rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz
Okładka książki Fantastyczne pióra 2021 Adam Ciszewski, Jakub Fijałkowski, Sylwia Finklińska, Sylwester Gdela, Mateusz Kędziora, Daniel Kordowski, Jakub Kubal, Rafał Łoboda, Irka Luz, Michał Pięta, Radek Puchała, Krzysztof Rarocki, Paweł Wącławski
Ocena 7,2
Fantastyczne p... Adam Ciszewski, Jak...

Na półkach:

Całkiem fajny zbiór opowiadań. Antologia nie ma wiodącego tematu, co jest moim zdaniem plusem, bo monotematyczność bywa czasami męcząca. Również gatunkowo jest mocno zróżnicowana. Właściwie każdy powinien tu znaleźć coś dla siebie.
Jeśli chodzi o science-fiction na uwagę zasługuje opowiadania "Planeta woda" z ciekawą wizją Obcych. I zakończeniem, które każe się zastanowić, czy Obcy aby na pewno są wrogami.
Fantastykę nieźle reprezentuje tekst "Sprośności pięknej Klematisz" napisany soczystym, rubasznym językiem. Rozbawiło mnie opowiadanie "Kiedy Fizyka bierze urlop", a "Konie na dalekim brzegu" - wzruszyły.
No, i dodać należy, że e-book jest darmowy.

Całkiem fajny zbiór opowiadań. Antologia nie ma wiodącego tematu, co jest moim zdaniem plusem, bo monotematyczność bywa czasami męcząca. Również gatunkowo jest mocno zróżnicowana. Właściwie każdy powinien tu znaleźć coś dla siebie.
Jeśli chodzi o science-fiction na uwagę zasługuje opowiadania "Planeta woda" z ciekawą wizją Obcych. I zakończeniem, które każe się zastanowić,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po raz kolejny nie zawiodłam się na autorze. Polecam.

Po raz kolejny nie zawiodłam się na autorze. Polecam.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie mam zielonego pojęcia, co się ludziom w tej książce podoba. Humor, no cóż, zdecydowanie do mnie nie przemawia, przygód za bardzo nie ma. Ostatnio przekonałam się, że można zabawnie pisać o chlaniu, ale Pilipiuk tego niestety nie potrafi.

Nie mam zielonego pojęcia, co się ludziom w tej książce podoba. Humor, no cóż, zdecydowanie do mnie nie przemawia, przygód za bardzo nie ma. Ostatnio przekonałam się, że można zabawnie pisać o chlaniu, ale Pilipiuk tego niestety nie potrafi.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dobre, ale jeśli ktoś chce po prostu poznać egipską mitologię, powinien poszukać czegoś innego, bo mitów tu nie znajdzie. Książka opowiada raczej o rozwoju religii na przestrzeni wieków, wskazuje źródła, mówi o rytuałach itp.

Dobre, ale jeśli ktoś chce po prostu poznać egipską mitologię, powinien poszukać czegoś innego, bo mitów tu nie znajdzie. Książka opowiada raczej o rozwoju religii na przestrzeni wieków, wskazuje źródła, mówi o rytuałach itp.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czyta się dobrze, ale prawdę powiedziawszy wolę późniejsze książki autorki.

Czyta się dobrze, ale prawdę powiedziawszy wolę późniejsze książki autorki.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Piękny kawałek japońskiej historii, opowiedziany w barwny sposób. Trochę w stylu realizmu magicznego, ale tych, którzy realizmu magicznego nie trawią, pragnę uspokoić, też nie lubię, a książka mimo tego bardzo mi się podobała.

Piękny kawałek japońskiej historii, opowiedziany w barwny sposób. Trochę w stylu realizmu magicznego, ale tych, którzy realizmu magicznego nie trawią, pragnę uspokoić, też nie lubię, a książka mimo tego bardzo mi się podobała.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Trzy panie po przejściach i/lub na zakręcie życiowej drogi spotykają się na kursie łaciny i postanawiają dać do wiwatu facetom, którzy zaleźli im za skórę. Ani w tym nic nowego, ani odkrywczego. Język nieco przyciężkawy, czarów niewiele. Czytelnik pozna kilka łacińskich sentencji, choć akurat łacina pasuje tu jak pięść do nosa. Zakończenie kompletnie pozbawione sensu, bo akurat komputery są raczej magioodporne.

Trzy panie po przejściach i/lub na zakręcie życiowej drogi spotykają się na kursie łaciny i postanawiają dać do wiwatu facetom, którzy zaleźli im za skórę. Ani w tym nic nowego, ani odkrywczego. Język nieco przyciężkawy, czarów niewiele. Czytelnik pozna kilka łacińskich sentencji, choć akurat łacina pasuje tu jak pięść do nosa. Zakończenie kompletnie pozbawione sensu, bo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Książka była reklamowana jako hard science-fiction i kupiłam całą trylogię, ponieważ ostatnio zasmakowałam w tym gatunku. Niestety, czekało mnie ogromne rozczarowanie, ponieważ w moim odczuciu ta książka nie jest „hard”. Przekonanie autora, że będziemy bogami, kiedy już rozgryziemy wszystkie te najmniejsze cząsteczki i nauczymy się nimi manipulować, to za mało. Od twardej fantastyki oczekuję, że się czegoś nowego nauczę. Nie przeszkadza mi nawet, że co rusz muszę biegać do wujcia Gugla, żeby zapytać, co znaczy to czy tamto. Pod warunkiem, że wiem, o co pytać.

Może jestem niesprawiedliwa wobec autora, może ktoś z doktoratem z fizyki (najlepiej kwantowej) zrozumie, co też Hannu Rajaniemi miał na myśli, jednak ja nie jestem tak uczona i momentami miałam wrażenie, że czytam nie science-fiction, ale science-bełkot. Słowa kwant, kwantowy, kwantowo pojawiają się na co drugiej stronie, ale w jaki sposób te najmniejsze cząsteczki umożliwiają to, co umożliwiają, autor już niestety nie tłumaczy.

W ogóle Rajaniemi ma problem z wyjaśnianiem czegokolwiek. Zabiera czytelnika w odległą przyszłość, w której ludzie zamieszkują już chyba cały układ słoneczny, powstały nowe twory polityczne, gospodarcze, organizycyjne. Zostajemy wrzuceni do tego świata, którego nie rozumiemy, między ludzi, a raczej postludzi, z którymi nie mamy nic wspólnego i powinniśmy się sami zorientować, o co w tym uniwersum chodzi. Mnie się to nie udało. Nadal nie znam wszystkich graczy, nie wiem kto z kim, a kto przeciw komu gra i nie mam pojęcia o jaką stawkę. Nie czuję się w tym świecie „u siebie”, a powinnam. Mam raczej wrażenie, jakbym odbyła podróż po jakimś egzotycznym kraju, podziwiając go jedynie zza szyby autokaru i na dodatek była to wycieczka bez przewodnika.

Sama fabuła jest banalna, a pomysł nienowy. Ot, ktoś chce coś ukraść, uwalnia więc z więzienia najlepszego złodzieja i daje mu propozycję nie do odrzucenia. Aby dokonać owego skoku, złodziej potrzebuje kilku rzeczy, które wcześniej ukrył w trudno dostępnych miejscach. Rusza więc, aby je odzyskać, rzecz jasna pod nadzorem zleceniodawcy. Oczywiście, ponieważ cała historia rozgrywa się na poziomie kwantowym, nie chodzi o zwykłe, materialne przedmioty.

I żeby już ostatecznie dobić autora i jego dzieło... W trakcie lektury narastało we mnie głębokie przekonanie, że neurobiolog do spółki z informatykiem poradziliby sobie z tym tematem lepiej niż fizyk matematyczny. A przynajmniej wyszłoby im coś bardziej zrozumiałego.

Nie wrzucam na czarną listę chyba tylko dlatego, że jestem masochistką i zamierzam kiedyś doczytać trylogię Rajaniemiego do końca.

Książka była reklamowana jako hard science-fiction i kupiłam całą trylogię, ponieważ ostatnio zasmakowałam w tym gatunku. Niestety, czekało mnie ogromne rozczarowanie, ponieważ w moim odczuciu ta książka nie jest „hard”. Przekonanie autora, że będziemy bogami, kiedy już rozgryziemy wszystkie te najmniejsze cząsteczki i nauczymy się nimi manipulować, to za mało. Od twardej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie cierpię takich książek, jak „Wielka samotność”. Wkurzają mnie pełni dobrych chęci autorzy, którzy fałszują rzeczywistość. Osią powieści jest postać Ernta. Kristin Hannah od pierwszych stron szufladkuje go, obdarza etykietami: Weteran, Jeniec, Zespół Stresu Pourazowego. Ilu czytelników skwitowało czynione przez niego zło kiwając mądrze głowami i stwierdzając: „no tak, PTSM”? Ilu współczuło mu nawet, bo: „o mój Boże, co ta wojna robi z ludźmi”?

Historia XX wieku obfituje w krwawe konflikty; I wojna światowa, rewolucja rosyjska, kolejna wojna światowa, Korea, Wietnam, Afryka w ogniu i na koniec Bałkany. A pomiędzy tym jeszcze rządy tyranów, którzy w drodze do stworzenia raju na ziemi bezlitośnie masakrowali swoich obywateli. Miliony, jeśli nie miliardy ludzi ucierpiało w tych konfliktach. Ludzi torturowano w skąpanych w ostrym słońcu obozach południowo – wshodniej Azji, w gułagach mroźnej Syberii, w błocie Auschwitz czy Buchenwaldu. Zmuszano ich do niewolniczej pracy, kradziono dzieci, traktowano, jak zwierzęta, rozwożąc po całej Europie w bydlęcych wagonach. Ludzie kulili się ze strachu przed spadającymi bombami, patrzyli, jak giną ich najbliżsi, kobiety były gwałcone, często na oczach mężów i dzieci.

Po zakończeniu II wojny światowej, tylko w Europie, 70 – 80 procent ludzi miało za sobą dostatecznie traumatyczne przeżycia, by cierpieć na zespół stresu pourazowego. Czy wszyscy ci pokiereszowani przez wojnę ludzie zmienili się w potwory, znęcające się nad swoimi rodzinami? Wielu pewnie tak, większość jednak nie.

W opisach objawów PTSM jest mowa o nocnych koszmarach, powracających znienacka wspomnieniach, nadmiernej czujności, drażliwości i wybuchach gniewu. Nie ma jednak ani słowa o maltretowaniu współmałżonka, o uwięzieniu dorastającej córki, o pasożytnictwie na najbliższych – wysysaniu z nich całej siły, radości i woli życia, aż zostają tylko puste skorupy, dygoczące kupki nieszczęścia, zdolne do odczuwania jedynie strachu i gniewu. Nie ma!

Ponieważ człowiek zawsze ma wybór. Nawet złamany, poraniony i sponiewierany człowiek ma wybór. To jest właśnie istotą człowieczeństwa. Może iść na terapię, przyjmować leki albo chlać bez umiaru. Może bić żonę albo rąbać drewno. Może znęcać się nad najbliższymi albo odejść i w samotności zmagać się ze swoimi demonami. Ma wybór!

Kristin Hannah niewątpliwie miała dobre chęci, świadczą o tym choćby jej żarliwe peany w obronie maltretowanych kobiet. Niestety nikt jeszcze nie wymyślił zgrabnej nazwy na relacje łączące kata i ofiarę, nie ma akronimu, który tłumaczyłby wszystko. Może dlatego, że zależności w dotkniętej przemocą rodzinie są zbyt skomplikowane. Więc autorka uparcie nazywa je miłością. Pisze bzdury o miłości, która jest jak heroina. „Tata ciebie kochał” – mówi po wielu latach Cora do dorosłej już córki. Kłamstwa!

„Wielka samotność” to kompilacja stereotypów na temat przemocy w rodzinie, pseudopsychologicznego bełkotu, rodem z podrzędnych poradników i scenek tak ckliwych, że aż łza się kręci w oku. Dla efektu opowieść osadzona jest w majestatycznych krajobrazie Alaski i podlana sosem wielkiej przygody. Naturalnie z wątkiem o prawdziwej miłości i happy endem.

Dla jednych to przepis na bestseller, dla mnie głupia, szkodliwa szmira.

Nie cierpię takich książek, jak „Wielka samotność”. Wkurzają mnie pełni dobrych chęci autorzy, którzy fałszują rzeczywistość. Osią powieści jest postać Ernta. Kristin Hannah od pierwszych stron szufladkuje go, obdarza etykietami: Weteran, Jeniec, Zespół Stresu Pourazowego. Ilu czytelników skwitowało czynione przez niego zło kiwając mądrze głowami i stwierdzając: „no tak,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W końcu dotarła. Po ponad miesięcznej podróży, kiedy już myślałam, że ją straciłam, że wróciła do wydawnictwa, książka, którą wygrałam w jednym z konkursów na LC, zupełnie niespodziewanie przybyła. Ależ się ucieszyłam. Na dodatek pasuje do lutowego wyzwania. Chciałam od razu zabrać się do czytania, ale nagle poczułam niepokój. A jak mi się nie spodoba?! Nie lubię, jak nie podobają mi się prezenty, a ten jest na dodatek z autografem Jakuba Małeckiego. I uśmiechniętą buźkę autor dorysował! Będzie naprawdę głupio, jak mi się nie spodoba.

I co?

Autor snuje opowieść, a właściwie kilka opowieści o samotności, poczuciu winy, raniących słowach, które na zawsze zawisły w powietrzu, o przeszłych wyborach, które ruinują teraźniejszość. Jak Klemens wszędzie nosi ze sobą swój plecak z zeszytem i balonami, tak bohaterowie tej powieści nie rozstają się z bagażem swojej przeszłości. Sami siebie za nią karzą, raniąc przy tym tych, których kochają. Klemens przynajmniej co jakiś czas pozwala jednemu z balonów odlecieć...

Ale...

„Takie rzecz po prostu czasem się zdarzają” – jak powiedział listonosz.

Jednak...

Pozostanę w japońskim klimacie, którym autor tak umiejętnie oplótł swoją powieść. Mamy więc zwyczajną kartkę papieru, no dobrze... jest kwadratowa, może ma wyjątkowo soczyste kolory, albo piękną aplikację, może to nawet limitowana edycja. Lecz przecież to nadal zwykły kawałek papieru, seryjna produkcja. Jakub Małecki bierze tę zwykłą kartkę i kilkoma oszczędnymi ruchami, tworzy z niej wzbijającego się w niebo żurawia. Jest piękny!

Cieszę się, że wziełam udział w tym konkursie. Cieszę się, że wygrałam. I dziękuję. Cieszę się, że książka jednak do mnie dotarła. Cieszę się, bo właśnie odkryłam świetnego polskiego pisarza.

W końcu dotarła. Po ponad miesięcznej podróży, kiedy już myślałam, że ją straciłam, że wróciła do wydawnictwa, książka, którą wygrałam w jednym z konkursów na LC, zupełnie niespodziewanie przybyła. Ależ się ucieszyłam. Na dodatek pasuje do lutowego wyzwania. Chciałam od razu zabrać się do czytania, ale nagle poczułam niepokój. A jak mi się nie spodoba?! Nie lubię, jak nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lubię siedzieć na brzegu strumienia i wpatrywać w płynącą nieśpiesznie wodę, potrzeć na zawirowania przy kamieniach, podziwiać skrzące się błyski światła, przepływające ryby i co tam jeszcze. I lubię książki, przypominające płynący strumień, nieśpieszne opowieści, język, który skrzy się, jak odbite w wodzie promienie słońca, zawirowania losów bohaterów przypominające to, co woda wyprawia wokół kamieni. Naprawdę to lubię. Jednak, choć pewnie znajdą się wyjątki, od SF oczekuję czegoś innego. Oczekuję, że zachwyci mnie nowymi pomysłami i ideami, wstrząśnie spektakularnymi wizjami, że moje synapsy przegrzeją się z powodu nadmiaru wrażeń. Chcę, żeby książka wgniotła mnie w fotel, jak przyśpieszenie 3g. Tymczasem tłukłam się maluchem, któremu od czasu do czasu ktoś dolewał paliwa rakietowego do baku.

Jak myślicie, co jest największym problemem ludzi pozostawionych na pastwę losu w obcym świecie? Czy myślą, co będzie, kiedy spończą się pozostawione zapasy żywności i leków? Czy martwią się, gdzie będą mieszkać, skoro nikt z nich nigdy nie budował domów? Albo zastanawiają się, jak obejść się bez tych wszystkich rzeczy, do których byli przyzwyczajeni? A może zżera ich tęsknota za tym, co pozostawili w dawnym świecie? Nie, nie i jeszcze raz nie! Głównym problemem większości kolonistów, a przynajmniej ich męskiej części, jest to... kto się będzie z kim bzykał. Wiem, że seks jest ważnym aspektem ludzkiego życia, ale są ważniejsze, szczególnie jeśli człowiek znalazł się w nieznanym świecie, pełnym nieznanych niebezpieczeństw. Na dodatek faceci zachowują się, jak orangutany, ani w głowie im jakieś tańce godowe, próbują zwyczajnie brać siłą. W ogóle początkowo życie kolonistów przypomina mi „Władcę much” w dorosłej wersji.

Przez 200 stron, poza wydarzeniami związanymi z seksualnymi frustracjami osadników, właściwie nic się nie działo. Na Proximie spotykamy inteligentne istoty, ale praktycznie nikt – poza robotem – się nimi nie interesuje. Owa sztuczna inteligencja co jakiś czas serwuje czytelniekowi wykłady na temat planety, w których mgliście sugeruje, że być może ludzie mają z łodygowatymi tubylcami wspólne korzenie. Nie dochodzi jednak do interakcji między autochtonami a kolonistami, nie dowiadujemy się też, jak zmienia się planeta pod wpływem działań ludzi. Właściwie cały czas poruszymy się po tym świecie po omacku, głusi i ślepi na wszystko, co się dzieje.

Brakowało mi ciągłości narracji. Z bohaterami spotykamy się raz na kilka lat i spędzamy w ich gronie najwyżej parę dni. Kolonizacja Proximy nie jest jedynym wątkiem książki. Śledzimy jednocześnie losy Układu Słonecznego, który został już prawie w całości zasiedlony, mamy także wcześniejsze ekspedycje wysłane w stronę Proximy i wreszcie mętne wspomnienia „szaleństw epoki bohaterów”, choć autor nie wyjaśnia na czym polegały owe szaleństwa, ani kim byli owi bohaterowie. W takim natłoku wątków nie mamy szans lepiej poznać bohaterów i się z nimi zżyć. Na dodatek, ponieważ Ziemię i Proximę dzielą cztery lata świetlne, a każdy statek wysłany w stronę Proximy porusza się z inną prędkością, mamy totalny chaos czasowy.

Kiedy wreszcie wydawało mi się, że coś się zaczyna dziać, dokonano przełomowego odkrycia (choć bynajmniej nie na Proximie), zakrzyknęłam: „No nareszcie!” Ale było to tylko drobinka paliwa rakietowego dolana do baku, maluch długo na czymś takim nie pociągnie. Niby wydarzenia zaczęły biec szybciej, ale przedstawiane były jak telewizyjne migawki, skróty informacji. Wyobraźcie sobie film złożony z wiadomości telewizyjnych z okresu kilkudziesięciu lat. Producent wybrał po trzy, cztery dzienniki z każdego miesiąca, zmontował do kupy i zaserwował widzom. Czytając Proximę czułam się właśnie tak, jakbym oglądała tego typu dzieło filmowe.

Poza tym momentami miałam ochotę zanucić: „ale to już było...” Chwilami zgrzytały mi kwestie naukowe, choć może się mylę, w końcu moja wiedza z fizyki i biologi jest mocno fragmentaryczna. Niektóre wątki autor zakończył tak nieelegancko, że miałam ochotę zawołać: „i o to było tyle hałasu?!” Reasumując, książka jest chaotyczna i przeładowana wątkami, ani to space opera, ani hard SF. Kolejnych tomów na pewno nie kupię, jeśli ktoś mi pożyczy, może przeczytam. Z dużym naciskiem na może.

Lubię siedzieć na brzegu strumienia i wpatrywać w płynącą nieśpiesznie wodę, potrzeć na zawirowania przy kamieniach, podziwiać skrzące się błyski światła, przepływające ryby i co tam jeszcze. I lubię książki, przypominające płynący strumień, nieśpieszne opowieści, język, który skrzy się, jak odbite w wodzie promienie słońca, zawirowania losów bohaterów przypominające to, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Oczarowała mnie ta książka, zachwyciła, pozbawiła oddechu a wszystko to do tego stopnia, że po skończeniu byłam w stanie wydukać tylko: och, ach, jaka piękna, jaka cudna. Minęło już jednak kilka dni i mam nadzieję, że ochłonęłam na tyle, żeby napisać coś sensownego.

Ludzie stworzyli bogów na swój obraz i podobieństwo, dodali im trochę nadnaturalnych mocy i – oczywiście – nieśmiertelność, przydzielili zadania, a na koniec obdarzyli pełnym zestawem swoich najgorszych cech. W efekcie przez całe wieki, kolejne pokolenia oddawały cześć bandzie psychopatów. A tak, tak; psychiatrzy opracowali 10 cech, charakteryzujących psychopatów i wszystkie pasują jak ulał do większości bóstw. Bogowie zaczęli żyć własnym życiem, płodzić coraz to nowe bóstwa i półbóstwa. I czasem w tym nieśmiertelnym tłumku pajawiał się ktoś ze skazą, jakąś dziwną genetyczną mutacją. Ktoś, kto potrafił współczuć i współodczuwać, ktoś, kto patrzył dalej niż na koniec własnego nosa, ktoś... normalny. Ktoś taki, jak Prometeusz, czy Kirke właśnie.

Wyobraźcie sobie zdrową psychicznie nastolatkę, a później młodą kobietę, która musi żyć w społeczeństwie złożonym z psychopatów. Nie rozumie ich, bo nie może. Tak jak zwyczajny człowiek nie potrafi pojąć, co dzieje się w mózgu seryjnego mordercy. A oni zauważają jej inność i wykorzystują ją z całą bezwzględnością. W końcu Kirke zaczyna dostrzegać schematy, a kiedy zdradzają ją już wszyscy, którym ufała, pozbawia ją to reszty złudzeń.

Madeline Miller przedstawia Kirke, jako silną kobietę, która mimo wszystkich szykanów i zdrad, nadal kroczy własną drogą. Właściwie wszyscy w tym boskim światku oczekiwali, że lada chwila zmieni się w skałę, albo drzewo, czy co tam robią nieśmiertelni, kiedy chcą ze sobą skończyć, a jednak ona przetrwała. Stała się twarda, cyniczna, momentami sarkastyczna, ale jej skaza wciąż była widoczna. Nie oznacza to, że była świętą, nie do tego było jej bardzo daleko. Potrafiła się odgryźć, potrafiła być okrutna i jak to zęsto bywa, najbardziej obrywało się słabszym od niej, czyli śmiertelnikom, choć trzeba przyznać, że sobie zasłużyli. Jednak, w przeciwieństwie do swoich boskich pobratyńców, czuła wstyd, miała poczucie winy, była zniesmaczona własnymi postępkami. Zakończenie książki zaskoczyło mnie w pierwszym momencie, ale po namyśle doszłam do wniosku, że jest logiczną konsekwencją całego życia Kirke.

Kirke jest jednocześnie bohaterką i narratorką tej opowieści. Relajonuje swoje życie rzeczowo, bez zbędnego użalania się nad sobą, przepięknym językiem. Taka narracja ma jednak swoje ograniczenia; podobnie jak Kirke, czytelnik nie przekroczy nigdy progów Olimpu, nie stanie twarzą w twarz z Gromowładnym. Właściwie spośród wszystkich boskich celebrytów bliżej poznajemy jedynie Atenę, Hermesa i rzecz jasna ojca Kirke – Heliosa. Nie uważam tego za wadę powieści, ale jeśli ktoś się nastawi na spotkanie z wierchuszką Olimpu, może poczuć się rozczarowany.

Jedno czytanie to za mało, żeby dodać książkę na półkę „Przyjaciele”, ale do „Kirke” z pewnością wrócę i jestem przekonana, że w nieodległej przyszłości na tej właśnie półce znajdzie swoje stałe miejsce. Zamierzam poznać Kirke lepiej i czerpać siłę z jej siły.

Oczarowała mnie ta książka, zachwyciła, pozbawiła oddechu a wszystko to do tego stopnia, że po skończeniu byłam w stanie wydukać tylko: och, ach, jaka piękna, jaka cudna. Minęło już jednak kilka dni i mam nadzieję, że ochłonęłam na tyle, żeby napisać coś sensownego.

Ludzie stworzyli bogów na swój obraz i podobieństwo, dodali im trochę nadnaturalnych mocy i – oczywiście –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ling Tan jest prostym rolnikiem z chińskiej wsi, nie ma wykształcenia, zna się jedynie na pracy na roli. Nie wie nawet, że Ziemia jest okrągła, kiedy słyszy tę nowinę pierwszy raz, trochę powątpiewa w jej prawdziwość, a potem żartuje, że powinien pobierać opłaty od ludzi, którzy uprawiają rolę po drugiej stronie globu, bo przecież to wciąż jego ziemia. Ten kawałek pola, na którym sadzi swoją kapustę i swój ryż, na którym pasie się jego wół, a także wszystko, co znajduje się pod ziemią i nad nią stanowi jego własność i jest jego ojczyzną.

Ling Tan nie jest głupi, potrafi używać swojego mózgu nie gorzej niż ci, co potrafią czytać i pisać. Jest po prostu szczęśliwy, zadowolony ze swojego życia, ze swojej wciąż pięknej żony, ze swoich trzech synów, z których dwóch już ożenił, ze swoich synowych, swoich wnuków, a nawet swoich córek. Jest szczęśliwy i dlatego nie widzi powodu, żeby szukać szczęścia jeszcze gdzie indziej; w książkach, w wiedzy o szerokim świecie. Nie, jemu to niepotrzebne.

Niestety Ling Tan żyje w niezbyt przyjemnych czasach, ze wschodu zbliżają się do jego ziemi najeźdźcy.Początkowo nie wierzy, przecież ocean, zza którego pochodzą jest tak dalego. W końcu, gdy na pobliskie miasteczko spadają bomby, musi uwierzyć. Potem, jak większość jego sąsiadów liczy, że najeźdźcy wprowadzą prawo i porządek, zachwiane przez uciekających żołnierzy jego własnego kraju, wierzy, że wystarczy się im podporządkować, przeczekać, jak to Chińczycy robili od wieków. Jednak ci najeźdźcy okazują się okrutni, jak żadni inni przed nimi. Pod japońską okupacją rządzą bezprawie i gwałt. A to budzi sprzeciw i niechęć do najeźdźców.

Po co oni tu przyszli, dlaczego zabierają nasze plony, ryby z naszych stawów, świnie, które hodujemy? Dlaczego ci obcy, aroganccy ludzie gwałcą nasze żony i córki, zabijają bliskich? I tak powoli, krok po kroku Ling Tan dochodzi do wniosku, że ojczyzna to nie tylko jego mały kawałek pola, ale cała ta ziemia, na której mieszkają ludzie podobni do niego. Rozumie, że jego małe gospodarstwo nie będzie bezpieczne, dopóki, jego kraj nie będzie bezpieczny, jego rodzina nie będzie szczęśliwa, dopóki najeźdźcy zabierają jej całą radość życia, całą wolność. Nie jest bowiem wolny człowiek, którego okupant może zabić bez żadnego powodu. I tak powoli, krok po kroku prosty rolnik staje się patriotą.

A skoro najeźdźcy zgrabili jego ojczyznę i zabrali mu wolność, to trzeba z nimi walczyć. I Ling Tan walczy, zabija nieprzyjacielskich żołnierzy, kiedy tylko jest to możliwe, pozwala, by jego synowie zaangażowali się w walkę, a także jego synowa (kobieta!).

Z czasem jednak przychodzi inna refleksja. Ling Tan uważnie obserwuje swoich synów, widzi, jak dojrzewają, stają się silnymi, pewnymi siebie mężczyznami, jak mocno angażują się w walkę. Dostrzega jednak w ich charakterach pewne cechy, które mu się nie podobają i zaczyna się zastanawiać, jak ci młodzi ludzie będą żyli, kiedy wojna się skończy, kiedy w końcu najeźdźcy zostaną wyparci z jego ojczyzny. Czy będą w stanie wrócić do poprzedniego życia? Jak bardzo walka i zabijanie wypaczy ich charaktery? I nagle Ling Tan nie chce już zabijać. Nadal stawia opór okupantowi, ale już nie zabija.

Pearl Buck napisała przepiękną, głęboko pacyfistyczną powieść. Czuje się w niej doskonałą znajomość Chin, ich kultury i mentalności ich mieszkańców, jednocześnie czuje się w niej głęboki szacunek, jakim autorka darzyła obywateli Państwa Środka. Autorka opisuje bestiarstwo japońskich żołnierzy, ale jednocześnie nie epatuje czytelnika drastycznymi szczegółami, po prostu mówi, co się stało. Mimo tego, albo może właśnie dlatego, te opisy budzą grozę. Podoba mi się wyważony, spokojny język, jakim autorka snuje tę opowieść, podoba mi się jej spokojny, nieśpieszny przebieg.

Właściwie podoba mi się wszystko, poza zakończeniem. Rozumiem dlaczego jest ono takie, jakie jest. „Smocze ziarno” ukazało się w 1942 roku, okupacja Chin przez Japonię wciąż trwała, trwała też II wojna światowa, Pearl Buck nie mogła wiedzieć, jak zakończy się ta historia, a chciała zakończyć swoją powieść jakimś optymistycznym akcentem. Jednak z punktu widzenia współczesnego czytelnika jest to historia urwana w połowie.

Ling Tan jest prostym rolnikiem z chińskiej wsi, nie ma wykształcenia, zna się jedynie na pracy na roli. Nie wie nawet, że Ziemia jest okrągła, kiedy słyszy tę nowinę pierwszy raz, trochę powątpiewa w jej prawdziwość, a potem żartuje, że powinien pobierać opłaty od ludzi, którzy uprawiają rolę po drugiej stronie globu, bo przecież to wciąż jego ziemia. Ten kawałek pola, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nasz układ słoneczny za parę milionów lat; Słońce pęcznieje i zmienia się w Czerwonego Karła, Ziemia przestała się obracać i tkwi zwrócona w stronę Słońca jedną stroną. Na tej stale oświetlonej części naszej planety królują rośliny, ale nie takie, jakie znamy z naszych lasów, przydomowych ogródków, czy nawet filmów przyrodniczych o amazońskiej dżungli. Nie, tu mamy rozbuchaną, zmutowaną, odporną na promieniowanie, naśladującą dawne zwierzęta, ptaki, a nawet robaki zieloną królową. Roślinność, która walczy zażarcie o prawo do życia, jest niebezpieczna, wręcz krwiożercza, a na dodatek sięga gwiazd. Autor serwuje nam zaperającą dech w piersi wizję roślinnego świata przyszłości. Coś niesamowitego, coś, czego jeszcze nie było. Cudeńko!

W tym roślinnym świecie pozostało już niewielu przedstawicieli fauny, jakieś zmutowane osy, mrówki i ludzie - skarlali, zmniejszeni do rozmiaru noworodka, z umysłami na poziomie ludzi pierwotnych. W dramatycznych okolicznościach poznajemy grupkę ludzi, którzy...

Ech, o ile miejsce akcji, czyli roślinną Ziemię przyszłości, autor przedstawił perfekcyjnie, to na fabułę zabrakło mu już pary. Mamy więc grupkę ludzi, którzy rozdzielą się na kolejne trzy grupki i każda podąża w swoim kierunku. O jednej części ludzkiej gromadki autor w ogóle zapomniał, pozostali snują się bez celu po planecie (i nie tylko), a ich przygody służą jedynie temu, aby pokazać czytelnikowi kolejne gatunki flory.

Fabuła rozłazi się jak stary sweter, pogryziony przez mole, bohaterowie pozbawieni są charakteru, a ich sylwetki niespójne. Z jednej strony ludzie umysłowo tkwią w epoce kamienia łupanego, z drugiej jedna z bohaterek rzuca nagle tekstem: „Nie bądź takim erudytą”. Inny przykład: na wstępie autor zapewnia nas, że to świat roślinny i nawet podaje nieliczne zwierzęta, które pozostały, a później wpadamy na koty, aligatory i całe mnóstwo humanoidalnych gatunków. Mimo, że bohaterowie powieści zwiedzają ładny kawałek świata, nigdzie nie mają problemów z dogadaniem się, wszyscy mówią jednym językiem, nawet inne humanoidalne gatunki.

Aldiss co rusz wyskakuje z nowymi pomysłami,z których żaden nie jest w pełni rozwinięty i właściwie nie ma wpływu na to, co się dzieje. Yattmur i Gren znajdują na przykład przedmiot z zamierzchłych czasów, gdy światem rządzili jeszcze ludzie, przedmiot pojawia się i znika bez wpływu na przebieg akcji, sprawia tylko tyle, że czytelnik (a przynajmniej ja) zaczyna się zastanawiać, jak właściwie zakończyła swój żywot ludzka cywilizacja. Autor ma też ciekawy pomysł na to, skąd się w ogóle wzięła ludzka świadomość, przez krótki czas podążamy tym tropem, ale właściwie też nic z tego nie wynika. Poza tym bardzo chciałabym wiedzieć, czym właściwie była Czarna Gardziel i o co chodziło z tą mistyczną jaskinią wypełnioną oczami, ale niestety nie otrzymałam satysfakcjonującego wyjaśnienia.

Skończyłam „Cieplarnię” z uczuciem niedosytu, konsternacją i – co tu dużo mówić – poczuciem zmarnowanego czasu. Piękna idea, fantastycznie wykreowany świat, szkoda, że autor wszystko to zmarnował.

Nasz układ słoneczny za parę milionów lat; Słońce pęcznieje i zmienia się w Czerwonego Karła, Ziemia przestała się obracać i tkwi zwrócona w stronę Słońca jedną stroną. Na tej stale oświetlonej części naszej planety królują rośliny, ale nie takie, jakie znamy z naszych lasów, przydomowych ogródków, czy nawet filmów przyrodniczych o amazońskiej dżungli. Nie, tu mamy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Momo iż bohaterka kilkakrotnie umiera i to w niezbyt przyjemny sposób, jest to lekka, zabawna i przyjemna lektura. Tylko przyrządzając dzisiaj klopsiki w sosie koperkowym, zastanawiałam się, czy przypadkiem nie zjem za chwilę któregoś z wcieleń Einsteina.

Momo iż bohaterka kilkakrotnie umiera i to w niezbyt przyjemny sposób, jest to lekka, zabawna i przyjemna lektura. Tylko przyrządzając dzisiaj klopsiki w sosie koperkowym, zastanawiałam się, czy przypadkiem nie zjem za chwilę któregoś z wcieleń Einsteina.

Pokaż mimo to

Okładka książki 41 dni nadziei Susea McGearhart, Tami Oldham Ashcraft
Ocena 6,1
41 dni nadziei Susea McGearhart, T...

Na półkach: , ,

Był konkurs na LC, przeczytałam opis książki i pomyślałam: to może być ciekawe. Napisałam, wygrałam, książkę otrzymałam, tyle tylko, że w międzyczasie pojawiło się na LC sporo opinii, które sprawiły, że pomyślałam: o nie, kolejna książka terapeutyczna. Kolejna osoba myśli, że jak przeleje na papier swoją traumę i zaserwuje ją szerokiej publiczności, to jej to pomoże. Metoda terapeutyczna – moim zdaniem – wątpliwa, zaś literatura z tego kiepska. I tak sobie ta książeczka leżała i pewnie leżałaby nadal, gdyby nie wyzwanie czytelnicze, bo „41 dni nadziei” to jedyny literacki prezent, jaki posiadam.

Zabrałam się za czytanie z fatalnym nastawieniem. Początek przypomina klasyczne romansidło, ona spotyka jego i tonie w jego lazurowych oczętach. A dalej morze i jednostki pływające. Tyle tylko, że ja jestem z gór, dziewięćdziesiąt procent statków, które w życiu widziałam, znajdowało się na zdjęciach, albo ekranie telewizora. Nie odróżniłabym jachtu od żaglówki i nawet nie wiem, czy istnieje między nimi jakaś różnica. Tymczasem dostaję sztaksla, genuę i: „... kiedy rozpostarłam żagiel, przesunęłam linę do rogu fałowego, który dla własnych potrzeb zmieniłam w róg szotowy, przez blok do wciągarki w kokpicie...” I dalej w ten deseń, drobiazgowe opisy techniczne. Obie autorki są żeglarkami, więc dla nich ten język jest czymś zwyczajnym, ale nie dla mnie i nawet umieszczony na końcu książki słowniczek niewiele pomógł.

Poza tym początkowo bohaterka nie wzbudziła mojej sympatii. Przede wszystkim, podobnie jak Matka Natura, nie lubię arogancji. Morski żywioł jest mi obcy, więc posłużę się górską analogią; jeśli ktoś wychodzi w góry w czasie, gdy obowiązuje stan zagrożenia lawinowego jest bezmyślnym, aroganckim głupcem, naraża życie nie tylko swoje i osób, które ze sobą zabrał, ale też tych, którzy – z dużym prawdopodobieństwem – będą musieli go ratować. I przypuszczam, że to samo dotyczy wypływania w morze w czasie sezonu huraganów.

Po drugie... Tami jest przecież już doświadczoną żeglarką, ale przy Richardzie zachowuje się jak nastolatka (wybaczcie nastolatki). Robią głównie to, czego on chce, Tami ustępuje mu na każdym kroku. Jest w książce scena, kiedy Tami chce pierwsza wejść na pokład łodzi, ale widzi, że Richard jest niezadowolony, więc mu ustępuje, mówiąc: „żartowałam”. Podobnie w czasie tego nieszczęsnego rejsu. To on podejmuje wszystkie decyzje, kiedy ona pyta go o ich położenie, zbywa ją. No normalnie tylko czekałam aż jej powie: nie zawracaj sobie tym swojej ślicznej główki, kochanie. Ani razu nie usiedli razem i nie przedyskutowali sytuacji. Nie wiem, czy było jakieś wyjście, ale jak mówi przysłowie, co dwie głowy to nie jedna. Nie było tam partnerstwa osób o podobnym doświadczeniu, ale raczej relacja mistrz – uczennica. A to nie wróżyło dobrze ich związkowi, bo związek oparty na dominacji jednej osoby może się podobać jedynie na początku, ale kiedy pierwsze zauroczenie mija, taka relacja staje się coraz bardziej uciążliwa. Rozumiem, że zakochana młoda dziewczyna tego nie dostrzegała, ale nie potrafię pojąć, jakim cudem nie widzi tego dojrzała kobieta.

Przyznam, że książka mnie wciągnęła, ale dopiero wówczas, gdy zabrakło Richarda. Jakkolwiek okrutnie i bezdusznie to brzmi, dopiero kiedy zginął, mogłam poznać prawdziwą Tami. I okazała się bystrą, zaradną kobietą, która mimo chwil słabości, nie poddała się i walczyła do końca. Wykazała się pomysłowością, okazało się też, że ma potrzebną wiedzę, żeby przeżyć. Jedyne, co mi przeszkadzało, to jej przesłodzone wspomnienia o chwilach spędzonych z Richardem. Nie wiem, czy Tami wciąż nie potrafi spojrzeć na ten związek z dystansu i z odrobiną krytyki, czy też po prostu nie chciała, aby pamięć jej dawnego chłopaka brukała nawet najdrobniejsza plamka. Tak czy siak to przesadne hołubienie Richarda sprawiło, że „41 dni...” nie jest dobrą książką. Dałam pięć gwiazdek właściwie tylko dlatego, że podziwiam to, jak autorka sobie poradziła po huraganie.

Był konkurs na LC, przeczytałam opis książki i pomyślałam: to może być ciekawe. Napisałam, wygrałam, książkę otrzymałam, tyle tylko, że w międzyczasie pojawiło się na LC sporo opinii, które sprawiły, że pomyślałam: o nie, kolejna książka terapeutyczna. Kolejna osoba myśli, że jak przeleje na papier swoją traumę i zaserwuje ją szerokiej publiczności, to jej to pomoże. Metoda...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przeczytanie tej książki zajęło mi sporo czasu, głównie dlatego, że stale sprawdzałam na mapach Marsa „gdzie jestem” i grzebałam w internecie, wyszukując zdjęcia z Czerwonej Planety, żeby móc sobie wyobrazić tamtejsze krajobrazy.

„Czerwony Mars” w sposób boleśnie realistyczny przedstawia kolonizację planety. Autor bierze pod uwagę właściwie wszystkie aspekty takiego przedsięwzięcia: naukowe, psychologiczne, etyczne, filozoficzne, społeczne, polityczne i gospodarcze. Duży nacisk kładzie na tworzenie się marsjańskiego społeczeństwa i jego trudne związki z przeludnioną Ziemią. Zastanawia się, jak wyglądałaby sytuacja polityczna, a przede wszystkim gospodarcza na obu planetach i nie jest to świetlana wizja.

Ciekawa jestem, co będzie dalej.

Przeczytanie tej książki zajęło mi sporo czasu, głównie dlatego, że stale sprawdzałam na mapach Marsa „gdzie jestem” i grzebałam w internecie, wyszukując zdjęcia z Czerwonej Planety, żeby móc sobie wyobrazić tamtejsze krajobrazy.

„Czerwony Mars” w sposób boleśnie realistyczny przedstawia kolonizację planety. Autor bierze pod uwagę właściwie wszystkie aspekty takiego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Strasznie trudno jest mi pisać o książkach, które umieszczam na półce „Przyjaciele”, no bo jakże to tak... Pisać opinie o przjaciołach?! Po pierwsze brzmi to trochę... dwuznacznie. Poza tym do przyjaciół ma się stosunek szczególny, wybacza im się wszystkie wady i popełniane błędy. Nie żebym jakieś znalazła w książce Andy Weira, ale... Krótko mówiąc: opisując przyjaciół człowiek nie jest obiektywny. Na dodatek trudno wyjaśnić, dlaczego kogoś nazywamy przyjacielem, to wymyka się racjonalnemu opisowi.

Dlatego zamiast pisać tysięczną którąś opinię, podzielę się refleksją na temat postępu, która nachodzi mnie, ilekroć czytam „Marsjanina”. Otóż w książce NASA zbudowała ogromny statek, wyposażony w sztuczną grawitację i nowego typu napęd, w rzeczywistości agencja chce wysłać astronautów na Marsa w puszce niewiele większej niż ta, którą Neil Armstrong i spółka polecieli na Księżyc. Naukowcy nawet nie zastanawiają się, jak stworzyć statek w stylu Hermesa, a jedynie kombinują, czym nafaszerować astronautów, żeby po kilku miesiącach w stanie nieważkości byli w stanie ustać na nogach. To nie jest postęp tylko prowizorka. No cóż, „szybciej, wyżej, dalej” nie zawsze oznacza lepiej.

Strasznie trudno jest mi pisać o książkach, które umieszczam na półce „Przyjaciele”, no bo jakże to tak... Pisać opinie o przjaciołach?! Po pierwsze brzmi to trochę... dwuznacznie. Poza tym do przyjaciół ma się stosunek szczególny, wybacza im się wszystkie wady i popełniane błędy. Nie żebym jakieś znalazła w książce Andy Weira, ale... Krótko mówiąc: opisując przyjaciół...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie mogę się powstrzymać...

Pewnej Anieli związanej z Poznaniem
Dano nadzór nad młodych wychowaniem.
Niezła fucha
Dla kłamczucha,
Skończy się Bebe ze szkoły wylaniem.

Pewna Bebe z ulicy Krasińskiego
Nie okazywała uczucia żadnego,
Aż Dambo poznała
I się zakochała
I doznała przeobrażenia ogromnego.

Pewien Kozio, miły chłopak z Poznania
Miał raz napad nocnego lunatykowania,
Anielę przeraził
I bardzo obraził,
Po czym padł w celu dalszego spania.

Pewien niesmaczny Pieróg z Poznania
Był dyrektorem liceum z nadania;
Bardzo nadgorliwy
Z natury tchórzliwy
Nie doczekał się uczniów uznania.

Piękna Aniela, artystka z Poznania
Nie umiała się oduczyć kłamania
Tak zamataczyła,
Że źle skończyła
I zmuszona została do łgarstw prostowania.

Pewien awangardowy artysta z Poznania,
Którego nazwisko ku przedwiośniu się skłania,
Na widok Anieli
Wydusił z gardzieli
Pienia zachwytu i czułe wyznania.

Nie mogę się powstrzymać...

Pewnej Anieli związanej z Poznaniem
Dano nadzór nad młodych wychowaniem.
Niezła fucha
Dla kłamczucha,
Skończy się Bebe ze szkoły wylaniem.

Pewna Bebe z ulicy Krasińskiego
Nie okazywała uczucia żadnego,
Aż Dambo poznała
I się zakochała
I doznała przeobrażenia ogromnego.

Pewien Kozio, miły chłopak z Poznania
Miał raz napad nocnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uff!! Tom Wolfe wziął do ręki ryżową szczotkę i zabrał się za zdzieranie setek warstw patyny, pozłotki i brązu, jakimi pokryto astronautów z programu Merkury. Pucował zajadle i tak długo, aż spod całego tego chłamu, wyłonili się ludzie z krwi i kości. Z podobną bezwzględnością potraktował Przegranych, bo należy pamiętać, że program firmowany przez NASA udupił inny projekt, który – teoretycznie – mógł zaprowadzić ludzi w kosmos.

Szczerze mówiąc, tak wyczyszczeni bohaterowie nie budzą mojej sympatii i wcale nie chciałabym ich mieć w gronie swoich znajomych. Ba, kto chciałby się spotykać na gruncie towarzyskim z facetami, którzy mają ego tak ogromne, jak stąd na Marsa. Poza tym skóra mi cierpnie, kiedy czytam o chlaniu, balowaniu i rajdowaniu, a potem wsiadaniu do samolotu za parę milionów dolców, z kacem, a czasem wręcz na gazie, albo z połamanymi żebrami. Nie widzę w tym niczego, czym warto by się chwalić i co mogłoby świadczyć, że gość ma jaja. Widzę jedynie głupotę. I jeszcze na dodatek zwyczajnie nie przepadam za bohaterami, bo za czyny obdarzonych ułańską, o sorry – kowbojską fantazją rycerzy, płacić muszą z reguły inni. W tym konkretnym wypadku - rodziny, a przede wszystkim żony. Kiedy czytałam o halucynacjach jednej z oficerskich połowic („widziała”, jak do jej domu zbliża się Przyjaciel Wdów i Sierot, żeby powiadomić ją o śmierci małżonka), miałam ochotę przygrzmocić mężusiowi w zęby.

Z drugiej strony... człowiek nie musi lubić chirurga (a zdaniem Toma Wolfe tylko chirurdzy mają większe ego od pilotów-oblatywaczy), który go operuje, byle tylko wyciął dokładnie to, co trzeba i ani milimetra więcej, nie zostawił nożyczek w jamie brzusznej i generalnie w miarę szybko postawił na nogi. Wtedy się go uwielbia, mimo że niesympatyczny, opryskliwy i w ogóle nieciekawy typ. I chyba taki właśnie mam stosunek do astronautów z programu Merkury po przeczytaniu tej książki. Może niesympatyczni, może mieli przerośnięte ego, ale – na Boga! – dali się wsadzić w puszkę umieszczoną na szczycie rakiety (a amerykańskie rakiety przecież stale wybuchają) i wysłać w nieznane. Bez nich nie byłoby teleskopu hubble’a, łazika marsjańskiego curiosity, zdjęć ziemi widzianej z Księżyca i wielu innych fajnych rzeczy.

Żałuję jedynie, że autor zarzucił pomysł opisania w ten sam sposób kolejnych amerykańskich programów kosmicznych.

Uff!! Tom Wolfe wziął do ręki ryżową szczotkę i zabrał się za zdzieranie setek warstw patyny, pozłotki i brązu, jakimi pokryto astronautów z programu Merkury. Pucował zajadle i tak długo, aż spod całego tego chłamu, wyłonili się ludzie z krwi i kości. Z podobną bezwzględnością potraktował Przegranych, bo należy pamiętać, że program firmowany przez NASA udupił inny projekt,...

więcej Pokaż mimo to