Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Oprawca Boży Eugeniusz Dębski
Ocena 5,1
Recenzja W obronie Boga można zrobić wiele... głupot.

Polska fantastyka to naprawdę mocna konkurencja dla tej z zachodu, głównie angielskiej. Jednak nie da się ukryć, że w każdej zdarzają się lepsze i gorsze dzieła. Zazwyczaj trafiam na te lepsze, czasami na przeciętniaki, ale tym razem trafił mi się ewidentny bubel.

Durkiss, młody...

Avatar
Aleksandra Kujawa Czytaj więcej
Okładka książki Gniew Imperium Brian McClellan
Ocena 7,9
Recenzja Bo na wojnie liczy się tylko szaleństwo

Militarna fantastyka ma w sobie to COŚ. Najczęściej jest tym szybka akcja, ciągłe jej zwroty i trzymanie czytelnika w ciągłym napięciu, co też się wydarzy na kolejnej stronie i czy nasza ulubiona postać tam nie zginie. Jeśli to wszystko znajdzie się w jednej książce... Cóż, mamy...

Avatar
Aleksandra Kujawa Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Chyba czasami każdego nawiedza taka głupia myśl, jakby to było przeżyć własną śmierć. No cóż, to jest pytanie całkowicie retorycznie, wszak nikomu się to jeszcze nie udało. Oprócz pewnej Marii Dee, przyszłej prawniczki i, cóż, właścicielki dość zaskakującej magicznej umiejętności.

Pierwszy tom cyklu Marii Dee jest wciągający, aczkolwiek muszę przyznać, że ciężko czytało mi się początek książki. Akcja była porwana na krótkie rozdziały, fabuła przeskakiwała z punktu do punktu jak piłeczka ping-pongowa po stole. Autorka co prawda potrafiła mnie zainteresować fabułą, ale dopiero gdzieś tak w połowie książki poczułam się na tyle zafascynowana, że tę drugą część niemal połknęłam w jeden dzień. Wyraźnie widać, że to pierwszy tom i że dopiero poznajemy bohaterów i oś akcji całego cyklu.

Jeśli chodzi o bohaterów, to pozwolę sobie na użycie truizmu – można o nich powiedzieć sporo dobrego i złego. Nasza główna postać, Maria Dee, to studentka prawa, która za sprawą głupiego wypadu do wróżki odmienia całe życie. I to dosłownie, bo nie dość, że dzięki niej Maria zostaje prymuską na studiach, to jeszcze udaje się jej przeżyć własną śmierć... I, jak się okazuje, dziewczyna potrafi wyjść z siebie – dosłownie! Maria jest charakterna, pyskata, umie wykłócić się o swoje i wie, czego chce od życia. A jednocześnie, kiedy trzeba, kombinuje prawem i lewem, jak tu ułatwić sobie swoją podwójną, dość skomplikowaną egzystencję. I jak uciec spod stosunkowo upierdliwej opieki Kindreda, demona, którego pomoc pomogła jej poradzić ze swoją „śmiercią”, ale jednocześnie przykuła ją do niego. Facet do przyjemniaczków nie należy – mało mówi, z niczego się nie tłumaczy, a na dodatek ma tyle tajemnic, że Pentagon przy nim to otwarta księga. Domorosły (a raczej piekielno-rosły) szeryf, którego celem przebywania w tym wymiarze jest odsyłanie demonów tam, gdzie ich miejsce – do Limbo. Nie można zapomnieć też o tym, że gość ma tendencję do przyciągania do siebie dziwnych postaci – oprócz Marii w jego otoczeniu pojawia się też pewien archanioł, Japończyk, który widzi rzeczy takimi, jaki są naprawdę, no i demoniczna, nastoletnia córeczka... Kompania godna pozazdroszczenia dla naszej prawie(nie)śmiertelniczki.

Plusem całej książki jest niewątpliwie pomysł wykorzystania lokalnych, amerykańskich legend i historii. Przemycane w ciekawy, interesujący sposób w fabule tego urban fantasy sprawiały, że aż szybciej przewracało się kartki. Pojawia się tu też sporo różnych nawiązań do popkultury, więc polecam uważną lekturę, bo można się pośmiać. Ten humor to niewątpliwie zaleta pióra Anny Szumacher i jej warsztatu. Postaci są wobec siebie złośliwe i pyskate, ale w taki sympatyczny sposób, jak banda starych przyjaciół, że aż mi się sama gęba śmiała na ich odzywki.

W pożyczonym czasie to książka całkowicie odmienna od Słowodzicielki tej samej autorki, ale równie dobra. Zresztą, moje zachwyty nad tym drugim tytułem możecie przeczytać w mojej recenzji. Lekkie, łatwe i przyjemne urban fantasy w sam raz do przeczytania w jeden weekend albo nawet wieczór. Jednak końcówka pozostawia czytelnika w takim miejscu, że aż się prosi, by złapać za drugi tom i dowiedzieć się, jak dalej potoczą się losy Marii Dee i co czeka ją i jej duszę w innym, bardziej demonicznym świecie.

Chyba czasami każdego nawiedza taka głupia myśl, jakby to było przeżyć własną śmierć. No cóż, to jest pytanie całkowicie retorycznie, wszak nikomu się to jeszcze nie udało. Oprócz pewnej Marii Dee, przyszłej prawniczki i, cóż, właścicielki dość zaskakującej magicznej umiejętności.

Pierwszy tom cyklu Marii Dee jest wciągający, aczkolwiek muszę przyznać, że ciężko czytało mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Święty Graal od dawna rozpala wyobraźnię nie tylko katolików, ale też badaczy historii. Jeśli kielich kiedykolwiek istniał, to przepadł w odmętach historii. Co nie zmienia jednak faktu, że świat literacki nadal lubi często sięgać do tego motywu i wykorzystywać go, a początki tego można liczyć już od czasów opowieści o królu Arturze. Zatem nic dziwnego, że i Bernard Cornwell czerpał pełnymi garściami z historii o kielichu Chrystusa, czyniąc z niej motyw przewodni także drugiego tomu serii o Thomasie z Hookton, jakim jest Włóczęga.

Po bitwie pod Crécy Anglicy maszerują przez Francję. Od wojsk angielskiego króla odłącza się Thomas z Hookton wraz z księdzem Hobbem i ukochaną Eleanor, by szukać świętego Graala. Autor drugą część swojej opowieści o wojnie stuletniej rozpoczyna od mało znanej polskiemu czytelnikowi bitwy pod krzyżem Neville'a w okolicy Durham w Anglii. To inny element ponad stuletniego konfliktu między Anglią a Francją, w który zostali wmieszani również Szkoci. Sama nie miałam zielonego pojęcia o takiej bitwie, chociaż o obopólnej niechęci Anglików i Szkotów do siebie nawzajem wie chyba każdy. Właśnie to jest ogromnym plusem powieści Cornwella – potrafi odwoływać się do takich faktów, o których ktoś, kto nie jest wyspecjalizowanym historykiem, nie będzie miał bladego pojęcia. Dla historyków-amatorów to świetna okazja, żeby poszerzyć swoją wiedzę.

Zgodnie z tytułem tego tomu, Thomas staje się włóczęgą. W poszukiwaniu Graala wyrusza w podróż z Francji do Anglii, a potem znowu wraca do Francji. Jego śladem podąża inkwizytor Benard de Taillebourg, a wraz z nim kuzyn Thomasa, Guy Vexille zwany Harlequinem. Historia młodego angielskiego łucznika z Hookton jest usiana zarówno łzami, jak i śmiechem. Na swojej drodze Thomas spotyka wiele dobrych dusz, służących mu pomocą i radą, ale przeszkody i wrogowie mnożą się na niej równie często, jeśli nie częściej. A łucznik, pędzony za kielichem Chrystusa, sam nie wierzy w swoją misję – zresztą, czy można się dziwić jego zwątpieniu? To przez mitycznego Graala, w którego istnienie mało kto wierzy, jest pędzony po świecie i niemal traci życie, jest okaleczony i zostają mu odebrane najbliższe mu osoby. Nie ma łatwego życia ten nasz łucznik, oj, nie ma.

Paleta postaci poszerza nam się tym razem o Robbiego, Szkota, który wraz z Thomasem wyrusza na poszukiwanie de Taillebourga, chcąc pomścić śmierć członka swojej rodziny. Okazuje się świetnym kompanem, a jego przekomarzanki z angielskim łucznikiem cały czas bawią i wywołują uśmiech na twarzy. Spotykamy teraz także dominikanina Bernarda de Taillebourga – chyba najbardziej antypatyczną postać w całej książce. Fanatycznie wierzący katolik, opanowany manią znalezienia Graala, nie cofnie się przed niczym, by dopiąć celu, a nawet największe okrucieństwo jest w stanie wytłumaczyć boskim rozkazem. Mierziła mnie ta postać bezgranicznie i, jeśliby to ode mnie zależało, to już na pierwszej stronie bym go ukatrupiła, za co pewnie reszta bohaterów byłaby wdzięczna.

Włóczęga to kolejna książka Cornwella potwierdzająca jego zasłużoną renomę jako jednego z najlepszych pisarzy powieści historycznych obecnie. Opowieść wywołuje całe spektrum emocji, czytelnik przywiązuje się do spotykanych na jej kartach bohaterów. To wciągająca powieść o misji, bohaterstwie, zwątpieniu, okrutnym losie i miłości. Pozostaje mieć nadzieję, że kolejne tomy tej historii będą stały na równie wysokim poziomie co pierwsze dwa i będą tak samo wciągały swoją fabułą.

Święty Graal od dawna rozpala wyobraźnię nie tylko katolików, ale też badaczy historii. Jeśli kielich kiedykolwiek istniał, to przepadł w odmętach historii. Co nie zmienia jednak faktu, że świat literacki nadal lubi często sięgać do tego motywu i wykorzystywać go, a początki tego można liczyć już od czasów opowieści o królu Arturze. Zatem nic dziwnego, że i Bernard Cornwell...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Twórczość Bernarda Cornwella poznałam, gdy czytałam jego Wojny Wikingów i przepadłam całkowicie. Mocne powieści historyczne spod znaku obyczajowo-militarnego, tak bym je w skrócie nazwała. W momencie, gdy w moje ręce trafił Rycerz, pierwszy tom Trylogii Świętego Graala, aż mnie ciekawość zżerała, by sprawdzić, jak autor poradził sobie tym razem z historią konfliktu Anglii i Francji z XIV wieku.

Poznajemy Thomasa z Hookton, młodego chłopaka wychowującego się na wybrzeżu Anglii. Gdy w trakcie francuskiego ataku na jego wioskę giną wszyscy mieszkańcy, a włócznia świętego Jerzego, relikwia będąca duma Hookton, Thomas obiecuje swojemu rannemu ojcu, że ją odzyska. Największym marzeniem chłopaka jest bycie łucznikiem. I to w jednym z gorętszych okresów w historii Europy, jakim jest koniec pierwszej połowy XIV weku i początek wybuchu wojny stuletniej.

Oj, działo się wtedy, działo – konflikt między Anglią a Francją, będący sporem dynastycznym i spowodowany wzajemnym wtrącaniem się w wewnętrzne sprawy tego drugiego królestwa trwał ponad sto lat. Efektem ciągłych potyczek i przemarszów wojsk było wyludnienie ziemi i wiele ofiar śmiertelnych. Nie łudźmy się, bo chociaż XIII-XIV wiek to okres rozkwitu rycerstwa, jego kultury i manier wychwalanych pod niebiosa, to też czas brutalnych wojen, grabieży i gwałtów. Autor Rycerza świetnie to odmalował w swojej powieści. Cornwell jak żaden inny pisarz, jakiego do tej pory czytałam, znakomicie odmalowuje sceny batalistyczne w swoich książkach. Podkreśla ich brutalność, ale nie epatuje nią, nie romantyzuje wojny i jej okropieństw. Krew, pot i łzy niemal spływają po stronach jego książek, zostawiając czytelnika wręcz brudnym od tej mieszanki, która unosi się nad każdym polem bitwy.

Na pierwszych stronach książki zabrakło mi trochę psychologizacji postaci – wszystkie wydawały mi się płaskie i bez charakteru, ale im dalej w przysłowiowy las, tym znośniejsi stawali się bohaterowie. Thomas drażnił mnie swoją życiową naiwnością, szczególnie wobec kobiet, jednak na szczęście zmądrzał po jakimś czasie i nauczył się używać głowy. Poza tym to człowiek, który ma sporo na sumieniu, ale jest też świetny w tym, co robi. Marzył, żeby być łucznikiem i stał się nim, dzięki czemu mógł wziąć udział w bitwie pod Crecy. Podobało mi się to, jak autor odmalował szorstką, męską przyjaźń między Thomsem a dowódcą jego oddziału, Willem Skeatem. Uśmiałam się, gdy czytałam wyzwiska, jakimi się obdarzali. Oczywiście, kimże byłby rycerz bez swojej damy serca? A i prosty łucznik znajduje sobie takową. Co prawda Thomas nie ma szczęścia do lokowania swoich uczuć – jego pierwsza ukochana umiera w trakcie wojny, druga, będąc francuską hrabiną, zostawia dla następcy angielskiego tronu. Sprawdza się dopiero powiedzenie, że do trzech razy sztuka – Eleanor, córka francuskiego rycerza, okazuje się odpowiednią kobietą dla Thomasa. Nie da się jednak ukryć, że rola damskich postaci w powieści została bardzo zmarginalizowana, ale w pełni tłumaczą to czasu średniowiecza.

Próba wypełnienia ostatniej obietnicy danej umierającemu ojcu prowadzi Thomasa do Francji, a tam, ku jego zdumieniu, stopniowo wiedzie go do poznania pełnej prawdy o rodzinie i przeszłości. Bo jak się okazuje włócznia świętego Jerzego to tylko wierzchołek góry lodowej, a jej podstawą jest święty Graal, kielich, z którego rzekomo miał pić Jezus w trakcie ostatniej wieczerzy. I według informacji uzyskanych przez Thomasa był on niegdyś w posiadaniu jego rodziny, która dołączyła w przeszłości do sekty albigensów. Cornwell wprowadził sporo tych tajemniczych wątków do pierwszej części całej serii i wciąż większość z nich czeka na rozwiązanie.

Książki Bernarda Cornwella to prawdziwa gratka dla fanów powieści batalistycznych i historycznych – soczyste, solidne opisy bitew oraz solidna dawka wiedzy historycznej zajmuje w pełni czytelnika. Fabuła wciąga od pierwszych stron i nie wypuszcza do ostatniej kropki, pozostawiając ogromny niedosyt i ciekawość, co też wydarzy się w kolejnej części.

Twórczość Bernarda Cornwella poznałam, gdy czytałam jego Wojny Wikingów i przepadłam całkowicie. Mocne powieści historyczne spod znaku obyczajowo-militarnego, tak bym je w skrócie nazwała. W momencie, gdy w moje ręce trafił Rycerz, pierwszy tom Trylogii Świętego Graala, aż mnie ciekawość zżerała, by sprawdzić, jak autor poradził sobie tym razem z historią konfliktu Anglii i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ludzi od zawsze ciekawiło to, co nieznane, co miała dopiero przynieść przyszłość. I od niepamiętnych czasów zastanawiali się, jak rozwinie się ich przyszłość. Nic dziwnego więc, że literatura science-fiction usiłowała odpowiedzieć przynajmniej na część tych pytań i dać jakiekolwiek wyobrażenie tego, co przed nami. Taką też próbę podjęła Kate Wilhelm w swojej wielokrotnie nagradzanej powieści Gdzie dawniej śpiewał ptak (tytuł został uhonorowany Nagrodą Hugo za najlepszą powieść, Nagrodą Jupitera oraz Nagrodą Locusa).

Chociaż książka została po raz pierwszy opublikowana w roku 1976 (w Polsce w roku 1981), to niewiele się zestarzała. A to rzadkość, bo większość powieści science-fiction opisujących nie tak daleką przyszłość z biegiem czasu szybko się dezaktualizuje. Autorka, zamiast skupiać się w niej na losach indywidualności, a raczej na określonej wizji. W tym przypadku mowa o klonowaniu ludzi, o jego skutkach i o tym, jak może wyglądać ludzkość, która przejdzie przez ten proces.

W bliżej nieokreślonej przyszłości, po katastrofie ekologicznej, jaka ogarnęła Ziemię, grupka ludzi próbuje przetrwać na odciętej od reszty świata farmie. Kate Wilhelm nie wdaje się tutaj w rozważania, cóż to za katastrofa miała miejsce. Poznajemy świat opustoszały, wyludniony, pozbawiony nawet zwierząt czy ptactwa. Opisy są oszczędne, autorka nie rozwleka się nad przedstawieniem czytelnikowi świata, w którym osadziła akcję powieści. Na wyobraźnię oddziałują jednak opisy, w których przekonujemy się, jak niewiele czasu potrzeba, by natura odzyskała to, co zagarnął jej człowiek. Wprost nieprawdopodobne jest to, jak roślinność szybko potrafiła wedrzeć się w zabetonowane miasta, gdzie zabrakło ludzi. Taka apokaliptyczna wizja tworzy pełen niepokoju, duszny klimat, od którego ciężko się uwolnić i silnie rezonuje w czasach obecnej troski o klimat i naszą planetę, która przez działanie człowieka pędzi ku nieuchronnej zagładzie.

Autorka w książce skupia się przede wszystkim na swoich bohaterach, z tym że raczej nie jednostkowo, a bardziej postrzegając ich jako grupę. Gdy pierwsze pokolenie, jeszcze pamiętające zaludniony świat, rozpoczyna klonowanie, ma opory i odczuwa dyskomfort na myśl o takiej ingerencji w ludzkość. Kolejne pokolenia, które odczłowieczają się coraz bardziej, tracą ten moralny hamulec, a widomą oznaką tego są kolejne cyfry pojawiające się po imieniu klonów oznaczające następujące po sobie generacje. Klony tracą jednostką świadomość, coraz bardziej tworzą jedną grupę, nawet nie potrafią przebywać z daleka od siebie przez dłuższy czas. Wszystkie oznaki indywidualności są tępione i usuwane z tej społeczności, bo mogą zakłócić jej funkcjonowaniu, a co za tym idzie prowadzić do jej zniszczenia.

Taka wizja przyszłości budzi niepokój. Chociaż Kate Wilhelm nie stworzyła porywającej fabuły, indywidualnych bohaterów czy zachwycających opisów, to od książki trudno się oderwać, a po jej przeczytaniu nie da się od razu o niej zapomnieć. To nie jest lekka i łatwa powieść, daje bardzo do myślenia, a roztaczana wizja apokaliptycznej zagłady Ameryki budzi przerażenie. Ten klimatyczny wątek oddziałuje szczególnie mocno teraz, gdy mierzymy się z postępującą degradacją środowiska i musimy ratować naszą planetę na wszystkie możliwe sposoby, by nie doprowadzić do jej całkowitego unicestwienia. Ponadto mimo tego, że jesteśmy już w drugim dziesięcioleciu XXI wieku, to klonowanie ludzi nadal budzi wiele kontrowersji i jest tematem ożywionych dyskusji, szczególnie tych dotyczących kwestii, czy człowiek ma moralne prawo do tworzenia swoich kopii. Koncepcja rozwoju klonowanych społeczności, jaką przedstawia autorka, nie napawa optymizmem, więc miejmy nadzieję, że jej przewidywania nigdy się nie spełnią.

https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2023/09/gdzie-dawniej-spiewal-ptak-kate-wilhelm.html

Ludzi od zawsze ciekawiło to, co nieznane, co miała dopiero przynieść przyszłość. I od niepamiętnych czasów zastanawiali się, jak rozwinie się ich przyszłość. Nic dziwnego więc, że literatura science-fiction usiłowała odpowiedzieć przynajmniej na część tych pytań i dać jakiekolwiek wyobrażenie tego, co przed nami. Taką też próbę podjęła Kate Wilhelm w swojej wielokrotnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wbrew temu, co w swojej książce pisze Zafón, każda opowieść ma swój koniec. I tak oto swojego dobiegła również historia Cmentarza Zapomnianych Książek, chociaż te książki zapomniane nie będą na pewno.

Barcelona lat pięćdziesiątych. Duszna, ciężka atmosfera miasta i kraju rządzonego silną i brutalną ręką generała Franco. Do Barcelony po wielu latach wraca piękna Alicja Gris, obecnie agentka tajnych służb. Dziewczyna otrzymuje z samej politycznej góry wysoce tajną misję, która dotyczy zniknięcia ministra kultury, Mauricio Vallsa. A ta sprawa wydaje się mieć związek z okresem życia Vallsa, gdy był dyrektorem wielce niesławnego więzienia Montjuic. Powrót do hiszpańskiej metropolii wywoła w Alicji mnóstwo wspomnień i spowoduje spotkania z ludźmi, o których już niemal zapomniała.

Więcej: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/11/labirynt-duchow-carlos-ruiz-zafon.html

Wbrew temu, co w swojej książce pisze Zafón, każda opowieść ma swój koniec. I tak oto swojego dobiegła również historia Cmentarza Zapomnianych Książek, chociaż te książki zapomniane nie będą na pewno.

Barcelona lat pięćdziesiątych. Duszna, ciężka atmosfera miasta i kraju rządzonego silną i brutalną ręką generała Franco. Do Barcelony po wielu latach wraca piękna Alicja...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mord polityczny to bodaj najstarszy sposób na robienie polityki i chyba jeden z najskuteczniejszych, aczkolwiek ze wszech stron niemoralny. Często jednak w imieniu większego dobra, jak sobie to tłumaczą wysoko postawieni politycy, ludzie skłonni są posunąć się do wyrządzenia ogromnego zła innemu człowiekowi. A czasem chodzi po prostu o władzę i pieniądze, bo tak jest skonstruowany ten świat.

Więcej: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/11/wieksze-zo-polityczne-zabojstwa-krwawe.html

Mord polityczny to bodaj najstarszy sposób na robienie polityki i chyba jeden z najskuteczniejszych, aczkolwiek ze wszech stron niemoralny. Często jednak w imieniu większego dobra, jak sobie to tłumaczą wysoko postawieni politycy, ludzie skłonni są posunąć się do wyrządzenia ogromnego zła innemu człowiekowi. A czasem chodzi po prostu o władzę i pieniądze, bo tak jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Daniel Sempere, prowadząc księgarnię Sempere i Synowie, wiedzie spokojne, ustatkowane życie przy boku swojej żony, Bei, i synka Juliana. Jego serdeczny przyjaciel, Fermín Romero de Torres, szykuje się teraz powoli do ożenku. Przeszłość jednak nie daje o sobie tak łatwo zapomnieć i pod postacią starego, odrażającego człowieka staje pewnego dnia w progu księgarni Sempere i Synowie. A to tylko zapoczątkuje lawinę wydarzeń, które doprowadzą do ujawnienia przeszłości Fermína i z którą przyjdzie mu się zmierzyć, a w którą, jak się okazuje, jest zamieszana także rodzina Sempere i jej dość mroczna historia.

Na świecie są takie książki, które zostają w sercach i pamięci czytelników. Trzeci tom Cmentarza Zapomnianych Książek jest właśnie jednym z takich tytułów. Chyba najbardziej mroczny ze wszystkich, utrzymany w ciężkiej, nieco przytłaczającej atmosferze, opowiada historię Fermína. Sięga do tych kart historii Hiszpanii, o których sami Hiszpanie pewnie chętnie chcieliby zapomnieć.

Więcej: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/10/wiezien-nieba-carlos-ruiz-zafon.html

Daniel Sempere, prowadząc księgarnię Sempere i Synowie, wiedzie spokojne, ustatkowane życie przy boku swojej żony, Bei, i synka Juliana. Jego serdeczny przyjaciel, Fermín Romero de Torres, szykuje się teraz powoli do ożenku. Przeszłość jednak nie daje o sobie tak łatwo zapomnieć i pod postacią starego, odrażającego człowieka staje pewnego dnia w progu księgarni Sempere i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie ma pana bez ziemi, nie ma ziemi bez pana.

W XIV-wiecznej Francji pojedynki były czymś na porządku dziennym. Jednak sąd boży to całkiem inna sprawa, dużo poważniejsza, w którą zostaje zamieszany również panujący. W drugiej połowie XIV wieku, po wojnie w Szkocji normański rycerz, Jean de Carrouges, wraca do swego zamku. Tam dowiaduje się, że jego dawny przyjaciel i giermek, Jacques Le Gris, zgwałcił jego żonę, Margueritę. De Carrouges postanawia zawalczyć o dobre imię żony i zwraca się ze swoim oskarżeniem do króla Karola VI. Proces rusza, jednak szybko zatrzymuje się w martwym punkcie, a sąd orzeka tzw. sąd boży, czyli pojedynek na śmierć i życie między oboma rycerzami, który ma zaważyć na prawdziwości oskarżeń i zdecydować, czy Marguerite nie kłamała, oskarżając Le Grisa.

Do lektury tej książki skusił mnie film Ridleya Scotta Ostatni pojedynek. Uprzedzając pytania – nie, filmu nie oglądałam, ale chciałam najpierw poznać pierwowzór. Szczerze mówiąc, to jednocześnie rozczarowałam się lekturą, jak i byłam nią całkiem usatysfakcjonowana. I już pędzę Wam wyjaśnić skąd to ambiwalentne uczucie.

Więcej: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/09/ostatni-pojedynek-zbrodnia-skandal-i-sad-bozy-w-sredniowiecznej-francji-eric-jager.html

Nie ma pana bez ziemi, nie ma ziemi bez pana.

W XIV-wiecznej Francji pojedynki były czymś na porządku dziennym. Jednak sąd boży to całkiem inna sprawa, dużo poważniejsza, w którą zostaje zamieszany również panujący. W drugiej połowie XIV wieku, po wojnie w Szkocji normański rycerz, Jean de Carrouges, wraca do swego zamku. Tam dowiaduje się, że jego dawny przyjaciel i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Świat został opanowany przez bezdzień – słońca nie ma, a roślinność i życie, jakie znamy, powoli umiera. Władzę objęły wampiry pod przywództwem swojego bezlitosnego cesarza. Przeciwko nim staje zakon srebroświętych z klasztoru San Michon. Zakonnicy to wyłącznie mężczyźni, w których żyłach płynie zmieszana krew ludzi i wampirów. Tatuują się płynnym srebrem, które przynosi im ból, ale jednocześnie oczyszcza i sprawia, że wampiry lękają się podejść do nich. Jednym ze srebroświętych jest, a właściwie był, Gabriel de León. Niegdyś sławny i uwielbiany w całym kraju, teraz jest nikim, upadł niżej, niż ktokolwiek mógł podejrzewać. Uwięziony przez wampiry, opowiada jednemu z nich swoje życie, ze wszystkimi jego wzlotami i upadkami.

Po przeczytaniu Wojen Lotosowych zakochałam się na amen w twórczości Jay'a Kristoffa. Australijski pisarz trafił na moją listę top autorów i niecierpliwie czekałam na kolejną książkę spod jego pióra (skrzętnie pomijając milczeniem fakt, że na półce czeka jeszcze jedna trylogia). Dlatego, gdy dowiedziałam się o tym, że na polskim rynku pojawi się Wampirze cesarstwo, dark fantasy o, jak sam tytuł wskazuje, wampirach, wręcz tupałam nogami z niecierpliwości. Po lekturze musiałam jednak trochę ochłonąć, dlatego recenzja czekała na napisanie tak długo.

Więcej: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/09/wampirze-cesarstwo-jay-kristoff.html

Świat został opanowany przez bezdzień – słońca nie ma, a roślinność i życie, jakie znamy, powoli umiera. Władzę objęły wampiry pod przywództwem swojego bezlitosnego cesarza. Przeciwko nim staje zakon srebroświętych z klasztoru San Michon. Zakonnicy to wyłącznie mężczyźni, w których żyłach płynie zmieszana krew ludzi i wampirów. Tatuują się płynnym srebrem, które przynosi im...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Violet to silna wojowniczka, od dawna parająca się zabijaniem potworów. Przez świat idzie wraz ze swym przyjacielem, magiem Loganem, który dzielnie sekunduje naszej obrończyni ludzkości w jej misji zbawienia świata i pomszczenia śmierci rodziny. Jednak, żeby nie było tak różowo, oboje wplątują się w Wielką Aferę, która może okazać się ich przysłowiowym gwoździem do trumny. Ani lekko, ani łatwo nie będą mieli w życiu, oj, co to, to nie.

Jakim cudem ta książka wylądowała na mojej liście do przeczytania, to ja zielonego pojęcia nie mam. W każdym razie, skoro już leżała na tym czytniku i czekała, to zebrałam się i przeczytałam. I uroczyście obwieszam – na stan z sierpnia: mamy zwycięzcę na tytuł największego badziewia, jakie przeczytałam w tym roku!

Pełna recenzja: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/09/malachitowe-ostrze-aleksandra-pisarska.html

Violet to silna wojowniczka, od dawna parająca się zabijaniem potworów. Przez świat idzie wraz ze swym przyjacielem, magiem Loganem, który dzielnie sekunduje naszej obrończyni ludzkości w jej misji zbawienia świata i pomszczenia śmierci rodziny. Jednak, żeby nie było tak różowo, oboje wplątują się w Wielką Aferę, która może okazać się ich przysłowiowym gwoździem do trumny....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Człek winien cieszyć się tym, co ma i dziękować za to bogom. Choć niedobrze też jest, gdy mąż osiada w miejscu jako kamień i obrasta mchem, przyzwyczaja się do tego, co jest mu znane i nie szuka innych dróg.

Joromir Pomrok to bastard i uciekinier z Czech, który zaprzyjaźnia się już w młodości z księciem Mieszkiem, synem Siemomysła. Splot nieszczęśliwych dla niego okoliczności zmusza go jednak do ucieczki z państwa Polan. Początkowo trafia do Obodrytów, ale później przewrotny los rzuca go dalej na Zachód, do cesarstwa niemieckiego. A że życie bywa złośliwe, to i Joromir powraca po długim czasie pod Poznań, do kształtującego się coraz pewniej państwa polskiego, gdzie czeka go jeszcze wiele przygód.

Obecnie panuje istny trend na szeroko pojętą słowiańszczyznę: począwszy od powieści fantasy osadzonych w pseudosłowiańskich czasach przez te, które czerpią garściami inspiracje ze słowiańskich wierzeń, po historyczne, starające się jak najwierniej odzwierciedlać ówczesne realia. Nie wspomnę już o serii wznowień tytułów popularnonaukowych, które rozszerzają naszą wiedzę o tamtych czasach. Słowianie Roberta Forysia to powieść przygodowo-historyczna: realia są całkiem wiernie oddane, autor mniej-więcej trzyma się wydarzeń i chronologii tamtych czasów i uzupełnia je swoją fantazją tam, gdzie historia milczy. To, co mi najbardziej w fabule przeszkadzało, to fakt, że w sumie o samej słowiańszczyźnie wbrew tytułowi było tu mało co. Większość akcji dzieje się u Obodrytów, a zaraz potem na przygranicznych terenach Cesarstwa z państwem Polan. Właściwie czysto słowiański jest sam początek i zakończenie historii. Może tom drugi będzie pod tym względem lepszy.

Niestety, lekturę totalnie zepsuła mi redakcja i korekta tekstu. A raczej, żeby być precyzyjnym, jej brak. Na błędy ortograficzne jestem w stanie przymknąć oko, gdy zdarzają się raz albo dwa, ale nie wtedy, gdy są nagminne. Ludzie, jak przeczytałam o tępie jazdy konnej albo o zborzu, to ręce mi opadły, a czytnik o mały włos, a wylądowałby za oknem. Urwane w pół zdania i przeniesione do linijki niżej były normą. Przecinki chyba korektor stawiał na zasadzie celowania rzutkami – gdzie się taka wbije, tam będzie przecinek, nawet jeśli nie będzie to gramatycznie poprawne. Nie jestem może jakimś specem od gramatyki języka polskiego, ale to były tak oczywiste błędy, że wprost kłuły w oczy i nie sposób było przejść obok nich obojętnie.

O bohaterach nie jestem w stanie wiele napisać. Niemal od razu po zamknięciu e-booka, którego czytałam, zlali mi się w jedno. To słowiańscy, obodryccy bądź niemieccy wojowie, pojawiają się chyba tylko dwie albo trzy postaci kobiece. Zazwyczah kobiety służą raczej jako ozdoby i realizacja popędu seksualnego mężczyzn. Mam wrażenie, że to ogromna słabość naszych powieści pisanych przez mężczyzn, no, ale cóż... Można przywyknąć do czytania czegoś takiego.

Czy polecam? I tak, i nie. Powieść jest napisana prostym, nieskomplikowanym językiem, dzieje się w niej sporo, ale jeśli szukacie tutaj słowiańszczyzny, to nie dostaniecie jej za dużo. Dodatkowo przyjemność z lektury psuje brak redakcji i korekty, dla których naprawdę nie mam wytłumaczenia. Obecnie można trafić na dużo więcej lepszych, słowiańskich książek, które będzie czytało się łatwiej i przyjemniej. Drugi tom już został wydany i zapewne po niego sięgnę z ciekawości, ale nie obiecuję sobie po nim zbyt wiele. A szkoda, bo pióro Roberta Forysia przypadło mi całkiem do gustu w jego poprzedniej książce, jaką czytałam, a było nią Z zimną krwią – polecam dużo bardziej niż Słowian na pierwsze spotkanie z autorem.

Więcej recenzji: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/08/slowianie-robert-forys.html

Człek winien cieszyć się tym, co ma i dziękować za to bogom. Choć niedobrze też jest, gdy mąż osiada w miejscu jako kamień i obrasta mchem, przyzwyczaja się do tego, co jest mu znane i nie szuka innych dróg.

Joromir Pomrok to bastard i uciekinier z Czech, który zaprzyjaźnia się już w młodości z księciem Mieszkiem, synem Siemomysła. Splot nieszczęśliwych dla niego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Autorzy i ich książki przyzwyczaiły nas do tego, że główny bohater jest zawsze dobry. Może czasami zdarzają mu się lekkie wtopy, ale z reguły to raczej spoko gość. Czasami jednak udaje mi się trafić na taką powieść, w której pierwszoplanowa postać okazuje się typem mającym szemraną przeszłość i wcale nie takie czyste karty. I taką bohaterkę mamy w Siedmiu czarnych mieczach Sama Sykesa.

Sal Kakofonia to kobieta, która nie boi się wypić i dać w mordę. Ona i jej magiczna brań przemierzają Bliznę, krainę, do której nie zapuszczają się nawet najodważniejsi, w poszukiwaniu kilku nazwisk. Nazwisk osób, które skrzywdziły Sal i zdradziły ją, i na które czeka zemsta. Łatwo nie jest, ale Kakofonia jest uparta i wie, czego chce. A zemsta najlepiej smakuje na zimno.

Tak w skrócie i właściwie całkiem wyczerpująco przedstawia się fabuła powieści. Całość przypomina trochę klasyczną rozgrywkę w akcyjną RPG albo innego hack'and'slash – wędrujemy z punktu A do punktu B, odhaczając stopniowo zadania i załatwiając poboczne questy. Jednych to znudzi, drugim się spodoba: kwestia gustu, a jak wiadomo, o nich się nie dyskutuje. Mnie taka fabuła zaciekawiła i wciągnęła, czytało mi się szybko i lekko. Język powieści nie jest prosty, ale mimo tego lektura nie sprawia problemów, przez książkę właściwie się płynie. Tempo spowalniają przede wszystkim rozważania Sal o życiu i przeszłości, które powtarzają się kilkukrotnie w trakcie powieści, ale to daje wytchnienie czytelnikowi. No i najważniejsza dla mnie sprawa – jak nie lubię narracji pierwszoosobowej, tak tutaj wyjątkowo dobrze mi się ją czytało i absolutnie mi to nie przeszkadzało i to pomimo faktu, że mężczyzna pisał za postać kobiecą.

Sal Kakofonia to taka trochę herod-baba. Dać w zęby umie, za kołnierz nie wylewa, jest pyskata i potrafi wygarnąć prawdę prosto w oczy. Żeby jednak nie było idealnie, to prześladują ją wspomnienia z przeszłości, o wiarołomstwie ukochanego i grupy przyjaciół, o krzywdzie, jaka ją spotkała i z którą nie może się pogodzić. Jej całe życie od momentu zdrady kręci się wokół zemsty. To jej siła napędowa i najważniejszy cel w doczesnej egzystencji. Zemsta, jakiej chce dokonać, staje nawet na przeszkodzie miłości i związkowi. Liette, wynalazczyni i ukochana Sal, chce ją ratować, pewna, że Sal pędzi po własną zagładę i że jej zemsta nie ma prawa się powieść. Ich relacja zapętla się w kółko – spotykają się, Liette zazwyczaj opatruje ranną Sal i szykuje dla niej magiczne kule, są jakiś czas ze sobą, a potem Sal odchodzi i znika na dłuższy czas z życia Liette. Nudnawe to było, nie powiem, że nie, chociaż plus za to, że autor, mężczyzna, odważył się na opisanie lesbijskiego związku i wyszło mu to naprawdę dobrze. Od pewnego momentu w podróży Sal towarzyszy dawny żołnierz Cesarstwa, Cavric. Od chwili ich spotkania, jego dola jest przepełniona rozterkami – całe życie był utrzymywany w przekonaniu, że takich, jak Sal Kakofonia, należy bezwzględnie niszczyć, zetrzeć z powierzchni ziemi, tymczasem to ona ratuje go przed niechybną śmiercią i pomaga przetrwać w Bliźnie. Szlachetny, pełen ideałów, zostaje dość brutalnie sprowadzony na ziemię i uświadomiony, że życie nie jest takie piękne, jak mu Cesarstwo wmawiało.

Strasznie mi się spodobał system magiczny, jaki został przedstawiony w powieści, a Kakofonia, magiczna broń, jaką posiada Sal, całkowicie mnie kupiła. Magia, którą mają tylko Inspirujący, których Cesarstwo chce wyeliminować, została właściwie zupełnie starta z tego świata. Na dodatek poznajemy tylko fragment świata Cesarstwa i Blizny, gdzie ciężko przeżyć, a wszystko, co żyje, chce cię zabić. Kurde, ten brutalny, surowy świat mnie tak wciągnął, tak do siebie przekonał, że już zacieram ręce w oczekiwaniu na lekturę drugiego tomu czekającego na półce.

Czy polecam Wam tę serię? Kurczę, jasne! Solidna, porządnie napisana fantastyka, bardzo dobrze przetłumaczona i z charakterną bohaterką, która bierze swój los w ręce i nie daje sobą pomiatać, a na dodatek jest w pełni ukształtowaną przez życie kobietą, to zestaw właściwie idealny. Czytajcie, bo to dobro jest!

Więcej recenzji: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/

Autorzy i ich książki przyzwyczaiły nas do tego, że główny bohater jest zawsze dobry. Może czasami zdarzają mu się lekkie wtopy, ale z reguły to raczej spoko gość. Czasami jednak udaje mi się trafić na taką powieść, w której pierwszoplanowa postać okazuje się typem mającym szemraną przeszłość i wcale nie takie czyste karty. I taką bohaterkę mamy w Siedmiu czarnych mieczach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

O literaturze naszych litewskich sąsiadów niewiele wiemy. Tamtejsze tereny jako dawniej polskie, nie raz i nie dwa były opiewane w naszej prozie czy wierszem – wystarczy wspomnieć Pana Tadeusza Mickiewicza lub Potop Sienkiewicza, no i Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej, tak znienawidzone przez wszystkich uczniów. Tym razem jednak Wydawnictwo Literackie przedstawia nam powieść historyczną autorki z Litwy, Kristiny Sabaliauskaite, o tytule Silva rerum.

XVII wieczna Litwa. Okres pokoju po najazdach Moskali i Kozaków, które spustoszyły kraj. W wiosce Milkonty mieści się szlachecki dwór rodu Narwojszów, do którego schroniła się ta rodzina po ucieczce z ogarniętego wojenną pożogą Wilna. Głowa rodu, Jan Maciej, jego żona, Elżbieta oraz bliźnięta: Kazimierz i Urszula, toczą spokojne, pełne dostatku życie w tej uroczej, niemal sielskiej krainie, zapominając powoli o strachu przed wojną i najazdami Kozaków. Gdy dzieci dorastają, ich ścieżki powoli się rozchodzą: Elżbieta postanawia wstąpić do klasztoru, bezgranicznie przekonana o tym, że jest idealna i że zostanie świętą za życia. Kazimierz tymczasem wyraża chęć bycia studentem w Wilnie i wyprowadzenia się jak najdalej od rodzinnego majątku. Kochający rodzice, chociaż z bólem serca, pozwalają dzieciom na te wyprowadzki, nie wiedząc, że Wilno całkowicie pomiesza szyki bliźniętom i postawi ich życie na głowie.

Pierwszy tom serii Kristiny Sabaliauskaite porwał mnie całkowicie i zaczarował. Powieść przypomina trochę Nad Niemnem – opisów jest tu całe mnóstwo, a dialogów tyle, co kot napłakał, ale czyta się to nieporównanie lepiej niż dzieło Elizy Orzeszkowej (wiem, co mówię – przeczytałam całe, od początku do końca, nie omijając ani jednego opisu przyrody!). Autorka przedstawia dzieje rodu Narwojszów zarówno wracając do ich przeszłości, jak i snując ich obecną historię. To wszystko ma miejsce na tle panoramy siedemnastowiecznej Litwy, racząc czytelnika opisami ówczesnych obyczajów. Przedstawione to jest pięknym, niemalże poetyckim językiem, jednakże Sabaliauskaite unika niepotrzebnych metafor i rozbudowanych porównań. Dzięki temu przez jej powieść się płynie, a strony nieomal same się przewracają w trakcie lektury, aż nie wiadomo, kiedy następuje jej koniec.

Prócz rodziny Narwojszów w Wilnie poznajemy również francuskiego ludwisarza Jana Delamarsa, konserwatywnego przywódcę studentów, Mariana Dowgiłło, ksenię zakonu bernardynek, Konstancję Sokolińską, i drugiego z przywódców studentów, dużo bardziej rozrywkowego odłamu bakałarzy, Jana Kirdeja Bironta. Ich losy splatają się z tymi Narwojszów, odmieniając je całkowicie. Żaden z bohaterów nie jest ani dobry, ani zły. Jak na początku powieści Urszula i Kazimierz budzili we mnie całkowitą antypatię, tak później, w trakcie rozwoju fabuły, nawet ich polubiłam, a nierzadko też współczułam. Cieszyłam się z ich sukcesów, smuciłam, gdy ponosili porażki i cały czas mocno trzymałam kciuki, by ich historia znalazła szczęśliwe zakończenie.

Tytuł powieści, jak i całej serii – silva rerum (dosł. las rzeczy) – to popularne wśród polskiej i litewskiej szlachty zapiski. Zwane czasami biblią domową były prowadzone na gorąco i notowano w nich nie tylko daty urodzin czy śmierci, ale również utwory literackie pisane tak prozą, jak i wierszem. Sylwy towarzyszyły głowie każdej rodziny i były przekazywane z pokolenia na pokolenie w rodzie. Tak też możemy w powieści zobaczyć Jana Macieja Narwojsza, notującego w rodowej sylwie datę narodzin najmłodszej córeczki, a dwa tygodnie później – jej śmierci. Motyw śmierci towarzyszy bohaterom przez całą powieść i nie raz natykają się oni na nią w trakcie swojego żywota.

Saga rodu Narwojszów, którą autorka otwiera tym tomem, to historia napisana z rozmachem, ale też realizmem. Wspaniale przedstawione realia Litwy, a w szczególności Wilno z drugiej połowy XVII wieku, obyczaje ówczesnej szlachty i mieszczan, porywają czytelnika i dają wręcz wrażenie, jakby było się w tym czasie i w tym miejscu. To powieść o miłości wybaczającej błędy, matczynej, ojcowskiej i kochanków, która nie zna żadnych granic. O życiu, które jest determinowane przez śmierć i historię. Kristina Sabaliauskaite potrafi wciągnąć czytelnika w swój świat i na długi czas go uwięzić w tym otoczeniu. Jeśli jeszcze nie czytaliście – bierzcie się za nią śmiało, nie zawiedziecie się!

Więcej recenzji: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/08/silva-rerum-kristina-sabaliauskaite.html

O literaturze naszych litewskich sąsiadów niewiele wiemy. Tamtejsze tereny jako dawniej polskie, nie raz i nie dwa były opiewane w naszej prozie czy wierszem – wystarczy wspomnieć Pana Tadeusza Mickiewicza lub Potop Sienkiewicza, no i Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej, tak znienawidzone przez wszystkich uczniów. Tym razem jednak Wydawnictwo Literackie przedstawia nam powieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z książkami z gatunku Young Adult mam bardzo mieszaną relację. Zazwyczaj trafiam na pozycje, w których główne bohaterki mdleją na widok przystojnych mężczyzn, a rozum u nich ogranicza się do podstawowych funkcji życiowych, bo głębszej logiki w ich poczynaniach próżno się doszukiwać. Na szczęście zdarzają się chlubne wyjątki i właśnie takim okazało się Miasto mosiądzu.

Nahri, młoda dziewczyna mieszkająca w XVII-wiecznym Kairze, para się uzdrawianiem, ale w nie do końca legalny sposób. Drobna oszustka marząca o nauczeniu się stosowania prawdziwej medycy. Wracając przez cmentarz późno w nocy po pewnym rytuale, wyzwala przypadkiem nieznane sobie siły. Gdy gonitwę za nią rozpoczyna ifryt, na pomoc jej rusza dżinn, Dara. A to dopiero początek jej kłopotów, bo dotychczasowe życie dziewczyny okazuje się być w pewnym sensie kłamstwem, a ona sama musi odkryć swoje dziedzictwo i pochodzenie.

Miasto mosiądzu to literacki debiut S. A. Chakraborty. Powieść została nominowana do wielu nagród, w tym do Nagrody Locusa w kategorii „Najlepszy debiut” oraz była finalistką nagrody World Fantasty w kategorii „Najlepsza powieść”. To wcale nie dziwi, bo pierwszy tom trylogii Dewabad to fantastyczna przygoda osadzona w klimacie Bliskiego Wschodu. Styl autorki jest porywający, bardzo opisowy i świetnie oddaje atmosferę regionu geograficznego, w którym jest osadzona fabuła. Aż czuje się te podmuchy gorącego wiatru, piasek w fałdach tkanin i wysoką temperaturę. Ogromnie podziwiam autorkę za to, jak napisała tę powieść i zakochałam się całkowicie w jej piórze.

Bardzo doceniam również kreację bohaterów. Nahri, główna postać tej historii, to dziewczyna kuta na cztery nogi. Cwana, ale też niepozbawiona zdrowego rozsądku, dzięki czemu potrafi zachować umiar w swoich drobnych oszustwach. Uparcie dąży do celu, jakim jest nauczanie prawdziwej medycyny i całą swoją drogę życiową podporządkowuje właśnie temu osiągnięciu. W jej podróży towarzyszy dziewczynie Dara, dżinn, dumny i gwałtowny (i, jakżeby inaczej, oszałamiająco przystojny). O rodzinie Nahri mówi tak, jakby to byli jego dawni przyjaciele, wypytuje dziewczynę o jej przeszłość i o jej pochodzenie, a jednocześnie sam nie chce mówić praktycznie nic o sobie, woli milczeć lub reaguje agresją na takie pytania. Jest jeszcze Ali, książę z dynastii panującej w Dewabadzie, który nie godzi się z polityką ojca i z tym, co dzieje się w jego mieście, jak są traktowani jego mieszkańcy. Niestety, na razie brak mu siły charakteru i siły przebicia, by cokolwiek zmienić, ale sądzę, że w kolejnych tomach trylogii będzie równie ważny dla całej historii, jak Nahri.

Oczywiście, w tej opowieści nie mogło zabraknąć wątku romantycznego. Na szczęście, jest on poprowadzony z głową i rozsądnie – powinien znaleźć się w podręczniku dla początkujących pisarzy gatunku Young Adult, jak prowadzić takie wątki. Bohaterowie nie zakochują się w sobie od pierwszego wejrzenia, ich relacja rozwija się powoli i stopniowo na przestrzeni wspólnie spędzonego czasu i w trakcie podróży, którą spędzają razem. Co więcej, kiedy już dochodzi do momentu, że oboje sobie uświadamiają, jakim uczuciem darzą tę drugą osobę, dziewczyna magicznie nie traci zdrowego rozsądku i rozumu. Potrafi powiedzieć nie, ucina toksyczną relację już na samym jej początku i potrafi postawić na swoim. To się naprawdę ceni, ponieważ zazwyczaj w książkach tego typu bohaterki nie grzeszą inteligencją, gdy wchodzą w grę uczucia, a to zawsze działało na mnie jak płachta na byka. Co więcej autorka omija chyba najbardziej oklepany w gatunku Young Adult motyw, czyli trójkąt miłosny, co wychodzi na korzyść powieści.

Świat przedstawiony hipnotyzuje. Historia dżinnów, ich miasta, zwyczaje i wszędobylska magia porywają czytelnika ze sobą i sprawiają, że zapomina on o otaczającym świecie. Nie brakuje tu też skomplikowanych intryg politycznych, gdy bohaterowie trafiają do Dewabadu. Na dworze dynastii panującej niełatwo jest się odnaleźć dziewczynie, która nie wie absolutnie nic o mieście i jego przeszłości, ba, nie wie nic o swojej rodzinie! Nahri jednak nie poddaje się, gdy jest to potrzebne, potrafi się ugiąć, ale potrafi też twardo obstawać przy swoim i umie z władcą Dewabadu negocjować jak wytrawny polityk.

Za naszymi oknami coraz wyższa temperatura, co idealnie współgra z klimatem powieści. Miasto mosiądzu to powieść pełna magii z charakternymi bohaterami, których nie sposób nie polubić, świetnie oddająca atmosferę Bliskiego Wschodu i jego tajemniczej, magicznej osobowości. Ja sama w niej przepadłam i wprost nie mogę się doczekać, kiedy przeczytam drugi tom – oby był równie dobry, jak ten pierwszy, bo będzie mi naprawdę bardzo przykro.

Więcej recenzji: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/

Z książkami z gatunku Young Adult mam bardzo mieszaną relację. Zazwyczaj trafiam na pozycje, w których główne bohaterki mdleją na widok przystojnych mężczyzn, a rozum u nich ogranicza się do podstawowych funkcji życiowych, bo głębszej logiki w ich poczynaniach próżno się doszukiwać. Na szczęście zdarzają się chlubne wyjątki i właśnie takim okazało się Miasto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pierwszy tom Trylogii Licaniusa, czyli Cień utraconego świata był naprawdę dobrym debiutem Jamesa Islingtona i wywarł na mnie spore wrażenie. Na drugi tom, Echo przyszłych wypadków, czekałam zatem z wielką niecierpliwością i jak tylko znalazłam chwilę w napiętym czytelniczym grafiku, od razu usiadłam do lektury.

Po bitwach o Tol Shen i Ilin Illan wreszcie opadły łuski z oczu Rad Starszych i uwierzyli w zapewnienia, że Bariera słabnie, a zło drzemiące w Talan Gol coraz pewniej i jawniej podnosi łeb. Zamiast jednak zająć się tym coraz bardziej palącym problemem, wolą toczyć między sobą polityczne gierki. W tej sytuacji Davian musi oprzeć się ich krótkowzroczności i zmusić do działania. Sytuację coraz bardziej komplikuje też fakt, że Cienie po wielu latach mają dość i, zdobywając dostęp do Naczyń, rozpoczynają przygotowania do powstania, w co uwikłana jest Asha. Wirr usiłuje cały czas jakoś pogodzić lojalność wobec przyjaciół z faktem, że musiał po śmierci ojca przejąć władzę nad krajem. A Caeden próbuje nieustannie odzyskać wspomnienia, tylko że okazują się one być dużo boleśniejsze i o wiele bardziej przerażające niż się spodziewał.

Ta prawie dziewięćsetstronicowa cegiełka jest dość wymagającą lekturą. Nie dość, że musimy śledzić jednocześnie wydarzenia dotyczące czterech głównych bohaterów, które dzieją się synchronicznie wobec siebie, to w dodatku mamy tu bardzo dużo retrospekcji z życia Caedena, stopniowo odzyskującego pamięć. Jakby tego było mało, to trzeba również skupiać się na poczynaniach Rad Starszych i knutych przez nich intrygach politycznych. Niczego nie ułatwia sam autor, starając się pisać jak najbardziej niejasno i tak, by czytelnik niczego się zbyt szybko nie domyślił.

Nowych postaci tu praktycznie nie ma, cała fabuła bazuje na znanych nam już postaciach. Wirr po ojcu przejął władzę w państwie i stara się pogodzić interesy tych, którzy są obdarzeni Mocą, jak on sam, z tymi jej pozbawionych. Nie jest mu łatwo, bo normalni ludzie są tak pełni uprzedzeń, że reagują wręcz paniczną niechęcią na jakiekolwiek zmiany. Asha, jako Cień, jest wyłączona z normalnego życia, ale odkrywa zasadę działania Naczyń i to, że może ich używać, nawet (teoretycznie) pozbawiona Mocy. Davian uparcie walczący z wiatrakami pod postacią Rady Starszych. I Caeden, chyba najciekawsza i najbardziej niejednoznaczna postać z nich wszystkich. Chłopiec cały czas próbuje odzyskać swoje wspomnienia, ale im więcej ich ma, tym bardziej jest nimi przerażony i tym mocniej uświadamia sobie, w jaką ogromną i poplątaną kabałę się wpakował, będąc tym, kim jest.

W całym drugim tomie nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka, a wrogowie mogą w każdej chwili okazać się przyjaciółmi. I odwrotnie. Poza tym, że mamy skomplikowaną sytuację polityczną, to również system magiczny komplikuje się jeszcze bardziej. Poza Obdarzonymi, augurami i Cieniami, mamy jeszcze Czcigodnych, których działania, Moc i motywy stają się główną osią tego tomu i są ściśle powiązane z Caedenem i jego wspomnieniami.

Ogromnie przydatną rzeczą jest streszczenie pierwszego tomu, które znajduje się na początku książki. Jeśli tak, jak ja, macie krótką pamięć, a przerwy między lekturą kolejnych części serii są u Was spore, to będzie to bardzo przydatna rzecz. Tak samo, jak słowniczek pojęć i postaci znajdujący się na końcu tej cegiełki. Chwała za to wydawnictwu i autorowi, że coś takiego powstało, bo inaczej chyba bym przepadła z kretesem w trakcie lektury.

Echo przyszłych wypadków to bardzo dobra kontynuacja świetnego pierwszego tomu tej trylogii. Autor absolutnie nie obniża tutaj lotów, wręcz przeciwnie – powieść trzyma poziom poprzedniej książki, a wręcz go przebija. Zagmatwana fabuła, interesujące postaci i rozbudowany świat to niewątpliwe plusy tej historii. Polecam gorąco i pędzę czytać tom trzeci.

Więcej recenzji: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com

Pierwszy tom Trylogii Licaniusa, czyli Cień utraconego świata był naprawdę dobrym debiutem Jamesa Islingtona i wywarł na mnie spore wrażenie. Na drugi tom, Echo przyszłych wypadków, czekałam zatem z wielką niecierpliwością i jak tylko znalazłam chwilę w napiętym czytelniczym grafiku, od razu usiadłam do lektury.

Po bitwach o Tol Shen i Ilin Illan wreszcie opadły łuski z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z wykształcenia jestem filologiem. Tak dokładniej, to magistrem filologii węgierskiej (tylko nie pytajcie, po co mi taki dziwny język, bo na to nie mam żadnej rozsądnej ani logicznej odpowiedzi). Dlatego wszystkie książki dotyczące ciekawostek o językach tego świata bardzo mnie interesują. Z tego też powodu sięgnęłam po książkę Gastona Dorrena Gadka. W sześćdziesiąt języków dookoła Europy.

Autor książki to holenderski dziennikarz i lingwista. Jest poliglotą i potrafi mówić w sześciu różnych językach, a w kolejnych dziewięciu czytać. Jego zainteresowanie językami przełożyło się na sferę zawodową, gdy napisał swoją najsłynniejszą książkę Babel. W dwadzieścia języków dookoła świata, a następnie Gadkę. W sześćdziesiąt języków dookoła Europy.

Mówiąc krótko i treściwie – zawiodłam się srodze na tej lekturze. Patrząc na tytuły książek autora, to chyba powinien zmienić proporcje: dwadzieścia języków dookoła Europy i sześćdziesiąt dookoła świata byłoby dużo logiczniejszym rozwiązaniem. Dobór dialektów, o których pisze Dorren, wygląda tak, jakby autor trafiał rzutkami w mapę Europy i na co wypadło, o tym będzie pisał. Poza tym sześćdziesiąt języków na jeden kontynent to za dużo i chyba z tego powodu książka przedstawia się tak, jak się przedstawia.

Pomijając już wybór języków, sama treść też mnie nie powaliła na kolana. Z powodu takiego, a nie innego doboru niektóre rozdziały były bardzo krótkie, jakby autor chciał je na szybko odhaczyć z listy i pisał na siłę, bo musiał, natomiast inne to kilkustronicowe wykłady. Co więcej, często miałam wrażenie, że z braku laku Dorren posiłkował się Wikipedią, robiąc z niej właściwie przysłowiowe "kopiuj i wklej". Było to naprawdę słabe i wcale nie przypadło mi do gustu. Ba, przy węgierskim nawet znalazłam błąd, ale byłam tak sfrustrowana, że go z rozpędu nie zapisałam, tylko przeszłam do dalszej lektury, modląc się, żeby skończyć tę książkę jak najszybciej. Ilość języków, jaką narzucił sobie autor, sprawiła, że większa część tej lektury jest bardzo powierzchowna i tylko prześlizguje się po temacie danego dialektu. Znajdzie się tu też sporo zupełnie bezsensownych i bezcelowych uwag dotyczących np. terenów, na których mówi się w danym języku. Uważam, że można by te fragmenty wyciąć i skrócić książkę, chociaż na atrakcyjności raczej by ona z tego powodu nie zyskała.

Mnie ten tytuł znudził i sfrustrował. Trafiło się trochę ciekawostek, odrobina nowych faktów, ale całości wyraźnie brakowało głębi. Osoby, które nie są zainteresowane ściśle językoznawstwem i słowotwórstwem, będą znudzone i zniechęcone, czytając spore fragmenty o pochodzeniu słów i ich przekształcaniu się w te, które znamy obecnie. Najlepiej chyba będzie, jeśli sami weźmie Gadkę do ręki i przekonacie się, czy trafia w Wasz gust, czy też nie.

Więcej recenzji: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/

Z wykształcenia jestem filologiem. Tak dokładniej, to magistrem filologii węgierskiej (tylko nie pytajcie, po co mi taki dziwny język, bo na to nie mam żadnej rozsądnej ani logicznej odpowiedzi). Dlatego wszystkie książki dotyczące ciekawostek o językach tego świata bardzo mnie interesują. Z tego też powodu sięgnęłam po książkę Gastona Dorrena Gadka. W sześćdziesiąt języków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historia Dolnego Śląska to wręcz wymarzona tematyka do pisania książek, szczególnie jeśli sięgniemy po wydarzenia z II wojny światowej. A że dla fantastyki barier nie ma żadnych, to i Marta Kisiel postanowiła popłynąć przez czas do tego okresu i zaserwować swoim czytelnikom porywającą podróż na zakończenie swojego Cyklu Wrocławskiego.

Siostry Stern, każda na swój sposób, próbują sobie poradzić z traumą wywołaną przez wydarzenia z Toń i zmierzyć się z prawdą o swoich rodzicach. Dżusi wraca do Opola, gdzie czeka już na nią narzeczony, Karolek, miłośnik pieszych wypraw i gotowania, a Eleonora pakuje się i wyjeżdża w siną dal, pozostawiając w pustym mieszkaniu ciotkę Klarę. Ta nie może pogodzić się z faktem, że żadna z dziewcząt nie utrzymuje z nią kontaktu, i staje się częstym gościem w domu na Lipowej, u Jadwigi i Matyldy Bolesnych, dawnych mojr. Aż do momentu, gdy do telefonu starszych pań wracają tajemnicze głosy z przeszłości, a spośród nich wybija się głos Eleonory, która ponownie zanurzyła się w rzece czasu. Klara wraz z Dżusi i Karolkiem postanawiają wyruszyć na ratunek swojej bratanicy, a dołączają do niej Matylda oraz Gerd, zegarmistrz. Okaże się jednak, że czeka ich nie tylko ratowanie zagubionej w czasie Eleonory, ale także dużo większy problem, z którym przyjdzie im się zmierzyć.

Płacz to trzeci po Toń i Nomen omen tom Cyklu Wrocławskiego. Jednak moim zdaniem spokojnie można uznać ten cykl za dylogię i czytać bez znajomości środkowej części. Nomen omen wnosi co prawda dość istotną, acz niedużą informację dotyczącą jednej z sióstr Bolesnych, ale poza tym równie dobrze mogłoby go nie być. Salomea i jej brat Niedaś w Toń pojawiają się jeden jedyny raz, a i to tylko jako tło do wydarzeń właściwej historii.

Pierwsze skrzypce grają tutaj Dżusi i Eleonora Stern, Matylda Bolesna, Karolek oraz Gerd. Każde ze swoją przeszłością, ze swoimi traumami i problemami. Z charakterem, któremu niełatwo się dotrzeć z pozostałymi z tej grupy. Marta Kisiel jak nikt inny potrafi tworzyć naprawdę ciekawych bohaterów, których chciałoby się spotkać w codziennym życiu i którzy niemal wyskakują jak żywi ze stron powieści. A postaci męskie to... Cóż, nic, tylko zakochać się i umrzeć. Nie będę ukrywać, że Gerd stał się moim ulubieńcem i poszłabym za nim w ogień. Jednak tak samo mocno polubiłam pozostałych bohaterów i naprawdę ciężko było mi się z nimi rozstać na koniec tej książki.

W Płacz Marta Kisiel mierzy swoje postaci z traumami z przeszłości. Nie tylko tymi osobistymi, ale także tymi, które mają wymiar historyczny, bo przecież za takie należy uznać te powiązane z II wojną światową. Autorka swobodnie przeplata teraźniejszość z przeszłością, wplątując do głównej fabuły historię projektu Riese i opowieść o dzieciach z lat tuż po wojnie. Tematyka trudna i ciężka jest równoważona jednak humorem i dowcipem w odpowiednich momentach. Charakterna Dżusi Stern, mająca w sobie aż nadmiar energii, czy klnąca po łacinie (bo to lepiej brzmi) Matylda Bolesna, potrafią rozbawić do łez. Wszystko to jest jednak podane w rozsądnych dawkach, bez przesady w żadną stronę, dzięki czemu książkę czyta się bardzo dobrze. To, co wychodzi spod pióra Marty Kisiel to chyba jedyne powieści, które łykam na raz, nieważne, ile stron mają (a moim zdaniem mają ich zawsze za mało!).

Nie potrafię być obiektywna przy ocenie książek tej autorki. Uwielbiam je całym sercem i mogłabym ich czytać dwa, a nawet trzy razy więcej. Na koniec Płacz sama płakałam jak bóbr, a zdarza mi się to niezwykle rzadko (jak do tej pory było to przy dwóch książkach: Władcy Pierścieni i Lassie, wróć!). I niech to będzie najlepszą zachętą do lektury dla was.

Więcej recenzji: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/06/placz-marta-kisiel.html

Historia Dolnego Śląska to wręcz wymarzona tematyka do pisania książek, szczególnie jeśli sięgniemy po wydarzenia z II wojny światowej. A że dla fantastyki barier nie ma żadnych, to i Marta Kisiel postanowiła popłynąć przez czas do tego okresu i zaserwować swoim czytelnikom porywającą podróż na zakończenie swojego Cyklu Wrocławskiego.

Siostry Stern, każda na swój sposób,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Są takie nazwiska w świecie literackim, o których wiem, że zawsze zapewnią mi rozrywką. Po pierwszym spotkaniu z prozą Michała Gołkowskiego pod postacią trylogii o Komorniku przepadłam totalnie. Te trzy tomy przekonały mnie do tego autora bardziej niż jakakolwiek recenzja, jaką przeczytałam w życiu. A gdy usłyszałam, że pierwotna trylogia będzie miała kontynuację... Cóż, wiedziałam, że po prostu muszę ją przeczytać.

Świat się skończył. Nadeszła ostateczna Apokalipsa i nie ma już nic. Znaczy, właściwie to jest. Zamknięty w swoim małym raju Ezekiel, usiłuje stworzyć nową Ziemię i przywrócić jej dawny kształt i historię. W sumie nawet żyłoby mu się całkiem nieźle (choć trochę samotnie), gdy nagle do jego drzwi puka ktoś, o kim wszyscy zapomnieli i żąda oddania tego, co powinno mu przypaść w udziale – Boskiego Tronu. Noż cholera, jakby jednego problemu Ezekiel miał mało na głowie, co nie? Chcąc odkręcić całą Apokalipsę i jakoś naprostować tę skopaną historię, chowa klucz do Bram Nieba tam, gdzie nikt go nie będzie szukał, i skacze na główkę na Ziemię, lądując tuż przed początkiem końca świata. I dopiero rozpoczyna się impreza!

O matko i borze norweski, jaka to jest porąbana książka! Mówię jednak w takim pozytywnym, dobrym sensie. Całkowita i zupełna karuzela spierdolenia. Archanioł i aniołowie zstępujący na Ziemię, Apokalipsa, która jednocześnie jest i jej nie ma (wypisz wymaluj Apokalipsa wg. świętego Schrödingera), a pośród tego wszystkiego Ezekiel, który usiłuje ogarnąć ten burdel na kółkach. I jako jedyny człowiek na całym świecie wie, czego może się spodziewać w ciągu najbliższych dni czy miesięcy, więc wydawałoby się, jest na uprzywilejowanej pozycji. No, może i byłby na takiej, gdyby nie fakt, że ciągle i uparcie goni go niezapowiedziany gość, chcący otrzymać klucz do Bram Niebios. A to wcale nie ułatwia przeżycia w świecie, gdzie nie można używać niczego, co nie przypomina przedmiotów używanych w czasach, gdy żył Chrystus. I wybaczcie, ale sama myśl, że można jeździć po świecie czołgiem ozdobionym łacińskimi cytatami z Pisma Świętego albo z modlitw i z wizerunkami świętych, nieodmiennie doprowadza mnie do wybuchów dzikiego śmiechu.

Jedno i najważniejsze ostrzeżenie. To nie jest książka dla młodszych czytelników, krew się tu leje gęsto, a przekleństwa latają w powietrzu częściej niż muchy nad na wpół zgniłym trupem. Przed lekturą należy się też uzbroić w sporą ilość dystansu do siebie oraz do własnej wiary, jeśli jesteście wierzący. U Gołkowskiego nie ma absolutnie żadnych świętości, wszystko może zostać sprowadzone do bluźnierstwa i zmieszane z błotem. Przy tym wszystkim autor pisze w naprawdę ciekawy oraz inteligentny sposób, nawiązując do współczesnej popkultury (nie tylko do filmów czy muzyki, ale też do memów – złoto!). Nie boi się ironizować i śmiało sięga po sarkazm. Ten facet ma łeb na karku i dobrze wie, co robi, pisząc takie książki.

Czy mi się podobało? No raczej! Ja serio uwielbiam takie porąbane książki, napisane inteligentnie, z humorem i dowcipem. Nie urażają mnie przekleństwa, a obrazoburczość to coś, co stworzone w odpowiedni sposób, sprawia, że sama morda mi się śmieje. Na szczęście już na dniach premiera drugiego tomu, po którym spodziewam się naprawdę ostrej jazdy, zatem... Niech ta karuzela spierdolenia kręci się jak najdłużej!

Więcej opinii: https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/

Są takie nazwiska w świecie literackim, o których wiem, że zawsze zapewnią mi rozrywką. Po pierwszym spotkaniu z prozą Michała Gołkowskiego pod postacią trylogii o Komorniku przepadłam totalnie. Te trzy tomy przekonały mnie do tego autora bardziej niż jakakolwiek recenzja, jaką przeczytałam w życiu. A gdy usłyszałam, że pierwotna trylogia będzie miała kontynuację... Cóż,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Marta Kisiel to autorka, której nieobce są różne gatunki. Od książek typowo fantasy, przez komedię kryminalną, po książki dla dzieci. A najlepiej wszystko razem, wymieszane w jednym garze. I właśnie taką mieszanką wybuchową jest jej Nomen omen.

Salomea Klementyna Przygoda ma dość swoich rodziców i brata, więc postanawia spakować manatki i wybyć z rodzinnego domu na stancję do Wrocławia. Mieszkanie znajduje u sióstr Bolesnych – Matyldy i Jagi, pracę w uniwersyteckim sklepie i wreszcie może odetchnąć. Sielanka nie trwa długo, bo w domu w telefonie słychać dziwne głosy, żadne radio nie odbiera sygnału, siostry różnią się jak ogień i woda, a na dodatek do Wrocławia przyjeżdża Adam Przygoda, zwany Niedasiem, czyli brat Salomei. Jakby tego było mało, to w mieście grasuje morderca, który za cel obrał sobie długowłose, drobne blondynki – i pewnie nie byłby to problem, gdyby nie fakt, że rzeczony kryminalista wygląda zupełnie jak młody Przygoda, więc Salka rusza na ratunek bratu... A to ujawni, że nic nie jest takie proste, jak się wydaje, szczególnie w rodzinie Przygodów.

Pod płaszczykiem lekkiej i przyjemnej lektury Marta Kisiel opowiada historię rodzinną, która porusza do głębi. Snuje opowieść o ciężkich latach wojny i tych po niej, kiedy to Breslau stało się znanym nam dzisiaj Wrocławiem. O tym, do czego potrafi posunąć się człowiek, by zemścić się za śmierć dziecka. I jak bardzo historia potrafi poplątać ludzkie losy i wywołać w duszy wielką traumę. Dla sióstr Bolesnych, które żyły w trakcie wojny w mieście, to co zrobili z nim hitlerowcy, a po wyzwoleniu Polacy, jest ogromną raną w sercu – każdy, kto przejmował Wrocław, odmieniał go i dewastował w imię wyższych idei. Daje to czytelnikowi do myślenia i obala teorię, że świat, który nas otacza, może być i jest czarno-biały.

Po raz pierwszy u Marty Kisiel zdarzyli mi się bohaterowie, których nie polubiłam, a których wprost miałam ochotę podusić z irytacji. Niedaś, czyli brat Salki, to młody student, ale tak głupi i tak irytująco-wkurzający, że regularnie potrafił mnie wytrącić z równowagi. Jedyne, co potrafi, to grać w Warcrafta oraz być wredny i nieznośny wobec siostry i otoczenia, co wynika ze zwykłego braku empatii i pomyślunku. Na tym by się jego charakter kończył. Serio, chłopak to klasyczna pustynia intelektualna, może czasami pod kopułą jedna szara komórka ma dyżur. Rodzice Salomei są niewiele lepsi – matka cały czas wygaduje głupoty o seksie i raczy wszystkich swoimi teoriami, a ojciec to miłośnik literatury romantycznej i inżynierii. O wiele lepiej mi się czytało książkę, gdy nie przewijali się na jej stronach.

Na szczęście, dla równowagi, tych pozytywnych w moim odczuciu bohaterów było znacznie więcej. Główna postać, czyli Salomea, to pechowa sztuka, która non stop wpada w kłopoty. Z oryginalną urodą i dość ciętym charakterkiem jest osobą, która wywołuje uśmiech na twarzy. Bartek, filolog i doktorant, który ze wzajemnością pała uczuciem do Salki, to ciepły i serdeczny chłopak, nic, tylko do rany przyłóż. Siostry Bolesne różnią się od siebie jak ogień i woda – Matylda to konkretna i bardzo zasadnicza emerytowana profesor łaciny, a Jadwiga to profesor medycyny, wykształcona i bardzo żywiołowa, umiejąca znaleźć wspólny język nawet z Niedasiem i go okiełznać. I jest jeszcze Roy Keane – niebiesko-żółta, duża papuga, lubiąca gadać i wcinać wafelki śmietankowe. Takiego barwnego towarzystwa nie sposób nie polubić.

Nawiązania do polskich romantyków, lekki humor, często ironiczny – to cechy charakterystyczne stylu autorki. Marta Kisiel jak chyba mało który polski autor potrafi się bawić naszym ojczystym językiem i tworzyć tak karkołomne konstrukcje językowe, że aż szczęka opada. Trzeba jej też oddać to, że tworząc postać Niedasia, bardzo zindywidualizowała jego język – mnóstwo wtrąceń z Warcrafta, zrozumiałych tylko dla zapamiętałych graczy, od razu rzuca się w oczy.

Nomen omen to drugi tom Cyklu Wrocławskiego, chociaż powiązany z pierwszym tylko poprzez trzy bohaterski. Jeśli nie czytaliście Toń, to nic straconego – możecie śmiało zacząć od tej części, bez problemu połapiecie się w fabule. Opowieść o przygodach Salomei Przygody wywoła na waszych twarzach nie raz i nie dwa szeroki uśmiech i rozbawi wręcz do łez. Bierzcie kocyk, herbatę i czytajcie, bo to czyste dobro.

https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/06/nomen-omen-marta-kisiel.html

Marta Kisiel to autorka, której nieobce są różne gatunki. Od książek typowo fantasy, przez komedię kryminalną, po książki dla dzieci. A najlepiej wszystko razem, wymieszane w jednym garze. I właśnie taką mieszanką wybuchową jest jej Nomen omen.

Salomea Klementyna Przygoda ma dość swoich rodziców i brata, więc postanawia spakować manatki i wybyć z rodzinnego domu na stancję...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak to mawiają – do trzech razy sztuka. I taka też przyświeca mi idea, gdy daję szansę autorom, którzy nie przekonali mnie do swoich książek przy pierwszym podejściu. Dlatego też po raz kolejny sięgnęłam po powieść Artura Urbanowicza. Jego Gałęziste było całkiem interesujące, ale nie wywołało we mnie fali uwielbienia, główny bohater Paradoksu wzbudzał raczej niechęć niż sympatię – a jak będzie z Inkubem?

Jedna wioska. Dwie historie w dwóch różnych czasach. Jodoziory to niewielka wioska na Suwalszczyźnie. Gdy w latach 70. wprowadza się do jednego z domów pani Oś, wysoka, siwowłosa i nobliwa starsza kobieta, coś dziwnego zaczyna się dziać z mieszkańcami. Niespodziewanie wzrasta przestępczość i przemoc domowa, a na dodatek wszyscy zaczynają chorować. Młodziutka Krystyna Bondzio zaczyna drążyć tę sprawę i doszukiwać się powiązań między panią Oś a nieszczęściami spotykającymi Jodoziory.
Czterdzieści lat później historia się powtarza – do Jodoziorów przyjeżdżają wezwani do tajemniczej śmierci starszego małżeństwa dwaj policjanci z Suwałk, Vytatutas Česnaukis, i jego przyjaciel z kryminalnej, Mateusz. Od razu wyczuwają dziwną atmosferę panującą w wiosce, a do niezwykłej śmierci starszych państwa, którzy po zgonie rozpadli się na popiół, dochodzi jeszcze równie podejrzane samobójstwo młodego policjanta, wezwanego na miejsce pierwszego zgonu. Czyżby historia miała się powtórzyć?

To moje trzecie spotkanie z autorem i jak do tej pory najlepsze. Jak już wspominałam, Gałęziste i Paradoks nie bardzo przypadły mi do gustu, jednak w tym przypadku byłam naprawdę blisko dania najwyższej oceny. Co prawda, horrorem bym tej historii nie nazwała, bo bardziej pasuje mi do niej określenie thriller albo powieść grozy. Autor świetnie buduje klimat swojej opowieści, wywołując ciarki na karku. Aż momentami czułam się nieswojo, czytając książkę, i odnosiłam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. To naprawdę ogromny plus tej historii.

Niestety, znalazło się też parę minusów, a jednym z nich jest wciśnięty, moim zdaniem na siłę, wątek romantyczny. Matko jedyna, miałam takiego typowego facepalma pełnego żenady i wywaliło mi skalę cringe'u, kiedy czytałam historię Vitka uganiającego się za spódniczką... Uważam, że można było sobie tego oszczędzić. Tak samo, jak łzawych wynurzeń Czesława, jak nazywał Vitka jego najbliższy przyjaciel, Mateusz, na temat jego życia uczuciowego i problemów ze znalezieniem drugiej połówki. Nie kleiło mi się to z portretem ogarniętego, bystrego policjanta z policji kryminalnej, łączącego zgrabnie kolejne nitki śledztwa. Podobny zgrzyt miałam również w momencie, gdy Vytautas bez mrugnięcia okiem uwierzył w zjawiska nadprzyrodzone w Jodoziorach i w obecność czarownicy w wiosce. No... No nie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Jasne, ogarniam, że nie było już zbyt wielkiego pola manewru dla innych teorii, ale przydałaby się choćby odrobina niewiary, jakiegoś trzeźwego podejścia do tematu i sceptycyzmu. I w sumie nie bardzo wiem, po co było robienie z Vitka pół-Litwina z pochodzenia, co było kilkukrotnie wspominane w powieści. Właściwie odniosłam wrażenie, że było to tylko po to, żeby Česnaukis czymś się wyróżniał, więc padło na przodków zza naszej wschodniej granicy i tyle.

Dobra, żeby nie było, że tylko marudzę na Inkuba. Oprócz atmosfery podobało mi się także prowadzenie równolegle fabuły na dwóch płaszczyznach. Jednocześnie obserwujemy śledztwo, w którym biorą udział Vytautas i Mateusz, a przy tym odkrywamy powoli karty przeszłości, czyli pierwszą falę dziwnych zjawisk w Jodoziorach z lat 70. Momentami bardziej ciekawiły mnie wydarzenia sprzed czterdziestu lat niż współczesne dochodzenie. Dodatkowo wprowadzenie wątku czarownicy bardzo przypadło mi do gustu i sama jej postać, która budziła lęk i niepewność. Dobra robota!

Mogłoby się wydawać, że Inkub nie bardzo mi się spodobał, ale ta książka ma w sobie coś takiego, że czytałam ją z ciekawością i nie mogłam się od niej oderwać. Jak przy Paradoksie chwilami męczyłam się przez głównego bohatera, tak tutaj Vitek budził moją sympatię (poza tymi fragmentami, gdy wychodził na miękkie kluchy) i naprawdę mu kibicowałam. Dodatkowo wątek historyczny bardzo mi się spodobał i wyjątkowo mnie wciągnął. W całości książkę oceniam naprawdę na plus i chociaż skazałam już twórczość Artura Urbanowicza na zapomnienie, to chyba jednak skuszę się na lekturę kolejnych jego powieści.

https://wiewiorkawokularach.blogspot.com/2022/06/inkub-artur-urbanowicz.html

Jak to mawiają – do trzech razy sztuka. I taka też przyświeca mi idea, gdy daję szansę autorom, którzy nie przekonali mnie do swoich książek przy pierwszym podejściu. Dlatego też po raz kolejny sięgnęłam po powieść Artura Urbanowicza. Jego Gałęziste było całkiem interesujące, ale nie wywołało we mnie fali uwielbienia, główny bohater Paradoksu wzbudzał raczej niechęć niż...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to