-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2022-09-23
2022-09-19
Z niekłamaną przykrością muszę powiedzieć, że nie podobała mi się ta książka. Ani trochę. Odebrałam ją jako raczej płytką i banalną opowiastkę, z której nie wyniosłam nic oprócz poczucia obezwładniającej nudy. Autorski przekaz pozostał dla mnie nieczytelny, choć mam podejrzenia, że go tam po prostu nie ma.
Autor na kartach swego dzieła zgromadził zupełnie nieprawdopodobną liczbę bohaterów. Kogóż tam nie ma! Jest staruszeczka, kruchutka jak figurka z porcelany, twardzielka bez uczuć, małżeństwo w wieku średnim, lesbijki oczekujące dziecka, tatuś, syn, córka narkomanka, psycholożka z problemami, rabuś bez krztyny rozumu oraz facet bez spodni, za to z głową królika. Uff, ale to i tak nie wszyscy, reszty niestety nie pamiętam. W takim tłoku trudno oczekiwać pogłębionych psychologicznie portretów, to figury reprezentatywne dla wybranych na potrzeby fabuły grup społecznych lub zawodowych. Lecimy stereotypami, jak nadęta bogaczka z banku, znaczy się wredne babsko, jak porzucona żona to anioł – matka, która zrzeka się majątku dla męża, bo nie chce stresować dzieci, psycholożka jest pełna zrozumienia i cierpliwości, choć sama ma problemy, ale przecież psycholog też człowiek. No i jest staruszka w typie uroczej babuleńki, choć z ciągotami do flaszki, ale co tam umiarkowany alkoholizm, kiedy babcia jest "do rany przyłóż". Nie wykluczone, że postać babci to projekcja skrywanego marzenia autora, który w realnym życiu ma zamiast delikatnej kruszynki jakąś harpię, która nieustannie marudzi i od stu lat informuje wszystkich, że już za chwileczkę przeniesie się na tamten świat, czego wszyscy niechybnie pożałują, bo przecież stracą nieoceniony skarb.
Historia, którą autor tak pieczołowicie opowiada jest kompletnym nieprawdopodobieństwem, pełnym dziur i nielogiczności i jeśli chce się dobrnąć do końca należy opowieść wraz z bohaterami potraktować jako pretekst, który ma służyć przekazaniu prawd głębszych tudzież wartościowszych, innymi słowy jest to powieść z drugim dnem. Tyle że to drugie dno straszliwie jest mętne i muliste. Banał goni banał, wszystko jest tak oczywiste i cukierkowe, że aż się chce zgrzytać zębami. Nie od dzisiaj wiadomo, że nie potrafimy rozmawiać ani w małżeństwie, ani w rodzinie, ani w pracy. Nie komunikujemy się nawet sami ze sobą, nie rozumiemy co przeżywamy, nie potrafimy nazywać uczuć czy artykułować własnych potrzeb. Uciekamy w milczenie, często podszyte urazą, bo przecież świat powinien widzieć nas na wskroś i rozumieć co nam w duszy gra, zanim sami to pojmiemy.
Finał tej komedii jest przewidywalny jak opad liści z drzew jesienią. Wszyscy ze wszystkimi się godzą, zaistniałe, jak i domniemane krzywdy, kłamstwa, czy zdrady okazują się nieporozumieniami wynikającymi właśnie z braku komunikacji. Spodziewałam się, że wszyscy wszystkim padną w ramiona, najlepiej w strugach deszczu, bo to bardzo romantyczne i nie widać komu płyną łzy, na koniec zaś "z offu" głos narratora wygłosi podniosłą mowę o wszechogarniającej miłości, wzniosłym uduchowieniu i energii płynącej do nas z kosmosu.
Wierzę, że ta opowieść może spodobać się ludziom, którzy zachowali w sobie jeszcze wiarę w ludzkość i dobro, które rzekomo się w ludziach kryje, a także w to, że potrafimy się zmieniać, więc najgorszy drań pod wpływem miłości przeistoczyć się może w Ghandiego albo Matkę Teresę. Ja jestem cyniczna wobec takich dyrdymałów. Chociaż się rozczarowałam, to jednak Fredrika Backmana wpisuję na listę autorów, którym dam jeszcze szansę, bo nie chcę go skreślać po zaledwie jednej powieści.
Z niekłamaną przykrością muszę powiedzieć, że nie podobała mi się ta książka. Ani trochę. Odebrałam ją jako raczej płytką i banalną opowiastkę, z której nie wyniosłam nic oprócz poczucia obezwładniającej nudy. Autorski przekaz pozostał dla mnie nieczytelny, choć mam podejrzenia, że go tam po prostu nie ma.
Autor na kartach swego dzieła zgromadził zupełnie nieprawdopodobną...
2022-09-12
Jedna z najlepszych książek dla młodych ludzi jaką miałam okazję czytać od bardzo dawna. Powieść poruszająca niełatwy temat, bo dotyczy śmierci kochanej i najbliższej osoby.
Fabuła jest nieco naiwna, ale myślę, że nie o wysublimowaną akcję tu chodzi. Opowieść troszkę przypomina mi bajkę "Odlot", mamy tu równie uroczego, choć nieco kąśliwego staruszka i młodą dziewczynę oraz wielką wyprawę w nieznane. Jest kochana psinka, pewna kura i nieco rozklekotany kamper, a wszystko na tle pięknego krajobrazu Alp. Niby nic oryginalnego, ale już początek zapowiada, że cała historia wcale nie dotyczy wyprawy tej malowniczej grupki życiowych outsiderów. Autorka zaprasza nas tak naprawdę w podróż na samo dno Rowu Mariańskiego, który jest metaforą cierpienia, depresji i smutku tak wielkiego, że potrafi zawładnąć człowiekiem całkowicie, sprowadzając na niego ciemność głębszą niż mrok tej morskiej rozpadliny.
Piękna w tej książce jest prostota z jaką autorka mówi o tym, co przeżywa się kiedy nagle, niezapowiedzianie umiera ktoś nam najbliższy, brat, siostra, matka, ojciec, mąż, żona. Tu nie ma wielkich słów, skomplikowanych zdań, cierpienie to cierpienie i trzeba nazywać rzeczy po imieniu, wielkie słowa, wspaniałe zdania tylko zaciemniają obraz. Bohaterka nagle traci nie tylko poczucie sensu swojego życia, ona traci chęć do życia w ogóle. Nie chce budzić się rano, nie chce wstawać z łóżka, nie chce jeść, nie chce nawet oddychać. Kiedy podchodzi na krawędź urwiska chce po prostu skoczyć i zakończyć to swoje nieistnienie. Odsuwa się od rodziców, koleżanek, od świata, na rozpacz nikt nie wymyślił lekarstwa, terapia pomaga na krótką chwilę. W ciemnościach, w którą stronę się nie obrócisz niczego nie ma.
Paula dochodzi do punktu, z którego widzi tylko jedno wyjście – chce umrzeć, przestać być świadomą, nie chce każdego dnia od nowa przeżywać bólu związanego z nieobecnością ukochanego brata. Czy można zawrócić z takiego kursu? Jak dostrzec światło i popłynąć w stronę powierzchni? Jak się wynurzyć z mroku? Nie ma prostych odpowiedzi. Jasmin Schreiber w usta jednego z bohaterów wkłada znaczące słowa – świat nie zatrzyma się w miejscu z powodu naszego pękniętego serca, nie poczeka, aż nam przejdzie i pogodzimy się ze stratą, świat pędzi dalej, bo śmierć to jeden z elementów procesu zwanego życiem., nikt przed tym nie ucieknie. Zatrzymać się może człowiek, zwolnić by rozejrzeć się wokół, bo pomocna dłoń jest przed naszym nosem, jest w drugim człowieku, jest w bezinteresownej miłości drugiej istoty, jest w tym, co nas otacza, w naturze, w każdej roślinie, zwierzęciu, krajobrazie. Kiedy staniesz w miejscu i zrozumiesz, że ten ból który w sobie nosisz nigdy nie minie, nie odejdzie, jedyne co możesz zrobić to go przyjąć, w pewien sposób zaakceptować jego obecność, on z czasem zelżeje, nie będzie ci skręcać żołądka na widok zdjęcia, nie zabraknie ci tchu kiedy włączysz wspólny filmik w telefonie, łzy nie popłyną na widok miejsca w którym razem byliście. Nigdy nie zapomnisz, bo pamięć będzie tą przestrzenią, w której wciąż możesz być z ukochaną osobą.
Bardzo podobało mi się jak autorka zestawiła ze sobą młodość i starość, pokazując że młoda dziewczyna na początku widzi w staruszku jedynie fizyczną brzydotę, powolne ruchy, dziwny zapach, uciążliwe fizjologiczne potrzeby pomarszczonego ciała. Z czasem jednak przestała patrzeć na kształt, zaczęła słuchać i to, co wydawało się starczym marudzeniem, okazało się bezcenną wiedzą płynącą z przeżytych lat. Starzec nie mądrzył się, nie "wciskał kitu" młodej pannie, opowiadał po prostu o tym co przeżył, o miłości do kobiety i o miłości rodzica do dziecka, o tym co dostał od losu a także o tym, co zostało mu odebrane, bo każdy u kresu życia nosi w sobie pamięć o najpiękniejszych chwilach, ale również wciąż czuje ból na wspomnienie minionych tragedii. To jest właśnie to, co nazywamy "życiową mądrością".
Bardzo piękna opowieść, być może nieco naiwna w niektórych opisach, ale cudowna w swej prostocie, w nienachalnym mówieniu o trudnych sprawach, w minimalizmie słów użytych do nazywania emocji, w bogactwie psychologicznych niuansów opisujących żałobę i wychodzenie z niej. Jasmin Schreiber potrafi pisać w sposób zrozumiały i akceptowalny dla młodych ludzi, którzy po raz pierwszy stykają się ze śmiercią kogoś bliskiego. Ani przez chwilę nie czułam, że to ktoś dorosły wymądrza się i próbuje na siłę powiedzieć "hej jestem od ciebie mądrzejszy, więc siedź i słuchaj". Czytanie "Rowu Mariańskiego" jest jak słuchanie intymnego zwierzenia przyjaciela, który otwiera się przed nami i pokazuje nam całą gamę uczuć, które na co dzień ukrywamy głęboko w sobie, dla których często po prostu nie znajdujemy słów i o których nie potrafimy mówić.
Jedna z najlepszych książek dla młodych ludzi jaką miałam okazję czytać od bardzo dawna. Powieść poruszająca niełatwy temat, bo dotyczy śmierci kochanej i najbliższej osoby.
Fabuła jest nieco naiwna, ale myślę, że nie o wysublimowaną akcję tu chodzi. Opowieść troszkę przypomina mi bajkę "Odlot", mamy tu równie uroczego, choć nieco kąśliwego staruszka i młodą dziewczynę...
2022-09-03
Humorystyczny, zaprawiony goryczą obrazek bogatych Skandynawów, którym chyba obrzydło wygodne życie i postanowili przed emeryturą zafundować sobie trzęsienie ziemi na każdym możliwym polu.
Bohaterką jest lekarka po pięćdziesiątce z ustabilizowanym życiem rodzinnym (dorosłe dzieci, mąż nieobecny duchem) i zawodowym (spokojna, dochodowa praca w przychodni), z własnym domem i pokaźnym kontem, które pozwala na realizację swoich, czasem kosztownych, pasji i zachcianek. Kobieta miała trudne dzieciństwo z chłodną, zdystansowaną i wiecznie zapracowaną matką, również lekarką, tyle że z pasją do swojej pracy, za to bez pasji i zainteresowania życiem rodzinnym, co zaowocowało przyspieszonym i ekstremalnym kursem samodzielności kilkuletniego dziecka.
Elin szybko nauczyła się, że sama potrafi wszystko zrobić w domu i wszystko załatwić poza domem, tak jest szybciej i łatwiej, więc nie ma się co dziwić, że mąż i dzieci nigdy nie zostali włączeni w jakiekolwiek obowiązki domowe czy ogólnie życiowe. Po wielu latach małżeństwa, po wyfrunięciu dzieci z gniazda Elin zaczyna odczuwać irytację i znużenie. Denerwuje ją mąż, którego nigdy nie ma w domu, który nie potrafi wykonać najdrobniejszych rzeczy w owym domu, który jest powolny i kompletnie niezaangażowany we wspólne życie. Denerwuje ją praca, też nudna, bo pacjenci są roszczeniowi, narcystyczni, skupieni wyłącznie na sobie, hipochondryczni, wymagający uwagi większej niż małe dzieci. Irytuje ją jej starzejące się ciało, przemijająca uroda, która więdnie w momencie kiedy Elin ma wreszcie czas dla siebie i chciałaby znowu poczuć że żyje. Co więc zrobić w takiej sytuacji? Najlepiej pogrążyć się w totalnym marazmie, leżeć na kanapie z całym kartonem wina, następnie co wieczór zalewać się w trupa oglądając seriale, by rano z męczącym kacem ruszyć na spotkanie kolejnego, takiego samego dnia.
Zwykły czytelnik, z raczej biednego państewka, czytając te rozterki zamożnej kobiety w pierwszej chwili myśli "no w dupie jej się poprzewracało", kolejna refleksja jest taka, że wszyscy bohaterowie są jak te osiołki, co im w żłoby nasypano mnóstwo rarytasów, a one biedne zamiast jeść, to rozkminiają czy wybrać szampana czy kawior. Podobno od przybytku głowa nie boli, ale nuda doskwiera mocno.
To chyba znak naszych czasów, że tak bardzo skupiamy się na zdobywaniu wysokiej pozycji społecznej, na gromadzeniu góry różnych bzdetów, że tracimy z oczu siebie samych. Pustka, jaką noszą w sobie bohaterowie powieści jest zatrważająca. Każdy z nich ma w sobie emocjonalną czarną dziurę, która wchłania wszystko bez żadnej refleksji i zadumy nad własną kondycją, nad własnym człowieczeństwem.
Żyjemy sobie w epoce, kiedy kult jednostki jest naturalny i akceptowany przez wszystkich, bo w końcu mamy jedno życie i nie ma na świecie drugiej tak fantastycznej istoty jak my, więc należy nam się wszystko, co pozwoli nam uczynić z tego jedynego żywota perfekcyjny obrazek, układankę złożoną tylko z najbardziej pożądanych elementów – urody, bogactwa, idealnego partnera, idealnych dzieci, pracy, która nam ma dawać pełną satysfakcję. Nasze istnienie jest zaszczytem dla świata i od niego mamy prawo wymagać, by dał nam wszystko, bez zbytniego wysiłku z naszej strony. Odwracając słynne słowa Kennedy'ego, "nie pytaj co możesz dać światu, pytaj co świat może dać tobie" z dopiskiem "bo mi się to należy".
Autorka pisze ironicznie, z humorem, puszcza oko do czytelnika, ale nie jest łaskawa dla swoich bohaterów, których pokazuje jak puste skorupki, które miotają się pośród modnych haseł różnych guru od ekologii, psychologii, seksu i wychowywania dzieci. Dzisiaj nie tylko wszyscy kupujemy meble z Ikei ale niedługo będziemy chodzić do łóżka z poradnikami i odhaczać punkt po punkcie listę działań, które ani chybi doprowadzą człowieka do takiego orgazmu, że Wielki Wybuch to przy tym pikuś. Niefajna jest ta nasza teraźniejszość, ale sami ją sobie stworzyliśmy i radośnie w niej tkwimy, a dostępną alternatywą jest chyba rzucenie wszystkiego w diabły, wyjazd w dzicz, budowa szałasu, brak mydła i zapuszczanie brody, chociaż to też już staje się pewnego rodzaju modą.
Powieść doskonała na odstresowanie, zawsze to miło poczytać, że inni też robią głupoty i dostają od życia po tyłku. Bezcenne są komentarze pewnego szkieletu, szkoda że tak ich mało. Polecam.
Humorystyczny, zaprawiony goryczą obrazek bogatych Skandynawów, którym chyba obrzydło wygodne życie i postanowili przed emeryturą zafundować sobie trzęsienie ziemi na każdym możliwym polu.
Bohaterką jest lekarka po pięćdziesiątce z ustabilizowanym życiem rodzinnym (dorosłe dzieci, mąż nieobecny duchem) i zawodowym (spokojna, dochodowa praca w przychodni), z własnym domem...
2022-08-21
Kiedy byłam nieopierzonym pisklęciem lat dwadzieścia to wbrew pozorom nie współczułam starym ludziom, że już witają się ze śmiercią i wszystko dla czego warto żyć mają za sobą. Ja im trochę zazdrościłam, że już nie muszą się zmagać z tą emocjonalną zawieruchą, jaką jest miłość, ze nie muszą cierpieć z powodu rozstań i złamanego serca, że nie dotyczy ich już stres związany z pracą, codziennością i zarabianiem pieniędzy. Jak widać homo sapiens lat dwadzieścia to nie jest jednostka dojrzała i dysponująca jakimś szczególnie rozwiniętym intelektem.
Mam wrażenie, że bohaterka "Aktów desperacji" niewiele odbiega od tego obrazka. I wcale nie ma znaczenia czy to pokolenie millenialsów czy osoba sprzed lat dwudziestu. Zmieniły się okoliczności ale nie człowiek w swojej naturze. Wszyscy szukamy miłości, każdy na swój sposób, bo każdy ma troszkę inne potrzeby, które domagają się zaspokojenia. Zakochiwałam się bez pamięci i bez głowy bo szukałam potwierdzenia własnej atrakcyjności, bo chciałam być kochana i pragnęłam kogoś kochać. Chciałam być potrzebna i dawać szczęście drugiej osobie. Podobnie zachowuje się główna bohaterka, miotana od jednego partnera do kolejnego. Tyle że dziecko ery instant nie szuka długotrwałych związków, bo zwyczajnie nie chce jej się zatrzymywać w miejscu, więc nie w miłości chce się przejrzeć jak w lustrze, ale w seksie. Jeden chłopak, drugi i dziesiąty, ktoś chętny na szybki numerek, zapraszam. Czytałam o tym i strasznie było mi smutno, bo widziałam nie łatwą panienkę tylko potwornie samotną i zagubioną kobietę. Wychowana na Instagramie, Facebooku i wszystkich portalach randkowych, wie o uczuciach i samej sobie mniej niż jej matka i babka. Bo jak tu się nie pogubić kiedy ideałem piękna są pokrojone jak salceson Kardashianki, a za perfekcyjny uchodzi związek Brangeliny. Zewsząd przerobione komputerowo zdjęcia wtłaczają młodym dziewczynom do głów idiotyczne kanony piękna, lansując ciała, które nie mogą i nie istnieją w rzeczywistości. Wcale nie mówię, że kiedyś było "lepiej", nie mam wątpliwości że dzisiejsze dziewczyny mogą więcej i śmielej sięgają po to, co pokolenie temu było zarezerwowane wyłącznie dla mężczyzn, niemniej wciąż mają wdrukowane w świadomość wzorce idealnego związku, idealnego partnera, idealnej rodziny i te ideały nijak się mają do tego, czego one mniej lub bardziej świadomie, pragną. Nie ma dobrego rozwiązania dopóki dziewczynki tresowane będą do roli służebnej wobec potrzeb mężczyzn. Bohaterka "Aktów desperacji" myśli o sobie, że jest wolną dziewczyną, niezależną, świadomą że nie chce powielać mieszczańskiego wzorca małżeństwa swoich rodziców, ale to wszystko to tylko iluzja. Kiedy "zakochuje" się w człowieku, którego tak naprawdę nie może mieć, wybiera ścieżkę utartą przez pokolenia kobiet przed nią. W jednej chwili z imprezowiczki zmienia się w potulną kuchareczkę, która biega na zakupy i gotuje wymyślne obiadki ukochanemu, który ma to w dupie, bo woli korespondować ze swoją byłą. Mniej zaślepiona i bardziej pewna siebie kobieta z miejsca wykopałaby rzeczonego kochasia za drzwi, a jego rzeczy posłałaby za nim ekspresem przez okno. Tymczasem para zaczyna funkcjonować w mocno toksycznej i zaburzonej relacji, ona próbuje zawłaszczyć go emocjonalnie, on woli inną, ale w tym układzie obiadki i zrobione pranie są nie do pogardzenia, pomoc domowa na etacie jednak kosztuje, a tu ma kucharkę, praczkę i chętną do łóżka pannę w jednym. Bezimienna bohaterka żyje w kłamstwie, bo chce być "ideałem" dla swojego chłopaka, a jednocześnie wciąż chce zachować status rozrywkowej, wolnej singielki. Jak wiadomo dwóch srok za ogon trzymać się nie da i jak to się potocznie mówi, sprawa się rypła.
Finał toksycznego związku jest okropny, tutaj nie można usprawiedliwić żadnej ze stron. Przemoc jest zawsze przerażająca i obnaża to, co w człowieku najgorsze. Mnie najbardziej zszokowało, że po gwałcie bohaterka wcale nie czuje, że stało się coś strasznego, ona wręcz uważa że na to zasłużyła, bo robiła to, co robiła. Obarcza winą tylko siebie a nie tego potwora, którego nazywała swoim chłopakiem.
Kiedy zamknęłam "Akty desperacji" pomyślałam, że wszyscy bohaterowie tej książki są odpychający. Nie mają żadnej moralności, żadnego wzorca, żadnych autorytetów. Nie kwestionuję wolności seksualnej, każdy bowiem ma prawo robić w łóżku co tylko chce, ale jeśli zaczyna swoim postępowaniem krzywdzić siebie i innych, jeśli seks traktuje jak środek przyspieszający własną destrukcję, to coś tu jest mocno zaburzone.
"Akty desperacji" to smutna, przygnębiająca opowieść o zagubieniu i samotności współczesnej młodej kobiety, która nie potrafi zbudować żadnej sensownej więzi emocjonalnej, nie tylko w miłości, ale nawet w przyjaźni, która nie akceptuje siebie, swojego ciała, swoich umiejętności, swojej wiedzy. Nie potrafi podjąć żadnej konkretnej decyzji dotyczącej swojego życia, przyszłości, a jakiekolwiek planowanie z wyprzedzeniem trwającym dłużej niż tydzień napawa ją zniechęceniem i nudą. Nie chce jej się kończyć studiów, bo to za długo i za dużo wysiłku, a profity przewidziane są na przyszłość a nie tu i zaraz, nie zależy jej na dobrej pracy, bo w zasadzie nie posiada żadnych konkretnych umiejętności i po prostu woli pić i leczyć kaca, a nie wysilać się dla "kariery". Związek ma być jedynie potwierdzeniem jej fizycznej atrakcyjności, jej ciało ma być czymś czemu żaden mężczyzna się nie oprze i tyle.
Polecam, bo to bardzo ciekawa proza, ostra, kanciasta, pozbawiona jakichkolwiek opisów otoczenia, skupiona na cielesności i fizycznych doznaniach poprzez które mamy wgląd we wnętrze bohaterki. Bez upiększeń. Czyta się znakomicie i z zainteresowaniem, trudno pozostać obojętnym.
Kiedy byłam nieopierzonym pisklęciem lat dwadzieścia to wbrew pozorom nie współczułam starym ludziom, że już witają się ze śmiercią i wszystko dla czego warto żyć mają za sobą. Ja im trochę zazdrościłam, że już nie muszą się zmagać z tą emocjonalną zawieruchą, jaką jest miłość, ze nie muszą cierpieć z powodu rozstań i złamanego serca, że nie dotyczy ich już stres związany z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2022-07-21
Bardzo ładna, krótka historia nieszczęśliwej miłości dwojga ludzi, których podzieliły brak porozumienia i różnice kulturowe. Głownie jednak niemożność nawiązania jakiejkolwiek rozmowy.
Bohater, młody Turek, przyjeżdża do Berlina by zdobyć nowe doświadczenia nie tyle życiowe, co rzemieślnicze, jego ojciec prowadzi mydlarnię i pragnie by syn na zachodzie nauczył się czegoś więcej o branży, w której specjalizuje się rodzinny biznes. Niestety syn zanurzony w książkach i filozoficznych dywagacjach wcale nie kwapi się do codziennych wizyt w fabrykach mydła. Woli wizytować księgarnie, biblioteki, muzea, ogrody botaniczne. Czas przyjemnie mu płynie na czytaniu, przesiadywaniu w kawiarniach i obserwowaniu ludzi. W czterech ścianach wynajmowanego pokoju snuje zaś niekończące się rozważania na temat sensu i bezsensu własnej egzystencji. Rozważania tyleż wygodne, bo nic go nie kosztujące, wszak pobyt młodzieńca w Berlinie finansuje rzecz jasna, ojciec.
W tym punkcie na scenę wkracza heroina, najpierw w postaci portretu, który oczarowuje bohatera, potem już jako kobieta z krwi i kości. Nasz młodzieniec od pierwszego zerknięcia na portret owej Madonny w futrze jest oczarowany, jej urodą, tajemniczością, tym że początkowo jest nieosiągalnym, nieziemskim zjawiskiem. Kobieta z portretu staje się jego obsesją, pragnie odnaleźć ją w prawdziwym życiu.
W myśl powiedzenia "uważaj czego pragniesz, bo może Ci to być dane" młodzieniec spotyka swoją nemezis. Kobieta w futrze nie do końca jest taka jak w jego wyobraźni. To istota z krwi i kości, ma swoje poglądy, upodobania, przyzwyczajenia. Dla niej młody mężczyzna okazuje się...po prostu mężczyzną, który również ma swoje pragnienia, potrzeby. I tak oto stoją naprzeciw siebie, on zagubiony w obcym mieście i w obcej kulturze, poplątany wewnętrznie i ona, emocjonalna, rozchwiana, niepewna swoich pragnień, rozdarta między niechęcią do wszystkich mężczyzn a silną potrzebą bycia kochaną i pożądaną. Jak dwa magnesy to się przyciągają, to znów odpychają, żadne niezdolne do podjęcia jakiegokolwiek dialogu. Czy to się może dobrze skończyć? Raczej nie.
Nieszczęście dotyka naszego bohatera, kurek z pieniędzmi zostaje zakręcony i trzeba pakować manatki i wracać do domu. Kochankowie zostają rozdzieleni. Młodzieniec widzie raczej marne życie w Turcji, nie idzie mu w interesach, wciąż jest nieszczęśliwy, tęskni, pisze łzawe listy ale jakoś nie robi zdecydowanych kroków, by połączyć się z ukochaną. Nie ma w nim odwagi by zawalczyć o to uczucie, by złamać kulturowe i obyczajowe tabu, by sprzeciwić się oczekiwaniom rodziny. Grzęźnie w marnej, niesatysfakcjonującej egzystencji, emocjonalnie zamrożony, wciąż rozrywany żalem za utraconą miłością. Szczerze mówiąc chętnie bym nim potrząsnęła i powiedziała weź się chłopie w garść i zrób coś ze swoim życiem.
"Madonna w futrze" jest ładnie napisana, historia jest dosyć zajmująca, choć głębszych emocji we mnie nie wzbudziła. Nie współczułam bohaterom, ich losy średnio mnie obeszły, bardziej mnie irytowali swoją niemocą, jakimś takim rozmemłaniem aniżeli wzruszali, bo przecież nieszczęśliwie zakochani. W życiu trzeba umieć o siebie i swoje szczęście zawalczyć, a nie czekać, płacząc po kątach, aż problemy rozwiążą się same. Być może przeszkadza mi we właściwym odbiorze tego tekstu współczesna perspektywa, bo dzisiaj w zglobalizowanym świecie bariery kulturowe łamie się i przekracza znacznie łatwiej niż w czasach bohaterów "Madonny w futrze". Tak czy owak warto przeczytać.
Bardzo ładna, krótka historia nieszczęśliwej miłości dwojga ludzi, których podzieliły brak porozumienia i różnice kulturowe. Głownie jednak niemożność nawiązania jakiejkolwiek rozmowy.
Bohater, młody Turek, przyjeżdża do Berlina by zdobyć nowe doświadczenia nie tyle życiowe, co rzemieślnicze, jego ojciec prowadzi mydlarnię i pragnie by syn na zachodzie nauczył się czegoś...
2022-06-26
Druga książka pana Sagera za mną i wcale nie jestem mądrzejsza. Ki diabeł, że taki średni pisarz cieszy się taką popularnością? Nie wiem, nie rozumiem. "Wróć przed zmrokiem" było bardzo, bardzo przeciętnym horrorem o nawiedzonym domu, złożonym z klisz, schematów, kiepskich dialogów i drewnianych bohaterów, "Zamknij wszystkie drzwi" jest jeszcze gorsze.
Główna bohaterka tej mizernej historii jest sierotką pozbawioną środków do życia przez okrutny los, który również pozbawił ją rodzinnego wsparcia i ciepła. Smutna przeszłość naszej heroiny ma chyba tłumaczyć jej bezbrzeżną głupotę, bo to z owej głupoty i totalnej bezmyślności biorą się jej życiowe problemy. Jest doskonale zaimpregnowana na wszelkie głosy rozsądku, które próbują do niej dotrzeć. Aż mnie skręcało, kiedy czytałam o jej kolejnych krokach na "ścieżce do poznania prawdy". Dobiło mnie pisanie smsów na telefon koleżanki, co do której istnieje uzasadnione przypuszczenie, że może nie żyć, a w każdym razie jest zaginiona, więc nasz tytan intelektu beztrosko na tenże telefon śle dokładne opisy wszelkich swoich poczynań, powziętych kroków, domysłów odnośnie tego co się dzieje itd. Nawet przez sekundę nie postanie w tej małej główce myśl, że skoro koleżanka mogła zostać zamordowana, to jej zaginiona komórka znajduje się w rękach mordercy.
W książce praktycznie nic się nie dzieje, kilku bohaterów głównie siedzi w mieszkaniach albo snuje się w okolicach windy, sporadycznie udając się do parku. Rozmawiają o niczym, nie robią nic. Mamy liczne i powtarzające się opisy wnętrz, tudzież jednej tapety i jednej kuchennej windy. Brnęłam przez to jak przez mętne bagno.
Rozwiązanie zagadki nie było zaskoczeniem, raczej mnie rozbawiło. Dużo prostszym rozwiązaniem niż wykorzystanie amerykańskich sierotek byłoby wykorzystanie nielegalnych imigrantów, tych na pewno nikt by nie szukał, a w każdym razie trudniej byłoby odnaleźć ich ślady.
Autor ma w sobie dużo pychy, która bierze się chyba z sumy na jego koncie nabijanej przez wysokie miejsca jego książek na listach bestsellerów. Zadedykowanie takiej miernoty Irze Levinowi, autorowi kultowego "Dziecka Rosemary" wymaga wielkiej ufności we własne pióro. W tym przypadku chodzi raczej o zadufanie i przerost ego.
Druga książka pana Sagera za mną i wcale nie jestem mądrzejsza. Ki diabeł, że taki średni pisarz cieszy się taką popularnością? Nie wiem, nie rozumiem. "Wróć przed zmrokiem" było bardzo, bardzo przeciętnym horrorem o nawiedzonym domu, złożonym z klisz, schematów, kiepskich dialogów i drewnianych bohaterów, "Zamknij wszystkie drzwi" jest jeszcze gorsze.
Główna bohaterka...
2022-06-01
Bardzo dobra książka. Mozaika kulturowych i cielesnych doznań. Wstrząsająca, przerażająca i piękna w swej konstrukcji historia pożądania oraz destrukcyjnej miłości. Nie sposób się oderwać, ten tekst się chłonie, przeżywa, wreszcie analizuje pod każdym możliwym kątem, bo nie wiadomo kiedy, czytelnik zostaje wciągnięty w wir szalonego uczucia bohaterki.
Przemoc w związku dwojga ludzi lubi pojawiać się jakby mimochodem, tak trochę na marginesie. Ot drobne gesty, jakieś nieopatrzne słowa, wypowiedziane niby żartem, a jednak trochę serio. Nie wiadomo kiedy to zaczyna się nasilać, nabiera regularności i jednocześnie przybiera określoną formę. Ofiara zaczyna rozumieć, że może spodziewać się krzyków, wybuchów złości bez przyczyny, irracjonalnych i ostentacyjnych zachowań, upokorzeń na oczach rodziny, przyjaciół i znajomych. Granice stają się płynne, chwilę temu mówiłaś "mnie to nigdy nie spotka", "nie pozwolę, żeby ktoś mnie tak traktował" a teraz patrzysz na siebie upokorzoną, bezradną, bez chęci do walki o siebie. Nie możesz uwierzyć, że to się dzieje, nie wierzysz w świadectwo swojego rozumu, bo nie ma dowodów występku. Krzyki wybrzmiały, jest cisza, przyjaciele niczego nie zauważyli, bądź nie chcieli zobaczyć, nie ma siniaków, ran na skórze, nie ma krwi na ubraniu ani złamanych kości, więc gdzie podziało się Twoje szczęście z bycia z ukochaną osobą? Skąd strach i drżenie?
W tej spirali schodzącej w dół, w najciemniejsze miejsca własnego ja, jest jeden ważny moment, początkowo trudny do uchwycenia. To chwila kiedy sam sobie zadajesz pytanie "czy to się wydarzyło naprawdę?" . Kiedy zwątpisz po raz pierwszy w osąd własnego rozumu, sam sobie odmawiasz prawa do samostanowienia, oddajesz się w ręce oprawcy.
Zazwyczaj, kiedy myślimy o osobie stosującej przemoc wobec partnera, widzimy mężczyznę znęcającego się nad kobietą. "W domu snów" są dwie kobiety, ofiara i terrorysta. Przemoc w opisywanym przez autorkę związku jest "subtelniejsza", bo nie cielesna, to przemoc psychologiczna, obrzydliwy i okrutny rodzaj manipulacji, który doprowadza ofiarę do obłędu. Trudny do udowodnienia, nie poparty usankcjonowanym prawem, będący poza społeczną świadomością. Bezkarny.
Gaslighting jest wyjątkowo paskudnym rodzajem manipulacji. To takie z pozoru drobiazgi, małe gesty, szturchnięcia, palce zaciśnięte na ramieniu, szepty sączone do ucha, nagłe wyjścia, nie odebrane telefony, huśtawki nastrojów, poczucie winy, kontrola, przepraszanie za coś co nie miało miejsca, groźby samobójstwa. Gaslighting nie zdarza się tylko wśród dorosłych, dotyczy dzieci i młodzieży i jest tak samo okrutny i wyniszczający dla ofiar, a może nawet bardziej, bo młody człowiek, jeszcze nie ukształtowany nie uświadamia sobie, że jest ofiarą, jest całkowicie pozbawiony wszelkich mechanizmów obronnych, nie potrafi nazwać i zracjonalizować dziejących się rzeczy.
Carmen Maria Machado nie jest banalna w opisie związku pełnego przemocy, nie tylko dlatego, że opisuje relację dwóch kobiet. Odwołania do popkultury, kina, muzyki, malarstwa, feministycznej publicystyki, filozofii, literatury, krytyki sprawia, że opowieść nabiera szerokiego kontekstu. Jest umiejscowiona w kulturze, jest głosem jednostek spychanych przez kulturę i społeczeństwo na margines. "W domu snów" to zapis cierpienia ludzi, którym odmówiono głosu ze względu na płeć czy seksualne preferencje. To Ci, których tak chętnie utożsamia się z "tęczą", ale których nie traktuje się poważnie, odmawiając im uczuć utożsamianych z heteroseksualną częścią społeczeństwa.
To ważna książka, dla wszystkich, dla mnie ważna osobiście, bo miałam do czynienia z taką osobą jak jedna z bohaterek. Jako nastolatka nie potrafiłam zrozumieć, co się dzieje, dlaczego moja najcudowniejsza przyjaciółka jest raz dobrą wróżką, by za chwilę zamienić się w okrutnego kata. Codziennie wstawałam z paraliżującym strachem, z myślą jak będzie dzisiaj, czy będzie miła, czy coś zrobię źle, a może już zrobiłam, tylko jeszcze nie wiem co. Nieustanne obrażanie się nie wiadomo o co, zagarnianie wszystkich koleżanek, bym pozostała poza grupą. Do dzisiaj widzę te chwile, kiedy stoję sama na korytarzu, a ona otoczona wianuszkiem oczarowanych koleżanek uroczo szepcze im tajemnicze słowa, a one ukradkiem zerkają w moją stronę i chichoczą. A po chwili podchodziła do mnie i na pytania odpowiadała "ale o co ci chodzi? Przecież bardzo cię lubię, jesteś moją przyjaciółką" Pamiętam kiedy nieustannie i bez słowa przesiadała się z mojej "ławki" do kolejnej przyjaciółki, bolało mnie to bardzo I wszystko potrafiła przedstawić tak, że zaczynałam się zastanawiać, czy czasem sobie czegoś nie wymyśliłam. Dzisiaj to drobiazgi, ale dla dziecka jakim wtedy byłam, z ogromnym deficytem w poczuciu własnej wartości, to była trauma.
"W domu snów" zapewne przejdzie bez większego echa przez nasz rynek książkowy, nie zaistnieje na listach bestsellerów, ale dla mnie to odkrycie, najważniejsza, póki co, książka tego roku. Nie zrażajcie się formą ani trudnymi momentami, jądro tej historii jest jasne i pełne siły.
Bardzo dobra książka. Mozaika kulturowych i cielesnych doznań. Wstrząsająca, przerażająca i piękna w swej konstrukcji historia pożądania oraz destrukcyjnej miłości. Nie sposób się oderwać, ten tekst się chłonie, przeżywa, wreszcie analizuje pod każdym możliwym kątem, bo nie wiadomo kiedy, czytelnik zostaje wciągnięty w wir szalonego uczucia bohaterki.
Przemoc w związku...
2022-05-30
To miała być książka na przełamanie kryzysu, a wpędziła mnie w jeszcze większy dołek. Oto bowiem mamy do czynienia z koszmarkiem, który trudno nazwać literaturą, to wyrób literaturopodobny. Taki soft erotyk dla dziewic.
Akcji nie ma żadnej, z XIX wiekiem ani bohaterowie ani opisywane miejsca i sytuacje nie mają absolutnie nic wspólnego. Jeżeli ktoś chce dobrnąć do końca (a trzeba do tego niemałej wytrwałości) to powinien przyjąć założenie, iż ma do czynienia z bajką ubraną w umowny kostium dziewiętnastowiecznej Nibylandii, chyba tylko stroje są rodem z epoki, reszta to erotyczna bajeczka.
Bohaterowie pozbawieni są wszystkiego, a przede wszystkim rozumu, jedyne co nimi kieruje to przemożne podniecenie na widok każdego osobnika płci przeciwnej. Każdemu mężczyźnie na widok jakiejkolwiek kobiety "nabrzmiała męskość" niemal rozrywa spodnie, kobietom dekolty sukienek trzeszczą od sterczących sutków, spojrzenia kierują się tylko na usta uchylone i gotowe do pocałunków z języczkiem rzecz jasna.
Nikt tutaj z nikim nie rozmawia na żaden temat, jedyny cel jaki ma każda z postaci to pragnienie by jak najszybciej znaleźć się w łóżku z wybranką/wybrankiem. Mentalność, język bohaterów są na wskroś współczesne, autorka nawet nie udaje, że "stylizuje" coś na modłę XIX wieku. Straszliwe, przepotężne barachło, oto czym jest dla mnie ta książka. To już lepiej sięgnąć po stare harlequiny, przynajmniej są krótsze.
Zadziwia mnie fakt, że z tego "dzieła" Netflix wykrzesał jakikolwiek materiał na serial (jeszcze nie widziałam, a po tej książce chyba nie chcę zobaczyć)? Jakim cudem? Poza głównymi postaciami, drugi plan to nawet nie jest szkic, jedynie kilka kresek. No nie polecam, nie mogę, po prostu się nie da wymienić jednego chociażby pozytywu.
To miała być książka na przełamanie kryzysu, a wpędziła mnie w jeszcze większy dołek. Oto bowiem mamy do czynienia z koszmarkiem, który trudno nazwać literaturą, to wyrób literaturopodobny. Taki soft erotyk dla dziewic.
Akcji nie ma żadnej, z XIX wiekiem ani bohaterowie ani opisywane miejsca i sytuacje nie mają absolutnie nic wspólnego. Jeżeli ktoś chce dobrnąć do końca...
2022-05-14
Mordowałam się z tą książką bardzo długo. Coś mnie w niej uwierało i przeszkadzało w czytaniu. Odkładałam i wracałam z nadzieją, że coś się zmieni. Niestety nie polubiłam się z Violette, ani z żadnym z bohaterów.
Powieść jest ładnie napisana, historia jest odpowiednio dramatyczna i wzruszająca, główna bohaterka jest bardzo piękną kobietą, kręci się też jakiś przystojniak, jest mądry i cudowny przyjaciel – gej, dzieci są śliczne i też mądre, cmentarz wygląda jak z bajki, pełen kwiatów, wrzosów i drzew, są wierne psy i niezależne koty. Bohaterka uprawia ogródek, gdyż ma więź duchową z naturą i rozumie rośliny lepiej niż ludzi, więc pomidory i bakłażany rosną u niej jak na drożdżach. Oczywiście celebruje każdy posiłek, nie jada mięsa, herbatę (broń boże z torebki, Biedronkowa "Minutka" odpada) pija wyłącznie w filiżankach. Dba o cmentarz, sprząta wokół grobów, pieli chwasty, wyrzuca zwiędłe kwiaty, czasem umyje nagrobek, a wszystko to robi w płaszczyku, pod którym zawsze ma sukienkę (Francuzki to przecież elegantki) a pod sukienką ma fantazyjną halkę, ot taka delikatna frywolna zachcianka. Violette nie jest wykształcona, ale jest mądrzejsza od większości ludzi i czyta, co prawda przez całe życie tylko dwie książki, no ale. Rozumiem, że przeczytała elementarz, bo chciała nauczyć się czytać, ale czemu od 10 czy 20 lat czyta "Regulamin tłoczni win" w kółko, tego raczej zrozumieć nie mogę.
Violette nie ma szczęścia w życiu, dotyka jej cierpienie, ma trudny start, jeszcze trudniejszą dorosłość i smutną, acz bardzo uduchowioną podróż w wiek średni. Wszystkie towarzyszące tej podróży przeżycia podlane są gęstym sosem mistyki, duchowości i prawd życiowych, tak głębokich, że głębia ich jest niezmierzona.
Autorka musiała pomyśleć, że w tej gmatwaninie banału przeplatanego wyświechtanymi frazesami historia Violette to mało, czemuż by nie dodać jeszcze jednej, równie banalnej opowieści o miłości ludzi, którzy pojawiają się "ni z gruszki, ni z pietruszki" i guzik obchodzą czytelnika,, mało tego z negatywnych bohaterów uczyniła jednostki tak prymitywne, odpychające i głupie, że bliżej im do zwierząt niż do ludzi, tak bardzo są jednowymiarowi
Kochani, jeśli traficie na tę opinię to uwierzcie, nie warto sięgać po "Życie Violette". To kolejny cukiereczek w błyszczącym celofanie, który okazuje się mdlącym kawałkiem styropianu. Ta książka jest tak nadęta, tak przejęta swoją doskonałością, że chyba nawet balon ze znużenia by pękł. Tu nie ma prawdziwych ludzi, tu nie ma autentycznych ludzkich historii, to tylko płaski, "uroczy" obrazeczek z malowniczym cmentarzem pełnym kwiatków, gdzie tylko czekać aż umarli wstaną z grobów by tańczyć i śpiewać pieśni pochwalne , bowiem czy żyjesz czy nie celebruj picie herbatki w filiżance i hoduj pomidorki na rozkładających się zwłokach, zaiste będą dorodne i ani chybi zaczną opowiadać równie płaskie i mało absorbujące opowieści, jak ta o Violette.
Mordowałam się z tą książką bardzo długo. Coś mnie w niej uwierało i przeszkadzało w czytaniu. Odkładałam i wracałam z nadzieją, że coś się zmieni. Niestety nie polubiłam się z Violette, ani z żadnym z bohaterów.
Powieść jest ładnie napisana, historia jest odpowiednio dramatyczna i wzruszająca, główna bohaterka jest bardzo piękną kobietą, kręci się też jakiś przystojniak,...
2022-05-07
Ta książka jest nieco inna, niż to do czego przyzwyczaiło nas wydawnictwo Tajfuny. Tu nie ma żadnej mistyki, żadnego oniryzmu, nie ma typowego dla japońskich autorów wszechobecnego poczucia samotności i wyobcowania ze świata. Czy to znaczy, że jest źle? Absolutnie nie.
"Zarządca Sansho" to kilka opowiadań, historii będących ledwie zarysem większej całości, napisanych językiem tak klarownym jak najczystsza woda. I zimnych jak szron na szybie. Ale nie dajcie się zwieść, bo to tylko pozór i gładka powierzchnia, pod tym kryje się tygiel emocji, buzujących, jątrzących, zatruwających każdą myśl, każdy krok, każdą czynność bohaterów. Gdyby autor rozwinął te historie w coś większego, to powstałaby powieść być może wybitna, a na pewno bardzo interesująca
Najsłabiej w zbiorku wypada właśnie tytułowy "Zarządca Sansho". To, dla dzisiejszego czytelnika, opowiastka złożona z ogranych schematów i klisz, które znamy z setek innych powieści historycznych. Być może była czymś nowym i ciekawym dla czytelników współczesnych autorowi, dzisiaj jest przewidywalna i raczej naiwna.
"Zarządca Sansho" pod względem językowego kunsztu jest po prostu piękny, być może fachowiec oceni to zupełnie inaczej, ale dla mnie, zwykłego czytelnika, ta proza, te kilka opowiadań jest jak zimna woda z lodem, romantyk powiedziałby, że to chłód górskiego strumienia, niemniej ten chłód mnie przenika, tak jak przenikliwe jest spojrzenie autora w głąb człowieka. Chciałabym więcej tej prozy.
Ta książka jest nieco inna, niż to do czego przyzwyczaiło nas wydawnictwo Tajfuny. Tu nie ma żadnej mistyki, żadnego oniryzmu, nie ma typowego dla japońskich autorów wszechobecnego poczucia samotności i wyobcowania ze świata. Czy to znaczy, że jest źle? Absolutnie nie.
"Zarządca Sansho" to kilka opowiadań, historii będących ledwie zarysem większej całości, napisanych...
2022-04-07
Książka budzi we mnie mocno mieszane uczucia. Dziwaczna mieszanka naiwnie skonstruowanych historii z bardzo mętnym przesłaniem i niewyraźną puentą.
W założeniu miała to być chyba dekonstrukcja najbardziej znanych baśni, które popkultura przemieliła na tysiące sposobów i które na stałe wpisały się w świadomość dzieci z każdego kraju na świecie. Nie udało się.
Najbardziej przeszkadzał mi rozdźwięk pomiędzy ledwie zarysowanymi postaciami, których charakterystyka ograniczała się w zasadzie do opisu wyglądu zewnętrznego, ze szczególnym podkreślaniem koloru skóry, a bardzo niepokojącymi szczegółami fabuły, które absolutnie nie są przeznaczone dla dzieci.
Mamy więc historie o ciemnoskórej Śnieżce i niedobrej białej macosze, o Jasiu, który jest leniem, ale nieróbstwo popłaca, o wiecznie niedojrzałym Piotrusiu Panie, czyli o mężczyznach, którzy nie dorastają do związku z kobietą, o Jasiu i Małgosi i rodzicach, którzy nie dorośli do rodzicielstwa, oraz że zemsta odbiera człowieczeństwo nawet najukochańszej osobie, o Śpiącej Królewnie, która jest chłopcem i woli kochać chłopca i o Sinobrodym, który jest pedofilem, i jeszcze kilka równie optymistycznych opowiastek.
"Piękno i bestie" to książka nie wiadomo dla kogo, mnie dorosłego czytelnika niczym nie zaskakuje, niczego nowego ani o świecie, ani o ludziach się nie dowiaduję, natomiast dla nastolatka nie wiem czy będzie na tyle atrakcyjna, by chciał wracać do bajek, które jeszcze pamięta z dzieciństwa. Poza tym przeszkadza mi, że w tych historiach jest tak mało dobra, większość bohaterów to podejrzane typy, knujące intrygi, albo planujące zbrodnie, a jeśli nawet napotkamy kogoś pozytywnego, to ta jego dobroć wcale nie jest taka jednoznaczna i wyraźna. Wszystko to mętne jak woda w kałuży. Nie podobało mi się.
Książka budzi we mnie mocno mieszane uczucia. Dziwaczna mieszanka naiwnie skonstruowanych historii z bardzo mętnym przesłaniem i niewyraźną puentą.
W założeniu miała to być chyba dekonstrukcja najbardziej znanych baśni, które popkultura przemieliła na tysiące sposobów i które na stałe wpisały się w świadomość dzieci z każdego kraju na świecie. Nie udało się.
Najbardziej...
2022-03-08
Powieść Sarah Pearse to taki mały potworek, zabójczy dla inteligencji czytelnika. Jest to książka z jedną pozytywną rzeczą – okładką, tylko to da się zaakceptować bez zgrzytania zębami w bezsilnej złości.
"Sanatorium" to zwyczajny gniot, ładnie opakowany, błyszczący, z zachęcającym blurbem, z echem głosów zachwyconych dziewcząt z youtuba. Towar miernej jakości sprytnie podsuwany jako "gotycki thriller" przez cwaną reklamę, a to pusta wydmuszka.
Nic się nie broni w tej powieści, za grosz klimatu, wydumany hotel, który kiedyś był szpitalem, spluwaczki dla gruźlików i upiorne maski jako wystrój hotelowego lobby to nie dość, że głupi, to i mało straszny pomysł, co najwyżej obrzydliwy. Morderca, który pałęta się po kotłowniach, maszynowniach i basenach śmieszy, policjantka histeryczka miota się po pustych korytarzach, co chwilę wzrok jej się mąci od traumatycznych wizji z przeszłości, ale godzinę śmierci denata określa z dokładnością szwajcarskiego zegarka rzucając nań jedno załzawione spojrzenie. Kilka drugoplanowych postaci to kukły wycięte z kartonu, sztywne i bez życia, gorzej niż trup. O fabule nawet nie chce mi się wspominać, bo od pierwszego do ostatniego zdania kupy się to nie trzyma, rozwiązanie zagadki jest tak durne i wydumane, że tylko śmieszy.
Nie polecam, a wręcz radzę omijać szerokim łukiem, bo to pięćset stron źle napisanych dyrdymałów, nudnych jak flaki z olejem, czytanie tego powieścidła to prawdziwy horror.
Powieść Sarah Pearse to taki mały potworek, zabójczy dla inteligencji czytelnika. Jest to książka z jedną pozytywną rzeczą – okładką, tylko to da się zaakceptować bez zgrzytania zębami w bezsilnej złości.
"Sanatorium" to zwyczajny gniot, ładnie opakowany, błyszczący, z zachęcającym blurbem, z echem głosów zachwyconych dziewcząt z youtuba. Towar miernej jakości sprytnie...
2022-03-26
Niesamowita książka. Już po lekturze "Jonathana Strange i pana Norrell" wiedziałam, że Susanna Clarke to nietuzinkowa pisarka, "Piranesi" dowiódł tego ponad wszelką wątpliwość.
Tajemnicza opowieść o dziwnym samotniku , który mieszka w domu o nieskończonej ilości sal wypełnionych gigantycznymi posągami, otoczonym morzem, ponad którym jest tylko nieboskłon. Wędrowałam wraz z Piranesim przez te białe sale, oglądałam dziwaczne, wyłaniające się ze ścian postacie, splątane w walce, zajęte codziennymi czynnościami, bawiące się i pełne smutku, figury mężczyzn, kobiet, dzieci i zwierząt. Wszystkie zaklęte w kamieniu przez jakąś siłę, której Piranesi nie umie nazwać. Nie wiemy czy to boska sprawka, czy jakiś kosmiczny wypadek, a może magia? Piranesi nie wie i nie czuje potrzeby by tę tajemnicę zgłębić, zajmują go sprawy na wskroś doczesne – jak zdobyć pożywienie, w co się ubrać, jak się ogrzać i jak uniknąć śmierci, bowiem otaczające dom morze daje mu ryby i inne pokarmy, ale jest nieokiełznanym i bezlitosnym żywiołem.
Piranesi nie pamięta jak znalazł się w Domu, jego pamięć jest ulotna, trudno mu odróżnić kolejne dni, ale jest szczęśliwy. Piranesi nie czuje się samotny, za towarzystwo ma ptaki, morze, gwiazdy i posągi. I tak jest do czasu, kiedy wszystko ulega zmianom i przewartościowaniom. Doskonale ułożona codzienność wali się jak domek z kart, tajemnice zaczynają się odkrywać wbrew woli Piranesiego i nic nie jest takie jak było.
Ta powieść to traktat o samotności, która jest wpisana w naszą egzystencję. Rodzimy się samotni i umieramy w samotności, jesteśmy zamknięci w naszej odrębności, próba podzielenia się uczuciami, to jak próba wytłumaczenia świata bez znajomości podstawowych pojęć. Jak rozmowa z kimś, kto nie mówi w naszym języku. Mogę powiedzieć bliskiej osobie, że jestem smutna, szczęśliwa czy samotna, mogę wyjaśnić przyczyny tych emocji, ale czy będziemy tak samo odczuwać na przykład strach? Czy samotność oznacza dla nas to samo jeśli ja lubię samotność, a kogoś innego ona przeraża? Piranesi rozmawia z ptakami i wydaje mu się, że doskonale rozumie ptasi język, ale czy rozumie go naprawdę, czy to tylko złudzenie? Czy ja jestem w stanie poznać i zrozumieć do końca innego człowieka, czy tylko się łudzę, bo dzięki temu złudzeniu czuję się bezpieczniej w swojej egzystencji?
Ten aspekt powieści jest dla mnie najbardziej interesujący i odebrałam go bardzo intensywnie, bo Susanna Clarke pisze bardzo sensualnie, ma niezwykle plastyczną wyobraźnię. "Piranesi" w opisie tych nieskończonych, białych sal przywodził mi na myśl niesamowity zamek z "Tytusa Groana" Mervyna Peaka. Mervyn Peake był poetą ale przede wszystkim ilustratorem, miał niesamowitą wyobraźnię, trochę mroczną, trochę surrealistyczną, podobnie odczuwałam "Piranesiego", który jest w swoim opisie świata zarazem fascynujący, jak i niepokojący, budzi podskórny strach i jednocześnie nie pozwala od siebie oderwać oczu.
"Piranesi" to dzieło wyjątkowe, można je interpretować na wiele sposobów w zależności od wyobraźni i wiedzy czytelnika. Można doszukiwać się tu obrazu walki dziecka natury, które chłonie świat każdym zmysłem z chciwym "rozumem", któremu świat służy tylko jako źródło wiedzy potrzebnej do zdobycia władzy nad innymi, takie starcie ekologii z kapitalizmem w najgorszej postaci. Można postrzegać tę powieść jako fantastyczną historię o światach równoległych, o przenikaniu się realnego z magicznym, o odwiecznej walce sił światła z ciemnością, nie zmienia to faktu, że dostałam dzieło przejmujące, z cudownym opisem dziwnej rzeczywistości, napisane bardzo pięknym językiem. To opowieść, która zapada nie tylko w pamięć, ale przede wszystkim w serce i nie daje się z niego wyrzucić. Kiedy zamknęłam tę niewielką książeczkę pomyślałam, że ten fragment wiersza Wyspiańskiego, jeśli zmienić jedno słowo, mógłby być ostatnim zdaniem Piranesiego:
"Świat mój widzę ogromny,
wielkie powietrzne przestrzenie,
ludzie je pełnią i cienie,
ja jestem grze ich przytomny." Koniecznie przeczytajcie!
Niesamowita książka. Już po lekturze "Jonathana Strange i pana Norrell" wiedziałam, że Susanna Clarke to nietuzinkowa pisarka, "Piranesi" dowiódł tego ponad wszelką wątpliwość.
Tajemnicza opowieść o dziwnym samotniku , który mieszka w domu o nieskończonej ilości sal wypełnionych gigantycznymi posągami, otoczonym morzem, ponad którym jest tylko nieboskłon. Wędrowałam wraz...
2022-02-25
"Mrówki nie mają skrzydeł" to książka o przemocy. O przemocy mężczyzn wobec kobiet, o przemocy społeczeństwa wobec kobiet, wreszcie o przemocy kobiet wobec samych siebie.
Poznajemy dwie bohaterki, jedna żyje na początku dwudziestego wieku, życie drugiej obserwujemy od lat siedemdziesiątych tegoż wieku. Każda doznaje przemocy ze strony mężczyzn, są bite, gwałcone, okłamywane, oszukiwane. Najpierw wykorzystuje się je seksualnie, potem odbiera dzieci, w międzyczasie łamie kości, wybija zęby, dusi, kopie i co tylko oprawcom przyjdzie do głowy. Autorka nie epatuje okropnościami, ale opisy są bardzo sugestywne i straszne, bo taka jest też przemoc – przerażająca, dla człowieka, który się z nią nie zetknął może być wstrząsem.
Autorka pokazuje jak bezradne są kobiety wobec partnera, męża, ojca, którzy biją, a dodatkowo sprawiają, że codzienność zamienia się w nieustający terror i piekło. Wyzwiska i groźby połączone z pięścią to coś, co odbiera kobietom wolność, godność, coś co sprowadza je do roli bezwartościowej marionetki w rękach oprawcy. Margherita i Emma szybko rozumieją, że z tego horroru właściwie nie ma ucieczki. Nie mają wsparcia w matkach, siostrach, ciotkach, czasem, na krótko, pomoże przyjaciółka. Otoczenie, sąsiedzi, dalsza rodzina, znajomi, szkoła, kościół, lekarze, wszyscy udają ślepych i głuchych, choć doskonale wiedzą co się dzieje.
Historia Margherity i Emmy pokazuje również, że przemoc nie kończy się wraz z odejściem od kata, cierpienie trwa nadal i stopniowo niszczy życie ofiar. Obie kobiety czują się napiętnowane, zbrukane, nic nie warte, podziw budzi moment, w którym postanawiają zawalczyć o siebie i przetrwać. Jak trudny i emocjonalnie kosztowny jest to proces pokazują ich losy. Margherita nie potrafi być szczęśliwa u boku żadnego mężczyzny, nie potrafi ufać do końca nikomu, nawet własnym dzieciom, ból topi w alkoholu pogrążając się w uzależnieniu. Emma aby stłumić cierpienie po rozstaniu z dzieckiem i rozwodzie faszeruje się niezliczonymi lekami, wplątuje się w toksyczną relację, rozpaczliwie stara się zakotwiczyć w rzeczywistości. Autodestrukcja miesza się z pragnieniem by wieść zwyczajne życie, by być kochaną i móc kochać. To, co wydarzyło się w przeszłości obu kobiet ma ogromny wpływ na każdy aspekt ich życia, nie potrafią wejść w zdrową relację z mężczyzną, popadają w różne uzależnienia, są emocjonalnymi wrakami, mają niszczący wpływ na życie swoich dzieci. Przemoc wypaliła na nich piętno, którego nie sposób się pozbyć, ale z którym trzeba nauczyć się żyć, jeśli człowiek chce przetrwać i być szczęśliwym. Autorka w zakończeniu daje nadzieję, że to jest możliwe.
Bardzo ciekawa powieść, która portretuje swoje bohaterki z wrażliwością, bez ckliwości, ale z pewną dozą czułej uważności. Podobała mi się, choć zdarzały się momenty przewidywalne, trochę trącące banałem i łatwymi rozwiązaniami, niemniej polecam.
"Mrówki nie mają skrzydeł" to książka o przemocy. O przemocy mężczyzn wobec kobiet, o przemocy społeczeństwa wobec kobiet, wreszcie o przemocy kobiet wobec samych siebie.
Poznajemy dwie bohaterki, jedna żyje na początku dwudziestego wieku, życie drugiej obserwujemy od lat siedemdziesiątych tegoż wieku. Każda doznaje przemocy ze strony mężczyzn, są bite, gwałcone,...
2022-02-12
Nie ma co się czarować, pomimo tych licznych dziesiątek powieść "(Nie)pamięć" jest strasznie słaba. Ja wiem, że co wrażliwsze serducha niektórych czytelniczek dały się uwieść ckliwej do bólu miłosnej historii z chorobą w tle, to jednak nie da się obronić tej książki.
Słaba fabuła, źle rozplanowana akcja, szczątkowo wykreowani bohaterowie, dramatycznie złe, sztuczne dialogi i cała pseudonaukowa warstwa, w której autor nawet nie udaje, że wie o czym pisze. O zakończeniu nie wspomnę, bo tu doszłam do kresu mojej czytelniczej tolerancji i zaśmiewałam się do łez nad tym finalnym "słitaśnym" obrazkiem.
Historia miłości Josha i Hope to same wyświechtane banały. Kochać to znaczy żyć tak, jakby każdy dzień był ostatnim, miłość to trwanie w wiecznym zachwycie nad najmniejszym drobiazgiem, to radość z padającego deszczu, z ufnego spojrzenia bezbronnego szczeniaczka, wreszcie miłość to widok dwójki staruszków trzymających się za ręce na ławeczce w parku. O matulu moja... Mnóstwo opisów wspólnych śniadań, zakupów w "osiedlowym spożywczaku", zakupów koniecznie na pchlim targu i obowiązkowo szczegółowe opisy gotowania. Szczerze się dziwiłam jak Josh pomiędzy uprawianiem seksu z Hope i wyżej wymienionymi czynnościami (plus liczne, romantyczne kilkudniowe wyjazdy do malowniczych pensjonatów) znajduje czas na studia, nie wspominając o wiekopomnych, przełomowych dla ludzkości odkryciach jak mapowanie mózgu i przenoszenie świadomości człowieka do maszyny. Zuch chłopak, nie ma co!
Taka to właśnie jest książka. Rozumiem, że fajnie czyta się fantazję na temat świata przyszłości, gdzie wybrańcy (nie łudźmy się, że każdy szaraczek) dostaną szansę na drugie życie, ale mało tego, w tym pakiecie od łaskawego losu otrzymują piękniejsze ciało, niebywałe talenty i bogatą, nową rodzinę. Kto nie chciałby żyć wiecznie?
"(Nie)pamięć" to niestety stek bzdur napisany łopatologicznie przez średniej klasy autora, tekst który może wywołać mdłości od nadmiaru cukierkowych frazesów i nic więcej.
Nie ma co się czarować, pomimo tych licznych dziesiątek powieść "(Nie)pamięć" jest strasznie słaba. Ja wiem, że co wrażliwsze serducha niektórych czytelniczek dały się uwieść ckliwej do bólu miłosnej historii z chorobą w tle, to jednak nie da się obronić tej książki.
Słaba fabuła, źle rozplanowana akcja, szczątkowo wykreowani bohaterowie, dramatycznie złe, sztuczne...
2022-01-30
"Likwidator" to trochę dziwna powieść. Trochę thriller, trochę baśń dla dorosłych, po trosze wyznania człowieka na skraju załamania nerwowego. Miejscami dominuje czarny humor, gdzie indziej surrealizm zdarzeń zaskakuje czytelnika, któremu tylko wydaje się, że znalazł klucz do tej historii.
Graliście kiedyś w "Hitmana"? Może ktoś oglądał film? O ile gra jest kultowa, to film raczej kiepski, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, że "Likwidator" jest napisany w podobnej stylistyce. Płatni mordercy, bezlitosne maszyny do zabijania, w których pewnego dnia budzą się ludzkie odruchy i jakby echo sumienia.Piękna bajka, a jeśli puścimy wodze wyobraźni i zaakceptujemy wizję autora, to dostajemy figurę mordercy, który wyszkolił się na płatnego zabójcę w bibliotece. Karkołomny pomysł, ale nie od dzisiaj wiadomo, że książki są lekarstwem na wiele bolączek, więc nie można wykluczyć, że pozwoliły bohaterowi ocalić resztki człowieczeństwa.
Odkrywszy w sobie pokłady wrażliwości bohater "Likwidatora" rozpoczyna krucjatę przeciwko tym, którzy nauczyli go zabijać, ale też przeciwko samemu sobie, bowiem porzuca kolejno wszystkich ludzi, których spotkał, a którzy byli dla niego szansą jeśli nie na odkupienie, to przynajmniej na nowe życie. Nasz bohater chyba nie jest gotowy na "zwyczajną" codzienność z banalnymi troskami. Tak łatwo wyliczyć egzystencjalne bolączki, ubrać je w filozoficzny monolog i nie zrobić nic. Rozkładanie samotności na czynniki pierwsze jest może psychologicznie frapujące, ale czcze jeśli nie prowadzi do istotnych zmian.
Abstrahując od mniej lub bardziej prawdopodobnej akcji, historia Resenga jest przejmująca w aspekcie wyobcowania człowieka. Azjatyccy pisarze jak nikt inny potrafią dotknąć jądra ciemności w jednostce, alienacja w ich pisarstwie jest namacalna i druzgocąca, a jednocześnie opisana w sposób liryczny, poetycki i subtelny, to połączenie piękna i bólu, wzniosłości i brudu, brzydoty, ohydy oraz uduchowienia. Coś nie do podrobienia.
"Likwidator" to z pewnością nie jest powieść dla czytelników szukających sensacji, w gruncie rzeczy to kameralna, nieco surrealistyczna opowieść o wykluczonej jednostce dla której egzystencja w powszechnie akceptowalnych ramach zwyczajności jest niemożliwa, a co za tym idzie wyjście jest tylko jedno. Szkoda, bo szczerze mówiąc mocno kibicowałam Resengowi, choć to drań przestraszny. Brawa dla autora, który potrafił tak dobrze "sprzedać" swojego bohatera, któremu daleko do "ideału".
Polecam, szczególnie miłośnikom "Hitmana" oraz koreańskich telewizyjnych dram sensacyjnych w stylu "Bad guys" – jeśli weźmiecie historię Resenga w nawias, dobra zabawa gwarantowana.
"Likwidator" to trochę dziwna powieść. Trochę thriller, trochę baśń dla dorosłych, po trosze wyznania człowieka na skraju załamania nerwowego. Miejscami dominuje czarny humor, gdzie indziej surrealizm zdarzeń zaskakuje czytelnika, któremu tylko wydaje się, że znalazł klucz do tej historii.
Graliście kiedyś w "Hitmana"? Może ktoś oglądał film? O ile gra jest kultowa, to...
2019-01-31
2019-07-15
Niezwykła minipowieść japońskiej pisarki Sayako Muraty. Historia nieprzystosowanej społecznie dziewczyny, wyrzuconej poza nawias społeczeństwa. Przedziwna jest bohaterka tej książeczki. Pracująca dorywczo w małym sklepiku kobieta, bez życiowych planów, bez przyjaciół, oddalona od rodziny. Obserwując jej postępowanie, analizując zawarte na stronach powieści jej wewnętrzne przeżycia można wysnuć wniosek, że mamy do czynienia z socjopatką. Chyba nawet groźną, bo moment kiedy patrzy na kuchenny nóż by ulżyć siostrze w opiece nad niemowlakiem budzi spory niepokój. Tak samo niepokojąca i dziwaczna jest jej znajomość z pewnym mężczyzną, którego traktuje trochę jak zwierzę ( posiłki dla niego określa mianem karmy) a trochę jak irytujący nowy mebel. Poznając tę historię pomyślałam sobie, że tak sztywne w swych normach i tak dalece skodyfikowane społeczeństwo japońskie może z łatwością stworzyć takich dziwaków jak bohaterka "Dziewczyny z konbini". Podziwiamy Japończyków za ich uporządkowany styl życia, prostotę i oszczędność jaką otaczają się na co dzień, a w tym wszystkim tak naprawdę brak miejsca na spontaniczność i swobodę.
Polecam bardzo tę niewielką książeczkę. Napisana znakomicie, króciutka, czyta się błyskawicznie a pozostawia po sobie sporo refleksji i materiału do przemyśleń. Jednym słowem świetna.
Niezwykła minipowieść japońskiej pisarki Sayako Muraty. Historia nieprzystosowanej społecznie dziewczyny, wyrzuconej poza nawias społeczeństwa. Przedziwna jest bohaterka tej książeczki. Pracująca dorywczo w małym sklepiku kobieta, bez życiowych planów, bez przyjaciół, oddalona od rodziny. Obserwując jej postępowanie, analizując zawarte na stronach powieści jej wewnętrzne...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-04-03
Przyznaję, że po literaturę japońską sięgam rzadko, nie wydaje się jej w Polsce zbyt wiele, toteż nie jest priorytetem na liście moich czytelniczych wyborów czy zakupów. Jednak zawsze, kiedy tytuł z tego niezwykłego kraju trafi w moje ręce, jestem oszołomiona pięknem tych historii. Yoshimoto Banana, Sayaka Murata, Abe Kobo i najbardziej "zachodni" Haruki Murakami - to autorzy, których dzieła są perełkami w mojej domowej bibliotece. Teraz dołączy do nich "Ukochane równanie profesora".
Jest to jedna z tych książek, przy których, dosłownie, zapomniałam o "bożym świecie". Sama historia jest prościutka – oto starzejący się profesor matematyki, cierpiący na pewien rodzaj amnezji, wymaga pomocy w codziennych, domowych czynnościach. Wdowa po jego bracie zatrudnia w tym celu nową gosposię. Tak zaczyna się historia pięknej przyjaźni starca i młodej, samotnej kobiety i jej synka.
Przyjaźń ta nie obfituje w wielkie wydarzenia, owszem jest kilka znaczących zwrotów akcji, ale książka jest raczej kameralnym obrazem pewnego wycinka z życia kilku osób. Kilku, bowiem w powieści Yoko Ogawy bohaterów jest zaledwie czterech; nie znajdziemy tutaj herosów o nadludzkich mocach, nie ma romantycznych kochanków, brak psychopatów i policjantów. Mamy kwartet zagubionych ludzi, bez upiększeń, ani pięknych, ani brzydkich, czasem zmęczonych, zirytowanych, a kiedy indziej miłych i wyczulonych na cudzą krzywdę. Są tacy jak my, jednak tym co czyni z nich istoty wyjątkowe, jest tajemniczy piąty bohater, czyli królowa nauk – matematyka. Znienawidzona przez rzesze uczniów, moja pięta achillesowa i zmora szkolnych lat.
"Ukochane równanie profesora" opisuje świat poprzez matematykę. Kiedy profesor objaśnia jakieś zadanie, tłumaczy skomplikowane równania czy twierdzenia, to brzmi to jak poezja, jakby czytał poemat, albo recytował miłosny sonet. Jest to tak piękne, że zapragnęłam na powrót zasiąść w szkolnej ławce i jeszcze raz spróbować zrozumieć to, o czym mówił mój nauczyciel matematyki. Miał rację Lem, kiedy twierdził, że w przypadku spotkania ludzkości z pozaziemską cywilizacją, jedyną płaszczyzną do porozumienia się, będzie właśnie matematyka.
Powieściowy profesor komunikuje się ze światem dzięki liczbom, ich kombinacje i ciągi są dla niego niczym zdania wielokrotnie złożone, im wyższy stopień komplikacji, tym więcej treści przekazują. Liczby są dla profesora nośnikiem emocji, za ich pomocą można wyrazić wszystko, nawet te głęboko skrywane, nieuświadomione uczucia, dla których język wydaje się być niedoskonałym, kalekim narzędziem.
Powieść Yoko Ogawy należy do tych, coraz rzadszych, literackich dzieł, które odznaczają się głębokim humanizmem oraz niezachwianą wiarą w ludzi. Jest tu wrażliwość, jest podziw dla drugiego człowieka; ogromna tkliwość z jaką autorka pochyla się nad każdym z bohaterów, bez oceniania, każe nam postrzegać człowieka jako istotę jedyną i niepowtarzalną, choć jest zaledwie drobiną wobec ogromu wszechświata. Prawda może banalna, ale warta zapamiętania.
W prozie Yoko Ogawy, tak jak i u innych japońskich autorów, jest prostota, zarówno w fabule, jak i w warstwie językowej. Powieść jest niewielka objętościowo, to nie jest opasłe pięćsetstronicowe tomiszcze, tylko cieniutka książeczka, którą czyta się w mgnieniu oka, ale zapada głęboko w serce. Dominuje w niej oszczędność i klarowność środków wyrazu, być może dlatego ta literatura działa wybitnie wyciszająco.
W "Ukochanym równaniu profesora" odnalazłam przestrzeń, ciszę i ukojenie. Cudowna książka.
Przyznaję, że po literaturę japońską sięgam rzadko, nie wydaje się jej w Polsce zbyt wiele, toteż nie jest priorytetem na liście moich czytelniczych wyborów czy zakupów. Jednak zawsze, kiedy tytuł z tego niezwykłego kraju trafi w moje ręce, jestem oszołomiona pięknem tych historii. Yoshimoto Banana, Sayaka Murata, Abe Kobo i najbardziej "zachodni" Haruki Murakami - to...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Czytałam tę książkę z uczuciem dużego dyskomfortu. Nie rozumiem jak ludzie w wieku bohaterów mogą mieć tak idiotyczne rozterki. Ja przepraszam wszystkich urażonych, ale czterdzieści kilka lat i pragnienie ciąży żeby dopiec siostrze? Flirt z mężem tejże, by udowodnić sobie, że mogę mieć co tylko zechcę? Rany boskie...
W tej powieści nikt nie jest dorosły. Bohaterowie to zbieranina rozpieszczonych gówniarzy, którym zachciewa się wszystkiego czego mieć nie powinni. Ja wiem, że u sąsiada trawa jest zawsze bardziej zielona, a każda kolejka w której nie stoję jest krótsza ale mimo to obrzydzenie czułam obserwując zachowanie tych ludzi. Rozumiem rywalizację rodzeństwa, to rozumie każdy, kto owo rodzeństwo posiada, jednakże w powieści jest to posunięte do ekstremum. Jestem zazdrosna o sukcesy moich sióstr, jestem zazdrosna o ich życie rodzinne, ale nie potrafiłabym podnieść palca przeciwko nim. Zazdrość jest czymś normalnym w normalnych granicach, bo każdy z nas chce być najlepszy i wyjątkowy ponad miarę, jednak jest punkt poza który te złe uczucia wyjść nie mogą. Bohaterowie książki Marie Aubert przekraczają ową granicę całkowicie ignorując jej istnienie. Ktoś się zastanawia jak to się skończy? Źle oczywiście.
Mój problem z tą powieścią jest taki, że ja nie lubię tu nikogo, począwszy od matki tych sióstr, a na partnerach dziewczyn skończywszy. Tu nie ma żadnej osoby reprezentującej "zdrowy rozsądek", każdy dba tylko o swoje potrzeby, każdy jest całkowicie głuchy na istnienie drugiego człowieka. Nie rozumiem, że w tych dorosłych ludziach jest tak wielka potrzeba by ktoś ich chwalił, doceniał, potwierdzał ich rzekomą doskonałość. Możliwe, ze są to niedostatki dzieciństwa, ale ludzie dorastają i nie da się usprawiedliwić naszych życiowych wyborów kiepskim początkiem. Jest jakiś moment w życiu kiedy trzeba wziąć odpowiedzialność za swoje postępowanie. A jeśli traumy z dziecięcych lat są przeszkodą w dorosłości, to czas na wizytę u psychologa. Wiem, że to myślenie zero jedynkowe, ale ani ja ani powieściowe siostry nie jesteśmy pierwszym pokoleniem ludzi z bolesnym dzieciństwem. Z taką przeszłością da się żyć, nie bez pomocy i wsparcia, ale trzeba próbować.
Tytuł książki jest bardzo trafny jeśli poznamy jej treść. "Dorośli" w powieści są tak naprawdę skupionymi na sobie dzieciakami, które czekają jak szczeniaczki na pochwałę i poklepanie po główce od równie niedojrzałej mamusi.. Ja miałam ochotę dać klapsa każdemu z bohaterów, choć to niepedagogiczne.
Czytałam tę książkę z uczuciem dużego dyskomfortu. Nie rozumiem jak ludzie w wieku bohaterów mogą mieć tak idiotyczne rozterki. Ja przepraszam wszystkich urażonych, ale czterdzieści kilka lat i pragnienie ciąży żeby dopiec siostrze? Flirt z mężem tejże, by udowodnić sobie, że mogę mieć co tylko zechcę? Rany boskie...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toW tej powieści nikt nie jest dorosły. Bohaterowie to...