast całego opowiadania z powodu ich długości).

Niezaprzeczalnie "Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści" to książka, która nie wypada z pamięci. Fantastyczny świat i mitologia Przedwiecznych, którzy penetrują kosmiczne przestrzenie (a dla których Ziemia jest tylko jednym z przystanków siania grozy) są na tyle wyjątkowe, że do dziś stanowią punkt wyjścia do gier i opowiadań innych autorów na całym świecie. Ja wyniosłem z nich przede wszystkim niesamowity klimat i oryginalną czytelniczą przygodę, którą z chęcią przeniosę do wieczornych spotkań RPG, aby przedstawić moim znajomym świat odkrywania przerażających tajemnic z całkiem nowej perspektywy...

Po "Draculi" Brama Stokera w zasadzie nie miałem do czynienia z klasyczną literaturą grozy napisaną najdalej w pierwszej połowie XX wieku. Najprawdopodobniej podyktowane było to przewidywalnością, oraz fatalnym tłumaczeniem na nasz rodzimy język tego typu dzieł.

Po Lovecrafta sięgnąłem z dwojakich pobudek. Przede wszystkim po wielu książkach Kinga, ale również horrorach z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chociaż bardzo lubię książki Pilipiuka, kilkakrotnie natykając się na serię o kuzynkach Kruszewskich, mijałem ją szerokim łukiem. Po pierwsze dlatego, że nie wydawała mi się zbyt interesująca (po części przez mylne okładki), a po drugie dlatego, że zawsze w bibliotece brakowało któregoś tomu (a chciałem wypożyczyć wszystkie naraz). Traf chciał, że akurat w tym roku autor niespodziewanie napisał czwartą część, w związku z czym w części supermarketów w ramach akcji promocyjnej można było "wyłowić" wśród koszy z "tanią książką" całą wcześniej napisaną trylogię. Po dwudziestu minutach ciężkich poszukiwań (wszystkie tomy w innych koszach), pełen dumy miałem w ręku komplet nienaruszonych "Kuzynek" (IV wydanie) za łączną sumę... 38 złotych.

Ostatni tom cyklu niczym mnie nie zaskoczył, no może poza śmiercią jednej z głównych postaci ale tu nie będę zdradzał zbyt wiele.

"Dziedziczki" tempem narracji nie różnią się zbytnio od poprzedniej książki, jednak tym razem wszyscy główni bohaterowie otrzymali swoje pięć minut (w końcu zakończenie trylogii zobowiązuje). Mi osobiście najbardziej podobały się wątki Arminiusa, Laszlo i Sędziwoja, chociaż odbudowywanie rodzinnego majątku przez Stanisławę również miało swój urok.

Co wyróżnia tę część od poprzednich, to szersze operowanie tematyką seksualności (co jest rzadkością u Pilipiuka, zresztą może i dobrze gdyż średnio mu to wychodzi), oraz mocniejszy zarys sytuacyjnego dramatyzmu. Nie oznacza to, że autor nagle stworzył dookoła swoich bohaterów rozpaczliwy i ciężki klimat, jednak ukazanie mrocznej strony Moniki i wątek Sędziwoja sprawił, że lekkość i subtelność trylogii o kuzynkach została zachwiana. Dla mnie - bardzo dobrze, Wy oceńcie sami.

Co do kwestii graficznej, miękka okładka wykonana jest bardzo starannie a dodatkowo fakturowana refleksami liściastego motywu dodaje woluminowi estetyki. Sama grafika na okładce nadal przypomina nieco romansidła dla pań, przez co może być mylnie odbierana ("Dziedziczki" to typowa książka przygodowa z elementami śledztwa i wątkami nadprzyrodzonymi). Ja osobiście nie narzekam, gdyż kolejna ładna dziewczyna patrząca z okładki, bardzo cieszy męskie oko. Literówek nie uświadczyłem, jednak sposób przeskoków postaci z miejsca na miejsce (w końcowych rozdziałach) był nieco drażniący. Powinno być to zaznaczone nieco staranniej.

Całościowo wystawiłbym trylogii ocenę 6/10. Cała historia nie jest odkrywcza ani rewelacyjna, ale dzięki wielości historycznych i obyczajowych ciekawostek, skrupulatnie opisywanym metodom tworzenia rozmaitych przedmiotów i nieskomplikowanym wątkom fabularnym, "Kruszewskie" nadają się w sam raz na dwa tygodnie spokojnej, niezobowiązującej rozrywki dla każdego fana szeroko rozumianej fantastyki.

Chociaż bardzo lubię książki Pilipiuka, kilkakrotnie natykając się na serię o kuzynkach Kruszewskich, mijałem ją szerokim łukiem. Po pierwsze dlatego, że nie wydawała mi się zbyt interesująca (po części przez mylne okładki), a po drugie dlatego, że zawsze w bibliotece brakowało któregoś tomu (a chciałem wypożyczyć wszystkie naraz). Traf chciał, że akurat w tym roku autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chociaż bardzo lubię książki Pilipiuka, kilkakrotnie natykając się na serię o kuzynkach Kruszewskich, mijałem ją szerokim łukiem. Po pierwsze dlatego, że nie wydawała mi się zbyt interesująca (po części przez mylne okładki), a po drugie dlatego, że zawsze w bibliotece brakowało któregoś tomu (a chciałem wypożyczyć wszystkie naraz). Traf chciał, że akurat w tym roku autor niespodziewanie napisał czwartą część, w związku z czym w części supermarketów w ramach akcji promocyjnej można było "wyłowić" wśród koszy z "tanią książką" całą wcześniej napisaną trylogię. Po dwudziestu minutach ciężkich poszukiwań (wszystkie tomy w innych koszach), pełen dumy miałem w ręku komplet nienaruszonych "Kuzynek" (IV wydanie) za łączną sumę... 38 złotych.

Drugi tom cyklu osobiście jest dla mnie zdecydowanie lepszy od poprzedniego. O ile bowiem "Kuzynki" są literaturą skierowaną bardziej do pań, "Księżniczka" (o ironio nazewnictwa!) to głębszy ukłon w stronę męskiej części czytelników.

Po pierwsze Pilipiuk w końcu wprowadza do trylogii ciekawszych męskich bohaterów (biolog Sieklucki i Dymitr z poprzedniej części, jacy byli każdy pamięta). Para łowców ma zdecydowanie większy potencjał, który autor wyśmienicie wykorzystuje dając im mnóstwo "czasu stronicowego". Również alchemik Michał Sędziwój w końcu pokazuje nam swoje prawdziwe możliwości bojowe i intelektualne, przyćmiewając mocno panny Kruszewskie, które w tej części (nie ma co ukrywać) stanowią raczej postacie poboczne.
Po drugie, wraz z kolejną częścią książka zyskała mocno na akcji i dynamice. Więcej walki, zasadzek, eksplozji, a nawet skok z okna, to właśnie coś czego brakowało mi w poprzednim tomie. Kolejnym bonusem dla panów są świetne opisy tworzenia "broni z niczego", survivalowe wskazówki wielkomiejskie i sporo trupów w humorystycznej otoczce. Autor nie zapomniał oczywiście o tym z czego słynie, czyli historycznych ciekawostkach, legendach (tworzenie golemów) i poszukiwaniu tajemnic.

Na ogólny plus warto też zaznaczyć, że w końcu bohaterowie zaczynają popełniać błędy, a nieomylne zwykle kuzynki wreszcie muszą przyjąć do wiadomości również własne porażki. Na koniec kilka słów o Monice. Nasza wampirzyca jak wskazuje tytuł gra w powieści wraz z alchemikiem Michałem pierwsze skrzypce. Jej wątek jest nieco bardziej poszerzony, ale nie w sposób nachalny co procentuje przyjemnym odbiorem całości.

Jak uprzednio miękka okładka wykonana jest bardzo starannie a dodatkowo fakturowana refleksami liściastego motywu dodaje woluminowi estetyki. Sama grafika na okładce przypomina nieco romansidła dla pań, przez co może być mylnie odbierana ("Księżniczka" to typowa książka przygodowa z elementami śledztwa i wątkami nadprzyrodzonymi). Ja osobiście nie narzekam, gdyż kolejna ładna dziewczyna patrząca z okładki, bardzo cieszy męskie oko. Literówek nie znalazłem, ale do książki wkradł się jeden mały ale zabawny błąd (Jeden z łowców wypowiada nie swoją linię dialogową).

Tym razem byłem usatysfakcjonowany o wiele bardziej i z nadzieją na równie ciekawą historię zabieram się za część trzecią.

Chociaż bardzo lubię książki Pilipiuka, kilkakrotnie natykając się na serię o kuzynkach Kruszewskich, mijałem ją szerokim łukiem. Po pierwsze dlatego, że nie wydawała mi się zbyt interesująca (po części przez mylne okładki), a po drugie dlatego, że zawsze w bibliotece brakowało któregoś tomu (a chciałem wypożyczyć wszystkie naraz). Traf chciał, że akurat w tym roku autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chociaż bardzo lubię książki Pilipiuka, kilkakrotnie natykając się na serię o kuzynkach Kruszewskich, mijałem ją szerokim łukiem. Po pierwsze dlatego, że nie wydawała mi się zbyt interesująca (po części przez mylne okładki), a po drugie dlatego, że zawsze w bibliotece brakowało któregoś tomu (a chciałem wypożyczyć wszystkie naraz). Traf chciał, że akurat w tym roku autor niespodziewanie napisał czwartą część, w związku z czym w części supermarketów w ramach akcji promocyjnej można było "wyłowić" wśród koszy z "tanią książką" całą wcześniej napisaną trylogię. Po dwudziestu minutach ciężkich poszukiwań (wszystkie tomy w innych koszach), pełen dumy miałem w ręku komplet nienaruszonych "Kuzynek" (IV wydanie) za łączną sumę... 38 złotych.

Pierwsza książka cyklu nie jest rewelacyjna, ale ponieważ dzieje się w polskich realiach (co uwielbiam) i stanowi dodatkowo mój ulubiony gatunek fantastyki (urban fantasy), byłem skłonny przymknąć oko na prostą i tak naprawdę jednowątkową fabułę.

"Kuzynki" są pozycją lekką i nieco melancholijną. Powiedziałbym nawet, że skierowaną bardziej pod żeńskiego odbiorcę. Ja przyznam, że czerpałem prawdziwą satysfakcję jedynie z "miejskich przygód", głównego męskiego protagonisty, czyli alchemika Sędziwoja. Kobiety Pilipiuka, chociaż niezwykle interesujące w swoich archaistycznych otoczkach, są zbyt wyidealizowane. Piękno i inteligencja idą u nich w parze, na wszystko znajdą sposób, a z najgorszych tarapatów czy przeżyć wychodzą obronną ręką, debatując o tym co się zdarzyło przy filiżance herbaty.

Na szczęście książkę ratują bardzo dobre opisy dawno już zapomnianych urządzeń domowych (samowar), obyczajów (pieczona gęś na św. Marcina) i faktów historycznych, które przeplatają się fabularnie w bardzo przyjemnej formie. Dotyczy to również aspektów fantastycznych, takich jak receptura wytwarzania kamienia filozoficznego, czy zamiana ołowiu w złoto. Całościowo lektura nie męczy, a podział książki na mini fragmenty zamiast tradycyjnych rozdziałów, sprawdza się w tej pozycji znakomicie.

Co do samego wydania, miękka okładka wykonana jest bardzo starannie, dodatkowo fakturowana refleksami liściastego motywu dodaje woluminowi estetyki. Sama grafika na okładce przypomina nieco romansidła dla pań, przez co może być mylnie odbierana ("Kuzynki" to typowa książka przygodowa z elementami śledztwa i wątkami nadprzyrodzonymi). Ja osobiście nie narzekam, wszak dziewczę patrzące z okładki w koronkowej bluzeczce, bardzo cieszy męskie oko. Gorzej z ilustracjami wewnątrz książki. Są słabe, mylące wyobraźnię i naprawdę niepotrzebne. Literówek nie znalazłem.

Jeżeli szukacie nieskomplikowanej rozrywki z tajemnicą, poszukiwaniami i przyjemnym klimatem odkrywania zakurzonej historii będziecie czerpać z lektury wielką przyjemność. Ja jestem zadowolony z zakupu i z dużą przyjemnością kieruję się do swojej półki po drugą część.

Chociaż bardzo lubię książki Pilipiuka, kilkakrotnie natykając się na serię o kuzynkach Kruszewskich, mijałem ją szerokim łukiem. Po pierwsze dlatego, że nie wydawała mi się zbyt interesująca (po części przez mylne okładki), a po drugie dlatego, że zawsze w bibliotece brakowało któregoś tomu (a chciałem wypożyczyć wszystkie naraz). Traf chciał, że akurat w tym roku autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dark Fantasy. Te dwa słowa kołaczą się z tyłu mojej głowy jak stado uśpionych szerszeni. W ciągu mojej niemal dwunastoletniej przygody z fantastyką mocno wzbraniałem się przed tym gatunkiem. Zawsze kojarzył mi się on z czymś długim, nudnym i pozbawionym najmniejszej wręcz dozy poczucia humoru. I choć może wydać się to niewiarygodne, dopiero początek tegorocznej jesieni zmienił mój literacki pogląd w tej kwestii. Gdyby nie to, że "Legenda Kella" nie miała tak wspaniałej okładki i nie kosztowała mnie jedynie 10 złotych, zostawiłbym ostatni wolumin leżący w koszu z "tanią książką" i poszedł szukać innej fantastyki. A tak, wreszcie zagłębiłem się w mroku...

"Legenda Kella" jest wyjątkowa z kilku względów. Po pierwsze, głównym bohaterem opowiadania Brytyjczyka jest mężczyzna w wieku... 62 lat. Nie młodzik, dzielny elf, czy wojownicza księżniczka a facet z krwi i kości, o siwej brodzie i zmarszczkach, który najlepsze czasy powinien mieć już dawno za sobą. Po drugie, autor stworzył na potrzeby książki oryginalną rasę mechanicznych wampirów, mających swoją własną hierarchię, cele i środki, wiarygodnie przedstawione na kolejnych stronicach. Wreszcie po trzecie, gatunek przypisany książce Andy'ego Remica nie kłamie - to pełnokrwiste Dark Fantasy z elementami steam punku, w którym próżno szukać jakiejkolwiek iskierki szczęścia, łez wzruszenia, czy nadziei. Zło, przygnębienie, strach i ból bezustannie towarzyszą naszym bohaterom, sprawiając że lektura zmierza ku dramatycznemu finałowi, gdzie ludzie jako najsłabsza rasa, jest skazana na zagładę.

Najsłabszą stroną autora są bardzo słabe opisy miejsc (nie pozwalające nawet za bardzo zadziałać wyobraźni), niezbyt porywające dialogi i momentami nieco chaotyczne przedstawienie scen walki. Do charakterów postaci nie mogę się przyczepić, jednak na pewno nie znajdziemy ich w ilości i jakości porównywalnej choćby do Wiedźmina.
Na szczęście rekompensuje nam to wciągająca fabuła, wartka akcja pełna brutalności charakterystycznej dla tego gatunku (wierzcie mi, że przy opisach tego co robi z ludźmi Armia Żelaza każdy z nas modliłby się tylko o szybką śmierć), oraz wszechobecny posępny klimat tragizmu.

Na koniec coś o czym warto wspomnieć, żebyście nie czuli się oszukani. Książka przypisana jest do cyklu "Kroniki Mechanicznych Wampirów", który składa się z trzech tomów (Kell's Legend, Soul Stealers, Vampire Warlords). W Polsce do tej pory ukazała się przetłumaczona jedynie część pierwsza. Wydawnictwo Fabryka Słów znane jest z tego typu zagrań marketingowych i bardzo mało prawdopodobne, że na naszym rynku pojawią się kolejne części (widocznie sprzedaż była zbyt mała). Fakt przynależności książki do cyklu nie jest jednak wyraźnie zaznaczony na okładce (w przeciwieństwie do angielskiego oryginału), a dopiero na pierwszych stronach lektury, dlatego przed ewentualnym zakupem tego tomu za kwotę wyższą niż "10 złotych" dobrze się zastanówcie.

Gdybym miał być szczery "Legenda Kella" jako osobna książka sprawdzi się dla osób, które lubią złe zakończenia i nie potrzebują rozwiązania wątków pobocznych, poruszanych w lekturze. Dla wszystkich innych będzie to strata pieniędzy bo skłamałbym, pisząc że pozostałe tomy mówią o czymś innym. "Kroniki Mechanicznych Wampirów" to kompletna historia poruszająca wątek wielkiej wojny międzyrasowej, a "Legenda" jest jego długim wprowadzeniem.

Decyzję musicie podjąć sami. Znałem już wiele filmów kończących się niedopowiedzeniami, a ponieważ wydałem na ten pięknie oprawiony wolumin 1/4 jego realnej wartości (cena z okładki - 39,90) i bawiłem się wyśmienicie brodząc w brudnym świecie pełnym rzezi i żelaza, nie żałuję że zdobi on moją półkę pozostawiając dobre wrażenie po mojej pierwszej lekturze tego mrocznego podgatunku.

Dark Fantasy. Te dwa słowa kołaczą się z tyłu mojej głowy jak stado uśpionych szerszeni. W ciągu mojej niemal dwunastoletniej przygody z fantastyką mocno wzbraniałem się przed tym gatunkiem. Zawsze kojarzył mi się on z czymś długim, nudnym i pozbawionym najmniejszej wręcz dozy poczucia humoru. I choć może wydać się to niewiarygodne, dopiero początek tegorocznej jesieni...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zwykle nie sięgam po literaturę erotyczną, gdyż ponad opisy łóżkowe zdecydowanie przedkładam krwawe sceny tętniące magią i żelazem ale ponieważ kupiłem "Dziesięć tysięcy uciech cesarza" jako prezent urodzinowy dla znajomej gustującej w pikantnych azjatyckich klimatach, korzystając z okazji popełniłem z książką Fréchesa swój orientalny "pierwszy raz" (głównie żeby sprawdzić, czy nie przesadziłem ze śmiałością prezentu).

Na początku ciężko było mi dostosować się do tempa i typu narracji, ale na szczęście nie zniechęciłem się zbyt szybko, znając nieco kulturę i realia dawnej Azji. Dalej było już tylko lepiej. Autor w bardzo przyjemny i humorystyczny sposób dzieli się z nami historią XVII wiecznego Pekinu, opisując "dogłębnie" arkana sztuki miłosnej jej mieszkańców.

Chociaż książka aż kipi erotyzmem, a z kolejnych stron niczym gejzery pożądania tryskają na nas obfite i coraz śmielsze sceny łóżkowe, ta pikantność nie przytłacza nadmiarem goryczy i sprawia, że książka Fréchesa stanowi bardzo smaczne danie, które można pochłonąć w dwa wieczory.

Wbrew opisom z tyłu okładki opowieść, którą dostajemy nie jest ekscytującą historią sensacyjną, a fabuła jest tak prosta, jak posmarowanie bułki masłem. Na szczęście nie ma to znaczenia. Francuski autor podał nam interesującą lekką opowiastkę, pełną aluzji, metafor i ciekawostek kulturowych obtoczonych w słodko-pikantnym sosie łóżkowych zmagań. Losy bohaterów przeplatają się ze sobą, a ich erotyczne rozterki wzbudzają sympatię i uśmiech czytelnika, który może się poczuć tak, jakby siedział i oglądał klasyczną chińską sztukę teatralną. Za ten realizm pan Fréches otrzymuje ode mnie duży plus.

Na koniec nie byłbym sobą, gdybym nie opisał walorów estetycznych woluminu. Prosta czerwona obwoluta okładki skrywa pod sobą małą niespodziankę, mówiącą sporo o charakterze książki... Wydanie jest niewielkie, czcionka przyjemna i co ważne pozbawiona literówek. Na końcu opowieści mamy dodatkowo dwa aneksy opisujące ponad 25 klasycznych chińskich pozycji łóżkowych, które warto wypróbować ze swoją partnerką czy partnerem w domowym zaciszu.

Podsumowując, "Dziesięć tysięcy uciech cesarza" jest wyważonym erotykiem, którego siła tkwi w kwiecistych opisach autora, jednoznacznym poczuciu humoru oraz przystępnym przedstawieniu historycznych ciekawostek kraju orientu. Książkę mogę polecić zdecydowanie wszystkim fanom azjatyckich obyczajów niezależnie od płci, reszta może się przy tej pozycji nieco nudzić.

Zwykle nie sięgam po literaturę erotyczną, gdyż ponad opisy łóżkowe zdecydowanie przedkładam krwawe sceny tętniące magią i żelazem ale ponieważ kupiłem "Dziesięć tysięcy uciech cesarza" jako prezent urodzinowy dla znajomej gustującej w pikantnych azjatyckich klimatach, korzystając z okazji popełniłem z książką Fréchesa swój orientalny "pierwszy raz" (głównie żeby sprawdzić,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fantastyka postapokaliptyczna kojarzy się zwykle z interesującymi światami, wyjątkowymi prawami natury nimi rządzącymi, oraz bohaterami dla których najważniejsze jest przeżycie i odnalezienie się w danej rzeczywistości.
I chociaż książka pana Szmidta nie eksponuje tak naprawdę żadnym z powyżej wymienionych elementów, zalicza się do post-apo w pełnym tego słowa znaczeniu. Jak to możliwe?

Po pierwsze, głównym celem naszego bohatera nie jest przeżycie i walka o byt, lecz po prostu zemsta (mniej lub bardziej niedopowiedziana). Po drugie świat jest mało innowacyjny, bo poza spustoszeniem i zniszczeniem wszelkiego życia, nie różni się od tego dobrze nam znanego, żadnymi nadnaturalnymi anomaliami. Mimo to książkę czytało mi się naprawdę przyjemnie.

"Samotność Anioła Zagłady" mało ma wspólnego z "podróżą w głąb każdego z nas" - jak głosi okładka - a więcej ze zwykłą przygodówką dziejącą się w amerykańskiej otoczce, ale jest to powieść bardzo nietypowa ze względu na swoją budowę ilościową. Podzieliłbym ją na następujące części:

1) Początek (tajna podziemna baza A) - 50 stron
2) Rozwinięcie i główna fabuła (zniszczona Ameryka Płn) - 246 stron
3) Zakończenie (tajna podziemna baza B) - 29 stron

Cała ogólna fabuła zamyka się w zdaniu: "Dostań się z puntu A do punktu B, przedzierając się przez całe Stany Zjednoczone i przeżyj".
Chociaż nie brzmi to zbyt intrygująco, ja po raz pierwszy miałem w dłoniach powieść tzw. drogi, w której dodatkowo dialogów uświadczymy może łącznie na 20-30 stronach. I przyznaję, że warto było poznać tego typu gatunek w stu procentach.

Główny bohater nie ma zbytnio charakteru, a poczucie humoru jak i same przemyślenia protagonisty są naprawdę słabych lotów (typowy Amerykanin). Inaczej sprawa ma się z jego mózgownicą. Inteligentne pomysły i wysokie umiejętności techniczne sprawiają, że nasz "Mac Gyver" radzi sobie z większością przeciwności jakie rzuca mu przeznaczenie (a tych jest naprawdę sporo choć zdawać by się mogło, że opuszczony świat, przypominający darmowy supermarket jest rajem). Na szczęście nie wszystko idzie po jego myśli, a precyzyjne kalkulacje niezwłocznie zderzają się z twardą i brutalną rzeczywistością, co wychodzi zarówno czytelnikowi jak i książce tylko na dobre.

Sama oprawa nie jest rewelacyjna jak na inne książki znane z "Fabryki Słów", które zawsze przyciągają starannością wykonania i okładką. Na uwagę zasługuje jednak brak literówek i miękkie strony stylizowane na nieco zniszczone przez odległy czas (zarówno wizualnie jak i dotykowo).

Ciężko powiedzieć mi coś więcej o literaturze, której głównym celem jest przeprowadzenie bohatera z punktu A do punktu B zachowując go przy życiu. Ja uwielbiam książki survivalowe, połączone z dobrym warsztatem pisarskim (czego nie można autorowi odmówić) i mocno doceniam fakt, że Polacy również potrafią pisać dobre post-apo. Większości osób tego typu lektura nie przyciągnie (bo próżno szukać tu walki, głębokich rozważań, czy zwrotów akcji), ja jednak bardzo chętnie przebrnąłem przez pięknie odwzorowaną, zniszczoną Amerykę, gdzie niepowtarzalny oryginalny klimat wyczuwa się nie na kilometry ale mile...

Fantastyka postapokaliptyczna kojarzy się zwykle z interesującymi światami, wyjątkowymi prawami natury nimi rządzącymi, oraz bohaterami dla których najważniejsze jest przeżycie i odnalezienie się w danej rzeczywistości.
I chociaż książka pana Szmidta nie eksponuje tak naprawdę żadnym z powyżej wymienionych elementów, zalicza się do post-apo w pełnym tego słowa znaczeniu....

więcej Pokaż mimo to