rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Ciekawy koncept - dziwne wykonanie. Charakterystyczne dla dramatu zabiegi przekształcono w jednolity tekst prozy grubo ciosany, który koniec końców wygląda tak, jakby pisał go ktoś, kto dopiero zaczyna oswajać się z kreatywnym pisaniem. Źle mi się czytało te potoki powtórzeń, proste zdania i infodumpy wyglądające jak wyciągi z Wikipedii, więc raz za razem sprawdzałam, na której stronie jestem i ile jeszcze mi zostało do końca. Gdyby to była dłuższa powieść, na pewno bym ją odłożyła po połowie.

Lubię literaturę wschodnioazjatycką, ale "Zanim wystygnie kawa" okazała się - niestety - sporym rozczarowaniem. Przedstawione historie nie chwyciły mnie za serce, chociaż ogólne przesłanie wydaje mi się całkiem sensowne. Po kilku przemyśleniach stwierdzam, że prawdopodobnie wynika to z różnic kulturowych, bo jednak charakterystyczne dla azjatyckiej obyczajowości kolektywizm i powściągliwość (z solidnym dodatkiem poświęcenia) wciąż tu wybrzmiewają, a mi - samotniczce i buntowniczej indywidualistce - raczej coś takiego nie siada, a bynajmniej nie w tym momencie życia.

Moim zdaniem "Zanim wystygnie kawa" byłaby bardziej zjadliwa jako sztuka teatralna.

Ciekawy koncept - dziwne wykonanie. Charakterystyczne dla dramatu zabiegi przekształcono w jednolity tekst prozy grubo ciosany, który koniec końców wygląda tak, jakby pisał go ktoś, kto dopiero zaczyna oswajać się z kreatywnym pisaniem. Źle mi się czytało te potoki powtórzeń, proste zdania i infodumpy wyglądające jak wyciągi z Wikipedii, więc raz za razem sprawdzałam, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sięgnęłam po „Królestwo węży i krwi”, bo opis zapowiadał, że to romans w entourage'u klasycznej fantastyki. Chciałam przeczytać coś, co będzie dobrym przerywnikiem między jedną książką z woreczka tych „na rozkminę” a drugą książką z woreczka tych „na rozkminę”. I faktycznie - ta powieść jest lekka i niewymagająca, więc spełnia swoje założenia, ale to nie znaczy, że nie widzę w niej wad. 😈

Głównymi bohaterami są Asteriee i Handar – księżniczka i książę dwóch kompletnie odmiennych kulturowo nacji, między którymi – oczywiście – nawiązuje się relacja. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że ta relacja jest do bólu przewidywalna, można by rzec generyczna. Na samym początku czytania czułam ekscytację, później lekkie rozczarowanie, a na końcu, po głębszej analizie, stwierdziłam, że znowu wytaplałam się w patriarchalnym bagienku. Ona to typowa Zosia Samosia, która – choćby skały srały - weźmie sprawy w swoje ręce i uratuje świat kosztem własnego zdrowia, on to typowy Zoś Samoś, który – choćby skały srały – weźmie sprawy w swoje ręce kosztem zdrowia i zaprzedania duszy, ale mimo wszystko będzie nieco bardziej skuteczny. Ona – księżniczka dziewica, niedoświadczona w tych sprawach, której cnota obchodzi chyba wyłącznie męską część całej tej ferajny (począwszy od ojca-króla, przez pierwotnego kandydata na męża, skończywszy na jakichś plotkujących żołdakach po kilku głębszych), on – książę, już nie prawiczek (bo w łóżku pokazuje, że z niejednego pieca chleb jadł), diablo przystojny odwrócony trójkąt, stosujący od czasu do czasu wobec księżniczki lekki negging. Nic odkrywczego, od hejtera do lovera, troszkę tacy Rhysand i Feyra z „Dworów”, tylko że w polskim wydaniu i z innego uniwersum.

Zaletą „Królestwa węży i krwi” jest konstrukcja. Zaczynamy z przytupem, bo od oblężenia królestwa Asteriee, ale potem fabuła – zamiast iść do przodu – cofa się do wydarzeń, które do tego doprowadziły. Dwie linie czasowe zaprezentowane przez autorkę przeplatają się między rozdziałami z narracją pierwszoosobową, prowadzoną zarówno z perspektywy Asteriee, jak i Handara. Jest więc suspens, tym bardziej, że nie dostajemy od razu na tacy wyjaśnienia wszystkich intryg. Muszę przyznać, że ten aspekt skutecznie zatrzymał moją uwagę, niemniej jednak zakończenia się domyśliłam, więc meh 🙃.

Podsumowując: trochę suspensu, trochę żenuły, ale jeśli lubicie romantasy i nie przeszkadza wam tradycyjne i wyświechtane już podejście do relacji damsko-męskich, to przeczytajcie.

Sięgnęłam po „Królestwo węży i krwi”, bo opis zapowiadał, że to romans w entourage'u klasycznej fantastyki. Chciałam przeczytać coś, co będzie dobrym przerywnikiem między jedną książką z woreczka tych „na rozkminę” a drugą książką z woreczka tych „na rozkminę”. I faktycznie - ta powieść jest lekka i niewymagająca, więc spełnia swoje założenia, ale to nie znaczy, że nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spodziewałam się nudnawej historyjki - dostałam ciepłą opowieść o miłości z humorem opartym na karykaturze.

Zabawne jest to, że nijak nie utożsamiałam się z główną bohaterką, a mimo to bardzo chciałam, żeby w końcu się opamiętała i zobaczyła to, co czytelnik prawdopodobnie zauważył już kilkadziesiąt stron wcześniej (co może oznaczać, że ją polubiłam). Andrea - według mnie - nie jest zbyt fascynującą postacią, ponieważ jedyne co ją interesowało, to chlanie, seksowanie i komórkowe granie (serio, książko? aż tak płytko?). W przeciwieństwie do drugiego bohatera tej całej dramy, który kojarzył mi się z sympatycznym, acz chłodnawym w bezpośrednich stosunkach nerdzikiem, posiadającym konkretny charakter i konkretny cel, do którego dążył, a o którym raczej chciał zapomnieć przez wzgląd na czynniki zewnętrzne. Będziecie wiedzieć, o jakich czynnikach mowa, jeśli sięgniecie po tę książkę i nie odrzucicie jej po 20 stronach.

Autorka pokazała nam azjatycką kulturę rozrodu w nieco krzywym zwierciadle, w dodatku w wyższych sferach społecznych. Andrea, jej rodzinka i jej psiapsi szastają hajsem na prawo i na lewo (od nagromadzenia nazw marek odzieżowych rozbolała mnie głowa), mieszkają w Singapurze (już nawet to świeci piniendzmi samo przez się), podróżują po świecie, chodzą na "twarde" melanże i bywają na salonach. Jednocześnie wciąż są rozliczani ze swojego życia osobistego, i to naprawdę do przesady. Jeśli kiedykolwiek usłyszeliście na spędzie rodzinnym pytanie z gatunku "kiedy ślub/dzieci/wnuki?", to będziecie wiedzieć, o co chodzi. Osobiście uważam, że jest to katorga i naprawdę współczuję Azjatkom i Azjatom tego prania mózgu (a wiem, jak jest, bo dużo czytam i dużo słucham o kulturze azjatyckiej). Ludzie, peace and love, w każdym znaczeniu!

Pragnę bić pokłony tłumaczowi, którego zabawy słowem - dostosowane do naszego rodzimego języka i całej kultury z nim związanej - naprawdę doskonale ubarwiły narrację. Cieszę się, że zostało napisane coś, co nie wywołuje wielu ciarek żenady, a dalej jest na tyle młodzieżowe, że milenialsi się ucieszą, ale Gen Z już prawdopodobnie nie do końca złapie, he he he (żartuję XD).

Myślę, że mogę polecić "Ostatnią prawdziwą singielkę" każdemu, kto potrzebuje trochę luzu. :)

Spodziewałam się nudnawej historyjki - dostałam ciepłą opowieść o miłości z humorem opartym na karykaturze.

Zabawne jest to, że nijak nie utożsamiałam się z główną bohaterką, a mimo to bardzo chciałam, żeby w końcu się opamiętała i zobaczyła to, co czytelnik prawdopodobnie zauważył już kilkadziesiąt stron wcześniej (co może oznaczać, że ją polubiłam). Andrea - według mnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam mieszane uczucia co do tej opowieści. Z jednej strony - ze względu na lekkość i prostotę narracji oraz przedstawienie typowych nastoletnich problemów - jest to książka skierowana stricte do młodego czytelnika, który mógłby utożsamić się z wykreowanymi przez Krzyśka postaciami.

Z drugiej jednak strony "Liceum" można uznać za swego rodzaju studium przemocy wszelakiej, momentami o naprawdę dużym kalibrze. Książka +18? Trudno powiedzieć. Według mnie kontrast między motywem gwałtu, próbami samobójczymi, rozbryzganą dookoła krwią a infantylnymi odzywkami i wesołym LARP-em strzela mocno w górę całej skali. Dziwne, niepokojące i nieoczywiste, trudne do oceny przynajmniej dla mnie.

Magia w tej książce to li tylko atrakcyjny dodatek. Równie dobrze mogłoby go nie być i ciężar historii zostałby zachowany. Szkoła to więzienie, w którym bijesz albo bity jesteś. A jeśli nie, to nikt cię nie widzi i próbujesz przetrwać samodzielnie. Kat zamienia się w ofiarę, ofiara w kata. Cóż, po nastu latach od skończenia gimbazy (bo w liceum było dobrze) uważam, że jest to najprawdziwsza prawda, choć jako mała Ligia Kallina nie doświadczałam przemocy bezpośredniej, ale przemocy milczenia i obojętności już tak. Za "moich boomerskich czasów" nauczyciele nie byli przygotowani do solidnego trzymania gawiedzi w ryzach wtedy, kiedy było to potrzebne. Mam dreszcze myśląc, że pewnie nadal tak jest. Dorośli zawodzą, a szkoła - w takim systemie edukacji - to siedlisko zła, nad którym trudno zapanować. Naprawdę. I bardzo zgadzam się z każdą podobną narracją o polskiej szkole (polecam filmy Krzysztofa M. Maja i jego spojrzenie na ten temat).

Czy Krzysiek za mocno pojechał w tej książce z przemocą? Nie wiem. Ufam jednak, że jako osoba z terapeutyczną wiedzą i pewną wrażliwością na psychikę ludzką, zrobił to tak dobrze, jak mógł. Daję zatem 5 gwiazdek.

Mam mieszane uczucia co do tej opowieści. Z jednej strony - ze względu na lekkość i prostotę narracji oraz przedstawienie typowych nastoletnich problemów - jest to książka skierowana stricte do młodego czytelnika, który mógłby utożsamić się z wykreowanymi przez Krzyśka postaciami.

Z drugiej jednak strony "Liceum" można uznać za swego rodzaju studium przemocy wszelakiej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Minął miesiąc od wysłuchania tej książki. Dopiero teraz - na chłodno - chcę się na jej temat wypowiedzieć.

Myślę, że "Świat bez kobiet" stał się dla mnie lekturą formatywną. I to z całkiem z prostego powodu - zjawiska opisywane przez panią Graff były dla mnie totalną nowością. Nie zdawałam sobie sprawy z ich istnienia, bo byłam dzieckiem, nastolatką, która interesowała się szkołą, wakacyjną robotą w polu i grami komputerowymi, a nie feminizmem w polskiej polityce i w polskim społeczeństwie. Przez dłuższy czas - już jako dorosła kobieta po dwudziestce - odbijałam się od trudnych tematów podnoszących kobietom ciśnienie, tj. aborcja, dyskryminacja w pracy, nadmiar domowych obowiązków itp. Może dlatego, że te problemy mnie nie dotyczyły. A przecież tak łatwo jest bagatelizować problemy, które nas nie dotyczą.

Potem nastąpiła ewolucja poglądów. Zaczęłam patrzeć szerzej i z empatią na otaczającą mnie rzeczywistość, pomimo tego, że wciąż uważam się za skrajną indywidualistkę, która nie będzie nadstawiać karku za wyższe idee, bo nie.

Aż tu nagle zaczęło mnie boleć "po kobiecemu". I kiedy zaczęło mnie boleć, przypomniałam sobie, że na ten ból można zareagować na trzy sposoby, tak jak pisała pani Graff. Można być równą babką, można milczeć i można się zbuntować. "Równa babka"? Meh. Nie chce mi się już nią być. Zbuntować się? Kurna, nie umiem. Wciąż się pilnuję, by nie zjechać od góry do dołu jakiegoś typa, który w komentarzach na facebooku pod jakimś gównopostem twierdzi, że problemy kobiece (o których krzyczy pani Graff w swej książce), nie są "prawdziwymi problemami". Dlaczego nie odpowiadam na te i podobne komentarze, dlaczego nie uświadamiam, że to jednak jest problem wielu kobiet? Wciąż zadaję sobie to pytanie. Ale chyba podobnie myślą osoby chore na depresję, które wciąż słyszą, że ich choroba to nie choroba, a w ogóle to "idź pobiegać i weź się do roboty". I te osoby milczą, bo nawet nie mają siły, żeby się kłócić. Znacie ten szlagier? Wszyscy go znają, bo dużo się o tym dzisiaj mówi.

Bardzo podobał mi się esej o urodzie, bo mówi dokładnie to, co myślę. Zjawisko, które opisuje autorka, przypomniało mi motyw "nie jestem taka jak inne dziewczyny", na który natknęłam się dość wcześnie, będąc już w gimnazjum. Nie jestem taka jak inne dziewczyny, bo mam w dupie malowanko w szkolnym kiblu i generalnie to wolę plecaki od torebek. A tak w sumie to te mundurki i tak nie pozwalają wyglądać dziewczęco (jak ktoś nie jest w temacie - Giertych sobie kiedyś wymyślił mundurki dla uczniów, a wspominam go, bo jemu też się dostało w "Świecie bez kobiet"). Heh, troszkę żenada, c'nie? Ale jak się było młodą gimbą bez solidnie ukształtowanej tożsamości, to się łykało bezrefleksyjnie każdą narrację jak młody pelikan, no bo przecież malujące się dziewczyny, które mają powodzenie wśród chłopaków, są głupimi trzpiotkami, bo tak mówią inni. XD

Muszę przyznać, że to wszystko jest szalenie dziwne. Bardzo rzadko spotykam się bezpośrednio z dyskryminacją płciową (pomimo tego, że pracuję w typowo zmaskulinizowanym zawodzie), a sama wychowałam się w mocno sfeminizowanym środowisku, bo u mnie od zawsze kobiety rządziły niemal wszystkim (była jedna babcia, druga babcia, trzecia babcia, mama na traktorze, a tata gdzieś tam w cieniu). I pewnie dlatego nie dostrzegałam współczesnych problemów współczesnych kobiet. A w zasadzie dostrzegałam, tylko - tak jak pisałam powyżej - mnie obchodziła wyłącznie moja osoba i mój świat wewnętrzny. Coś się zmieniło.

Nie daję oceny, bo sądzę, że ta książka jej nie potrzebuje.

Minął miesiąc od wysłuchania tej książki. Dopiero teraz - na chłodno - chcę się na jej temat wypowiedzieć.

Myślę, że "Świat bez kobiet" stał się dla mnie lekturą formatywną. I to z całkiem z prostego powodu - zjawiska opisywane przez panią Graff były dla mnie totalną nowością. Nie zdawałam sobie sprawy z ich istnienia, bo byłam dzieckiem, nastolatką, która interesowała się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Literatura - tak jak sztuka - wywołuje emocje. Pół biedy, jeśli jakiemuś czytelnikowi nie spodoba się czyjaś proza, reportaż, wiersz czy esej i w związku z tym pomyśli sobie (lub napisze na lubimyczytać w opiniach), co następuje: "meh, czytałam/czytałem lepsze rzeczy" bądź "może być, ni ziębi, ni grzeje, takie pięć na dziesięć" bądź "nie mój typ literatury, ale innym pewnie bardziej się spodoba". Gorzej, jeśli literatura wywołuje emocję skrajną, ale nie mam na myśli zachwytu, lecz wkurwienie.

Będzie trochę prywaty, ale jest to konieczne do tego, by jak najlepiej wyjaśnić Wam, jaki mam problem z tą książką. Wyobraźcie sobie, proszę, taki oto obrazek: kwiecień, 2002 rok (lub 2003, nie pamiętam), maleńka wioska gdzieś na końcu Polski, w środku jedenastoletnia dziewczynka, młodszy braciszek, mama, tata, trumna. Świeci słońce, jak na kwiecień jest bardzo ciepło, dookoła rozchodzą się pogrzebowe śpiewy sąsiadów, biją kościelne dzwony, obok stoją wujkowie, ciotki, starsi kuzyni, gdzieś między grobami przewija się ksiądz i organista z mikrofonem i przenośnym wzmacniaczem. Znajome? No właśnie. To moja przeszłość.

Sięgając po "Niepokój przychodzi o zmierzchu", liczyłam na to, że zleję się z główną bohaterką w pełni, bo okoliczności bardzo podobne, żałoba bardzo podobna, chociaż śmierć inna. I co? I, za przeproszeniem, gówno tkwiące w tyłku. Budrysówka - bo tak zwą główną bohaterkę - to tylko papierowa persona, przez którą przemawia dorosły autor, i nic więcej. Dziecko w wieku i pięciu, i trzydziestu lat, bo widzi świat oczami dorosłej osoby, ale wciąż nie potrafi zrozumieć, czym tak naprawdę jest śmierć. Dziecko, które w tak szczegółowy sposób opisuje otaczającą rzeczywistość, chłonie cierpienie rodziców jak gąbka, ale nadal nie rozumie głębi tego cierpienia i próbuje je czymś zagłuszyć, jakby instynktownie. Jej żałoba to emocjonalna samotność wywalana bardziej na zewnątrz; moja taka również była, lecz rozpierdzielała mnie przede wszystkim od środka. Kościół, płacz mamy, gniew taty, brak rozmów, otwarta trumna? U mnie było tak samo. Sianokosy, pyrkanie traktorem za kółkiem na jedynce przez trzy hektary pola między zażółconymi belkami, kiedy dorośli i silniejsi podrzucali je widłami i układali na przyczepie niczym Tetris w realu? Przecież to moje wspomnienia!

A mimo tego jestem wkurwiona. I może niepotrzebnie, bo to tylko książka. Myślę, że gdyby to były wspomnienia spisane w formie wywiadu lub reportażu, uwierzyłabym w to dziecko i stwierdziła "tak, ty przeżywałaś śmierć inaczej, ja inaczej, jesteśmy różne, wiadomix". Gdyby jakiś psycholog powiedział mi, że to, co przeżywała Budrysówka, może faktycznie wystąpić u dziecka, to ze zrozumieniem pokiwałabym głową i stwierdziła "no tak, ale mimo tego nie podobało mi się; przecież nie pierwszy i nie ostatni raz jakaś książka mi się nie podobała". A tak gra tylko wkurwienie.

Co ciekawe, nigdy nie sądziłam, że trafię na coś, co wywoła we mnie autentyczne obrzydzenie. Połączenie żałoby z patologiczną seksualnością to coś, przez co nie potrafię przejść suchą stopą. Nie, nie nie. Może to moja wina, bo ja swoją żałobę trochę gloryfikuję, jak bohater romantyczny lub typowa Matka Polka pod Krzyżem Cierpiąca, gdzie o cielesności się nie wspomina, poza problemami z kupą. A może dlatego, że seks jest fajny i po co go brudzić? Tak. To zapewne mój problem.

Budrysówka wydaje mi się zawieszona między realizmem a fantazją. Trochę ją znam, a trochę nie. Czy taka jest cała literatura piękna obsypywana nagrodami? Czy próbuje mówić o rzeczach istotnych, ale jest tylko zwykłą prozą, która przechodzi przez filtr autora, który może kłamać bądź nie? A jeśli mówi prawdę, to kiedy? A jeśli kłamie, to kiedy?

<tl;dr> Nie podobało mi się, nie współczuję głównej bohaterce, trochę szkoda mi jej rodziców, ale daję dwie gwiazdki za styl i sposób prowadzenia narracji, bo były ok.

Literatura - tak jak sztuka - wywołuje emocje. Pół biedy, jeśli jakiemuś czytelnikowi nie spodoba się czyjaś proza, reportaż, wiersz czy esej i w związku z tym pomyśli sobie (lub napisze na lubimyczytać w opiniach), co następuje: "meh, czytałam/czytałem lepsze rzeczy" bądź "może być, ni ziębi, ni grzeje, takie pięć na dziesięć" bądź "nie mój typ literatury, ale innym pewnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Papierowy Księżycu, kiedy następny tom?

Sięgając po "Drogę do Wyraju", sądziłam, że będzie to lekka opowiastka w słowiańskim klimacie, idealna na upalne wieczory, pełna zabawnych scen i uroczo niezdarnych bohaterów, których nie sposób nie polubić.

A tu niet! Lekka opowiastka zamieniła się w intrygę na serio, zabawne sceny znikły, ustępując miejsca mrożącym krew w żyłach wydarzeniom, a z wielu uroczo niezdarnych bohaterów pozostał tylko jeden, czyli Smęt.

Ta powieść spełniła (prawie) wszystkie moje oczekiwania. Jest idealną propozycją dla tych, którzy męczą się przy narracjach długich jak lot do Australii przez Dubaj, wypełnionych opisami i nazwami własnymi tak trudnymi do ogarnięcia, że co chwilę trzeba spoglądać na słowniczek. Mam wrażenie, że autorka potraktowała słowiańskość poważnie i z finezją godną Katherine Arden utkała fabułę z wyjątkowo intrygującą tajemnicą, bez słodkopierdzącego pierdzielenia lub przeciwnie - mrocznego patetyzmu. Nie wiem, na ile wiarygodnie ta słowiańskość została tu przedstawiona, ale nie będę się w to zagłębiać, bo zwyczajnie mnie to nie interesi. Pochłonęłam świat przedstawiony jak gąbka i chcę wincyj!

No i oczywiście muszę tu wspomnieć o głównym bohaterze. 😍 Ech, cóż to za cudowny wąpierz! Elgan od razu zaskarbił sobie moja sympatię, bo to mój typ. Totalnie mój typ! Ironiczny gburek, na którego można liczyć i który będzie bronił pazurami ważnych dlań idei ponieważ - mimo że jest demonem - nie zatracił człowieczeństwa. Elgan dostaje nominację do Oskara w kategorii Książkowych Mężów Roku! Rozstrzygnięcie po sylwestrze.

Nie rozumiem, czemu jest tak cichutko o polskiej lekkiej prozie fantastycznej. Może w końcu zainwestujemy w promocję młodych autorów z rodzimego podwórka, tak jak się inwestuje w hity typu "Wojna Makowa" albo kolejne sztampowe young fantasy rozpleniające się po booktubie jak stonka po kartoflach? Nie wiem, może żyję w swojej bańce i niczego innego nie dostrzegam?

Papierowy Księżycu, kiedy następny tom?

Sięgając po "Drogę do Wyraju", sądziłam, że będzie to lekka opowiastka w słowiańskim klimacie, idealna na upalne wieczory, pełna zabawnych scen i uroczo niezdarnych bohaterów, których nie sposób nie polubić.

A tu niet! Lekka opowiastka zamieniła się w intrygę na serio, zabawne sceny znikły, ustępując miejsca mrożącym krew w żyłach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Urwało mi mózg.

Pewnego dnia mój luby, który czyta wyłącznie sci-fi, przyszedł do mnie i powiedział (luźno cytując): ej, weź przeczytaj "Problem trzech ciał", może ci się spodoba, nie jest to jakaś wielka cegła i nie ma tu wielkiego uniwersum na kilka galaktyk, więc nie powinna cię zmęczyć, a poza tym jest to książka bardzo oryginalna, długo się rozkręca, dasz radę, buzi buzi.

No i taka skromna ja, która poprzysięgła sobie, że w życiu nie sięgnie po sci-fi (bo jest to trudny gatunek, bo kosmosy i skomplikowana terminologia bla bla), zaczęła czytać "Problem trzech ciał" i - co niesamowite - pochłonęła go w trzy dni!

Trudno jest mi przedstawić na chłodno słabe strony tej powieści, bo na ten moment ich nie widzę. A nawet jeśli takowe znajdę po jej "przetrawieniu", to raczej uznam je za celowe zabiegi autora. "Problem trzech ciał" jest oryginalny i momentami wybitnie absurdalny, więc każda zawiłość, każde niedopowiedzenie i każde szaleństwo w narracji, odstające od schematów współczesnych powieści, wydawały mi się arcyciekawe.

Być może nawet nie powinnam szukać słabych stron tej pozycji ze względu na to, że o sci-fi - jak do tej pory - nie miałam bladego pojęcia...

Muszę jednak pochylić się nad istotną kwestią jako kompletny laik w tym gatunku: "Problem trzech ciał" może być nie do strawienia dla tych, którzy astrofizykę ogarniają w niewielkim stopniu lub w ogóle są na bakier z jakąkolwiek fizyką. Autor zalewa czytelnika terminami, naciąga zasady do granic możliwości, wykorzystując dokonania rzeczywistej nauki, i bez chociażby podstawowej znajomości niektórych teorii czy praw może być trudno objąć rozumem głębię znaczenia przedstawionej historii i nadążyć za działaniem bohaterów. Bywały momenty, kiedy i ja miałam oczy jak pięć złotych z rybakiem i próbowałam zrozumieć, co jest napisane, a potem orientowałam się, że moja wiedza aż tak daleko nie sięga i dalsze próby ogarnięcia mózgiem danego fragmentu po prostu nie mają sensu.

"Problem trzech ciał" to moja pierwsza randka z literaturą science-fiction i jednocześnie druga randka z literaturą azjatycką. Mam więc przekonanie graniczące z pewnością, że tych romantycznych spotkań będzie o wiele więcej.

Urwało mi mózg.

Pewnego dnia mój luby, który czyta wyłącznie sci-fi, przyszedł do mnie i powiedział (luźno cytując): ej, weź przeczytaj "Problem trzech ciał", może ci się spodoba, nie jest to jakaś wielka cegła i nie ma tu wielkiego uniwersum na kilka galaktyk, więc nie powinna cię zmęczyć, a poza tym jest to książka bardzo oryginalna, długo się rozkręca, dasz radę, buzi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pochlipuję w poduszeczkę, bo właśnie skończyłam czytać ostatni tom przygód Ceony i wiem, że będzie mi w cholerę trudno znaleźć inną podobną trylogię, która w równym stopniu rozgrzeje mi serduszko.

Święci pańscy, dawno nie czytałam tak sympatycznej, ciepłej i genialnej w swej prostocie historii fantasy! Po trylogii "Papierowego Maga" pozostanie bida z nędzą, chyba że naprawdę trafię na kolejną perełkę w tym gatunku, bo - nie ukrywam - ostatnimi czasy bardzo się na nim zawiodłam i z tego względu wróciłam do solidnej, dojrzałej sensacji, by zaspokoić czytelnicze potrzeby.

"Arcymag", w porównaniu do poprzednich tomów, nie zaskoczył mnie zwrotami akcji. Powiem więcej - fabuła wydawała mi się sklejona na ślinę i mogłaby być nieco bardziej pogłębiona, jednakowoż autorka domknęła rozwinięte uprzednio wątki, za co należą się brawa. Wciąż mam jednak niedosyt magii, która w spojrzeniu Hombelrg nie jest jedynie czymś nieuchwytnym tudzież transcendentnym, a wiąże się z wszystkim, co wytworzył człowiek. To koncept, z którym jeszcze się nie spotkałam w żadnej innej powieści, a który jest godzien obfitego rozwinięcia.

Nie mogę też nie wspomnieć o wątku miłosnym, który był szalenie interesujący. Było mi niezmiernie miło czytać o uczuciu, które rozwija się jak normalne uczucie dwójki dorosłych ludzi, bez wielkich dram, emocjonalnych rollercoasterów, wiecznego schodzenia i rozchodzenia, uczuciowej niedostępności i toksycznych zachowań. Miłość nudna jak flaki z olejem wedle popkulturowych standardów, ale jakże piękna i rzeczywista, ujawniająca się w naprawdę drobnych scenkach prezentujących wzajemną troskę i nieśmiałe gesty, z ładunkiem uczuć ciężkim jak Little Boy w boeingu. No nareszcie! To właśnie powinna czytać młodzież.

Myślę, że za jakiś czas wrócę do "Papierowego Maga", "Szklanego Maga" "Arcymaga" i z przyjemnością przeczytam te najbardziej emocjonalne sceny, które do tej pory pamiętam. Polecam tę serię każdemu, kto szuka w young adult dojrzałości, spokoju i oryginalności, ale nie oczekuje obficie rozbudowanego uniwersum.

Pochlipuję w poduszeczkę, bo właśnie skończyłam czytać ostatni tom przygód Ceony i wiem, że będzie mi w cholerę trudno znaleźć inną podobną trylogię, która w równym stopniu rozgrzeje mi serduszko.

Święci pańscy, dawno nie czytałam tak sympatycznej, ciepłej i genialnej w swej prostocie historii fantasy! Po trylogii "Papierowego Maga" pozostanie bida z nędzą, chyba że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Łomatkobosko. "Porwana pieśniarka" jest chyba pierwszym gniotem z prawdziwego zdarzenia w mojej dość skromnej biblioteczce.

Przeważnie staram się pisać opinie na temat książek w wyważony sposób, chociaż nie unikam uszczypliwości. Nawet jeśli jakaś pozycja nie przypadła mi do gustu, to jednak staram się wypisać mocne strony, które zauważam i które doceniam przez szacunek do pracy, jaką wykonali autor i redaktor.

Tylko z "Porwaną pieśniarką" mam problem, ponieważ bardzo trudno jest mi zauważyć tutaj jakiekolwiek zalety. Może poza konceptem uwięzionych trolli i nadziei na ich uwolnienie w postaci głównej bohaterki.

Kompletnie nie wczułam się w klimat tej powieści. Według mnie była pisana na przysłowiowym kolanie i jedynie aspiruje do dobrego młodzieżowego fantasy o klasycznym zabarwieniu typu magia, suknie, miecze i kunie.

Co mi zamordowało przyjemność z czytania? Brak akcji i strasznie, strasznie patetyczne dialogi. O rany, dawno nie czytałam tak dziwacznych wypowiedzi, które - jak podejrzewam - miały odzwierciedlać status społeczny postaci i jak najwierniej oddać to, że żyją w świecie feudalnym, stylizowanym bodaj na średniowiecze (?). Ale, no w dupkę jeża, bardziej mi przypominały typowe, nieco podkoloryzowane dialogi aktorów z oper mydlanych, w których egzaltacja ma dość duże znaczenie:
- Och, Pedro, mój ojciec już wie, iż spotykamy się potajemnie, kiedy dzień chyli się już ku końcowi. Jeśli cię znajdzie, będzie próbował cię zabić. Cóż możemy uczynić?
- Nie martw się, miłości moja, uciekniemy na moim wierzchowcu, kiedy księżyc wzejdzie ponad nasze głowy.

No beczka, ale wiecie, o co chodzi XD

Cecile, Tristan (oczywiście diablo przystojny, bo jakżeby inaczej) oraz inni bohaterowie rozmawiają w podobnym tonie cały czas. Przez to, już pod koniec lektury, gotowa byłam rzygnąć lub parsknać śmiechem, plując na poduszkę. Nic mnie tak nie drażni jak nienaturalne dialogi. Nawet jeśli świat przedstawiony jest przepełniony mrokiem i bohaterowie ciągle mierzą się z trudnościami, to jednak czasem warto wpuścić trochę światełka i przebić ten balonik dowolnym żarcikiem, który pada z ust którejkolwiek z postaci. Przez te dziwaczne dialogi Cecile i reszta ferajny obchodziła mnie tyle co zeszłoroczny śnieg. Lanie wody z pozorami głębi i obstawiam, że to bardziej kwestia tłumaczenia niż oryginału.

Zresztą, wydaje mi się, że zabrakło też solidnej korekty tego tłumaczenia, bo znalazłam kilka drobnych kwiatków, np. niepotrzebne przytaczanie imion rozmówców w atrybucjach dialogowych (po cholerę za każdym razem pisać imiona, jeśli rozmawiają dwie osoby), siękoza zaawansowana (czytałam, że niekiedy można pominąć zaimek zwrotny "się", co według znawców pisarstwa upłynnia narrację) czy pleonazmy typu "podniosła do góry".

Wspomniałam też o braku akcji. Fakt - zarówno w kilku pierwszych, jak i w kilku ostatnich rozdziałach trochę się dzieje. Ale środek składa się w głównej mierze z łażenia po mieście trolli i gadania o pierdoletach, co sprawiło, że odrzuciłam tę książkę w cholerę i zaczęłam się zastanawiać, czy jest sens ją kończyć. I, o dziwo, skończyłam, ale tylko dlatego, że dopadł mnie efekt utopionych kosztów.

Mogłabym jeszcze rozpisać się na temat samej fabuły i kwestii, które wydają mi się rozmyte, nie do końca wyjaśnione lub kompletnie olane (kim, do jasnej ciasnej, był Luc i jakie były jego stosunki z Cecile?), ale nie chcę wkładać spojlerów w tę opinię.

Dobra, być może zabrzmiałam jak pani maruda niszczycielka dobrej zabawy, ale mam wrażenie, że moje czytelnicze wymagania rosną z każdą kolejną przeczytaną książką. "Porwana pieśniarka" jest dla mnie cienka jak siki pająka. Ponoć to debiut, ale już zdarzyło mi się przeczytać lepsze debiuty z gatunku młodzieżowego fantasy czy fantasy dla młodych dorosłych. Ja tymczasem podziękuję pani Jensen i idę szukać lepszych pozycji.

Łomatkobosko. "Porwana pieśniarka" jest chyba pierwszym gniotem z prawdziwego zdarzenia w mojej dość skromnej biblioteczce.

Przeważnie staram się pisać opinie na temat książek w wyważony sposób, chociaż nie unikam uszczypliwości. Nawet jeśli jakaś pozycja nie przypadła mi do gustu, to jednak staram się wypisać mocne strony, które zauważam i które doceniam przez szacunek do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chciałam się dobrze bawić na "Perłowej Damie", ale zachowanie bohaterów i ich dziecinne przekomarzanki w sztucznych do bólu dialogach zamordowały tę historię. A, uwierzcie mi, naprawdę uważam, że motyw cyrku wykorzystany przez autorkę, sposób ogrania symboliki światła i ciemności oraz sama postać Tristana - który wydawał mi się szalenie niejednoznaczny - miały w sobie coś intrygującego.

Jestem pewna, że gdybym miała 15 lat mniej, lepiej bym się bawiła na tej powieści. Chyba, po prostu, jestem już za stara (zbyt dojrzała? zbyt krytyczna?) na niektóre książki, chociaż wciąż poszukuję perełek w fantastyce młodzieżowej jak świnka poszukująca trufli. Niemniej jednak kibicuję autorce i liczę na to, że jej przyszłe powieści zapełnią polską niszę tego gatunku i będą równie popularne na rodzimym rynku co pozycje Maas, Bardugo, Roth i innych podobnych.

Chciałam się dobrze bawić na "Perłowej Damie", ale zachowanie bohaterów i ich dziecinne przekomarzanki w sztucznych do bólu dialogach zamordowały tę historię. A, uwierzcie mi, naprawdę uważam, że motyw cyrku wykorzystany przez autorkę, sposób ogrania symboliki światła i ciemności oraz sama postać Tristana - który wydawał mi się szalenie niejednoznaczny - miały w sobie coś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Oceniłam tę książkę na 5 gwiazdek, bo uważam, że to mocny średniak. Po prostu średniak, chociaż tematyką grzeje jak kaloryfer z kurkiem przekręconym na maksa.

Rozmówcy pani Karoliny są niewątpliwie ciekawymi ludźmi, mającymi głębokie refleksje na temat pandemii, ekologii, kapitalizmu, stanu ludzkości w ogóle. I największym problemem "Resetu" jest właśnie to, że te refleksje - niestety - wydawały mi się bardzo podobne, tak samo jak pytania autorki, co zaczęło mnie trochę nudzić. Szczerze mówiąc oczekiwałam również nieco większego nacisku na suche informacje na temat obecnego stanu niektórych branż. Niektóre wypowiedzi bardzo mnie ciekawiły (chociażby te o modzie i koncernach modowych), ale momentami miałam do czynienia z przeintelektualizowanymi wywodami oraz - co gorsze - emocjonalnym biciem światopoglądowej piany, która jest wszędzie i która już mi wychodzi uszami. "Chwilowa anomalia" Michniewicza - pod względem merytoryki - bije "Reset" na głowę. Rozumiem, że w tym wypadku zamysł rozmów był inny, ale ja - co z resztą można wywnioskować z tej opinii - niekoniecznie to kupuję.

Nie będę polecać, bo i po co, skoro każdy ma inny gust. Myślę, że ta książka będzie dobra dla tych, którzy na co dzień nie mają czasu na zastanawianie się nad stanem ludzkości i sięgają po literaturę właśnie po to, żeby się nad tym jednak pozastanawiać.

Oceniłam tę książkę na 5 gwiazdek, bo uważam, że to mocny średniak. Po prostu średniak, chociaż tematyką grzeje jak kaloryfer z kurkiem przekręconym na maksa.

Rozmówcy pani Karoliny są niewątpliwie ciekawymi ludźmi, mającymi głębokie refleksje na temat pandemii, ekologii, kapitalizmu, stanu ludzkości w ogóle. I największym problemem "Resetu" jest właśnie to, że te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia Aiszy, Aminy i Rahmana przypomina mi inną historię zabójstwa honorowego. Chodzi o śmierć trzech kobiet z rodziny Shafia, która osiedliła się w Kanadzie i z uporem maniaka, stojąc w totalnej opozycji do zachodniej kultury, nie podejmowała prób asymilacji. Nie będę przytaczać szczegółów, bo każdy może znaleźć informacje na ten temat w internecie, ale myślę, że warto tu zaznaczyć jeden istotny aspekt - karę za zabójstwo honorowe. Bo o ile kanadyjski wymiar sprawiedliwości osądził morderców - czyli członków rodziny tych trzech kobiet (brzmi strasznie) - wedle prawideł zachodniego kręgu kulturowego, gdzie prawa człowieka jako jednostki są mocno egzekwowane, o tyle za takie same zabójstwo w Jordanii można dostać karę o wiele, o wiele niższą...

Reportaż Lene Wold nie podejmuje tematu zabójstw honorowych w szerokim zakresie. Jest jedynie zapisem wspomnień jednej rodziny i próbą ukazania przyczyn tego kulturowego fenomenu (w negatywnym znaczeniu) z kilku perspektyw. Myślę, że może to być pozycja, która zmusi nas - ludzi wychowywanych w zachodnim kręgu kulturowym - do zderzenia z zupełnie innym myśleniem, którego raczej nie będziemy w stanie zrozumieć. Z myśleniem, w którym ważniejsze jest zdanie innych ludzi (czyli innych mężczyzn), w którym obyczajowe więzy są mocniejsze niż u nas, w którym kobiety - nawet jeśli są jeszcze dziećmi - nie mają praktycznie żadnych praw.

Czytając tego typu książki, mam wrażenie, że nasza cywilizacja na nas chucha, więc daleko mi do ferowania wyroków w kwestiach światopoglądowych kogokolwiek. Myślę, że po tej lekturze nabrałam jeszcze większego dystansu do rzeczywistości i przekonałam się, że filozofia pod tytułem "nic nie jest czarno-białe" będzie mi towarzyszyć do końca moich dni.

Historia Aiszy, Aminy i Rahmana przypomina mi inną historię zabójstwa honorowego. Chodzi o śmierć trzech kobiet z rodziny Shafia, która osiedliła się w Kanadzie i z uporem maniaka, stojąc w totalnej opozycji do zachodniej kultury, nie podejmowała prób asymilacji. Nie będę przytaczać szczegółów, bo każdy może znaleźć informacje na ten temat w internecie, ale myślę, że warto...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Z tą książką jest jak z bad boyem: dużo bluzga, często cię wkurwia, niektórych ludzi uważa za debili, ale ty i tak go kochasz.

„Pies” nie należy do grupy literatury szczególnie pięknej. Styl jest surowy i momentami może wydawać się prostacki przez wzgląd na wulgaryzmy, chociaż niektóre ironiczne określenia, metafory oraz porównania są, według mnie, dowodem na pisarski polot autora. Nie jest to również literatura, która może poszczycić się pomysłową kompozycją i nie znajdziemy w niej rozbudowanej, trzymającej w napięciu fabuły, bo to tak naprawdę zlepek niezwiązanych ze sobą anegdotek – jakby wyrwanych z pamiętnika i ułożonych w losowej kolejności – które jednych bawią, drugich smucą, jeszcze innych zapewne gorszą.

A mimo to uważam tę książkę za jedną z najlepszych, jakie czytałam do tej pory, ponieważ szarpnęła niemal wszystkie moje emocjonalne struny, a to rzadko się zdarza. Ten czarny humor, okraszony ironiczną narracją, sprawił, że śmiechłam nie raz i nie dwa, chociaż do śmiechu mi być raczej nie powinno. Autor wylewa wiadra frustracji na niewydolny system, beznadziejnych przełożonych, dziennikarzy szukających taniej sensacji i na nas, zwykłych cywili, ale napisał to tak, że sama zaczęłam czuć frustrację w stosunku do polityków, niewydolnego systemu, jego beznadziejnych przełożonych, dziennikarzy szukających taniej sensacji oraz zwykłych cywili. Tam, gdzie miało być refleksyjnie – było refleksyjnie. Tam, gdzie miało być smutno – smutno było jak cholera.

„Pies” nie otworzył mi oczu na sytuację polskiej policji, bo siedzę w tym temacie już od jakiegoś czasu i wiem, z czym się je ten ciężki kawałek chleba. Ale niewątpliwie uwrażliwił i poszerzył horyzonty. Autor – jak sam przyznaje – spisywał swoje obserwacje i refleksje z myślą o ukazaniu służby od kuchni zwykłemu śmiertelnikowi. Nie wiem jednak, czy zdaje sobie sprawę, że zawarł w tym wszystkim o wiele więcej treści. Ta książka nie traktuje jedynie o codzienności zwykłego krawężnika, a pokazuje również mniejsze i większe ludzkie dramaty, z których czasami nie zdajemy sobie sprawy, żyjąc w swojej malutkiej bańce.

Prostota i autentyczność zawsze obronią się same.

Z tą książką jest jak z bad boyem: dużo bluzga, często cię wkurwia, niektórych ludzi uważa za debili, ale ty i tak go kochasz.

„Pies” nie należy do grupy literatury szczególnie pięknej. Styl jest surowy i momentami może wydawać się prostacki przez wzgląd na wulgaryzmy, chociaż niektóre ironiczne określenia, metafory oraz porównania są, według mnie, dowodem na pisarski...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Utknęłam w pierwszej połowie tej literackiej kolubryny i właśnie dziś - po przeczytaniu ok. 100 stron więcej - uznałam, że dalej nie dam rady. Czuję się przytłoczona rozwleczonymi, nieinteresującymi opisami, ślimaczącą się akcją oraz nieciekawymi retrospekcjami mającymi pogłębić kreację protagonisty oraz antagonisty. A zaczęło się naprawdę z wysokiego C - pierwszy rozdział kupił mnie zgrabną narracją i świetnym opisem miejsca zbrodni. Tylko że potem wszystko runęło jak WTC 11 września.

Ja już czytałam podobną historię u Nelsona DeMille. "Gra lwa" również opowiada o zemście samotnego wojownika z Bliskiego Wschodu na zepsutym do szpiku kości świecie Zachodu. I tam również mamy super protagonistę niemal żywcem wyjętego z amerykańskich filmów akcji, który własną piersią (w przenośni i dosłownie w sumie też) broni całego świata. Tylko że pan DeMille - według mnie - zrobił to lepiej. Bywało, że "Gra lwa" dłużyła mi się niemiłosiernie przez szczegółowe opisy, ale za to miała o wiele fajniejszych bohaterów, mnóstwo chamskiego i cynicznego humoru oraz szybciej rozwijającą się akcję.

No nie mogłam pozbyć się zapachu "Gry lwa" podczas czytania tych kilkuset stron "Pielgrzyma". Sorry.

Zasugerowałem się tymi wszystkimi pozytywnymi opiniami, ale na dłuższą metę nie ma to sensu, bo zawsze znajdziemy się w jakiejś mniejszości ze względu na gust, doświadczenie, własną wrażliwość i literackie oczekiwania.

Nie chcę wystawiać oceny tej książce, bo jej nie doczytałam, ale korci mnie, by kliknąć jedną gwiazdkę, która byłaby pierwszą jedną gwiazdką w mojej biblioteczce. Jednakowoż - obiektywnie rzecz ujmując - jest to całkiem niezła powieść napisana prostym, precyzyjnym językiem, pozwalającym na szybkie czytanie. Na pewno należy docenić starania autora.

Utknęłam w pierwszej połowie tej literackiej kolubryny i właśnie dziś - po przeczytaniu ok. 100 stron więcej - uznałam, że dalej nie dam rady. Czuję się przytłoczona rozwleczonymi, nieinteresującymi opisami, ślimaczącą się akcją oraz nieciekawymi retrospekcjami mającymi pogłębić kreację protagonisty oraz antagonisty. A zaczęło się naprawdę z wysokiego C - pierwszy rozdział...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

UWAGA! Trochę tu bluzgam :P

Ta powieść jest dziwna. Kiedy czytałam pierwsze sto stron, sądziłam, że mam do czynienia z typowym guilty pleasure, czyli ze bzdurną historią napisaną świetnym stylem, pozwalającym na swobodne płynięcie po kolejnych scenach. Jednak im dalej wnikałam w fabułę, tym czułam się gorzej. "Szeptucha" to mariaż gatunkowy, czyli - w tym wypadku - jedno wielkie nic. Na tym portalu zakwalifikowano ją do fantastyki, ale na moje oko to zwyczajna obyczajówko-romansówka z wątkiem fantastycznym. Gdybym była wielbicielką prozy obyczajowej, gdybym uwielbiała czytać romanse, to prawdopodobnie dałabym tej powieści trochę więcej gwiazdek. A tak oceniłam ją na zaledwie trzy gwiazdki.

Dlaczego tylko tyle? Ano ze względu na to, że się z deka rozczarowałam. Uwielbiam lekką fantastykę, nieklasyczną, trochę bardziej współczesną, przede wszystkim młodzieżową, dotykającą wielu tematów bliskich każdemu z nas. Mogłoby się wydawać, że "Szeptucha" również jest tego typu prozą. Cóż, według mnie nie.

"Szeptucha" jedzie na schematach jak koń na białym rycerzu. Jeżu słodki, ile już tego było? Piękna, acz rozchwiana emocjonalnie dziewczyna spotyka tajemniczego i ciutkę niedostępnego turboprzystojniaka, który ciągle ratuje ją z opresji, bo ona sama jest kompletnym nieogarem. I oczywiście rodzi się między nimi uczucie, które nie może się w pełni rozwinąć przez czynniki zewnętrzne. Gosława to głupsza i o wiele bardziej irytująca wersja wielu głównych bohaterek młodzieżówek. Co gorsze, znowu mamy do czynienia z narracją pierwszoosobową, co zmusza nas do patrzenia na całą historię przez pryzmat jej psychiki, a to z kolei momentami totalnie psuło atmosferę całkiem fajnych scen. Miałam wrażenie, że ta dziewczynina nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji, przez to w ogóle nie poczułam ciężaru gatunkowego fantastyki, tej epickości i tajemnicy. Mimo że sam wątek fantastyczny jest - według mnie - doskonały i godny obfitego rozwinięcia.

No właśnie, wątek fantastyczny. O słowiańskości wiem tyle, ile Wiedźmin mi powiedział, więc nie będę zgrywać eksperta pozwalającego sobie na merytoryczne uwagi w tym temacie. Ale wykorzystanie bogów w taki sposób, w jaki zrobiła to autorka, narobiło mi smaka (pomimo że i w tej warstwie mamy kolejny soczysty schemat dotyczący głównej bohaterki, ale no spojler). Tak, właśnie takie intrygi chcę śledzić! Tylko co z tego, skoro zostało to koncertowo spierdzielone przez Gosławę i jej swędzące cipsko? Obawiam się, w następnych częściach tej serii nie jest lepiej. A może się mylę?

Wspomniano też w opisie, że "Szeptucha" zawiera "solidną dawkę humoru", ale opartą chyba w całości na postaci Gosi. I nie będzie zaskoczenia, jeśli powiem, że nie jest to mój typ humoru. Ja wolę humor chamski, czarny, cyniczny i ironiczny, a tutaj raczej tego nie uświadczycie.

A co z samym Mieszkiem? Mieszko jest spoko. Tak jak Baba Jaga, która była zdecydowanie najlepszą postacią w tej części.

UWAGA! Trochę tu bluzgam :P

Ta powieść jest dziwna. Kiedy czytałam pierwsze sto stron, sądziłam, że mam do czynienia z typowym guilty pleasure, czyli ze bzdurną historią napisaną świetnym stylem, pozwalającym na swobodne płynięcie po kolejnych scenach. Jednak im dalej wnikałam w fabułę, tym czułam się gorzej. "Szeptucha" to mariaż gatunkowy, czyli - w tym wypadku - jedno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jest to bez wątpienia jedna z najciekawszych pozycji, jakie do tej pory wpadły mi w ręce. Niektóre motywy wykorzystane przez autorkę ocierały się o kuriozum i z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, iż czułam się przy "Papierowym magu" całkiem podobnie jak 10 lat temu, kiedy z wypiekami na twarzy, o 3 nad ranem podczas letniej burzy, zaczytywałam się w "Mistrza i Małgorzatę".

Szalona podróż przez serce - moim zdaniem najmocniejszy punkt tej powieści - skojarzyła mi się z grami-horrorami pokroju rodzimego "Layers of Fear", w których rzeczywistość miesza się z wyobrażeniami, co ma wzbudzać w graczach niepokój albo strach. Dawno nie spotkałam podobnego konceptu w powieści fantasy (bo tak na dobrą sprawę wcale nie czytam aż tak dużo fantastyki). Spodziewałam się raczej klasycznych dla tego gatunku rozwiązań w stylu wielkiej, głośnej walki między dobrem a złem z wykorzystaniem magii, a dostałam całkiem kameralny punkt kulminacyjny i przedziwnie wykorzystaną symbolikę serca, która funkcjonuje w naszej kulturze pod różnymi postaciami.

Ponadto mag Thane - mentor głównej bohaterki - to niezwykle ciepła postać, która od pierwszych scen wzbudziła we mnie szczerą sympatię i od razu wpadła do koszyczka z napisem "książkowi mężowie". Autorka skonstruowała go w taki sposób, by nie był "bezbarwny", a zawierał wiele odcieni osobowości - zarówno tych jasnych, jak i tych ciemnych.

Oczywiście nie obyło się bez wad. Świat przedstawiony nie osadził mi się zbyt dobrze w wyobraźni i prawdopodobnie dlatego, że książka zawiera mało opisów, a przy tym jest stosunkowo krótka. Czasami miałam też wrażenie, że główna bohaterka ma za dużo szczęścia, troszkę jakby czuwał nad nią jakiś "Bóg z maszyny" i w ostatniej chwili podsuwał jej trafne rozwiązania.

"Papierowy mag" trafia do Ulubionych i mam nadzieję, że druga część będzie równie ciekawa, o ile nie ciekawsza.

Jest to bez wątpienia jedna z najciekawszych pozycji, jakie do tej pory wpadły mi w ręce. Niektóre motywy wykorzystane przez autorkę ocierały się o kuriozum i z pełną odpowiedzialnością stwierdzam, iż czułam się przy "Papierowym magu" całkiem podobnie jak 10 lat temu, kiedy z wypiekami na twarzy, o 3 nad ranem podczas letniej burzy, zaczytywałam się w "Mistrza i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To uniwersum kompletnie mi nie gra. Autorka wepchnęła w nie niemal wszystko, co się dało (magię, nowoczesną technologię, fae, ograne już na miliony sposobów fantastyczne kreatury jak np. wampiry, itp.), ale de facto nie skupiła się na niczym, więc wyszła klapa (przynajmniej w tejże części). Początek powieści przytłoczył mnie nadmiarem informacji, ledwo zrozumiałam zasady funkcjonujące w tym świecie, co wywołało we mnie lekki niepokój. Obawiałam się, że ni cholery nie zrozumiem fabuły i motywacji poszczególnych bohaterów.

I co się okazało? Ano nuda się okazała. Kluczowa dla całej fabuły scena była jedynym jasnym punktem, który zatrzymał mnie przy książce i dał nadzieję na ciekawy rozwój akcji. Ale potem - niestety - zaczęłam przysypiać.

Nie będę za długo rozwodzić się nad sensem pchania wulgaryzmów na siłę, nie tyle w dialogi, co w samą narrację. Wulgaryzmy mają określone znaczenie w języku, a ich nadmiar najczęściej wywołuje zgorszenie i nie wzmacnia przekazu (tak jak tu - jesteśmy dorośli, więc klniemy na potęgę, heloooooł!). Co więcej, zmęczyły mnie również wszelkie "okołodorosłe" motywy uznawane za nieodpowiednie dla osób poniżej 18 roku życia: narkotyki, seks i seksualizacja, alkohol, przemoc itp. Było tego odrobinę za dużo. Autorka nie przebiła balonika. Nie znalazłam tu żadnej delikatności ani lekkiego humoru wpasowującego się w moje gusta, który uczyniłby ten świat odrobinę wiarygodnym i chociaż na chwilę zdjął ciężar tragedii z postaci (nie, sceny z Syrinxem też mnie nie rozczuliły).

Bryce to chyba najgorsza postać żeńska, na jaką kiedykolwiek trafiłam. Według mnie autorka przegięła z jej seksualizacją. Zamiast inteligentnej i odważnej pół-Fae, która przeżyła naprawdę ogromną tragedię i której można by współczuć z tego tytułu, widziałam jedynie wyszczekaną sucz z kawałem dupy, nogami na niebotycznie wysokich obcasach oraz dużymi cyckami. No, nie. Po prostu nie.

(A nie, sorry, ona nie była inteligentna. Była głupia ze swym dziwnym uporem nie tyle wobec Hunta, co wobec samej siebie.)

Nie wiem, czy sięgnę po drugą część. Zwyczajnie nie wierzę ani w tych bohaterów, ani w tę fabułę, ani w to uniwersum.

To uniwersum kompletnie mi nie gra. Autorka wepchnęła w nie niemal wszystko, co się dało (magię, nowoczesną technologię, fae, ograne już na miliony sposobów fantastyczne kreatury jak np. wampiry, itp.), ale de facto nie skupiła się na niczym, więc wyszła klapa (przynajmniej w tejże części). Początek powieści przytłoczył mnie nadmiarem informacji, ledwo zrozumiałam zasady...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Co autor miał na myśli?

Powieść przeczytałam w ramach eksperymentu. Nie przepadam za horrorami z wątkiem miłosnym, a na pewno unikam wszelkiej literatury pięknej przepełnionej filozoficznym dumaniem, które po prostu wydaje mi się zwykłym filozoficznym dumaniem nieprzynoszącym żadnej konkretnej odpowiedzi.

Kierując się opiniami i recenzjami innych użytkowników, uznałam, że warto sięgnąć po tę książkę między innymi dlatego, że autor porusza wątki obecnie "modnych" wartości (pieniądze, prestiż, szybkie zaspokajanie potrzeb, pogoń za dobrami materialnymi itp.) i stawia je obok typowego, wyświechtanego już motywu wielkiej miłości i poświęcenia dla niej.

Czy więc wielka miłość i poświęcenie dla ukochanej osoby mają jakikolwiek sens? Wydaje mi się, że nie. Ale nie dlatego, że w dzisiejszych czasach jest to już niemodne, lecz dlatego, że w książce nie mamy żadnej miłości. Oskar i Berenice to para niewyżytych ciamajd, która dorabia ideologię do pociągu seksualnego i myli zakochanie z miłością. Jeśli motyw ten był celowy i funkcjonuje jako prztyczek w nos dla romantycznej miłości, która jest dobra wyłącznie na chwilę, a nie na życie, no to gratuluję autorowi przemyślanego przekazu. Jednak jeśli próbował sprzedać nam tę relację jako "prawdziwą miłość", no to sorry, ale mu nie wyszło.

Poza tym w "Wigilii..." mamy pełno rozważań na temat współczesności, które wydawały mi się, niestety, potokiem truizmów. Kto teraz nie narzeka na degradację tradycyjnych wartości, pociąg za pieniądzem i seksem? Podejrzewam, że to tylko powierzchnia całego przekazu, ale ja nie dostrzegłam żadnej głębi.

Ciekawie prezentował się motyw balu przebierańców. Pomysł, jakoby tylko w taki sposób bohaterowie mogli być sobą - w przebraniu, z metaforyczną maską na twarzy, zachowujący się raz emocjonalnie, raz pretensjonalnie z dziwną kurtuazją - jest dość przewrotny.

Książkę pozostawiam bez oceny, bo nie wiem, co o niej myśleć. Być może nie jest to literatura dla mnie i z całą pewnością szybko o niej zapomnę.

Co autor miał na myśli?

Powieść przeczytałam w ramach eksperymentu. Nie przepadam za horrorami z wątkiem miłosnym, a na pewno unikam wszelkiej literatury pięknej przepełnionej filozoficznym dumaniem, które po prostu wydaje mi się zwykłym filozoficznym dumaniem nieprzynoszącym żadnej konkretnej odpowiedzi.

Kierując się opiniami i recenzjami innych użytkowników, uznałam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie jestem w stanie kupić konceptu, że bohaterowie mają naście lat. Ich sposób myślenia, wypowiadania się oraz postępowania jest nazbyt dojrzały. Rozumiem - to typowe young fantasy, które rządzi się swoimi prawami, a młodzi ludzie w "innym świecie" nie muszą przecież mieć na głowie problemów w szkole czy z rodzicami, które - w porównaniu do kłopotów, z jakimi musi uporać się banda Kaza (z nim samym na czele) - wydają się dość trywialne. Jednakże właśnie to sprawiło, że nie byłam w stanie polubić żadnej z tych postaci. A kiedy nie mogę się zżyć z postaciami, wtedy mam wrażenie, że są mało realne, co z kolei sprawia, iż nie mam ochoty im kibicować. I cała radość z czytania znika jak kamfora...

No po prostu zabrakło chemii.

Nie jestem w stanie kupić konceptu, że bohaterowie mają naście lat. Ich sposób myślenia, wypowiadania się oraz postępowania jest nazbyt dojrzały. Rozumiem - to typowe young fantasy, które rządzi się swoimi prawami, a młodzi ludzie w "innym świecie" nie muszą przecież mieć na głowie problemów w szkole czy z rodzicami, które - w porównaniu do kłopotów, z jakimi musi uporać...

więcej Pokaż mimo to