-
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać442 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14 -
Artykuły
Zapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2016-09-15
2015-09-11
2017-02-03
2016-09-29
2015-09-17
2016-11-05
Kiedy Åsne Seierstad zaczęła pisać tę książkę, trwał jeszcze proces. Oskarżonym był jeden z najczarniejszych charakterów we współczesnej historii Norwegii czy nawet całej Europy: Anders Breivik, sprawca wybuchu terrorystycznego w Oslo i masakry na wyspie Utøya. Zabójca siedemdziesięciu siedmiu osób.
Reportaż Seierstad jest próbą stworzenia relacji totalnej. Nie jest to książka jedynie o masakrze i procesie. Seierstad dość drobiazgowo zrekonstruowała nieszczęśliwe dzieciństwo Breivika (lecz czy dziecięce traumy mogą usprawiedliwić zło?), którego po kolei zawodzili wszyscy: ojciec, matka, siostra, przyjaciele. I instytucje, bo choć rodzina Breivika ewidentnie wymagała pomocy, nie otrzymała jej w wystarczającym stopniu. Wbrew własnej woli zaczynamy współczuć temu dzieciakowi, mimo że wiemy, co zrobi w przyszłości. Ale Seierstad pyta czasem: czy tak musiało się stać? Trudno, żeby nie pytała, skoro próbuje dociec jednej rzeczy: dlaczego?
Dużą część narracji autorka poświęciła życiu nastolatków, które zakończyło się lub drastycznie zmieniło 22 lipca 2011. Przedstawiła szczegółowo sylwetki kilkorga z nich. Pokazała ich pasje i cele, relacje z rodziną i otoczeniem. To okrutne, bo Seierstad jest świetną literatką. Rozdziały dotyczące ofiar przeplatają się z opisami codziennego życia Breivika. Emocje, jakie wywołuje ta książka, są trudne do zniesienia. Jak można czytać o osiemnastoletnim pełnym życia chłopaku, wiedząc, że on zostanie bestialsko zamordowany kilka dni przed dziewiętnastymi urodzinami?
Seierstad pisze o człowieku, który próbował zniszczyć norweską wspólnotę, ale nie ucieka od krytyki państwa, które nie radzi sobie do końca z integracją tysięcy ludzi, jacy przybywają z różnych krajów począwszy od lat siedemdziesiątych. Nie zawsze zostają potraktowani z szacunkiem, bo są przecież obcy. Koło się zamyka: żeby wtopić się w otoczenie, imigranci muszą stać się bardziej norwescy od samych Norwegów, a tego często nie chcą. Breivik jest fanatycznym antymuzułmaninem i antylewicowcem, ale wiele jest w Norwegii podobnych do niego, choć niezdolnych do czynu. Znajdował poparcie dla swoich tez także w Internecie.
Reporterka nie waha się także przed krytyką działań służb norweskich, które zawiodły. W czasie, który minął od zamachu w Oslo do rzezi na wyspie, Breivik właściwie nie był poszukiwany, mimo że posiadano jego rysopis. Zawiodła komunikacja między policjantami, nie wdrożono planów opracowanych na wypadek ataku terrorystycznego (mimo że w pierwszym ataku chodziło o życie premiera). Cała załoga jedynego policyjnego helikoptera była na urlopie. Antyterroryści próbowali dostać się na wyspę przeciążonym pontonem, mimo że w drugiej przystani dostępny był prom, którym kilka dni wcześniej dziesiątki nastolatków przybyły na obóz. Być może tę tragedię dałoby się ograniczyć. Ale coś zawiodło. I nikt nie poniósł odpowiedzialności za nieudolność, głupotę, niedopełnienie obowiązków.
Przy tym wszystkim Seierstad unika ocen. Przedstawia wszystkie strony – nie daje tylko głosu Breivikowi po procesie. Ale proces relacjonuje faktograficznie i sucho, jak najlepsi reporterzy. Sięga także do „czasu po”, gdzie skupia się już tylko na ofiarach, które przeżyły i na rodzinach, które straciły bliskich. Te osoby państwo i partia, z powodu której zginęły, po raz kolejny zawiodło. To, jak zachowała się młodzieżówka AUF w pierwszą rocznicę tragedii względem rodziców, stanowi potwarz. Utøya należy do partii, która nie chce pamiętać o tragedii.
Anders Breivik został skazany na 21 lat więzienia, z możliwością przedłużania kary o kolejne 5 lat, aż do śmierci. W tym roku w rocznicę masakry kolejny zbrodniarz zaatakował w Monachium. Inspirował się Breivikiem. Breivik tymczasem zwyciężył proces o łamanie praw człowieka (ograniczanie kontaktu z ludźmi), wskutek czego państwo norweskie ma mu wypłacić 331 tysięcy koron.
Na Utøyi odbył się pierwszy od 2011 obóz młodzieżowy. Przyjechało 1000 osób. To mała wyspa, jakieś 350 na 500 metrów. Na razie nie ma miejsca na upamiętnienie ofiar.
https://pannazu.wordpress.com/2016/11/11/pod-fasada-czyli-jeden-z-nas-opowiesc-o-norwegii-asne-seierstad/
Kiedy Åsne Seierstad zaczęła pisać tę książkę, trwał jeszcze proces. Oskarżonym był jeden z najczarniejszych charakterów we współczesnej historii Norwegii czy nawet całej Europy: Anders Breivik, sprawca wybuchu terrorystycznego w Oslo i masakry na wyspie Utøya. Zabójca siedemdziesięciu siedmiu osób.
Reportaż Seierstad jest próbą stworzenia relacji totalnej. Nie jest to...
2016-08-05
(...) Ottlik urodził się w 1912 roku, jeszcze w monarchii austro-węgierskiej, ale dzieciństwo i młodość upłynęły mu na Węgrzech niepodległych. Gdy miał jedenaście lat, trafił do szkoły wojskowej, później studiował (matematykę i fizykę), pisał (głównie nowele) i tłumaczył światową literaturę na węgierski (z angielskiego, niemieckiego i francuskiego). „Szkołę na granicy” napisał tuż po II wojnie światowej, wydał w 1957. Kilkanaście lat później poświęcił się kartom i jest znany na świecie jako autor podręcznika o brydżu. Zmarł w 1990.
Do pewnego stopnia „Szkoła…” jest na pewno powieścią autobiograficzną, a główny bohater – to Ottlik pod pseudonimem. Właśnie, czy na pewno? Przyjrzyjmy się tej kwestii uważnie. Po pierwsze, główny bohater: Benedek Both (Bebe) trafia do szkoły w wieku lat dziesięciu i, podobnie jak autor, jest wychowywany tylko przez matkę. Po drugie, najwyraźniej nie czuje się w szkole dobrze. Po trzecie, po ukończeniu szkoły nie wstępuje do wojska, lecz stara się od niego oddalić i zajmuje się literaturą i teatrem. Pozornie wszystko się zgadza.
W powieści mamy trzy plany czasowe: w 1959 roku Bebe spotyka Daniego Szeredyego, przyjaciela ze szkoły, z którym rozmawia głównie o minionej wojnie i jej konsekwencjach, ale dzięki temu spotkaniu Bebe zaczyna wspominać najdawniejsze łączące ich przeżycia; a jest coś wspominać, tym bardziej, że właśnie zmarł Medve, kolejny uczeń szkoły. Medve zostawił w spadku wspomnienia – i to Bebe je czyta. Medve przemienił historię szkolnych lat w powieść (czy kogoś to Wam przypomina?), w której swoje nazwisko ukrył, zredukował do literki M; to jest właśnie drugi czas w powieści. Ale te dwa czasy są stopniowo wypierane przez trzeci – wspomnienia Bebe, który dostrzega nieścisłości w opowieści Medvego i, starając się je naprostować, sam wsiąka w historię i ją przejmuje. Genialna koncepcja. I wskazówka ze strony autora: nie jestem Bebe, nie jestem Medve, nie jestem Szeredy.
O strukturze szkoły: podstawowe kształcenie wojskowe trwało w latach dwudziestych na Węgrzech osiem lat, w tej konkretnej powieści autor skupia się na pierwszych czterech (starsze klasy uczą się i żyją kompletnie gdzie indziej). Panuje dyscyplina, wychowawcy są surowi, a niektórzy wręcz okrutni – jak powszechnie znienawidzony Schulze. Ale chłopcom pozostawia się swobodę we wzajemnych relacjach. Wydawałoby się, że będą potrafili stworzyć wspólny front przeciw zwierzchnikom, albo że będą sobie chociaż skrycie pomagać? Otóż nie. Jest jak we „Władcy much”, tylko bez Ralpha.
Chłopcy gnębią się nawzajem, ale ani słowo skargi nie może przedostać się do wychowawców (a jeśli tak się dzieje, kara spada na skarżącego – bo szkoła ma zbudować obłędną, irracjonalną solidarność). Na porządku dziennym jest przemoc i upokarzanie słabszych, którzy godzą się na swój los. Już na wstępie chłopcy są upokarzani przez najstarszych, czwartoklasistów, lecz godzą się na to, bo – jak mówi jeden z nich – kiedyś i my będziemy w czwartej klasie.
Czytałam tę książkę nie jako opis dorastania – bo typowych udręk dorastania tu nie ma, są za to komentarze czterdziestopięcioletniego mężczyzny, który jest „na wolności od dwudziestu siedmiu lat” i wciąż się tą wolnością zachłystuje. Czytałam ją jako opis totalitaryzmu. Chłopcom nie trzeba było niczego tłumaczyć. Nie pokazano im żadnych reguł, żadnych zasad. Wszystkie rozkazy, z którymi się zetknęli, miały być wykonywane, a chłopcy nie musieli znać ich celu. Czy te dzieci podporządkowały się okrutnym regułom, bo były wychowane w posłuszeństwie? A może chęć podporządkowania się jest wrodzona?
To świetna książka, naładowana po brzegi emocjami, które nabrzmiewały w narratorze (narratorach) przez lata. Ottlikowi udało się stworzyć dzieło uniwersalne, nie tracące nic na aktualności. I chwała mu za to.
https://pannazu.wordpress.com/2016/09/18/dlugie-lekcje-dyscypliny-czyli-szkola-na-granicy-gezy-ottlika/
(...) Ottlik urodził się w 1912 roku, jeszcze w monarchii austro-węgierskiej, ale dzieciństwo i młodość upłynęły mu na Węgrzech niepodległych. Gdy miał jedenaście lat, trafił do szkoły wojskowej, później studiował (matematykę i fizykę), pisał (głównie nowele) i tłumaczył światową literaturę na węgierski (z angielskiego, niemieckiego i francuskiego). „Szkołę na granicy”...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-08-04
Szejnert pojechała na Polesie, by zobaczyć, co przywiodło tam Louise Boyd, multimilionerkę, fotografkę i poszukiwaczkę przygód. I tak jak Boyd, Szejnert w Polesie Pińskie po prostu wsiąkła.
Dzisiaj ten region to część Białorusi, a kiedyś znajdował się w granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego, carskiej Rosji i Białoruskiej Republiki Ludowej. W okresie dwudziestolecia częściowo należał do II Rzeczpospolitej Polskiej, a częściowo do Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Po II wojnie światowej cały, wraz z resztą Białorusi, został włączony do ZSRR. Przedtem Polesie było krainą wielokulturową, biedną i pełną niesamowitych historii.
Żyło tam kilka milionów ludzi, ale przypadało na nich tylko 700 kilometrów dróg bitych. Na Polesie trudno było się dostać. I może dlatego tak niewiele osób o nim pamięta. W świadomości współczesnych Polaków ta dawna Rzeczpospolita kończy się gdzieś koło Lwowa. Nie mamy pojęcia, co było dalej – a to był kiedyś też nasz kraj.
Nasz, czyli czyj? Białorusinów, Polaków, Żydów, nawet Rosjan i Niemców. Ale przede wszystkim „tutejszych”, Poleszuków. Prawosławnych, katolików i zielonoświątkowców. Ziemia, na której urodzili się najsłynniejszy polski reporter, Ryszard Kapuściński, i pierwszy prezydent Izraela, Chaim Weizmann. Gdzie do tej pory wśród bagien znajdują się niedostępne tereny, bo ludzie, którzy znali wszystkie ścieżki i szlaki, dawno już umarli.
To jest bardzo melancholijna książka, bo autorka skupia się głównie na dwudziestoleciu międzywojennym i pokazuje świat, który zniknął z powodu wojny, przesiedleń i sowietyzacji. Szejnert stara się uchwycić to, co jeszcze z niego zostało, dociera do najstarszych mieszkańców, ale przede wszystkim do badaczy historii, tych, którzy coś mogą wiedzieć i udokumentować. Bada losy polskich panów (takich jak Karol Radziwiłł, który posiadał w pewnym momencie 250 tysięcy hektarów ziemi, choć wskutek kolei historycznych jego majątek szybko stopniał do zaledwie 150 tysięcy hektarów), małomiasteczkowych Żydów, rodziny białoruskich wędliniarzy, katolickich księży i repatriantów ze Stanów Zjednoczonych, którzy nie przywieźli do ojczyzny majątku, lecz nowy, zielonoświątkowy Kościół. Pokazuje dobre i złe karty w historii Polesia.
Tych złych było więcej. Ta kraina zawsze była biedna, ale później została dodatkowo doświadczona wojnami i niesprawiedliwością „panów”, którymi, wstyd to przyznać, byli głównie Polacy. Choć znajdowali się wśród nich także pozytywiści, wspierający rozwój regionu, Poleszucy czuli się w Rzeczpospolitej tak źle, że ucieszyli się z przybycia Armii Czerwonej podczas II wojny światowej. Tej wojny, która przyniosła zagładę ich światu.
Mnóstwo w tej książce pięknych fotografii, współczesnych i starych (wszystkie są czarno-białe). Są swoistym hołdem złożonym tym, którzy przeminęli i temu, co pozostawili – lub tylko chcieli pozostawić. Bo stare ustępuje miejsca nowemu. Dziś ludzie na Polesiu częściej mówią po rosyjsku, niż po białorusku, ich bagna zostały osuszone, a ścieżki zniknęły lub zostały zapomniane. Gdzieś tam jest jednak tęsknota do odciśnięcia śladu w historii, jaką żywią wszyscy ludzie. A zwłaszcza ci, którym nie pozostało już nic innego.
To wspaniała, wartościowa książka, która wzbudza nieuleczalny i nieustępujący atak melancholii. Pomyślmy o tych ludziach, których już nie ma. I o tych, o których nawet już nikt nie pamięta. Co będzie z ich potomkami? Co będzie z Białorusią i z językiem, którym nie chcą posługiwać się jej władze? Być może jesteśmy ostatnimi ludźmi, którzy mogą go usłyszeć.
(...) https://pannazu.wordpress.com/2016/09/16/kraina-ktorej-juz-prawie-nie-ma-czyli-usypac-gory-historie-z-polesia-malgorzaty-szejnert/
Szejnert pojechała na Polesie, by zobaczyć, co przywiodło tam Louise Boyd, multimilionerkę, fotografkę i poszukiwaczkę przygód. I tak jak Boyd, Szejnert w Polesie Pińskie po prostu wsiąkła.
Dzisiaj ten region to część Białorusi, a kiedyś znajdował się w granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego, carskiej Rosji i Białoruskiej Republiki Ludowej. W okresie dwudziestolecia...
2016-08-02
O nazistowskich (i nie tylko) obozach pracy i zagłady napisano setki i tysiące książek. Mamy literaturę naukową, powieści współczesne zmyślone, ale oparte na faktach, powieści na faktach bezpośrednio nieoparte i te najważniejsze z punktu widzenia prawdy: świadectwa byłych więźniów. Imre Kertész, autor „Losu utraconego”, laureat Nagrody Nobla i węgierski Żyd, również był więźniem. I na pewno część bohatera „Losu…” to on sam.
Gyurkiego, narratora tej powieści, II wojna światowa pozornie nie dotyczy – pierwszy września 1939 kojarzy mu się przede wszystkim z rozpoczęciem nauki w gimnazjum (z wojennej historii Węgier: mniej lub bardziej dobrowolnie wspierały Hitlera, ale w „kwestii żydowskiej” węgierscy politycy grali na zwłokę i masowe wywózki do obozów rozpoczęły się dopiero w 1944 r.). Ale coś wisi w powietrzu. Gyurki nosi żółty trójkąt, podobnie jak jego krewni i przyjaciele, a ojciec przewidująco przekazał sklep swojemu pracownikowi, nie-Żydowi, by zapobiec konfiskacie mienia. My, z perspektywy lat, wiemy, co się stanie z bohaterami, ale oni wyczuwają tylko jakieś napięcie, czują się osaczeni i zdezorientowani. Ojciec Guyrkiego trafia do służby pracy (pomocnicze oddziały na froncie, których używano do najbardziej niebezpiecznych zadań, takich jak rozbrajanie min – powołanie do nich było wyrokiem śmierci). Parę miesięcy później Gyurki zostaje zatrzymany i wraz z grupą kolegów, piętnastoletnich chłopców, jedzie do obozu.
Nie od razu. Istotnym motywem jest czas: początkowo policjant zabiera chłopców tylko na posterunek, później mają jechać „na roboty do Niemiec”. Godzą się na to, bo dzieje się to szybko, a im przez myśl nie przechodzą obozy zagłady (później narrator stwierdzi, że nikt nie mógłby ich sobie wyobrazić, dlatego nazywamy je piekłem). Trafia do Auschwitz, ale to tylko etap. Ostatecznie większość chłopców, w tym Gyurki, jedzie do obozu pracy w Buchenwaldzie.
Narrator, jak i Kertész, przeżyje. Tylko za jaką cenę? Coś zostało mu wydarte, czujemy tak, ale nie wiemy, co. Co dokładnie stanowi o człowieczeństwie? Narrator jest oschły w słowach, nie ma u niego opisów przeżyć wewnętrznych (wszystkie siły skoncentrowane na przetrwaniu?). Nie ma pytań o to, kto jest winny, dlaczego ja i co będzie jutro. Podobnie jak w „Huśtawce oddechu” Herty Műller w obozie istnieje tylko teraźniejszość.
https://pannazu.wordpress.com/2016/09/11/gorzko-jest-byc-niewinnym-czyli-los-utracony-imrego-kertesza/
O nazistowskich (i nie tylko) obozach pracy i zagłady napisano setki i tysiące książek. Mamy literaturę naukową, powieści współczesne zmyślone, ale oparte na faktach, powieści na faktach bezpośrednio nieoparte i te najważniejsze z punktu widzenia prawdy: świadectwa byłych więźniów. Imre Kertész, autor „Losu utraconego”, laureat Nagrody Nobla i węgierski Żyd, również był...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2016-09-14
2016-09-10
2016-07-22
2016-06-03
2016-05-30
2016-05-26
2016-05-23
2016-05-13
2016-04-30
2016-04-28
2016-04-23
Po fascynującym początku trylogii, jakim był tom pierwszy, Virginie Despentes postawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Ale druga część nie zawodzi oczekiwań, jest tak samo wciągająca, trafiająca w samo sedno i szczera. Może tylko mniej zwariowana. Albo zwariowana w inny sposób.
Vernon Subutex, niegdyś właściciel sklepu z płytami, w części pierwszej wyrzucony z mieszkania z powodu długów, zakończył swoją odyseję po współczesnym Paryżu w dramatycznych okolicznościach: odwiedził już wszystkich możliwych przyjaciół i znalazł się na ulicy. W części drugiej powraca jako bezdomny poszukiwany przez grupę ludzi, którzy z jego pomocą chcą przejąć nagrania wyznań Alexa Bleacha, niedawno zmarłego gwiazdora rockowego. Nagrania schodzą na dalszy plan, kiedy ich treść zostaje ujawniona – ale przy Vernonie zostają ludzie, którzy do niego dzięki nim dotarli. Skupione oko autorki przenosi się z tytułowego bohatera coraz dalej i dalej, na innych wokół niego. I trzeba przyznać, że dokonuje niesamowitych obserwacji.
Współczesny Paryż, modelowe miasto zachodniej Europy, jest w „Vernonie Subutexie” przestrzenią zdegenerowaną, wolną od jakiejkolwiek idei. Despentes eksponuje wrażenie, jakiemu ulegają Europejczycy od czasu kryzysu 2008: że kapitalizm i demokracja liberalna nie dały nam tego, co obiecywały, a my nie wiemy, czym je zastąpić (i czy w ogóle mamy coś lepszego). To poczucie życia w epoce przejścia dotyka prawie wszystkich bohaterów powieści. I Vernon – nieświadomie – pomaga im znaleźć odpowiedź na stan, w jakim się znaleźli. Odpowiedź, która nie jest do końca jasna (czekam na tom trzeci!).
W tomie drugim Despentes prawie zrezygnowała z muzyki, która była ważnym punktem odniesienia w poprzedniej książce; porzuciła również niektórych ze swoich bardziej ekscentrycznych bohaterów, skupiając się na innych. Nie zrezygnowała natomiast z polifonicznej narracji, w której postaci wzajemnie sobie zaprzeczają, budują swoje obrazy, które zaraz zostają zdekonstruowane przez innych bohaterów. Mogę stwierdzić, że odpowiada mi ten pozorny chaos – ale ta wielość narratorów sprawia, że krótki przewodnik po charakterach, zamieszczony na początku, okazuje się bardzo przydatny. Żałuję, że Despentes rozbiła swoje dzieło na trzy tomy, bo jest bardzo spójne. Cóż, pozostaje czekać na zakończenie.
Słówko o tłumaczeniu: zdarzają się literówki, zdania stylistycznie podejrzane i dziwne wyrażenia („iść na urdy” w tak nowoczesnym słownictwie?!), ale Giszczak na ogół oddaje żywością języka charakter bohaterów i tempo akcji. Mam wrażenie, że tom pierwszy był pod tym względem bardziej dopracowany, ale nie jest źle.
Niesamowita, wciągająca książka, niestroniąca od polityki i poczucia frustracji. Chociaż tom drugi nie zostawia po sobie ziarenka nadziei, jak tom pierwszy, i tak warto go przeczytać. Despentes jest wrażliwą interpretatorką świata, który widzi wokół. I potrafi o tym mówić.
https://pannazu.wordpress.com/2016/10/04/skad-pochodzimy-i-dokad-zmierzamy-czyli-vernon-subutex-tom-2-virginie-despentes/
Po fascynującym początku trylogii, jakim był tom pierwszy, Virginie Despentes postawiła sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Ale druga część nie zawodzi oczekiwań, jest tak samo wciągająca, trafiająca w samo sedno i szczera. Może tylko mniej zwariowana. Albo zwariowana w inny sposób.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toVernon Subutex, niegdyś właściciel sklepu z płytami, w części pierwszej wyrzucony z mieszkania...